Zemsta najlepiej smakuje na zimno - Joe Abercrombie - ebook + książka

Zemsta najlepiej smakuje na zimno ebook

Joe Abercrombie

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od dziewiętnastu lat płynie krew. Okrutny wielki książę Orso zaciekle zmaga się ze skłóconą Ligą Ośmiu, wykrwawiając kraj. Podczas gdy maszerują armie, spadają głowy i płoną miasta, bankierzy, kapłani oraz starsze, mroczniejsze potęgi toczą śmiertelną zakulisową rozgrywkę, usiłując wskazać, kto zostanie królem.

Być może wojna to piekło, jednak dla Monzy Murcatto, Węża Talinsu, najstraszliwszej i najsłynniejszej najemniczki na usługach wielkiego księcia Orso, jest także znakomitym sposobem na zarobek. Jej zwycięstwa uczyniły ją sławną — nieco zbyt sławną jak na gust jej pracodawcy, który każe ją strącić z górskiego szczytu. Zdradzonej Monzie pozostają jedynie strzaskane ciało i paląca żądza zemsty. Bez względu na cenę, siedmiu ludzi musi umrzeć.

Sojusznikami Monzy zostają najbardziej zawodny pijaczyna i najbardziej zdradziecki truciciel w całej Styrii, masowy morderca z obsesją na punkcie liczb oraz barbarzyńca, który chce jedynie czynić dobro. W poczet jej wrogów zalicza się ponad połowa narodu. A to jeszcze nie koniec, gdyż wkrótce jej tropem zostaje posłany najniebezpieczniejszy człowiek na świecie, który ma dokończyć to, co zaczął książę Orso…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 973

Oceny
4,4 (230 ocen)
118
86
18
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hawrylh

Z braku laku…

Totalne rozczrowanie.Napisana na siłę.Długa, nużąca i nudna.
00
Jaryba

Dobrze spędzony czas

Abercrombie nie zawodzi. Z jednej strony wydawała mi się za długa, ale z drugiej świetnie się bawię (o ile można tak powiedzieć) w tym świecie. Nie ma tu bohatera na miarę Glokty, ale jest ktoś, kogo warto mieć na uwadze.
00
zygor

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
anytyna

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham jak pisze Abercrombie
00
Walkiria7880

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna niesamowita podróż w tym świecie
00

Popularność




Tytuł oryginału: Best Served Cold

Copyright © 2009 Joe Abercrombie Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Magdalena Górnicka

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Ilustracja na okładce: Dark Crayon

Opracowanie okładki: Piotr Chyliński

ISBN 978-83-66409-86-6

Wydanie III

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp. z o. o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 733 50 10 www.dressler.com.pl

Skład wersji elektronicznej

Dla Grace. Pewnego dnia to przeczytasz i

Benna Murcatto ratuje życie

Wschodzące słońce miało kolor krwi. Jego blask wyciekał ze wschodu i plamił niebo na czerwono, znacząc strzępy obłoków skradzionym złotem. Poniżej kręta droga wspinała się po górskim zboczu ku fortecy Fontezarmo – skupisku ostrych czarnych wież wznoszących się na tle poranionych niebios. Czerwień, czerń i złoto.

Barwy ich profesji.

– Tego ranka wyglądasz wyjątkowo pięknie, Monzo.

Westchnęła, jakby to było dziełem przypadku. Jakby nie spędziła godziny na mizdrzeniu się przed lustrem.

– Takie są fakty. Ich stwierdzenie to żaden dar. Po prostu dowodzisz, że nie jesteś ślepy. – Ziewnęła i przeciągnęła się w siodle, każąc mu jeszcze chwilę czekać. – Ale chętnie posłucham dalej.

Odchrząknął hałaśliwie, po czym uniósł jedną dłoń, jak kiepski aktor przygotowujący się do wielkiego monologu.

– Twoje włosy podobne są... lśniącemu całunowi z soboli!

– Ty pompatyczny fiucie. Czym były wczoraj? Zasłoną północy. To mi się bardziej podobało, miało w sobie odrobinę poezji. Słabej poezji, ale zawsze.

– Psiakrew. – Zmrużył oczy i zapatrzył się na chmury. – Zatem twoje oczy jaśnieją przeszywająco niczym bezcenne szafiry!

– Czyli mam na twarzy kamienie?

– Usta jak płatki róży?

Splunęła na niego, ale spodziewał się tego, więc uskoczył; flegma minęła jego konia i spadła na wysuszone kamienie obok szlaku.

– Żeby twoje róże lepiej rosły, dupku. Stać cię na więcej.

– Codziennie jest trudniej – mruknął. – Klejnot, który kupiłem, cudownie na tobie wygląda.

Uniosła prawą dłoń, z podziwem przyglądając się rubinowi wielkości migdała, w którym odbijały się pierwsze promienie słońca, upodabniając go do otwartej rany.

– Rzeczywiście, otrzymywałam już gorsze dary.

– Pasuje do twojego ognistego charakteru.

Parsknęła.

– I mojej krwawej reputacji.

– Szczać na twoją reputację! To tylko bełkot idiotów! Jesteś snem. Wizją. Wyglądasz jak... – Pstryknął palcami. – Bogini Wojny we własnej osobie!

– Bogini, co?

– Wojny. Podoba ci się?

– Może być. Jeśli zdołasz choć w połowie tak dobrze podlizywać się księciu Orso, to może dostaniemy premię.

Benna wydął wargi.

– Nie ma to jak pełne, krągłe pośladki Jego Ekscelencji o poranku. Smakują... potęgą.

Kopyta chrzęściły na piaszczystym szlaku, skrzypiały siodła, grzechotały uprzęże. Droga zataczała koła. Reszta świata pozostawała w dole. Niebo na wschodzie wykrwawiło się z czerwieni do różu. Ich oczom powoli ukazała się rzeka wijąca się przez jesienne lasy w głębi stromej doliny. Lśniła jak maszerująca armia, szybko i bezlitośnie płynąc ku morzu. W stronę Talinsu.

– Czekam – powiedział.

– Na co?

– Na moją porcję komplementów, rzecz jasna.

– Jeszcze mi tu, kurwa, pękniesz, jak się będziesz tak puszył. – Podwinęła jedwabne mankiety. – Nie chciałabym mieć twoich flaków na swojej nowej koszuli.

– Cóż za cios! – Benna przycisnął dłoń do piersi. – Prosto w serce! Tak mi się odpłacasz za lata oddania, nieczuła suko?

– Jak śmiesz mówić o oddaniu, prostaczku? Jesteś jak kleszcz oddany tygrysowi!

– Tygrysowi? Ha! Kiedy porównują cię do zwierzęcia, zazwyczaj wybierają węża.

– To lepsze niż robak.

– Dziwka.

– Tchórz.

– Morderczyni.

Temu nie mogła zaprzeczyć. Ponownie zapadła między nimi cisza. Ptak śpiewał na spragnionym przydrożnym drzewie.

Koń Benny stopniowo zrównał się z jej rumakiem i mężczyzna czule wyszeptał:

– Tego ranka wyglądasz wyjątkowo pięknie, Monzo.

To sprawiło, że uśmiechnęła się półgębkiem. Z tej strony, której nie widział.

– No cóż, takie są fakty.

Szybko pokonała kolejny ostry zakręt, a wtedy przed nimi wystrzelił w niebo zewnętrzny mur cytadeli. Wąski most prowadził do stróżówki ponad oszałamiająco głęboką rozpadliną; daleko w dole połyskiwała woda. Na drugim końcu mostu ziało łukowato sklepione wejście, równie zachęcające jak grób.

– Umocnili mury od zeszłego roku – szepnął Benna. – Wolałbym nie próbować oblężenia.

– Nie udawaj, że odważyłbyś się wspiąć po drabinie.

– A więc wolałbym nie musieć posyłać kogoś innego na taki los.

– Nie udawaj, że odważyłbyś się wydać taki rozkaz.

– Zatem wolałbym nie patrzeć, jak ty to robisz.

– Racja. – Ostrożnie wychyliła się z siodła i ze zmarszczonym czołem zerknęła w otchłań po lewej stronie. Potem uniosła wzrok na stromą ścianę po prawej, na poszarpane czarne krawędzie blanków na tle jaśniejącego nieba. – Zupełnie jakby Orso martwił się, że ktoś spróbuje go zabić.

– Ma wrogów? – Benna wstrzymał oddech i wytrzeszczył oczy, udając zaskoczenie.

– Tylko połowę Styrii.

– Więc... my także mamy wrogów?

– Ponad połowę Styrii.

– A tak się starałem, żeby mnie polubili... – Kłusem minęli dwóch srogich żołnierzy, których wypolerowane włócznie i stalowe hełmy lśniły zabójczo. Stukot kopyt odbijał się echem w ciemności długiego tunelu, który stopniowo piął się ku górze. – Już widzę u ciebie ten wyraz twarzy.

– Jaki?

– Koniec zabawy na dzisiaj.

– Hmm. – Poczuła, że twarz wykrzywia jej znajomy surowy grymas. – Ty możesz sobie pozwolić na uśmiech. Jesteś tym dobrym.

Za bramą zaczynał się inny świat, w którym powietrze wypełniała woń lawendy, a wszystko tonęło w lśniącej zieleni, tak odmiennej od szarego górskiego krajobrazu. To był świat starannie przystrzyżonych trawników, żywopłotów, którym w bólach nadano cudowne kształty, fontann rozpylających połyskującą mgiełkę. Nastrój nieco psuli ponurzy strażnicy ubrani w białe kasaki z naszytymi czarnymi krzyżami, stojący przy każdym wejściu.

– Monzo...

– Tak?

– Może to będzie nasza ostatnia kampania – rzekł Benna prosząco. – Ostatnie lato w pyle. Znajdźmy sobie jakieś wygodniejsze zajęcie. Dopóki jesteśmy młodzi.

– A co z Tysiącem Ostrzy? Teraz to już prawie dziesięć tysięcy czekających na nasze rozkazy.

– Mogą je otrzymywać od kogoś innego. Dołączyli do nas, żeby móc rabować, a my daliśmy im ku temu wiele okazji. Zależy im wyłącznie na zysku.

Musiała przyznać, że oddział Tysiąc Ostrzy nigdy nie stanowił elity ludzkości, a nawet elity pośród najemników. Większość z nich była niewiele lepsza od pospolitych bandytów. Większość pozostałych była od nich gorsza. Ale nie to było najważniejsze.

– Trzeba się czegoś trzymać w życiu – mruknęła.

– Nie widzę takiej potrzeby.

– Taki już jesteś. Jeszcze rok, a Visserine upadnie, Rogont się podda, a Liga Ośmiu pozostanie tylko złym wspomnieniem. Orso będzie mógł ogłosić się królem Styrii, a my roztopimy się w tłumie i zostaniemy zapomniani.

– Zasługujemy na to, by nas pamiętano. Moglibyśmy otrzymać własne miasto. Mogłabyś zostać szlachetną księżną Monzcarro z... skądś...

– A ty nieustraszonym księciem Benną? – Roześmiała się. – Ty głupi ośle. Bez mojej pomocy ledwie sobie radzisz z władaniem własnymi kiszkami. Wojna to wystarczająco ciemna robota, wolę nie mieszać się w politykę. Wycofamy się po koronacji Orso.

Benna westchnął.

– Myślałem, że jesteśmy najemnikami. Cosca nigdy nie trzymał się kurczowo jednego pracodawcy.

– Nie jestem Coscą. Zresztą, niemądrze jest odmawiać władcy Talinsu.

– Ty po prostu kochasz walczyć.

– Nie. Kocham zwyciężać. Jeszcze jeden sezon, a potem ruszymy w świat. Odwiedzimy Stare Imperium. Zobaczymy Wyspy Tysięczne. Popłyniemy do Adui i staniemy w cieniu Domu Stwórcy. Zrobimy to wszystko, o czym rozmawialiśmy.

Benna wydął wargi, jak zawsze, gdy coś przebiegało nie po jego myśli. Wydymał wargi, ale nigdy się nie sprzeciwiał. Czasami drażniło ją, że zawsze musi sama podejmować decyzję.

– Najwyraźniej tylko jedno z nas ma jaja. Nigdy nie czujesz potrzeby, abym ci ich użyczyła?

– Tobie z nimi bardziej do twarzy. Poza tym przypadł ci w udziale cały rozum. Lepiej, żeby trzymały się razem.

– A co ty dostałeś?

Benna wyszczerzył zęby.

– Ujmujący uśmiech.

– A więc się uśmiechaj. Jeszcze przez jeden sezon.

Zeskoczyła z siodła, wyprostowała pas z bronią, rzuciła wodze stajennemu, po czym ruszyła w stronę wewnętrznej stróżówki. Benna musiał się pośpieszyć, żeby za nią nadążyć, i po drodze zaplątał się w swój miecz. Jak na człowieka, który zarabiał na życie dzięki wojnie, upokarzająco źle radził sobie z bronią.

Wewnętrzny dziedziniec podzielono na szerokie tarasy rozpościerające się na wierzchołku góry i obsadzono egzotycznymi roślinami. Strzeżono go jeszcze pilniej niż zewnętrznego dziedzińca. Na środku wznosiła się pradawna kolumna, która podobno pochodziła z pałacu Scarpiusa, a jej odbicie migotało na wodzie wypełniającej okrągły zbiornik, w którym kłębiły się srebrzyste ryby. Z trzech stron otaczał go potężny pałac księcia Orso zbudowany ze szkła, brązu i marmuru, niczym olbrzymi kot trzymający w łapach mysz. Od wiosny dobudowano rozległe nowe skrzydło wzdłuż północnego muru. Rusztowania wciąż częściowo zakrywały ozdobne kamienne girlandy.

– Rozbudowują się – zauważyła.

– Oczywiście. Jak młody książę Ario pomieściłby swoje buty w marnych dziesięciu salach?

– W dzisiejszych czasach mężczyzna nie może być modny bez przynajmniej dwudziestu sal z obuwiem.

Benna ze zmarszczonym czołem przyjrzał się swoim butom ze złotymi sprzączkami.

– Sam mam najwyżej trzydzieści par. Boleśnie odczuwam ten brak.

– Jak my wszyscy – mruknęła.

Wzdłuż linii dachu stały na wpół ukończone rzeźby. Książę Orso dający jałmużnę biedakom. Książę Orso dający wiedzę niewykształconym. Książę Orso osłaniający słabych.

– Dziwię się, że nie kazał stworzyć rzeźby, na której cała Styria liże go po dupie – szepnął jej do ucha Benna.

Wskazała częściowo ociosaną bryłę marmuru.

– Ona będzie następna.

– Benna!

Hrabia Foscar, młodszy syn Orso, pędem okrążał zbiornik. Przypominał rozradowanego psiaka. Jego buty chrzęściły na świeżo zagrabionym żwirze, a piegowata twarz promieniała. Od ich ostatniego spotkania próbował zapuścić brodę, jednak rzadkie jasne włoski nadawały mu jeszcze bardziej chłopięcy wygląd. Być może odziedziczył całą uczciwość swego rodu, lecz uroda przypadła w udziale komuś innemu. Benna uśmiechnął się szeroko, objął Foscara jedną ręką, a drugą zmierzwił mu włosy. W wykonaniu kogokolwiek innego ten gest zakrawałby na obrazę, jednak u Benny wyglądał uroczo bezpretensjonalnie. Benna zawsze potrafił sprawiać ludziom radość, co w oczach Monzy urastało do niemal magicznej zdolności, gdyż jej talent dotyczył zgoła odmiennych zachowań.

– Zastaliśmy twojego ojca? – spytała.

– Owszem, mojego brata także. Są u swojego bankiera.

– W jakim jest nastroju?

– Wydaje mi się, że w dobrym, ale wiecie, jak to jest z ojcem. Chociaż nigdy nie gniewa się na was dwoje, prawda? Zawsze przywozicie mu dobre wieści. Dzisiaj też tak jest?

– Mam mu powiedzieć, Monzo, czy...

– Borletta padła. Cantain nie żyje.

Foscar nie triumfował. Nie był żądny śmierci jak jego ojciec.

– Cantain był dobrym człowiekiem.

Monzie ta odpowiedź wydała się bardzo nie na miejscu.

– Był wrogiem twojego ojca.

– Ale zarazem człowiekiem godnym szacunku. W Styrii niewielu takich zostało. Naprawdę nie żyje?

Benna wydął policzki.

– No cóż, ścięto mu głowę i zatknięto na włóczni ponad bramą, więc jeśli nie znasz naprawdę dobrego lekarza...

Wysokim, łukowato sklepionym przejściem dotarli do ciemnej sali rozbrzmiewającej echem jak cesarski grobowiec. Światło spływało z góry w postaci zakurzonych kolumn i rozlewało się po marmurowej posadzce. Stare lśniące zbroje stały w milczeniu na baczność, ściskając w stalowych pięściach wiekowe bronie. Ostre stukanie obcasów odbiło się od ścian, gdy w stronę przybyszów ruszył mężczyzna w ciemnym mundurze.

– Zaraza – syknął Benna. – Jest tutaj ten gad Ganmark.

– Daj mu spokój.

– Nawet gdybym tylko w połowie był mężczyzną, zaraz bym...

– Nie jesteś, więc daj mu spokój.

Generał Ganmark miał dziwnie miękkie oblicze, obwisłe wąsy i bladoszare wodniste oczy, co nadawało mu wygląd człowieka wiecznie smutnego. Chodziły słuchy, że został wyrzucony z wojska Unii za nietaktowne uwodzicielskie zachowania wobec innego oficera, po czym wyruszył za morze w poszukiwaniu władcy o szerszych horyzontach. Szerokość horyzontów księcia Orso była nieskończona, jeśli tylko jego słudzy okazywali się skuteczni. Monza i Benna stanowili tego najlepszy dowód.

Ganmark ukłonił się sztywno Monzie.

– Pani generał Murcatto. – Równie sztywno skłonił się Bennie. – Generale Murcatto. Hrabio Foscarze, mam nadzieję, że nie zaniedbujesz ćwiczeń.

– Odbywam sparingi każdego dnia.

– Zatem jeszcze zrobimy z ciebie szermierza.

Benna parsknął.

– Raczej nudziarza.

– To również nie byłoby takie złe – ciągnął Ganmark z urywanym unijnym akcentem. – Mężczyzna pozbawiony dyscypliny nie jest lepszy od psa. Żołnierz pozbawiony dyscypliny nie jest lepszy od trupa. Prawdę mówiąc, jest od niego gorszy, trup bowiem nie stanowi zagrożenia dla towarzyszy.

Benna otworzył usta, ale Monza nie pozwoliła mu dojść do głosu. Później będzie mógł zrobić z siebie osła, jeśli zapragnie.

– Jak ci minął sezon?

– Odegrałem swoją rolę, utrzymując Rogonta i jego Ospriańczyków z dala od waszych skrzydeł.

– Opóźniłeś Króla Zwłoki? – Benna uśmiechnął się złośliwie. – Nie lada wyzwanie.

– To tylko drugoplanowa rola. Komediowy przerywnik w wielkiej tragedii, ale mam nadzieję, że spodobał się publiczności.

Echa ich kroków przybrały na sile, gdy znaleźli się w kolejnym łukowato sklepionym przejściu prowadzącym do wysokiej rotundy w sercu pałacu. Duże płaskorzeźby na zakrzywionych ścianach ilustrowały dawne wydarzenia. Wojny demonów z magami i temu podobne bzdury. Potężną kopułę wysoko w górze zdobiły freski przedstawiające siedem skrzydlatych kobiet na tle burzowych chmur – uzbrojonych, odzianych w zbroje i rozwścieczonych. Boginie Losu przynoszące ziemi przeznaczenie. Największe dzieło Aropelli. Monza słyszała, że pracował nad nim osiem lat. W tym miejscu zawsze czuła się mała, słaba i całkowicie pozbawiona znaczenia. Właśnie taki był zamiar twórcy.

Wspięli się całą czwórką po szerokich schodach, na których zmieściłoby się dwukrotnie więcej osób idących ramię w ramię.

– I dokąd cię doprowadził twój komediowy talent? – spytała Monza Ganmarka.

– Do ognia i morderstwa, do bram Puranti i z powrotem.

Benna się skrzywił.

– Uczestniczyłeś w prawdziwych walkach?

– A po cóż miałbym to robić? Nie czytałeś Stolicusa? „Tylko zwierzę walczy o zwycięstwo...”.

– „Generał do niego maszeruje” – dokończyła Monza. – Wzbudziłeś dużo śmiechu?

– Myślę, że nie u wrogów. W zasadzie prawie u nikogo, ale taka jest wojna.

– Mnie czasem udaje się zachichotać – wtrącił się Benna.

– Niektórym śmiech łatwo przychodzi. To czyni z nich uroczych kompanów przy biesiadnym stole. – Miękkie oczy Ganmarka zwróciły się ku Monzie. – Ale widzę, że ty się nie uśmiechasz.

– Zrobię to, gdy upadnie Liga Ośmiu, a Orso zostanie królem Styrii. Wtedy wszyscy będziemy mogli odwiesić broń.

– Z doświadczenia wiem, że broń nie nadaje się do wiszenia na kołku. Zawsze znajduje sposób, by wrócić do ręki właściciela.

– Sądzę, że Orso cię zatrzyma – powiedział Benna. – Chociażby po to, żebyś mu polerował posadzki.

Ganmark tylko cicho westchnął.

– Zatem Jego Ekscelencja będzie miał najczystsze podłogi w całej Styrii.

Na szczycie schodów znajdowały się wysokie drzwi zdobione lśniącymi drewnianymi intarsjami w kształcie lwich pysków. Przed nimi ujrzeli krępego mężczyznę, który chodził tam i z powrotem jak lojalny pies pilnujący sypialni pana. Wierny Carpi, kapitan o najdłuższym stażu w Tysiącu Ostrzy, którego szeroką, ogorzałą, szczerą twarz znaczyły blizny pozostałe po setkach walk.

– Wierny! – Benna chwycił masywną dłoń starego najemnika. – Górska wspinaczka w twoim wieku? Nie powinieneś raczej być w burdelu?

– Gdybym tylko mógł. – Carpi wzruszył ramionami. – Ale Jego Ekscelencja po mnie posłał.

– A ty, jak na posłusznego żołnierza przystało... usłuchałeś.

– Dlatego nazywają mnie Wiernym.

– Jak wyglądały sprawy w Borletcie, gdy wyjeżdżałeś? – spytała Monza.

– Było spokojnie. Większość mężczyzn zakwaterowałem poza murami z Andiche’em i Victusem. Uznałem że lepiej, aby nie podpalili miasta. Część bardziej godnych zaufania pozostawiłem w pałacu Cantaina pod czujnym okiem Sesarii. To weterani tacy jak ja, pamiętający czasy Coski. Zaprawieni w bojach, mało impulsywni.

Benna zachichotał.

– Czyli niezbyt bystrzy?

– Powolni, ale konsekwentni. W końcu zawsze osiągamy cel.

– Zatem wchodzimy?

Foscar pchnął ramieniem skrzydło drzwi, otwierając je na oścież. Ganmark i Wierny podążyli za nim. Monza na chwilę zatrzymała się w progu, starając się przybrać jak najsurowszy wyraz twarzy. Gdy uniosła wzrok, zobaczyła, że Benna się do niej uśmiecha. Niewiele myśląc, odwzajemniła uśmiech. Nachyliła się do jego ucha.

– Kocham cię – szepnęła.

– Pewnie, że tak. – Wszedł, a ona ruszyła za nim.

Osobisty gabinet księcia Orso miał postać marmurowej sali o rozmiarach miejskiego rynku. Wzdłuż jednej ze ścian pyszniły się wysokie otwarte okna, przez które wpadały podmuchy wiatru, z szelestem poruszające jaskrawymi zasłonami. Na zewnątrz rozciągał się długi taras, jakby zawieszony w powietrzu nad najbardziej stromym zboczem góry.

Przeciwległą ścianę pokrywały olbrzymie malowidła stworzone przez najznamienitszych styryjskich artystów, przedstawiające wielkie historyczne bitwy. Zwycięstwa Stolicusa, Haroda Wielkiego, Faransa i Verturia, wszystkie efektownie odmalowane farbami olejnymi. Trudno było przegapić przesłanie, że Orso jest ostatnim z rodu królewskich zwycięzców, mimo że jego pradziad był uzurpatorem i pospolitym przestępcą.

Największe malowidło znajdowało się naprzeciwko drzwi; miało co najmniej dziesięć kroków wysokości. Któżby inny, jak nie wielki książę Orso? Siedział na rumaku stającym dęba, wysoko unosząc lśniące ostrze i kierując przenikliwe spojrzenie w stronę horyzontu, prowadząc swoich ludzi do zwycięstwa w bitwie pod Etreą. Malarz najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że tamtego dnia Orso trzymał się w odległości pięćdziesięciu mil od pola bitwy.

Jednakże efektowne kłamstwa zawsze wygrywają z nudną prawdą, jak często powtarzał książę.

Władca Talinsu siedział zgarbiony za biurkiem, dzierżąc pióro, a nie miecz. Obok niego stał wysoki, chudy mężczyzna o haczykowatym nosie. Patrzył w dół jak sęp czekający na śmierć spragnionych podróżnych. W cieniu pod ścianą czaiła się potężna postać Gobby, książęcego ochroniarza o szyi grubej jak u świni. Książę Ario, najstarszy syn Orso i zarazem jego następca, siedział ze skrzyżowanymi nogami na pozłacanym krześle. W dłoni trzymał kielich z winem, a na jego pozbawionej wyrazu przystojnej twarzy widniał bezbarwny uśmiech.

– Znalazłem tych żebraków włóczących się po pałacu! – zawołał Foscar. – Pomyślałem, że polecę ich twemu miłosierdziu, Ojcze!

– Miłosierdziu? – Ostry głos księcia Orso odbił się echem w rozległej sali. – Nie wydaje mi się, bym z niego słynął. Rozgośćcie się, przyjaciele, a ja wkrótce do was dołączę.

– Czyż to nie Rzeźniczka z Caprile – mruknął Ario – oraz jej mały Benna?

– Wasza Wysokość. Dobrze wyglądasz. – Monza uważała, że Ario wygląda jak leniwy kutas, ale zachowała tę myśl dla siebie.

– Ty także, jak zawsze. Gdyby wszyscy żołnierze wyglądali tak jak ty, być może sam skusiłbym się na udział w kampanii. Nowe świecidełko? – Ario machnął udekorowaną klejnotami wątłą dłonią w stronę rubinu na palcu Monzy.

– Było pod ręką, kiedy się ubierałam.

– Żałuję, że mnie tam nie było. Wina?

– O świcie?

Zerknął spod przymkniętych powiek w stronę okien.

– Dla mnie to nadal wczorajsza noc. – Zupełnie jakby siedzenie do późna było bohaterskim wyczynem.

– A ja chętnie skorzystam. – Benna już nalewał sobie wino do kielicha. Nie przegapiał żadnej okazji, by się popisać. Zapewne w ciągu godziny upije się i narobi sobie wstydu, ale Monza miała dosyć matkowania mu. Minęła potężny kominek podtrzymywany przez posągi Juvensa oraz Kanediasa i podeszła do biurka Orso.

– Proszę podpisać tutaj, tutaj i tutaj – odezwał się chudy mężczyzna, wodząc kościstym palcem nad dokumentami.

– Znasz Mauthisa, prawda? – Orso posłał mężczyźnie kwaśne spojrzenie. – Trzyma mnie na smyczy.

– Zawsze do usług, Wasza Ekscelencjo. Dom bankierski Valint i Balk zgadza się na prolongowanie pożyczki na rok. Bardzo żałuję, ale później będziemy zmuszeni doliczyć odsetki.

Orso parsknął.

– Tak jak plaga żałuje zmarłych. – Zamaszyście zakończył ostatni podpis i rzucił pióro na blat. – Każdy musi przed kimś klękać, czyż nie? Przekaż swoim przełożonym wyrazy mojej bezgranicznej wdzięczności w związku z odroczeniem płatności.

– Tak uczynię. – Mauthis zebrał dokumenty. – To już ostatnia sprawa, Wasza Ekscelencjo. Muszę natychmiast wyruszyć, jeśli mam zdążyć na wieczorny przypływ i wrócić do Westportu...

– Ależ zostań jeszcze chwilę. Mamy do omówienia pewną kwestię.

Pozbawione życia oczy Mauthisa zerknęły na Monzę, a potem ponownie na Orso.

– Jak Wasza Ekscelencja sobie życzy.

Książę płynnym ruchem wstał zza biurka.

– A więc przejdźmy do weselszych spraw. Przynosisz dobre wieści, Monzcarro?

– Owszem, Wasza Ekscelencjo.

– Ach, cóż bym bez ciebie zrobił. – Od ich ostatniego spotkania, w czarnych włosach księcia pojawiła się nutka siwizny, a zmarszczki w kącikach jego oczu nieco się pogłębiły, jednak Orso był równie władczy jak zawsze. Nachylił się i ucałował ją w oba policzki, po czym szepnął jej do ucha: – Ganmark potrafi dowodzić żołnierzami, ale jak na mężczyznę, który ssie fiuty, brakuje mu poczucia humoru. Chodź, opowiesz mi o swoich zwycięstwach na świeżym powietrzu. – Objął ją ramieniem i wyprowadził na taras, mijając kpiąco uśmiechniętego księcia Ario.

Słońce wspinało się po nieboskłonie, napełniając świat kolorami. Krew odpłynęła z nieba, które przybrało jaskrawobłękitną barwę. Wysoko w górze pełzły białe obłoki. Na dnie przepastnej rozpadliny rzeka wiła się przez zadrzewioną dolinę pośród bladozielonych, pomarańczowych i jasnożółtych jesiennych liści. Na wschodzie las rozpadał się w szachownicę pól – kwadraty zielonych ugorów, czarnej żyznej gleby i złocistych zbóż. Jeszcze dalej rzeka spotykała się z szarym morzem, rozlewając się w szeroką deltę usianą wysepkami. Monza z trudem dostrzegła zarysy malutkich wież, budynków, mostów i murów. Wielki Talins, nie większy od jej paznokcia.

Zmrużyła oczy pod wpływem ostrego wiatru i odgarnęła kosmyk włosów z twarzy.

– Nigdy nie nudzi mi się ten widok.

– Nic dziwnego. Właśnie po to zbudowałem to przeklęte miejsce. Stąd mogę zawsze mieć swoich poddanych na oku, tak jak czujny rodzic obserwuje dzieci, by się upewnić, że nie zrobią sobie krzywdy podczas zabawy.

– Twoi poddani mają szczęście, że czuwa nad nimi taki sprawiedliwy i troskliwy ojciec – skłamała gładko.

– Sprawiedliwy i troskliwy. – Orso z namysłem zmarszczył brwi, patrząc w stronę odległego morza. – Myślisz, że takim mnie zapamięta historia?

Monza szczerze w to wątpiła.

– Co powiedział Bialoveld? „Historię piszą zwycięzcy”.

Książę uścisnął jej ramię.

– Widzę, że znasz się na rzeczy. Ario jest ambitny, ale brakuje mu wnikliwości. Nie potrafiłby za jednym posiedzeniem przeczytać nawet drogowskazu. Obchodzą go tylko dziwki. No i buty. Tymczasem moja córka Terez wylewa gorzkie łzy, ponieważ wydałem ją za króla. Nie wątpię, że gdybym zaproponował jej za męża wielkiego Euza, to i tak marudziłaby, że to kandydat niegodny jej pozycji. – Orso ciężko westchnął. – Żadne z moich dzieci mnie nie rozumie. Wiesz, że mój pradziad był najemnikiem. Nie lubię się obnosić z tym faktem. – A jednak wspominał o tym niemal przy każdym spotkaniu. – Przez całe życie nie uronił nawet jednej łzy i nosił na nogach to, co akurat miał pod ręką. To był nisko urodzony wojownik, który przejął władzę w Talinsie dzięki ostrości umysłu i miecza. – Raczej za sprawą okrucieństwa i brutalności, jak słyszała Monza. – Ty i ja jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Sami do wszystkiego doszliśmy, zaczynając od zera.

Orso urodził się w najbogatszej książęcej rodzinie w Styrii i przez całe życie nie przepracował ani jednego dnia, ale Monza ugryzła się w język.

– Czynisz mi zbyt wielki zaszczyt, Wasza Ekscelencjo.

– Zasługujesz na więcej. A teraz opowiedz mi o Borletcie.

– Słyszałeś o bitwie na Wysokim Brzegu, książę?

– Słyszałem, że rozbiliście wojska Ligi Ośmiu, tak samo jak pod Słodkimi Sosnami! Ganmark twierdzi, że armia księcia Saliera trzykrotnie przewyższała was liczebnością.

– Liczna armia to tylko kłopot, jeśli żołnierze są leniwi, źle wyszkoleni i dowodzeni przez idiotów. Armia rolników z Borletty, szewców z Affoi, dmuchaczy szkła z Visserine. Amatorzy. Obozowali nad rzeką, myśląc, że jesteśmy daleko. Rozstawili nieliczne straże. W nocy podeszliśmy lasem i zaskoczyliśmy ich o świcie. Nawet nie mieli na sobie zbroi.

– Wyobrażam sobie, jak ten tłusty wieprz Salier zerwał się z posłania i rzucił do ucieczki!

– Wierny poprowadził szturm. Szybko ich rozbiliśmy i przejęliśmy ich zapasy.

– Słyszałem, że złote kukurydziane pola spłynęły czerwienią.

– Prawie się nie bronili. Dziesięciokrotnie więcej utonęło w rzece niż zginęło w walce. Wzięliśmy ponad cztery tysiące jeńców. Za niektórych otrzymaliśmy okup, za niektórych nie, część powiesiliśmy.

– Bez wielkiego żalu, co, Monzo?

– Nie z mojej strony. Skoro tak bardzo chcieli żyć, mogli się poddać.

– Tak jak w Caprile?

Popatrzyła prosto w czarne oczy Orso.

– Właśnie, tak jak w Caprile.

– Zatem Borgetta jest oblężona?

– Już padła.

Twarz księcia rozpromieniła się jak u małego chłopca w dniu urodzin.

– Padła? Cantain się poddał?

– Gdy jego ludzie usłyszeli o porażce Saliera, stracili nadzieję.

– A ludzie pozbawieni nadziei są niebezpieczni, nawet w republice.

– Zwłaszcza w republice. Tłum wywlókł Cantaina z pałacu, powiesił go na najwyższej wieży, otworzył bramy i zdał się na łaskę Tysiąca Ostrzy.

– Ha! Zarżnięty przez ludzi, o których wolność tak zabiegał. Oto wdzięczność prostaczków, co, Monzo? Cantain powinien był przyjąć ode mnie pieniądze, gdy mu je proponowałem. Obaj ponieślibyśmy mniejsze koszty.

– Ludzie koniecznie chcą zostać twoimi poddanymi, książę. Wydałam rozkazy, by w miarę możliwości ich oszczędzić.

– Miłosierdzie, co?

– Miłosierdzie i tchórzostwo są tym samym – odburknęła. – Ale pragniesz zabrać im ziemię, a nie życie, prawda? Trupy nie mogą wykonywać rozkazów.

Orso się uśmiechnął.

– Dlaczego moi synowie nie korzystają z moich nauk równie dobrze jak ty? Całkowicie się zgadzam. Powieście tylko przywódców. A głowę Cantaina zatknijcie nad bramą. Nic tak dobrze nie skłania do posłuszeństwa jak dobry przykład.

– Już tam gnije razem z głowami jego synów.

– Świetna robota! – Władca Talinsu klasnął w dłonie, jakby wieść o gnijących głowach rozbrzmiała w jego uszach cudowną muzyką. – A co z łupami?

Rachunki były domeną Benny, który teraz podszedł do księcia, wyjmując z kieszeni na piersi złożoną kartkę.

– Miasto zostało dokładnie wyczyszczone, Wasza Ekscelencjo. Ogołocono wszystkie budynki, rozkopano wszystkie podłogi, przeszukano obywateli. Zgodnie z naszymi zwyczajowymi zasadami dotyczącymi działań wojennych. Ćwierć dla znalazcy, ćwierć dla jego kapitana, ćwierć dla generałów – nisko się ukłonił, rozkładając kartkę i podając ją księciu – i ćwierć dla naszego czcigodnego pracodawcy.

Uśmiech Orso stał się jeszcze szerszy, gdy książę przyjrzał się liczbom na kartce.

– Niech będzie błogosławiona Zasada Ćwiartek! To wystarczy, by jeszcze przez jakiś czas zachować was oboje w mojej służbie. – Stanął pomiędzy Monzą i Benną, delikatnie położył im dłonie na ramionach, po czym wprowadził ich z powrotem do gabinetu. Podeszli do okrągłego stołu z czarnego marmuru, który stał na środku pomieszczenia, i wielkiej mapy rozłożonej na blacie. Ganmark, Ario i Wierny już się tam zgromadzili. Gobba wciąż czaił się w cieniu, krzyżując grube ręce na piersi. – A co z naszymi dawnymi przyjaciółmi, a obecnie zażartymi wrogami, zdradzieckimi obywatelami Visserine?

– Pola wokół miasta są spalone niemal do samych bram. – Monza kilkoma machnięciami palca przyniosła zagładę okolicznym wiejskim terenom. – Rolników wypędzono, zarżnięto bydło. Tłustego księcia Saliera czeka chuda zima i jeszcze chudsza wiosna.

– Będzie zmuszony polegać na szlachetnym księciu Rogoncie i jego Ospriańczykach – zauważył z uśmieszkiem Ganmark.

Książę Ario zachichotał.

– Ospria zawsze dużo gada, ale niewiele pomaga.

– Visserine z pewnością wpadnie w twoje ręce w przyszłym roku, Wasza Ekscelencjo.

– Wtedy wyrwiemy serce Lidze Ośmiu.

– A tobie przypadnie korona Styrii.

Wzmianka o koronie jeszcze bardziej rozweseliła Orso.

– A za to wszystko powinniśmy dziękować tobie, Monzcarro. Nie zapomnę o tym.

– Nie tylko mnie.

– Niech szlag trafi twoją skromność. Benna odegrał swoją rolę, podobnie jak nasz przyjaciel generał Ganmark oraz Wierny, ale nikt nie zaprzeczy, że to twoje dzieło. Nie poradzilibyśmy sobie bez twojego oddania, skupienia, szybkości działania! Czeka cię wielki triumf, jak dawnych bohaterów Aulcusu. Przejedziesz ulicami Talinsu, a ludzie obsypią cię płatkami kwiatów, by uczcić twoje liczne zwycięstwa. – Benna wyszczerzył się w uśmiechu, ale Monza nie mogła pójść w jego ślady. Nigdy nie przepadała za gratulacjami. – Będą znacznie głośniej wiwatowali na twoją cześć niż na cześć moich synów. Znacznie głośniej niż na moją cześć, ich prawowitego władcy, któremu tak wiele zawdzięczają. – Wydawało się, że z ust Orso zniknął uśmiech, a bez niego jego twarz przybrała zmęczony, smutny i utrudzony wyraz. – Będą wiwatowali nieco za głośno jak na mój gust.

Kątem oka dostrzegła minimalny ruch, i to wystarczyło, by instynktownie uniosła rękę.

Struna z sykiem zacisnęła się na jej dłoni, blokując ją pod podbródkiem i mocno przyciskając do gardła.

Benna ruszył naprzód.

– Mon...

Błysnął metal i książę Ario dźgnął go w szyję. Nie trafił w gardło, ale tuż pod uchem.

Orso ostrożnie się cofnął, gdy krew obryzgała podłogowe płyty. Foscar szeroko otworzył usta i wypuścił z rąk kielich z winem, który roztrzaskał się na posadzce.

Monza próbowała krzyknąć, ale tylko zacharczała przez na wpół zaciśniętą tchawicę, wydając z siebie dźwięk przypominający kwiczenie świni. Wolną ręką sięgnęła po sztylet, ale ktoś chwycił ją za nadgarstek i mocno przytrzymał. Wierny Carpi przywarł do jej lewego boku.

– Przepraszam – szepnął, wyjmując jej rapier z pochwy i odrzucając ją w głąb sali.

Benna zachwiał się, tocząc z ust czerwoną pianę. Jedną dłonią trzymał się za twarz, a spomiędzy jego białych palców wyciekała czarna krew. Drugą ręką szukał rękojeści, podczas gdy Ario wpatrywał się w niego jak skamieniały. Najemnik zdołał wysunąć miecz z pochwy na długość stopy, ale wtedy generał Ganmark dopadł do niego i go przebił – raz, drugi, trzeci. Cienkie ostrze wślizgiwało się i wyślizgiwało z ciała Benny przy wtórze cichych westchnień wydobywających się z jego szeroko otwartych ust. Długie strumienie krwi trysnęły na posadzkę, a na białej koszuli wykwitły ciemne okręgi. Benna zatoczył się do przodu, potknął i upadł, szorując częściowo wyciągniętym ostrzem po marmurze.

Monza walczyła, czując, że jej każdy mięsień dygocze, ale była bezradna jak mucha w słoju z miodem. Słyszała, jak Gobba stęka z wysiłku, pocierając zarośniętą twarzą o jej policzek, grzejąc ją w plecy swym olbrzymim cielskiem. Czuła, jak struna powoli wrzyna się w boki jej szyi oraz dłoń przyciśniętą do krtani. Czuła krew spływającą po przedramieniu za kołnierz koszuli.

Jedna z dłoni Benny przesunęła się po podłodze w jej stronę. Mężczyzna podźwignął się o cal albo dwa; żyły na jego szyi nabrzmiały. Ganmark nachylił się i spokojnie wbił mu ostrze w serce od tyłu. Benna zadygotał, po czym opadł na posadzkę i znieruchomiał z bladym policzkiem usmarowanym krwią. Spod niego wypłynęła ciemna krew, rozlewając się wzdłuż szpar między płytami.

– No. – Ganmark wytarł ostrze o koszulę Benny. – Załatwione.

Mauthis patrzył na to wszystko ze zmarszczonymi brwiami. Był lekko zaskoczony, lekko poirytowany, lekko znudzony. Jakby przyglądał się zestawowi liczb, które się nie zgadzają.

Orso wskazał ciało.

– Pozbądź się tego, Ario.

– Ja? – Młodzieniec się skrzywił.

– Tak, ty. A ty możesz mu pomóc, Foscarze. Musicie się nauczyć, co trzeba robić, by utrzymać rodzinę u władzy.

– Nie! – Foscar się zatoczył. – Nie będę w tym uczestniczył! – Odwrócił się i wybiegł z sali, głośno tupiąc na marmurowej posadzce.

– Ten chłopak jest miękki jak syrop – mruknął Orso. – Ganmark, pomóż mu.

Monza śledziła ich wybałuszonymi oczami, gdy wywlekali zwłoki Benny na taras. Ganmark z ponurą i skupioną miną trzymał ciało od strony głowy, a Ario przy wtórze przekleństw delikatnie ujął Bennę za jedną stopę. Druga ciągnąła się po ziemi, pozostawiając czerwony ślad. Zarzucili mężczyznę na balustradę, po czym stoczyli go w przepaść. Zniknął w mgnieniu oka.

– Ach! – zaskrzeczał Ario, wymachując dłonią. – Zaraza! Zadrapałeś mnie!

Ganmark posłał mu surowe spojrzenie.

– Przepraszam, Wasza Wysokość. Morderstwo bywa bolesne.

Książę rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, o co mógłby wytrzeć zakrwawione dłonie. Sięgnął po drogą zasłonę wiszącą przy oknie.

– Nie o to! – parsknął Orso. – To kantycki jedwab, wart pięćdziesiąt szalek za sztukę!

– To o co?

– Znajdź coś innego albo zostaw krew na dłoniach! Czasami się zastanawiam, czy twoja matka nie kłamała o tym, kto jest twoim ojcem, chłopcze.

Nadąsany Ario wytarł dłonie o przód swojej koszuli. Monza czuła, że jej twarz płonie z braku powietrza. Orso zmarszczył brwi. Przez łzy i włosy wijące się na jej twarzy widziała go jako rozmazaną czarną sylwetkę.

– Wciąż żyje? Co tak długo, Gobbo?

– Pieprzona struna zaczepiła się o jej dłoń – syknął ochroniarz.

– Więc znajdź inny sposób, żeby ją wykończyć, półgłówku.

– Ja się tym zajmę. – Wierny wyszarpnął sztylet zza paska, drugą ręką cały czas trzymając Monzę za nadgarstek. – Naprawdę bardzo mi przykro.

– Zrób to w końcu! – ryknął Gobba.

Ostrze cofnęło się, lśniąc w promieniach słońca. Monza z całą siłą, jaka jej pozostała, nadepnęła Gobbie na stopę. Ochroniarz stęknął i poluzował uchwyt na strunie, a wtedy kobieta odciągnęła ją od szyi, warcząc i wijąc się, gdy Carpi spróbował ją zasztyletować.

Ostrze nie trafiło w cel, wślizgując się pod dolne żebro. Zimny metal palił jak ogień, przeszywając ją bólem od brzucha do pleców. Czubek sztyletu dźgnął Gobbę w brzuch.

– Gaa! – Olbrzym puścił strunę, a wtedy Monza wciągnęła powietrze do płuc, zawyła jak obłąkana i zdzieliła go łokciem, odrzucając do tyłu.

Zaskoczony Wierny niezdarnie wyciągnął nóż z jej ciała; ostrze, wirując, potoczyło się po posadzce. Kopnęła go, ale nie trafiła w krocze tylko w biodro. Pochylił się, a wtedy wyszarpnęła sztylet z pochwy na jego pasie. Jednak jej zraniona ręka nie była w pełni sprawna i Carpi zdążył chwycił ją za nadgarstek, nim uderzyła. Zaczęli się przepychać, szczerząc zęby, plując sobie nawzajem w twarz, rzucając się w przód i w tył, z rękami umazanymi jej krwią.

– Zabij ją!

Rozległ się chrzęst i głowę Monzy wypełniło światło. Podłoga zderzyła się z jej czaszką, grzmotnęła ją w plecy. Kobieta splunęła krwią, jej wściekłe krzyki zmieniły się w długi skrzek, gdy zaczęła drapać paznokciami gładką posadzkę.

– Pieprzona suko!

Obcas Gobby spadł na jej prawą dłoń, przeszywając bólem przedramię i wyrywając z jej ust paskudne westchnienie. But ponownie zachrzęścił na knykciach, potem palcach, a wreszcie nadgarstku. Jednocześnie Wierny raz za razem kopał ją w żebra, przez co zanosiła się kaszlem i drżała. Próbowała obrócić strzaskaną dłoń, ale wtedy obcas Gobby spadł na nią z trzaskiem i rozpłaszczył ją na zimnym marmurze, krusząc kość. Opadła bezwładnie na posadzkę, z trudem łapiąc oddech. Sala wirowała jej przed oczami, dawni zwycięzcy z malowideł patrzyli na nią z wyszczerzonymi zębami.

– Dziabnąłeś mnie, głupi stary draniu! Dziabnąłeś mnie!

– To tylko draśnięcie, spaślaku! Trzeba ją było mocniej trzymać!

– Powinienem was obu zabić, partacze! – zasyczał Orso. – Skończcie z nią wreszcie!

Potężne dłonie Gobby chwyciły Monzę za gardło i uniosły. Usiłowała go złapać lewą ręką, ale cała siła wyciekła z niej przez dziurę w boku i skaleczenia na szyi. Niezdarne opuszki palców tylko rysowały czerwone ślady na jego nieogolonej twarzy. Po chwili ktoś gwałtownie wykręcił jej rękę za plecami.

– Gdzie jest złoto Hermona? – spytał chrapliwie Gobba. – Co, Murcatto? Co zrobiliście ze złotem?

Monza zmusiła się do uniesienia głowy.

– Całuj mnie w dupę, pojebie. – Może niezbyt mądrze, ale prosto z serca.

– Nie było żadnego złota! – odburknął Wierny. – Już ci mówiłem, wieprzu!

– Zostało przynajmniej tyle. – Gobba kolejno ściągnął poobijane pierścienie z jej obwisłych palców, które już zaczynały puchnąć i wściekle sinieć, powyginane i bezkształtne jak zgniłe kiełbaski. – Dobry kamień – powiedział, spoglądając na rubin. – Ale szkoda, żeby takie ładne ciałko się zmarnowało. Może zostawicie mnie z nią na chwilę? Wystarczy moment.

Książę Ario zachichotał.

– Nie zawsze warto się chwalić szybkością.

– Litości, nie jesteśmy zwierzętami! – zawołał Orso. – Wyrzućcie ją z tarasu i po kłopocie. Jestem już spóźniony na śniadanie.

Monza poczuła, że ktoś ją wlecze. Jej głowa bezwładnie się kołysała. Uderzył w nią blask słońca. Uniosła się, szorując butami o kamień. Zobaczyła obracające się błękitne niebo. W górę na balustradę. Oddech drapał ją w nos, drżał jej w piersi. Wiła się i wierzgała. Jej ciało walczyło na próżno, by pozostać przy życiu.

– Jeszcze się upewnię – odezwał się Ganmark.

– Jak dużej pewności potrzebujemy? – Przez zakrwawione włosy przesłaniające jej oczy zobaczyła rozmazaną twarz Orso naznaczoną zmarszczkami. – Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Mój pradziad był najemnikiem. Nisko urodzonym wojownikiem, który zdobył władzę dzięki ostrości umysłu i miecza. Nie mogę pozwolić, by kolejny najemnik przejął władzę w Talinsie.

Chciała napluć mu w twarz, ale tylko wypuściła strużkę krwawej śliny na brodę.

– Pieprz się...

Potem poleciała w dół.

Jej porwana koszula nadęła się i załopotała, uderzając o cierpnącą skórę. Monza obracała się raz za razem, a świat koziołkował wokół niej. Błękitne niebo ze strzępami chmur, czarne wieże na szczycie góry, przemykająca szara skalna ściana, żółto-zielone drzewa i połyskująca rzeka, błękitne niebo ze strzępami chmur i jeszcze raz, jeszcze raz, coraz szybciej i szybciej.

Zimny wiatr szarpał jej włosy, wył w uszach, gwizdał między zębami wraz z przerażonym oddechem. Widziała każde drzewo, każdą gałąź, każdy liść. Mknęły ku niej z dołu. Otworzyła usta, by krzyczeć...

Gałązki zaczepiały się o nią, chwytały ją, chłostały. Po zderzeniu ze złamanym konarem zaczęła się obracać. Wokół niej drewno pękało i darło się na kawałki, gdy pędziła w dół, cały czas w dół, aż wreszcie uderzyła o zbocze góry. Jej nogi połamały się pod ciężarem upadającego ciała, ramię pękło w zetknięciu z twardą ziemią. Jednak, zamiast roztrzaskać głowę o skały, jedynie złamała szczękę na zakrwawionej piersi swojego brata, którego ciało zaklinowało się u podstawy drzewa.

Właśnie tak Benna Murcatto uratował życie swojej siostrze.

Odbiła się od trupa, niemal nieprzytomna, i potoczyła ze stromego zbocza, wymachując kończynami jak połamana lalka. Skały, korzenie i twarda ziemia uderzały ją i miażdżyły niczym setka młotów.

Przeleciała przez zarośla pełne chłoszczących i szarpiących cierni. Toczyła się w dół w obłoku piachu i liści. Podskoczyła na korzeniu, wpadła na omszały kamień. Powoli wyhamowała i znieruchomiała w pozycji na wznak.

– Haaaarrrr....

Wokół niej grzechotały kamienie, patyki i żwir. Pył powoli opadał. Słyszała wiatr poruszający trzeszczącymi gałęziami, szelest liści. A może to był jej własny oddech, skrzypiący i trzaskający w zmiażdżonej krtani. Słońce migotało między czarnymi drzewami, drażniąc jedno oko. Drugim widziała tylko ciemność. Muchy brzęczały, krążąc wokół niej w ciepłym porannym powietrzu. Leżała w otoczeniu odpadków z kuchni Orso. Bezradnie rozciągnięta pośród zgniłych warzyw, śluzu i cuchnących resztek po zeszłomiesięcznych wspaniałych posiłkach. Wyrzucona na śmietnik.

– Haaaarrrr...

Poszarpany, bezmyślny dźwięk. Była nim niemal zawstydzona, ale nie mogła go powstrzymać. Zwierzęce przerażenie. Szaleńcza rozpacz. Jęk potępionych w piekle. Rozpaczliwie rozglądała się jednym okiem. Zobaczyła swoją poharataną prawą dłoń, bezkształtną fioletową rękawiczkę z krwawą raną na boku. Jeden palec lekko drżał. Jego opuszka ocierała się o rozerwaną skórę na łokciu. Przedramię było złożone na pół, złamana gałązka szarej kości sterczała z zakrwawionego jedwabiu. Nie wyglądała na prawdziwą. Przypominała tani rekwizyt teatralny.

– Haaaarrrr....

Ogarnął ją strach, który przybierał na sile z każdym oddechem. Nie mogła poruszać głową. Nie mogła poruszać językiem w ustach. Czuła, jak ból szarpie krawędź jej umysłu. Jak naciera na nią potwornym ciężarem, doszczętnie ją zgniata, staje się coraz bardziej dotkliwy.

– Haarr... arr...

Benna nie żył. Z jej mrugającego oka wypłynęła smużka wilgoci i powoli ściekła po policzku. Dlaczego ona nie umarła? Jak to możliwe?

Proszę, już niedługo. Zanim ból stanie się gorszy. Błagam, niech to będzie wkrótce.

– Aarr... aa... aa.

Błagam, śmierci.

I   Talins

„Aby znaleźć godnego wroga, wybierz przyjaciela:

Jappo Murcatto nigdy nie wyjawił, skąd ma tak dobry rapier, lecz potrafił się nim doskonale posługiwać. A jako że jego syn był o pięć lat młodszy od siostry i bardzo chorowity, Jappo przekazał swoje umiejętności córce. Nazwisko Monzcarro należało do jego matki w czasach, gdy ich rodzina miała szlacheckie pretensje. Jego żona nigdy o to nie dbała, ale umarła, wydając na świat Bennę, więc nie miało to większego znaczenia.

To były spokojne lata w Styrii, co stanowiło rzadkość.

W porze orki, gdy pług ojca brnął przez ziemię, Monza podążała jego śladem, usuwając duże kamienie ze świeżej czarnej gleby i wyrzucając je do lasu.

W porze żniw, gdy kosa ojca błyskała w słońcu, Monza podążała jego śladem i wiązała ścięte kłosy w snopki.

– Monzo – mawiał ojciec, uśmiechając się do niej – cóż bym bez ciebie uczynił.

Pomagała mu w młóceniu i sianiu, rąbała drewno i czerpała wodę ze studni. Gotowała, zamiatała, zmywała, dźwigała, doiła kozę. Jej dłonie zawsze były obolałe od pracy. Jej brat robił, co mógł, ale był drobny i chorowity, więc niewiele jej pomagał. To były ciężkie lata, ale szczęśliwe.

Kiedy Monza miała czternaście lat, Jappo Murcatto zapadł na gorączkę. Razem z Benną patrzyli, jak kaszle, poci się i traci siły. Pewnej nocy chwycił Monzę za nadgarstek i popatrzył na nią błyszczącymi oczami.

– Jutro zaoraj ziemię na górnym polu, inaczej pszenica nie wzejdzie na czas. Zasadź tyle, ile zdołasz. – Dotknął jej policzka. – To niesprawiedliwe, że wszystko spada na ciebie, ale twój brat jest taki mały. Opiekuj się nim. – Po czym umarł.

Benna zanosił się nieutulonym płaczem, ale oczy Monzy pozostały suche. Myślała o zbożu, które musi zasiać, i o tym, jak to zrobi. Tamtej nocy Benna był zbyt wystraszony, by samotnie spać, więc położyli się razem w jej wąskim łóżku i przytulali, by dodać sobie otuchy. Nie mieli już nikogo poza sobą.

Rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Monza zawlekła zwłoki ojca do lasu za domem i wtoczyła je do rzeki. Nie dlatego, że go nie kochała, ale dlatego, że nie miała czasu go pogrzebać.

Gdy wzeszło słońce, orała ziemię na górnym polu.

Kraina wielu możliwości

Pierwszą rzeczą, na którą Dreszcz zwrócił uwagę, gdy statek rozbijając fale zbliżył się do przystani, był fakt, że wcale nie jest tak ciepło, jak się spodziewał. Słyszał, że w Styrii zawsze świeci słońce i można się kąpać w jego promieniach przez cały rok. Tymczasem, gdyby ktoś zaproponował Dreszczowi taką kąpiel, wolałby pozostać brudny i zapewne dorzuciłby kilka cierpkich słów. Talins kulił się pod szarym niebem pokrytym pękatymi chmurami, od morza wiała ostra bryza, a krople zimnego deszczu od czasu do czasu uderzały go w policzki, przypominając mu o domu. Nie były to przyjemne wspomnienia. A jednak miał zamiar patrzeć na słoneczną stronę życia. Pewnie to po prostu gówniany dzień. Wszędzie się takie zdarzają.

Z pewnością to miejsce wygląda na zapuszczone, uznał, gdy żeglarze zabrali się za cumowanie okrętu. Wzdłuż szarej zatoki tłoczyły się ceglane budynki o wąskich oknach i zapadających się dachach. Ze ścian odłaziła farba, popękany tynk pokrywały plamy soli, zielony mech i czarna pleśń, a nad oślizgłym brukiem ściany poobklejano dużymi arkuszami. Przytwierdzone pod przypadkowymi kątami i porozdzierane, zakrywały się nawzajem, a ich postrzępione krawędzie powiewały na wietrze. Widniały na nich twarze i wydrukowane słowa. Może ostrzeżenia, ale Dreszcz nie był mocny w czytaniu. Zwłaszcza po styryjsku. Mówienie w tym języku było wystarczająco trudne.

Na nabrzeżu kłębili się ludzie, którzy wcale nie wyglądali na szczęśliwych. Ani zdrowych. Ani bogatych. W powietrzu unosił się silny zapach. A raczej straszliwy smród. Zgniłe ryby, stare zwłoki, dym z palonego węgla i pełne latryny. Jeśli tak wygląda dom nowego człowieka, którym Dreszcz miał nadzieję się stać, to trudno nie być zawiedzionym. Przez chwilę Dreszcz rozważał wydanie większości pieniędzy, jakie mu zostały, na podróż powrotną na Północ przy najbliższym przypływie, jednak odpędził tę myśl. Miał dosyć wojny, prowadzenia ludzi na śmierć, zabijania i wszystkiego, co się z tym wiąże. Zamierzał stać się lepszym człowiekiem. Chciał czynić dobro i wybrał w tym celu to miejsce.

– No dobra. – Skinął wesoło głową najbliższemu marynarzowi. – Zbieram się.

W odpowiedzi usłyszał zaledwie mruknięcie, ale jego brat kiedyś powiedział mu, że liczy się to, co dajesz, a nie to, co otrzymujesz w zamian. Dlatego uśmiechnął się, jakby spotkało go życzliwe pożegnanie, po czym zbiegł po stukoczącym trapie na spotkanie swego nowego życia w Styrii.

Postawił zaledwie tuzin kroków, unosząc wzrok ku wysokim budynkom ciągnącym się po jednej stronie i masztom kołyszącym się po drugiej, gdy nagle ktoś wpadł na niego i niemal go przewrócił.

– Bardzo przepraszam – rzekł Dreszcz po styryjsku, próbując zachować się w cywilizowany sposób. – Nie zauważyłem cię, przyjacielu.

Mężczyzna pobiegł dalej, nawet się nie oglądając. To nieco podrażniło dumę Dreszcza. Wciąż mu jej nie brakowało, była jedynym, co pozostawił mu ojciec. Nie po to przeżył siedem lat bitew, potyczek, budzenia się ze śniegiem na kocu, gównianego jedzenia i jeszcze gorszych pieśni, by teraz ktoś go potrącał.

Jednakże bycie draniem to zarazem zbrodnia i kara. „Daj temu spokój”, powiedziałby jego brat. Dreszcz miał spoglądać na słoneczną stronę życia. Dlatego opuścił nabrzeże i szeroką ulicą wszedł w głąb miasta. Minął grupę żebraków siedzących na kocach i machających kikutami oraz wysuszonymi kończynami. Przeciął plac, na którym stał potężny posąg mężczyzny groźnie marszczącego brwi i wskazującego palcem pustkę. Dreszcz nie miał pojęcia, kto to taki, ale z pewnością wyglądał na zadowolonego z siebie. Zapach gotowanego jedzenia sprawił, że zaburczało mu w brzuchu, i zwabił go do straganu, na którym ponadziewane na patyki kawałki mięsa smażyły się nad ogniem rozpalonym w puszce.

– Poproszę jeden – powiedział Dreszcz, wskazując palcem. Wydawało się, że to wystarczy, więc nie komplikował spraw, by zmniejszyć ryzyko pomyłki.

Gdy kucharz podał mu cenę, Dreszcz omal nie udławił się własnym językiem. Na Północy kupiłby za to całą owcę, może nawet hodowlaną parkę. Mięso w połowie składało się z tłuszczu, a w połowie z chrząstek. Smakowało o wiele gorzej niż pachniało, ale już go to nie zdziwiło. Najwyraźniej tak było z większością rzeczy w Styrii.

Deszcz przybrał na sile, zalewając jedzącemu Dreszczowi oczy. Nic wielkiego w porównaniu z nawałnicami, z których śmiał się na Północy, ale wystarczyło, by dodatkowo pogorszyć mu nastrój i sprawić, że zaczął się zastanawiać, gdzie, do licha, spędzi noc. Woda ściekała z omszałych okapów i połamanych rynien, nadając brukowi ciemną barwę, sprawiając, że ludzie garbili się i przeklinali. Dreszcz wyszedł spomiędzy ciasno stojących budynków nad szeroki brzeg rzeki, zabudowany i ogrodzony kamieniami. Przystanął na chwilę, zastanawiając się, którędy pójść.

Jak okiem sięgnąć, wszędzie widział miasto, mosty w górnym i dolnym biegu rzeki, budynki na przeciwległym brzegu, jeszcze większe niż tutaj – wieże, kopuły, dachy, ciągnące się bez końca, na wpół zakryte i rozmyte w nierzeczywisty sposób przez szarą zasłonę deszczu. Na wietrze łopotały kolejne podarte arkusze, na których widniały litery namalowane jaskrawymi farbami spływającymi na bruk. Niektóre litery wysokością dorównywały dorosłemu człowiekowi. Dreszcz zapatrzył się na jeden z napisów, starając się coś z niego zrozumieć.

Stęknął, gdy kolejny przechodzień uderzył go ramieniem prosto w żebra. Tym razem gwałtownie się obrócił, warcząc i ściskając w garści patyk z mięsem jak ostrze. Wziął głęboki wdech. Nie tak dawno puścił wolno Krwawego-dziewięć. Pamiętał tamten poranek, jakby to było wczoraj. Śnieg za oknami, nóż w dłoni, grzechot, z jakim go upuścił. Oszczędził człowieka, który zabił jego brata, zrezygnował z zemsty, by stać się lepszym człowiekiem. Odejść od krwi. Darowanie przewinienia przypadkowej osobie w tłumie nie było niczym szczególnym.

Zmusił się do półuśmiechu i odszedł w przeciwną stronę, wchodząc na most. Taki drobiazg jak potrącenie na ulicy może sprawić, że będziesz klął całymi dniami, a on nie chciał zatruć sobie nowego życia, zanim na dobre się rozpoczęło. Po obu stronach mostu stały posągi patrzące ponad wodą, potwory z białego kamienia upstrzone ptasimi odchodami. Obok sunął tłum, jedna rzeka płynąca ponad drugą. Ludzie wszelkich rodzajów i kolorów. Tak wielu, że wśród nich czuł się nieistotny. Nic dziwnego, że w takim miejscu czasami potrąci cię ktoś ramieniem.

Coś otarło się o jego rękę. Zanim zdążył pomyśleć, chwycił kogoś za szyję, przegiął ponad balustradą dwadzieścia kroków nad spienioną wodą i ścisnął, jakby dusił kurę.

– Uderzyłeś mnie, draniu? – warknął w języku Północy. – Wytnę ci oczy, kurwa!

To był drobny mężczyzna, śmiertelnie wystraszony. Był o głowę niższy od Dreszcza i niemal o połowę lżejszy. Gdy Dreszczowi minął pierwszy atak wściekłości, zrozumiał, że ten biedny głupiec ledwie go musnął. Nie zrobił tego złośliwie. Jak to możliwe, że Dreszcz potrafi darować poważne winy, a potem traci cierpliwość z powodu takiej bzdury? Zawsze był swoim najgorszym wrogiem.

– Wybacz, przyjacielu – odezwał się po styriańsku ze szczerą skruchą. Opuścił mężczyznę na bruk i niezdarnie otrzepał pognieciony przód jego płaszcza. – Naprawdę bardzo mi przykro z powodu tego małego... jak to się mówi... nieporozumienia. Przepraszam. Czy miałbyś ochotę... – Dreszcz zrozumiał, że proponuje nieznajomemu patyk, na którym tkwił ostatni skrawek tłustego mięsa. Mężczyzna zmierzył go wzrokiem. Dreszcz się skrzywił. Jasne, że facet tego nie chce. On sam miał już dosyć. – Przepraszam...

Mężczyzna odwrócił się i zniknął w tłumie, tylko raz ze strachem oglądając się przez ramię, jakby właśnie przetrwał atak szaleńca. Może tak właśnie było. Dreszcz stał na moście, wpatrując się ze zmarszczonym czołem w brązową wodę kłębiącą się w dole. Musiał przyznać, że taką samą wodę mieli na Północy.

Wyglądało na to, że bycie lepszym człowiekiem może się okazać trudniejsze niż się spodziewał.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Jak zwykle, dziękuję czterem osobom:

Bren Abercrombie, którą bolą oczy od czytania,

Nickowi Abercrombiemu, którego bolą uszy od słuchania,

Robowi Abercrombiemu, którego bolą palce od przewracania stron,

Lou Abercrombiemu, którego bolą ręce od podtrzymywania mnie.

A także z całego serca dziękuję:

wszystkim cudownym i utalentowanym ludziom pracującym dla mojego brytyjskiego wydawcy, Gollancza, oraz ich macierzystej grupy wydawniczej Orion, a zwłaszcza Simonowi Spantonowi, Jo Fletcher, Jonowi Weirowi, Markowi Stayowi i Jonowi Woodowi. Jak również wszystkim, którzy zajmują się wydawaniem, reklamowaniem, tłumaczeniem, a zwłaszcza sprzedawaniem moich książek na całym świecie.

Artystom, którym jakimś cudem udało się sprawić, abym wyglądał na człowieka z klasą: Didierowi Graffetowi, Dave’owi Seniorowi i Laurze Brett.

Redaktorom za oceanem: Deviemu Pillai i Lou Andersowi.

Innym zaprawionym w bojach profesjonalistom, którzy zajmują się różnymi tajemniczymi usługami: Robertowi Kirby’emu. Darrenowi Turpinowi, Matthew Amosowi, Lionelowi Boltonowi.

Wszystkim pisarzom, z którymi miałem okazję się kontaktować, elektronicznie bądź osobiście, a którzy ofiarowali mi pomoc, wiele zabawnych uwag oraz kilka pomysłów, które warto było podkraść, między innymi Jamesowi Barclayowi, Aleksowi Bellowi, Davidowi Devereux, Rogerowi Levy’emu, Tomowi Lloydowi, Joemu Mallozziemu, Johnowi Meaneyowi, Richardowi Morganowi, Adamowi Robertsowi, Pat Rothfuss, Marcusowi Sakeyowi, Wimowi Stolkowi i Chrisowi Woodingowi.

A na koniec, choć to najważniejsze:

za nieustające wsparcie, porady, jedzenie, picie oraz pracę redaktorską, nawet po godzinach, dziękuję mojej redaktorce Gillian Redfearn. Niech nasza współpraca trwa jak najdłużej. W końcu sam nie dam rady pisać tych cholernych książek...

O autorze

Joe Abercrombie spędza większość czasu na pisaniu, ale czasami pracuje jako niezależny montażysta filmów dokumentalnych oraz koncertów na żywo. Mieszka w Bath ze swoją rodziną.