Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chaos. Furia. Zniszczenie. Niektórzy mówią, że chcąc zmienić świat, trzeba go najpierw spalić. Teza ta zostanie za chwilę poddana weryfikacji w tyglu rewolucji: Destruktorzy i Podpalacze przejęli stery władzy, dym zamieszek wyparł przemysłowy smog i wszyscy są zmuszeni podporządkować się mądrości tłumu. Nie mając nic do stracenia, obywatel Brock zamierza stać się bohaterem na miarę nowej ery. Obywatelka Savine musi swój talent do interesów przekuć w zdolność przetrwania, zanim będzie mogła walczyć o odkupienie win. Orso przekona się, że kiedy świat staje na głowie, nikt nie upada równie nisko jak dawny monarcha. Na krwawej Północy stojąca na czele kruchego Protektoratu Rikke stopniowo traci przyjaciół, gdy tymczasem Czarny Calder gromadzi sojuszników i snuje plany zemsty. Banki upadły, słoneczne sztandary Unii zostały zerwane z masztów, a w zalegających za kulisami mrokach wątki demonicznego planu Tkacza powoli zaczynają się ze sobą splatać…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 866
„Wielcy wydają się nam wielcy tylko dlatego, że klęczymy. Powstańmy!”.
Elysée Loustallot
– Wiesz co, Tunny?
Lekko przekrwione oczy kaprala zwróciły się w stronę Orso.
– Tak, Wasza Królewska Mość?
– Muszę przyznać, że jestem raczej zadowolony z siebie.
Niezłomny Sztandar – biały koń wspięty na tle lśniącego złotego słońca – łopotał na wietrze. Niedawno do listy wyhaftowanych na nim miejsc sławnych wiktorii, których był świadkiem, dołączył Stoffenbeck. Ilu to już Najwyższych Królów paradowało triumfalnie pod tym błyszczącym kawałkiem materiału? A teraz – choć dysponujący mniej liczną armią, powszechnie wyśmiewany i skazywany na porażkę – dołączył do nich Orso, człowiek, który przeobraził się z wykpiwanego w pamfletach Księcia Prostytutek w nowego Casamira niczym cudowny motyl wynurzający się z cuchnącej poczwarki. Życie dziwnie się plecie, bez dwóch zdań. Zwłaszcza życie królów.
– Wasza Królewska Mość ma pełne prawo, do diaska, żeby czuć się zadowolonym z siebie! – pośpieszył z zapewnieniem lord marszałek Rucksted. Mało kto tak dobrze jak on rozumiał istotę samozadowolenia. – Wasza Wysokość przechytrzył nieprzyjaciela jeszcze przed rozpoczęciem bitwy, a potem wziął do niewoli najgorszego z tych zdrajców!
I z zadowoleniem obejrzał się przez ramię.
Leo dan Brock, wielki bohater, dla którego zaledwie parę dni wcześniej świat wydawał się za mały, teraz mieścił się w nędznym wozie z okratowanymi oknami kolebiącym się na trakcie za plecami Orso. Inna sprawa, że mniej go było do zmieszczenia niż dawniej: jedną jego zmasakrowaną nogę pochowali na polu bitwy razem z jego zniszczoną reputacją.
– Wasza Królewska Mość zatriumfował – zapiszczał Bremer dan Gorst i zaraz się zamknął, wodząc posępnym wzrokiem po coraz bliższych wieżach i kominach Adui.
– Rzeczywiście, zatriumfowałem. – Niewymuszony uśmiech sam z siebie wypłynął na twarz króla. Orso nie pamiętał, kiedy ostatnio zdarzyło mu się coś takiego. – Młody Lew pobity przez Młode Jagnię. – Nawet ubranie leżało na nim lepiej niż przed bitwą. Podrapał się po podbródku: w ogólnym podnieceniu od paru dni się nie golił. – Może powinienem zapuścić brodę?
Hildi zsunęła przydużą czapkę na tył głowy i z powątpiewaniem przyjrzała się szczecinie na jego policzkach.
– A dasz radę? – zapytała.
– Przyznaję, w przeszłości kilkakrotnie mi się to nie udało, ale to samo można powiedzieć o wielu innych rzeczach, Hildi. Przyszłość to zupełnie co innego!
Chyba po raz pierwszy w życiu z niecierpliwością czekał na to, co przyniesie mu przyszłość – ba, był wręcz gotowy wziąć się z tą suką za bary i narzucić jej pożądany kształt. Zostawił więc lorda marszałka Foresta zajętego nadawaniem jako takiego szyku poobijanej Dywizji Następcy Tronu i na czele setki zbrojnych ruszył przodem do Adui. Musiał wrócić do stolicy i przywrócić państwową nawę na właściwy kurs. Buntownicy zostali zmiażdżeni, mógł więc wreszcie wyruszyć w dawno planowany wielki objazd Unii i pokazać się poddanym jako zwycięski monarcha. Dowie się, co może dla nich zrobić; jak poprawić ich los. Zastanawiał się z rozmarzeniem, jaki przydomek nada mu rozentuzjazmowany, wielbiący go tłum. Orso Niezłomny? Orso Nieustraszony? Niewzruszony Mur Stoffenbecku?
Siedział w siodle, kołysząc się lekko, i rozkoszował się rześkim jesiennym powietrzem. Północny wiatr zwiewał adueńskie wyziewy nad morze, więc głęboki wdech nie kończył się natychmiastowym atakiem kaszlu.
– Nareszcie rozumiem, co ma na myśli ktoś, kto mówi, że czuje się jak król.
– Nie przejmuj się tym – uspokoił go Tunny. – Jestem przekonany, że ani się obejrzysz, jak znów poczujesz się zagubiony i bezradny.
– Z pewnością.
Orso nie mógł się powstrzymać: jeszcze raz obejrzał się na tyły kolumny. Ranny lord gubernator Anglandu nie był ich jedynym ważnym jeńcem. Za więźniarką Młodego Lwa turkotał pilnie strzeżony powóz, którym podróżowała jego ciężarna małżonka Savine. Czy to jej blada dłoń zaciskała się na półeczce pod oknem? Skrzywił się na samo wspomnienie jej imienia. Kiedy jedyna kobieta, jaką w życiu pokochał, wyszła za innego, a potem go zdradziła, lubił sobie wyobrażać, że gorzej już się poczuć nie może. A potem się dowiedział, że jest jego przyrodnią siostrą.
Smród bijący ze stłoczonych na przedmurzu Adui slumsów raczej wzmógł, niż osłabił, wzbierające mu w gardle mdłości. Wyobrażał sobie uśmiechniętych obywateli, piegowate dzieci wymachujące chorągiewkami Unii, deszcz pachnących płatków kwiatów sypany przez stojące na balkonach piękności. Zawsze kręcił nosem na tego typu patriotyczne bzdury, gdy honory odbierali inni zwycięzcy, teraz jednak chciał zostać jednym z nich. Tymczasem przyczajone w półmroku ciemne postaci łypały na niego spode łba, ogryzająca kurzą nóżkę ladacznica stała w oknie i śmiała się z niego, a wybitnie paskudny żebrak bezczelnie splunął pod kopyta królewskiego konia.
– Malkontenci zawsze się znajdą, Wasza Królewska Mość – mruknął Yoru Sulfur. – Wystarczy zapytać mojego mistrza, któremu nikt nigdy nie dziękuje za wytężoną pracę.
– Mhm – przytaknął Orso, chociaż, o ile go pamięć nie myliła, to akurat Bayaza wszyscy traktowali ze służalczym wręcz szacunkiem. – I jakie lekarstwo ma na to twój mistrz?
– Ignorować ich. – Sulfur z beznamiętnym wyrazem twarzy obserwował mieszkańców slumsów. – Jak mrówki.
– Słusznie. Nie pozwólmy, by popsuli nam triumfalny nastrój.
Na to było już jednak ciut za późno. Wiatr nagle wydał się zimniejszy, a Orso poczuł znajome niepokojące mrowienie na karku.
***
W pojeździe zrobiło się ciemniej, turkot kół poniósł się głuchym echem. Przez zakratowane okienko Leo zobaczył bloki kutego kamienia i domyślił się, że wjeżdżają do Adui przez jedną z bram. Marzył mu się wjazd do stolicy na czele triumfalnego pochodu, tymczasem wracał zamknięty w więźniarce cuchnącej zleżałą słomą, krwią z ran i wstydem.
Wozem szarpnęło, ból przeszył kikut nogi Leo i wycisnął mu łzy z zaczerwienionych oczu. Pomyślał o tym, ilu atutów sam się pozbawił, jak wielką przewagę roztrwonił, w jakie pułapki się wpakował… Był skończonym głupcem.
Gdy tylko paplanina Ishera zaczęła trącić buntem, trzeba było powiedzieć temu zdradliwemu tchórzowi, żeby się odpierdolił. Albo jeszcze lepiej: pójść z tym prosto do Kulasa i o wszystkim mu powiedzieć. Wtedy dalej byłby najsłynniejszym bohaterem w dziejach Unii, wodzem, który pobił Wielkiego Wilka! A nie błaznem pokonanym przez Młode Jagnię.
Trzeba było schować dumę w kieszeń w rozmowie z królem Jappo, schlebiać mu, flirtować, zgrywać dyplomatę, z uśmiechem zaoferować mu Zachodni Port, wymienić ten bezwartościowy zrzynek Unii na całą resztę i lądować w Midderlandzie w asyście styryjskiego korpusu.
Trzeba było wziąć matkę ze sobą. Na wspomnienie jej błagań w porcie miał ochotę rwać włosy z głowy. Narzuciłaby dyscyplinę tej zbieraninie na plaży, ogarnęła mapę chłodnym spojrzeniem i skierowała wojsko na południe – wtedy pierwsza dotarłaby do Stoffenbecku i wciągnęła nieprzyjaciela w bitwę, której nie mógłby wygrać.
Trzeba było posłać odpowiedź na zaproszenie Orso na czubku lancy, zaatakować wszystkimi siłami przed zachodem słońca, zmieść kłamliwego skurwiela z dogodnej pozycji na wzniesieniu i rozbić posiłki, które przyszły mu z pomocą.
Nawet kiedy lewe skrzydło jego szyku zawiodło, a prawe się załamało, wciąż mógł jeszcze odwołać tę ostatnią szarżę. Przynajmniej nie straciłby Antaupa i Jina. Nie straciłby ręki i nogi. Może Savine zdołałaby wynegocjować jakiś układ; była przecież dawną królewską kochanką – a sądząc po tym, co widział podczas swojej egzekucji, prawdopodobnie także obecną. Nawet nie mógł mieć o to do niej pretensji. Uratowała mu przecież życie, prawda? Cokolwiek było teraz warte…
Był więźniem. Zdrajcą. Kaleką.
Wóz zwolnił i ledwie posuwał się naprzód, telepiąc się na wszystkie strony. Skądś z przodu dobiegły głosy, śpiewy, wyzwiska… Wierni poddani króla Orso wylegli na ulice, żeby świętować zwycięstwo? Nie brzmiało to jak uroczyste powitanie.
Dawniej krąg szermierczy był dla Leo dan Brocka parkietem tanecznym – teraz męczarnią stało się choćby wyprostowanie i obciążenie ocalałej nogi, żeby mógł zdrową ręką złapać się krat w oknie i podciągnąć do pozycji stojącej. Zanim poczuł na twarzy chłodny podmuch wiatru i, mrużąc oczy, wyjrzał na ulicę zasłaną kłębami dymu z huty, więźniarka znieruchomiała.
Uderzyły go osobliwe szczegóły: potrzaskane sklepowe żaluzje, wyłamane drzwi zwieszające się koślawo z zawiasów, śmieci na ulicy. W pierwszym momencie wziął stertę szmat we wnęce drzwi za śpiącego włóczęgę, by chwilę potem, z uczuciem narastającego niepokoju, przy którym zbladł nawet ból, dojść do wniosku, że ten człowiek chyba nie żyje.
– Na pamięć poległych… – wyszeptał.
Zobaczył spalony magazyn, którego zwęglone krokwie sterczały jak żebra truchła objedzonego z mięsa. Wymalowane na osmolonej fasadzie wysokie na trzy kroki litery obwieszczały: Czas nadszedł.
Przycisnął twarz do prętów, próbując zerknąć w głąb ulicy. Za oficerami, dworzanami i dosiadającymi podenerwowanych koni żołnierzami korpusu rycerskiego zobaczył tłum stłoczony przed najeżonym kolcami murem. Transparenty powiewały nad głowami jak sztandary nad pułkiem wojska: Uczciwa praca, godna płaca; Precz z Zamkniętą Radą; Powstańcie! Tłum już kierował się ku królewskiej kolumnie, tętnił posępnym gniewem, buczał, szydził… Czy to Destruktorzy?
– Na pamięć poległych – powtórzył szeptem.
Dostrzegł ludzi także w głębi bocznej uliczki, nosili robotnicze ubrania i zaciskali pięści. Biegli. Gonili kogoś. Dopadli go, zaczęli bić i kopać.
– Z drogi! – dobiegło z przodu donośne wezwanie. Pewnie Rucksted. – Z drogi, w imieniu Jego Królewskiej Mości!
– Wal się! – warknął mężczyzna bez szyi, za to z gęstą brodą. – Sam zejdź nam z drogi!
Ludzie przesączali się na ulicę z zaułków i podwórek. Nasilało się niepokojące wrażenie, że królewski oddział znajduje się w okrążeniu.
– To Młody Lew! – zawołał ktoś.
Rozległy się cherlawe wiwaty. Zdrowa noga Leo (która zaledwie parę dni wcześniej była jego chorą nogą) paliła go żywym ogniem, ale kurczowo trzymał się kraty. Ciżba wokół więźniarki gęstniała, ludzie wyciągali ku niemu ręce.
– Młody Lew!
***
Bezradna Savine patrzyła przez okno powozu, jak zbiry tłoczą się wokół więźniarki Leo niczym świnie przy korycie. Jedną ręką podtrzymywała nabrzmiałe brzuszysko, w drugiej ściskała dłoń Zuri. Nie umiałaby powiedzieć, czy chcą go uwolnić, czy zamordować. Najprawdopodobniej oni też tego nie wiedzieli.
Zdała sobie sprawę, że nie pamięta już, jak to jest nie czuć strachu.
Zaczęło się prawdopodobnie od strajku. Znała wszystkie fabryki w Adui – to była papiernia Fossa dan Harbera, w którą zainwestowania dwukrotnie odmówiła. Perspektywy zysków były wprawdzie kuszące, ale Harber miał fatalną reputację; był okrutnikiem i wyzyskiwaczem, przez którego inni fabrykanci nie mogli należycie wykorzystywać swojej siły roboczej. Zaczęło się prawdopodobnie od strajku, który – jak to często bywa ze strajkami – bardzo szybko przerodził się w coś znacznie paskudniejszego.
– Cofnąć się! – wykrzyknął młody oficer, smagając robotników szpicrutą.
Konny strażnik złapał jednego mężczyznę za rękę i odciągnął, drugiego zdzielił tarczą w głowę. Ten drugi upadł, zalśniła krew.
Savine zaparło dech w piersi. Oczy jej się rozszerzyły.
Oficer, uderzony przez kogoś kijem, zachwiał się w siodle.
– Czekajcie! – zawołał ktoś. Być może Orso, pomyślała Savine. – Czekajcie!
To jednak niczego nie zmieniło. Najwyższy Król Unii nagle stał się tak samo bezradny jak ona. Tłum napierał ze wszystkich stron, morze wściekłych twarzy, transparentów i zaciśniętych pięści. Zgiełk przywiódł jej na myśl Valbeck i tamtejsze powstanie, ale okropna teraźniejszość była wystarczająco przerażająca i bez sięgania w straszną przeszłość.
W ulicę wjechali kolejni żołnierze. Ktoś krzyknął, stratowany przez konia.
– Łajdaki!
Cichy szczęk: ktoś dobył broni.
– Chronić króla! – rozległ się piskliwy krzyk Gorsta.
Jeden ze strażników najpierw uderzył głowicą miecza, a potem płazem ostrza zrzucił robotnikowi czapkę z głowy i powalił go na bruk. Inny – żołnierz korpusu rycerskiego – nie był taki delikatny: błysk stali, wysoki krzyk. Tym razem Savine widziała, jak miecz opadł i wyrąbał ziejącą ranę w barku cywila.
Podskoczyła, gdy coś uderzyło z impetem o ścianę powozu.
– Boże, dopomóż – mruknęła Zuri.
– Serio? – Savine spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Pomógł ci kiedyś?
– Nie tracę nadziei. – Zuri objęła ją opiekuńczym gestem. – Odsuń się od okna…
– I dokąd mam pójść? – szepnęła Savine, oparłszy się o nią.
Po drugiej stronie szyby zapanował chaos. Strażnik na koniu i kobieta o zaczerwienionej twarzy wyrywali sobie z rąk jeden koniec transparentu z napisem Wszyscy równi, którego druga końcówka ginęła w splątanej masie kończyn i twarzy. Żołnierz korpusu rycerskiego, ściągnięty z siodła, przepadł w tłumie jak marynarz w odmętach wzburzonego morza. Robotnicy byli wszędzie, rozpychali się, wciskali pomiędzy konie, łapali, wrzeszczeli.
Trzasnęło rozbite okno powozu i obsypana odłamkami szkła Savine odskoczyła w tył.
– Zdrajcy! – krzyknął ktoś.
To o niej? O Leo? Czyjaś zgięta w łokciu ręka sięgnęła do środka, brudna dłoń po omacku szukała zasuwki. Savine nieporadnie uderzyła w nią bokiem zaciśniętej pięści. Nie była pewna, czy lepiej zostać wywleczonym z powozu przez tłum, czy czekać, aż inkwizycja zaciągnie ją do Domu Pytań.
Zuri próbowała stanąć na nogi, kiedy za oknem coś błysnęło. Krople na policzku Savine. Czerwone kropki na sukni. Pchająca się do powozu ręka ześliznęła się z powrotem.
Ulica eksplodowała ogniem. Savine skuliła się, oburącz obejmując brzuch. Ból przeszył jej trzewia.
„ Boże, dopomóż” – poruszyła bezgłośnie ustami. Czyżby miała zacząć rodzić tu i teraz, w środku zamieszek, na zasłanej szkłem podłodze powozu?
– Wy skurwysyny!
Olbrzym w fartuchu złapał wodze konia tej blondynki, którą Orso zatrudniał w roli osobistej służącej, tej samej, która – tysiąc lat temu – przenosiła liściki od niego do Savine i z powrotem. Trzymał ją za nogę, a ona wierzgała, kopała, pluła i warczała. Orso zawrócił konia i zaczął tłuc olbrzyma pięścią po łysiejącej głowie. Ten go złapał i spróbował ściągnąć z siodła.
– Wy…
Jego czaszka rozpękła się na dwoje. Bluznęła czerwień. Savine wytrzeszczyła oczy. Mogłaby przysiąc, że ten cały Sulfur plasnął mężczyznę otwartą dłonią w skroń i prawie oderwał mu głowę.
Przed oknem przejechał Gorst, szczerząc zęby i siekąc wściekle mieczem na obie strony.
– Król! – wołał piskliwie. – Król!
– Do Agriontu! – krzyknął ktoś. – Nie zatrzymujcie się!
Powóz ruszył z szarpnięciem. Savine byłaby spadła z siedzenia, gdyby Zuri jej nie złapała. Kurczowo uczepiła się pustej ramy okiennej i przygryzła wargę, czując kolejny spazm bólu w napęczniałym brzuchu. Patrzyła, jak tłum rozprasza się przed powozem, słyszała krzyki zgrozy. Jakieś ciało zatoczyło się w bok zahaczone rogiem pojazdu, odbiło od drzwi i wpadło pod kopyta konia rycerza herolda. Pasmo blond włosów zahaczyło o sterczące z okiennej ramy resztki szkła.
Koła podskoczyły na stratowanym transparencie, przeturkotały po klejących się do wilgotnej nawierzchni pamfletach. Więźniarka pędziła przodem, krzesząc iskry z bruku. Wszędzie było pełno obłąkanych ze strachu koni, powiewających grzyw, trzepoczących uprzęży. Coś uderzyło metalicznie w drugą ścianę powozu i zaraz zostało z tyłu wraz z papiernią Harbera i jej burzącymi się pracownikami.
Przez wybite okno zawiewał zimny wiatr. Serce Savine waliło jak młotem, dłoń znieruchomiała na półeczce, twarz płonęła rumieńcem, jakby ją spoliczkowano. Jak Zuri była w stanie zachować spokój? Jej twarz niczego nie wyrażała, jednym ramieniem obejmowała Savine. Dziecko kopało niespokojnie, czułe na szarpnięcia i podskoki powozu. Przynajmniej żyło. Żyło.
Za oknem lord szambelan Hoff kurczowo trzymał wodze, urzędowy łańcuch zaplątał mu się i zacisnął wokół szyi. Podstarzały siwowłosy królewski chorąży ściskał drzewce sztandaru, słońce Unii płynęło nad nimi w górze. Na złotogłowiu widniała tłusta plama.
Ulice przemykały w tył, tak bardzo znajome, tak bardzo obce. Kiedyś miała miasto u swoich stóp. Nikogo innego tak nie podziwiano, nikomu tak nie zazdroszczono, nikogo też tak nie nienawidzono – co zresztą zawsze traktowała jako jedyny naprawdę szczery komplement. Mijali w pędzie budynki: niektóre z nich znała, niektóre nawet były jej własnością. Dawniej.
Bo teraz wszystko przepadło.
Zacisnęła kurczowo powieki. Nie pamiętała już, jak to jest nie czuć strachu.
Pamiętała, jak przyjęła od Leo pierścionek zaręczynowy; w dole rozpościerał się cały Agriont wraz ze wszystkimi swoimi małymi mieszkańcami. Przyszłość należała do nich dwojga. Jak to możliwe, że tak całkowicie się unicestwili? Jego lekkomyślność ani jej ambicja z osobna by nie wystarczyły, ale jak dwa związki chemiczne, które w pojedynkę są zaledwie lekko trujące, po połączeniu wytworzyli niestabilny środek wybuchowy, który zmiótł ich życie i życie tysięcy ludzi prosto do piekła.
Zabandażowane rozcięcie na ogolonej głowie swędziało bez przerwy. Byłoby chyba lepiej, gdyby kawał metalu, który ją drasnął, przeleciał odrobinę niżej i po prostu rozłupał czaszkę.
– Zwolnić! – Piskliwy okrzyk Gorsta. – Zwolnić!
Wjeżdżali do Agriontu po jednym z mostów, przed nimi majaczyły potężne mury. Kiedyś czuła się wśród nich bezpiecznie jak w objęciach rodziców, teraz wyglądały jak mury więzienia. Nie, nie wyglądały: naprawdę nimi były. Pętla ze sznura wciąż zaciskała się zarówno na jej szyi, jak i na szyi Leo.
Po tym, jak sprowadzili go z szafotu, zmieniła mu opatrunek na nodze; wydawało się, że to właściwe, coś, co żona może zrobić dla rannego męża – zwłaszcza gdy walnie przyczyniła się do jego zranienia. Myślała, że jest silna, słynęła przecież ze swojej bezduszności, ale kiedy odwijała bandaże, jakby dokonywała czegoś w rodzaju obrzydliwego striptizu, zmieniały kolor: z upstrzonych brunatnymi plamami stały się najpierw różowe, potem czarne. W końcu odsłoniła kikut: nieporadne, kostropate szwy, koszmar każdej krawcowej, fioletowo-czerwone i płaczące ropą; makabryczna, upiorna, nierzeczywista pustka w miejscu, w którym powinna być noga; i ten smród jak z jatki, podlany wonią taniego alkoholu. Zakryła dłonią usta. Nie zamienili ani słowa, ale kiedy spojrzała mu w oczy, dostrzegła odbitą w nich własną zgrozę.
Zaraz potem strażnicy ją stamtąd zabrali. Poddała im się z wdzięcznością. Na wspomnienie tamtej chwili robiło jej się niedobrze – niedobrze od wyrzutów sumienia i z niesmaku, a także z powodu wyrzutów sumienia, że ten niesmak odczuwa.
Zdała sobie sprawę, że drży. Zuri ścisnęła jej dłoń.
– Będzie dobrze – powiedziała.
Savine spojrzała w jej ciemne oczy.
– Jakim cudem? – spytała szeptem.
Powóz zadygotał i stanął. Kiedy oficer otworzył drzwi, z okna osypały się resztki szkła. Savine potrzebowała dłuższej chwili, żeby rozluźnić palce; musiała rozwierać je siłą, niczym kurczowo zaciśniętą dłoń trupa. Otumaniona zeszła chwiejnie po schodkach. Przy każdym kroku bała się, że zaraz się posika. A może już się posikała?
Plac Marszałków. Raz w miesiącu przewoziła tędy swojego ojca w fotelu na kółkach, śmiejąc się z cudzych nieszczęść. Brała udział w spotkaniach Otwartej Rady w Rotundzie Lordów, odcedzając z paplaniny jej członków okazje do ubicia interesu. Dyskutowała ze wspólnikami o finansach, o tym, kogo wywyższyć, kogo zgnieść, kogo przekupić i czyimi pieniędzmi. Znała na pamięć wszystkie punkty charakterystyczne sterczące znad osmolonych dachów: smukły palec Wieży Łańcuchów, posępną sylwetę Domu Stwórcy – ale ich miejsce było w innym świecie. Innym życiu.
Otaczający ją mężczyźni – z poranionymi twarzami, w podartych pięknych mundurach, z obnażoną bronią czerwoną od krwi – wybałuszali z niedowierzaniem oczy.
– Twoja ręka – podszepnęła jej Zuri.
Ręka Savine była cała we krwi. Spojrzała na nią tępo i odwróciła dłonią do góry. W samym jej środku tkwił odłamek szkła; musiał się wbić, kiedy ściskała ramę okna. Niczego nie poczuła.
Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Orso: był poruszony, blady, złoty diadem przekrzywił mu się nad czołem. Usta miał półotwarte, jakby zamierzał coś powiedzieć, ona również, jakby chciała mu odpowiedzieć, ale przez chwilę oboje milczeli.
– Znajdźcie jakieś lokum dla lady Savine i jej małżonka – wychrypiał w końcu król. – W Domu Pytań.
Z wysiłkiem przełknęła ślinę i odprowadziła go wzrokiem.
Nie pamiętała, jak to jest nie czuć strachu.
***
Orso zamaszystym krokiem szedł przez Plac Marszałków, w przybliżeniu w stronę pałacu. Zaciskał pięści. Nie wiadomo dlaczego widok Savine wciąż zapierał mu dech w piersi, ale miał pilniejsze sprawy na głowie niż dymiące zgliszcza swojego życia uczuciowego – chociażby taką, że jego triumfalny powrót do stolicy od początku wypadł blado, a ostatecznie zamienił się w krwawą jatkę.
– Oni mnie nienawidzą – mruknął.
Oczywiście był przyzwyczajony do powszechnej niechęci, obelżywych pamfletów, zniesławiających plotek i szyderstw Otwartej Rady. Fakt, że poddani uprzejmie i dyskretnie pogardzają królem za jego plecami, był czymś absolutnie normalnym – co innego jednak, kiedy tłuszcza próbuje owego króla fizycznie sponiewierać: to zakrawało na otwarty bunt. I to już drugi w tym miesiącu. Adua – pępek świata, zenit cywilizacji, latarnia postępu i dobrobytu – pogrążała się w zamęcie i bezprawiu.
Rozczarowanie było wstrząsające – jakby włożył do ust przepyszny słodki przysmak, po czym, przeżuwając go, odkrył, że to kawałek zwykłego gówna. Cóż, takie już było życie króla: miska gówna na śniadanie, obiad i kolację.
Hoffowi świszczało w piersi, kiedy desperacko usiłował dotrzymać mu kroku.
– Ludzie stale się… skarżą… – wysapał.
– Oni mnie nienawidzą, kurwa! Nienawidzą! Słyszałeś, jak wiwatowali na cześć Młodego Lwa? Od kiedy to ten łajdak z tytułem szlacheckim jest takim herosem ludowym?
Przed niedawnym triumfem Orso wszyscy uważali go za godnego pogardy tchórza, Brocka zaś za wspaniałego bohatera. Naturalnie po ostatnich wydarzeniach te poglądy powinny ulec odwróceniu, tymczasem jego uważano dziś za godnego pogardy tyrana, a Młody Lew budził powszechną litość jako ten słabszy i przegrany. Gdyby Brock zaczął publicznie walić gruchę, publika przyjęłaby to wiwatami.
– Przeklęci zdrajcy! – warknął Rucksted, wgniatając opancerzoną pięść w opancerzoną drugą dłoń. – Należałoby ich powiesić!
– Nie możemy powiesić wszystkich – zauważył Orso.
– Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, rad wrócę do miasta i przynajmniej spróbuję.
– Obawiam się, że nasz błąd polegał raczej na przeprowadzeniu zbyt wielkiej liczby egzekucji niż zbyt małej…
– Wasza Królewska Mość! – Wyróżniający się przerażająco wysokim wzrostem rycerz herold czekał na Drodze Królów pod posągiem Haroda Wielkiego, ze skrzydlatym hełmem pod pachą. – Zamknięta Rada pilnie oczekuje przybycia Waszej Królewskiej Mości do Białej Sali. – Zrównał się z Orso i dotrzymywał mu kroku, mówiąc dalej: – Za pozwoleniem, chciałbym pogratulować Waszej Wysokości zwycięstwa pod Stoffenbeckiem.
– Mam wrażenie, jakby to było bardzo dawno temu – odparł Orso, nie zatrzymując się. Bał się, że jeśli to zrobi, runie na ziemię jak dziecięca wieża z klocków. – Odebrałem już gratulacje od pokaźnej grupy wichrzycieli na Drodze Królów.
Spojrzał spode łba na Casamira Niezłomnego. Ciekawe, pomyślał, czy on też musiał kiedyś uciekać ulicami stolicy przed własnymi poddanymi. W książkach historycznych nie było o tym ani słowa.
– Pod nieobecność Waszej Królewskiej Mości sytuacja stała się… niestabilna.
Orso nie był zachwycony tym, w jaki sposób herold wymówił słowo „niestabilna”: brzmiało jak eufemizm użyty do opisania czegoś znacznie gorszego.
– Niedługo po wyjeździe Waszej Wysokości wybuchły niepokoje w związku z rosnącą ceną chleba. Wskutek buntu i niesprzyjającej pogody do miasta docierało za mało mąki. Tłumy kobiet wdarły się do niektórych piekarń. Właściciele zostali pobici, a jeden z nich uznany za spekulanta i… zamordowany.
– To niepokojące – wtrącił Sulfur, prawdziwy mistrz niedopowiedzeń.
Orso zwrócił uwagę, że pieczołowicie wyciera chusteczką krew z krawędzi dłoni. Z uśmieszku satysfakcji, który udało mu się zachować przez cały czas trwania egzekucji dwustu ludzi pod Valbeckiem, nie został nawet ślad.
– Następnego dnia rozpoczął się strajk w odlewni przy Podgórnej, dzień później wybuchły trzy kolejne. Część strażników odmówiła wyjścia na patrol, inni starli się z protestującymi. – Rycerz herold poruszył niemo ustami. Posmutniał. – Kilkanaście ofiar śmiertelnych.
Zamykający pochód unieśmiertelnionych monarchów ojciec Orso patrzył na pusty park z miną znamionującą determinację i władczość, które za życia nigdy nie malowały się na jego twarzy. Naprzeciwko niego, przedstawieni w nieco mniej monumentalnej skali, stali sławny bohater wojenny lord marszałek West, sławny oprawca arcylektor Glokta oraz Pierwszy Wśród Magów, który piorunował przechodniów wzrokiem i krzywił się z niesmakiem, jakby ludzie byli dla niego uprzykrzonymi mrówkami, niczym więcej. Orso nieraz się zastanawiał, którzy z jego dworzan zajmą w przyszłości miejsce naprzeciw jego posągu. Teraz pierwszy raz przeszło mu przez myśl, że jego podobizna może się tu w ogóle nie pojawić.
– Teraz zaprowadzimy porządek! – To Hoff rozpaczliwie usiłował rozproszyć grobowe nastroje. – Zobaczycie!
– Mam taką szczerą nadzieję, Wasza Łaskawość – odparł rycerz herold. – Grupa Destruktorów zajęła część fabryk. W Trzech Farmach demonstrują już całkiem otwarcie, domagając się… no… domagając się ustąpienia Zamkniętej Rady Jego Królewskiej Mości.
Orso nie był zachwycony tym, w jaki sposób herold wymówił słowo „ustąpienie”: brzmiało jak eufemizm użyty dla opisania czegoś znacznie bardziej ostatecznego.
– Ludzie są wzburzeni, Wasza Wysokość. Żądni krwi.
– Mojej? – mruknął Orso, bezskutecznie usiłując poluzować sobie kołnierzyk.
– Ehm… – Rycerz herold wykonał wątły salut pożegnalny. – Krwi. Po prostu. Nie wiem, czy to ważne, czyja będzie.
Mizernie prezentowała się przetrzebiona Zamknięta Rada, która na widok Orso wkraczającego do Białej Sali z wysiłkiem dźwignęła się na starcze nogi. Lord marszałek Forest został w Stoffenbecku razem z niedobitkami armii. Arcylektor Pike miał zastraszyć wiecznie niespokojnych mieszkańców Valbecku i ponownie zmusić ich do uległości. Nie znaleziono jeszcze następcy najwyższego sędziego Bruckela po tym, jak stracił głowę podczas poprzedniego zamachu na życie Orso. Miejsce Bayaza u stóp stołu było – jak zwykle przez ostatnie dwa stulecia – puste. Co zaś tyczy się naczelnika wydziału podatkowego, należało domniemywać, że znowu wyszedł za potrzebą.
– Chciałbym złożyć Waszej Królewskiej Mości gratulacje z okazji wielkiej wiktorii w Stoffenbecku… – zabrzmiał podniesiony, nieprzyjemny głos lorda kanclerza Gorodetsa.
– Zapomnij. – Orso opadł na swoje niewygodne krzesło. – Ja już tak zrobiłem.
– Zostaliśmy napadnięci! – Wzburzony Rucksted przemaszerował na swoje miejsce, podzwaniając ostrogami. – My, orszak królewski!
– Zamieszki na ulicach Adui! – wysapał Hoff. Osunął się na krzesło i rękawem szaty zaczął wycierać zroszone potem czoło.
– W rzeczy samej – mruknął Orso. Przesunął palcami po policzku, odsunął je od twarzy i obejrzał. Opuszki miał umazane krwią. To po tym, jak Gorst wyrzynał buntowników. – Są jakieś wieści od arcylektora Pike’a?
– Wasza Wysokość nie słyszał? – Gorodets przeszedł od tradycyjnego stroszenia i rozczesywania brody do nerwowego wykręcania jej w zakrzywionych szponiasto palcach. – W Valbecku trwa regularne powstanie! Miasto padło!
Głośne glug, z jakim Orso przełknął ślinę, poniosło się donośnym echem wśród śnieżnobiałych ścian.
– Padło? – powtórzył.
– Znowu? – zakwilił Hoff.
– Nie mamy żadnych wiadomości od Jego Eminencji – ciągnął Gorodets. – Obawiamy się, że mógł wpaść w ręce Destruktorów. Dostać się do niewoli.
– Do niewoli? – wymamrotał Orso. W sali było duszniej niż zazwyczaj.
– Z całego Midderlandu napływają wieści o szerzącym się chaosie! – wypalił najwyższy konsul. Był blisko paniki. – Straciliśmy kontakt z władzami Kelnu. W Holsthormie źle się dzieje. Rabunki. Lincze. Czystki.
– Czystki? – szepnął Orso. Najwyraźniej był skazany na powtarzanie pojedynczych słów tonem, w którym niepokój mieszał się ze zgrozą.
– Chodzą słuchy, że bandy Destruktorów grabią wsie!
– Ogromne bandy zmierzają do stolicy ze wszystkich stron – wtrącił lord admirał Krepskin. – Łajdacy mają czelność nazywać się „Armią Ludową”.
– Zdrada szerzy się jak zaraza – wyrzęził Hoff ze wzrokiem utkwionym w puste krzesło naprzeciw Orso. – Możemy powiadomić lorda Bayaza?
Odrętwiały Orso pokręcił głową.
– Nie dość szybko, żeby to coś zmieniło – odparł.
Prawdę mówiąc, spodziewał się raczej, że Pierwszy Wśród Magów i tak wolałby dyskretnie trzymać się na dystans i spokojnie szacować, jakie korzyści przyniesie mu takie czy inne rozstrzygnięcie konfliktu.
– Robimy, co w naszej mocy, żeby te wiadomości nie przedostały się do publicznej wiadomości…
– Chodzi o zapobieżenie panice, Wasza Królewska Mość, ale…
– Za parę dni mogą stanąć u naszych bram!
Milczenie, które zapadło po tych słowach, przeciągało się. Uczucie triumfu, z jakim Orso jechał do Adui, wyblakło jak ledwie pamiętany sen.
Jeżeli istniało dokładne przeciwieństwo czucia się jak król, to właśnie je poznał.
– Imponujące – powiedział Pike. – Sama przyznasz.
– Owszem – zgodziła się z nim Vick, której niełatwo było zaimponować.
Armii Ludowej mogło brakować dyscypliny, wyposażenia i żywności, ale z jej ogromem nie sposób było dyskutować. Całkowicie zablokowała trakt biegnący dnem doliny, rozlewała się na zbocza, a jej koniec ginął w przesiąkniętej mżawką dali. Kiedy wyruszali z Valbecku, mogło ich być dziesięć tysięcy. Z początku dwa pułki byłych żołnierzy tworzyły dumną awangardę, połyskującą bronią i pancerzami świeżo wykutymi w hutach Savine dan Brock, ale porządek szybko ustąpił przed bałaganem. Hutnicy i odlewnicy, farbiarki i praczki, brukarze i ślusarze, rzeźnicy i lokaje raczej tańczyli, niż maszerowali, do wtóru starych pieśni robotniczych i wybijanego na garnkach rytmu. Jeśli byli to buntownicy, to nadzwyczaj poczciwi.
Vick po części spodziewała się, a po części żywiła wręcz nadzieję, że armia rozproszy się, brnąc przez błotnisty kraj przy pogarszającej się pogodzie, tymczasem rebelianckie szeregi pęczniały z każdym dniem. Dołączali do nich robotnicy, drobni właściciele ziemscy i farmerzy niosący kosy i widły (które wzbudzały lekki niepokój), a także mąkę i szynki (których widok przyjmowano z kolei z wielkim entuzjazmem). Dołączały bandy żebraków i gangi sierot. Dołączali dezerterzy z nie wiadomo jakich batalionów. Dołączali handlarze, dziwki i demagodzy sprzedający – odpowiednio – plewy, ciała i teorie polityczne w namiotach na poboczach dróg stratowanych tak bardzo, że upodabniały się do mokradeł.
Nikt też nie podałby w wątpliwość entuzjazmu buntowników. Palone nocami ogniska ciągnęły się całymi milami. Ludzie chronili się przy nich przed jesiennym chłodem, zawijali się w okroplone rosą koce, dzielili się plewowymi snami i z błyskiem w oku rozprawiali o zmianie, Wielkiej Zmianie, która w końcu nadeszła.
Vick nie miała już teraz pojęcia, jak daleko ciągnie się ta gęsta ciżba przemoczonych ludzi, nie wiedziała też, ilu jest wśród nich Destruktorów i Podpalaczy. Całe mile mężczyzn, kobiet i dzieci brnęły w błocie w stronę Adui. W stronę lepszego jutra. Ona sama miała, rzecz jasna, wątpliwości, ale ileż w tym wszystkim było nadziei… Niezmierzone pokłady. Nikt, nawet najbardziej zblazowany cynik, nie mógł pozostać na nią obojętny. A może po prostu nie była wcale aż tak zblazowana, jak lubiła to sobie wmawiać.
W obozach nauczyła się zawsze trzymać ze zwycięzcami i od tamtej pory niezłomnie stosowała się do tej zasady. Tyle że ani w obozach, ani przez te wszystkie lata, które upłynęły od ich opuszczenia, nigdy nie miała wątpliwości, kto jest zwycięzcą. Rządzący. Inkwizycja. Zamknięta Rada. Arcylektor. Patrząc z góry na tę niezdyscyplinowaną ludzką masę, która uparła się, żeby zmienić świat, nie była wcale pewna, kto ostatecznie okaże się zwycięzcą. Ba, nie była nawet pewna, którędy przebiega granica pomiędzy stronami konfliktu. Gdyby Leo dan Brock pokonał Orso, może mieliby nowego króla na tronie, nowe twarze w Zamkniętej Radzie i nowe tyłki na wielgachnych krzesłach, ale w gruncie rzeczy wszystko zostałoby po staremu. Ale gdyby to ci tutaj pobili Orso, któż mógł przewidzieć, co z tego wyniknie? Wszystkie stare pewniki kruszyły się w proch, a ona zaczynała powątpiewać, czy kiedykolwiek były pewnikami – czy może tylko domniemaniami głupców.
Podczas rebelii w Stariklandzie przeżyła trzęsienie ziemi: podłoga drżała, książki spadały z półek, komin jednego z domów zwalił się na ulicę. Nie trwało to długo – ale zarazem dostatecznie długo, żeby poczuła strach na myśl o tym, że wszystko, co brała za trwałe i solidne, może w każdej chwili rozpaść się na kawałki.
Teraz czuła to samo, a zarazem miała świadomość, że trzęsienie ziemi dopiero się zaczyna. Jak długo świat będzie drżał? I co ocaleje, gdy wstrząsy ustaną?
– Widzę, że nadal jesteś z nami, siostro Victarine. – Pike zacmokał na konia, dźgnął go piętami i ruszył w dół zbocza, w stronę czoła przemoczonej kolumny.
Instynkt odradzał Vick podążenie za nim, ale go nie posłuchała.
– Nadal jestem z wami – potwierdziła.
– Zatem nawróciłaś się na naszą sprawę?
Jakaś optymistyczna cząstka jej istoty chciała wierzyć, że oto spełnia się marzenie Sibalta o lepszym świecie, i desperacko chciała być tego świadkiem. Inna, bardziej nerwowa cząstka, węszyła w powietrzu przelaną krew, chciała jeszcze tej nocy zerwać się z uwięzi i uciec do Dalekiej Krainy. A jeszcze inna, wyrachowana, doszła do wniosku, że narowistym koniem nie da się pokierować inaczej niż z siodła i że bezpieczniej będzie do końca ściskać wodze w garści niż je puścić.
Spojrzała z ukosa na Pike’a. Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze nie rozgryzła, czym dokładnie jest „ich sprawa” i na razie była zdania, że każdy z niezliczonych punkcików składających się na Armię Ludową walczy wyłącznie we własnej sprawie – to jednak nie był dobry moment na mówienie prawdy. A który jest?
– Byłabym głupia, twierdząc, że nie jestem do końca przekonana.
– Gdybyś zaś powiedziała, że jesteś całkowicie przekonana, ja musiałbym być głupcem, żeby ci uwierzyć.
– A ponieważ żadne z nas nie jest głupie… ograniczmy się do: być może.
– Ależ przeciwnie, wszyscy jesteśmy głupi. Ale raduje mnie dobre „być może” – odparł Pike, nie okazując cienia radości. Ani niczego innego. – Stwierdzenia kategoryczne nie są wiarygodne.
Vick przypuszczała, że dwoje przywódców Wielkiej Zmiany, którzy wyjechali im naprzeciw na trawiastym zboczu, nie podziela opinii Pike’a.
– Brat Pike! – zawołał Risinau, wymachując pulchną ręką na powitanie. – I siostra Victarine!
Risinau ją martwił. Dawny superior Valbecku uchodził za wielkiego myśliciela, ale jej zdaniem idealnie wpisywał się w wyobrażenie idioty na temat geniusza. Jego idee tworzyły labirynt, w którego środku ziała pustka: dużo tam było gadania o sprawiedliwym społeczeństwie przyszłości, bardzo niewiele zaś o tym, jaką drogą do niego dojść. Jego kieszenie pękały w szwach od papierzysk zapełnionych teoriami, manifestami, proklamacjami i przemowami, które wygłaszał publicznie tym swoim jękliwym głosem, za każdym razem, gdy Armia Ludowa zatrzymała się na odpoczynek. Vick nie podobała się reakcja słuchaczy na jego kwieciste wezwania do zachowania umiaru: wymachiwali bronią i głośnym wrzaskiem wyrażali swoją aprobatę. Z doświadczenia wiedziała, że największych szkód zawsze dokonuje tłuszcza kierująca się szlachetnymi motywami.
Ale o wiele bardziej martwiła ją Sędzia. Nosiła stary, zardzewiały, podzwaniający kradzionymi łańcuchami napierśnik. Pod spodem miała suknię balową oblepioną potrzaskanymi kryształkami, ale siedziała na koniu po męsku, przez co chmura obszarpanych halek podjeżdżała jej do połowy uda. Ubłocone bose stopy wkładała w sfatygowane kawaleryjskie strzemiona. Jej twarz przywodziła na myśl worek noży: zaciśnięta w gniewnym grymasie chuda szczęka, zmrużone ze złością czarne oczy, włosy – na co dzień ogniście rude, teraz zbrązowiałe od deszczu – klejące się z jednej strony do czaszki. Dla niej wszelkie zasady były tylko usprawiedliwieniem dla rzezi. Kiedy jej Podpalacze objęli we władanie gmach sądu w Valbecku, złożona z nich ława przysięgłych nikogo nie uniewinniła, a ona sama wydawała wyłącznie wyroki śmierci. Jeżeli Risinau stale spoglądał w przyszłość, nie bacząc na zgliszcza, wśród których przychodzi mu brnąć, to Sędzia patrzyła pod nogi, gotowa stratować wszystko, co się da.
A Pike? Z poparzonej, maskowatej twarzy byłego arcylektora nie sposób było cokolwiek wyczytać. Kto mógł wiedzieć, jaki cel przyświeca bratu Pike’owi?
Vick ruchem głowy wskazała zarastającą brudem Aduę. Otulający miasto całun dymu nieuchronnie się przybliżał.
– Co nas czeka, kiedy już tam dotrzemy? – zapytała.
– Wielka Zmiana – odparł zadowolony z siebie Risinau.
– Z czego na co?
– Nie zostałem pobłogosławiony darem długiego oka, siostro Victarine. – Risinau zachichotał na tę myśl. – Widząc poczwarkę, trudno orzec, jaki motyl wylęgnie się z niej o świcie. – Pogroził jej serdelkowatym palcem. – Ale zmiana jest pewna. Na fundamencie wzniosłych ideałów powstanie nowa Unia!
– Świata nie trzeba wcale zmieniać – burknęła Sędzia, wpatrując się w stolicę. – Trzeba go spalić.
Vick nie dałaby żadnemu z tych dwojga nawet świń pasać, nie mówiąc o przekuwaniu marzeń milionów w nową przyszłość. Oczywiście zachowała doskonale obojętny wyraz twarzy, ale Pike musiał wychwycić jakieś echo jej prawdziwych odczuć.
– Czyżbyś miała wątpliwości? – zagadnął.
– Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby świat szybko się zmienił – odparła. – Właściwie nie widziałam, żeby zmienił się w ogóle.
– Zaczynam dochodzić do wniosku, że spodobałaś się Sibaltowi przez to, że byłaś jego przeciwieństwem. – Risinau położył jej dłoń ramieniu. – Jesteś taka cyniczna, siostro…
Wzruszeniem ramion zrzuciła jego rękę.
– Mam swoje powody.
– Po tym, jak w obozach skradziono ci dzieciństwo, a potem nauczyłaś się zawierać nowe przyjaźnie tylko po to, by wydawać swoich przyjaciół arcylektorowi Glokcie, nie możesz być inna – rzekł Pike. – Z cynizmem można jednak przesadzić. Przekonasz się.
Prawdę mówiąc, Vick spodziewała się, że Wielka Zmiana znacznie wcześniej runie z wielkim hukiem, Sędzia z Risinauem wezmą się za łby, krucha koalicja Destruktorów i Podpalaczy, działaczy umiarkowanych i ekstremistów rozpadnie się na frakcje i koterie, a determinacja Armii Ludowej rozpłynie się w deszczu. Spodziewała się również, że kawaleria lorda marszałka Rucksteda zjedzie ze wszystkich okolicznych wzgórz i rozsmaruje tę zbieraninę na papkę.
Tymczasem Risinau i Sędzia w dalszym ciągu jakoś się tolerowali, a gwardii królewskiej nigdzie nie było widać – nawet teraz, gdy w słabnącym deszczu wkraczali w głąb marnie rozplanowanego, kiepsko odwadnianego i paskudnie cuchnącego labiryntu szałasów na przedmurzu stolicy. Dziurawe rynny przeciekały, woda ciurkała na błotniste uliczki. Może armia Orso była wciąż wyczerpana wojowaniem z Leo dan Brockiem. Może musiała tłumić inne bunty, w innych miejscach. A może w tych niezwykłych czasach skołowani żołnierze zatracili poczucie lojalności i nie wiedzieli już, dla kogo mają walczyć. Zrozumiała, co muszą czuć, gdy słońce wyjrzało zza chmur i zobaczyła bramę Adui.
Przez moment zastanawiała się, czy Łój jest w mieście i czy nie grozi mu niebezpieczeństwo, dopóki nie zdała sobie sprawy, że w obecnej sytuacji głupotą byłoby przejmowanie się losem jednostki. Jak miałaby mu pomóc? Jak ktokolwiek miałby pomóc komukolwiek?
Risinau obrzucił ociekające mury nerwowym spojrzeniem.
– Ostrożność nie zawadzi – powiedział. – Może wytoczmy działa i… hmm… no…
Sędzia prychnęła z niesmakiem, bosymi piętami dźgnęła konia w boki i wysforowała się naprzód.
– Odwagi nie można jej odmówić – zauważył Pike.
– Co najwyżej rozumu – przyznała Vick.
Miała cichą nadzieję na grad strzał, który jednak nie spadł. W upiornej ciszy Sędzia zbliżała się stępa do muru, zadarłszy arogancko głowę.
– Ej, wy tam! – zawołała, wstrzymawszy konia przed bramą. – W środku! Żołnierze Unii! Mieszkańcy Adui! – Stanęła w strzemionach, wskazując brnącą grząskim traktem hordę obdartusów. – Oto Armia Ludowa, która przybyła tu, żeby wyzwolić lud! Chcemy usłyszeć od was odpowiedź na jedno pytanie. – Uniosła dłoń z wyprostowanym palcem. – Jesteście z ludem… czy przeciwko niemu?
Jej koń się spłoszył. Szarpnęła wodze i zatoczyła ciasny krąg w miejscu, trzymając dłoń w górze. Tupot tysięcy stóp narastał.
Vick wzdrygnęła się na dźwięk głuchego turkotu po drugiej stronie muru. Chwilę potem pomiędzy skrzydłami bramy zajaśniała wąziutka kreska światła, skrzypnęły dawno nieoliwione zawiasy i brama powoli się otworzyła.
– Jesteśmy z ludem! – zawołał z blanków żołnierz, szczerząc zęby w uśmiechu i wymachując czapką. – Wielka Zmiana!
Sędzia zarzuciła głową, zjechała na pobocze traktu i zniecierpliwionym gestem ponagliła forpocztę Armii Ludowej, ustąpiwszy jej miejsca.
– Jebać króla! – wykrzyknął ten sam żołnierz, czym wzbudził wybuchy śmiechu wśród nadciągających Destruktorów.
Ryzykując życie, wspiął się na mokry od deszczu maszt ponad bramą i zerwał powiewającą na nim chorągiew – proporzec Najwyższego Króla, od stuleci powiewający nad Aduą, złote słońce Unii, które sam Bayaz wręczył Harodowi Wielkiemu jako nowe godło. Sztandar, przed którym ludzie klękali, do którego się modlili i na który przysięgali wierność królowi, sfrunął na dół, na upstrzoną kałużami drogę przed bramą.
– Świat naprawdę może się zmienić, siostro Victarine – powiedział Pike, unosząc jedną bezwłosą brew. – Patrz.
Zacmokał na konia i ruszył w stronę otwartej bramy.
Tak oto Armia Ludowa wmaszerowała do Adui, wdeptawszy sztandar przeszłości w błoto w przyciężkim od symbolizmu geście.
– Są tutaj! – Głos Jakiba drżał i łamał się z podniecenia. – Destruktorzy! Są tutaj!
Tyle dni, tygodni, miesięcy wyczekiwania, a teraz toczył dzikim wzrokiem po skromnym pokoju dziennym, na przemian zaciskał i rozluźniał pięści i nie bardzo wiedział, co powinien zrobić.
Petree nie podzielała jego ekscytacji, sprawiała raczej wrażenie zatroskanej, może nawet rozgoryczonej. Chłopaki go ostrzegali, że bierze sobie zgorzkniałą babę za żonę, ale wtedy tego nie widział. Zawsze wolał żyć nadzieją.
– Ty i te twoje nadzieje – mówili mu.
A teraz z każdym dniem robiła się coraz bardziej zgorzkniała.
Tyle że to nie był czas na rozpamiętywanie złych i dobrych stron małżeństwa.
– Są tutaj, do diabła!
Porwał płaszcz i rozrzucił leżące na stole ulotki. Pospadały na podłogę. Nie czytał ich – tak po prawdzie to nie umiał czytać – ale samo ich posiadanie było jak krok uczyniony ku wolności. A kto potrzebuje pamfletów, kiedy Destruktorzy są na miejscu?
Poszedł po dziadkową szablę, zawieszoną na haku nad kominkiem. Przy okazji sklął pod nosem Petree, która kazała mu ją powiesić poza zasięgiem rąk – teraz musiał się wspiąć na palce i omal nie zrzucił sobie tego draństwa na głowę.
Widok jej miny mącił jego dobre samopoczucie. Może była nie tyle zgorzkniała, ile po prostu wystraszona? Tego właśnie chciały te łotry, ta cała inkwizycja i Zamknięta Rada. Żeby ludzie się bali.
Złapał ją za ramię, potrząsnął, żeby dodać jej otuchy.
– Teraz chleb stanieje – powiedział. – Zobaczysz. Wystarczy go dla wszystkich.
– Naprawdę tak myślisz?
– Ja tak nie myślę. Ja to wiem.
– Zostaw szablę. – Dotknęła sfatygowanej pochwy. – Jeśli weźmiesz ją ze sobą, będzie cię korciło, żeby jej użyć, a nie potrafisz walczyć.
– Właśnie, że potrafię – żachnął się, chociaż oboje wiedzieli, że to nieprawda. Szarpnął pochwę w swoją stronę, obrócił ją niewłaściwą stroną do dołu i szabla na wpół się z niej wysmyknęła, zanim zdążył ją złapać i wepchnąć z powrotem. – W dniu Wielkiej Zmiany mężczyzna powinien mieć przy sobie broń! Jeśli dostatecznie dużo z nas się uzbroi, nie będziemy musieli walczyć.
Zanim Petree zdążyła ponownie zaprotestować, wybiegł i trzasnął drzwiami, aż zaklekotały w futrynie.
Po niedawnym deszczu ulice błyszczały jak nowe. Wszędzie było pełno ludzi – panowała atmosfera gdzieś pomiędzy festynem i zamieszkami. Ktoś biegł, ktoś krzyczał. Trochę znajomych twarzy, większość obcych. Jakaś kobieta rzuciła mu się na szyję i cmoknęła go w policzek. Prostytutka stała na rusztowaniu przy jednym z domów: jedną ręką opierała się o ścianę, drugą zadzierała sukienkę, żeby wszyscy mogli się napatrzeć.
– Za pół ceny! – krzyczała. – Przez cały dzień!
Był gotowy walczyć, gotowy szarżować na zjeżone włóczniami szeregi rojalistów odziany w pancerz wolności i równości. Petree nie była przekonana do tego pomysłu, prawdę mówiąc, z upływem dnia on też nabierał coraz większych wątpliwości, widział jednak zaledwie paru żołnierzy, uśmiechniętych, w rozpiętych mundurach, którzy podskakiwali, wiwatowali i świętowali jak wszyscy.
Ktoś śpiewał. Ktoś płakał. Ktoś tańczył w kałużach, ochlapując wszystkich dookoła. Ktoś leżał w drzwiach. Czyżby pijak? Nie, Jakib dostrzegł krew na jego twarzy. Może trzeba mu pomóc? Ale porwała go rzeka biegnących ludzi. Nie wiedział, dokąd biegną. Nic już nie wiedział.
Wypadli na ulicę Drożną, która przerzynała fabryki Trzech Farm i prowadziła do centrum. Tam zobaczył zbrojnych: wypolerowane pancerze, nowiutkie, lśniące. Zamarł za węgłem, serce podeszło mu do gardła, szablę schował za plecami. Na pewno gwardia królewska, pomyślał, ale wtedy zobaczył ich brodate twarze, zawadiacki krok i chorągwie, które nieśli, z topornie wyhaftowanymi zerwanymi okowami. To Armia Ludowa maszerowała ku wolności.
Robotnicy szerokimi strumieniami wylewali się z zakładów i dołączali do tłumu. Przepychał się wśród nich, śmiał się, pokrzykiwał, zdzierał gardło. Obszedł dookoła armatę, najprawdziwszą, psiakrew, armatę, popychaną przez roześmiane farbiarki, których przedramiona miały przedziwne kolory. Ludzie śpiewali, obejmowali się i płakali i Jakib nie był już szewcem, tylko bojownikiem o wolność, dumnym bratem Destruktorów uczestniczącym w największym wydarzeniu epoki.
Na czele tłumu dostrzegł kobietę na białym koniu, w żołnierskim napierśniku. Sędzia! To musiała być Sędzia, piękniejsza, szlachetniejsza i rozpierana słuszniejszym gniewem, niż śmiał mieć nadzieję. Była duchem, ucieleśnieniem idei, boginią prowadzącą lud na spotkanie przeznaczenia.
– Bracia! Siostry! Do Agriontu! – zawołała, wskazując im drogę do wolności. – Mam ochotę osobiście powitać Jego Pierdoloną Królewską Wysokość!
Odpowiedziała jej kolejna fala gromkiego śmiechu. Tłum był zachwycony. W głębi bocznej uliczki Jakib dostrzegł grupkę mężczyzn, którzy kopali kogoś leżącego, raz po raz. Wyjął z pochwy zardzewiałą szablę po dziadku, podniósł ją wysoko i dołączył do chóralnych śpiewów.
***
– Są tutaj – wyszeptał Grey.
Kapitan Leeb dobył miecza. Pomyślał, że tak trzeba.
– Zdaję sobie z tego sprawę, kapralu – odparł, usiłując emanować pewnością siebie. Pewność siebie to najważniejsza cecha oficera, tak mu powtarzał brat. – Słyszę ich.
Sądząc po tym, jaki hałas czynili, musiało ich być sporo, naprawdę sporo i szybko się zbliżali. Leeb pomyślał o kibicach na Turnieju. Setki zachwyconych, podnieconych głosów. Nie, nie setki: tysiące. Tym razem jednak wyraźnie słyszał nutkę obłędu we wrzaskach tłumu, szczyptę furii. Od czasu do czasu towarzyszył im brzęk tłuczonego szkła i trzask łamanego drewna.
Najchętniej by uciekł. Nie chciał mieć niczyjej krwi na rękach, zwłaszcza własnej. Zresztą z tamtymi nawet trochę sympatyzował. Poniekąd. Wolność, sprawiedliwość i w ogóle. Czego tu nie lubić, prawda? Ale on przysiągł wierność królowi. Nie bezpośrednio królowi, ma się rozumieć, ale… no… przysięga to przysięga. Złożył ją z przyjemnością, kiedy wszystko się układało, i chyba nie bardzo mógł ją cofnąć, kiedy sprawy się skomplikowały. Co by to była za przysięga?
Pułkownik go zapewniał, że pomoc jest w drodze. Że wesprze ich gwardia królewska. Potem, że żołnierze z Zachodniego Portu. Potem, że ze Stariklandu i innych, coraz mniej prawdopodobnych kierunków. Ostatecznie nikt nie przyszedł.
Powiódł wzrokiem po swoich ludziach rozstawionych w poprzek Drożnej. Tworzyli wątłą czerwoną linię: ze czterdziestu kuszników, osiemdziesięciu włóczników. Połowa kompanii nie stawiła się na wezwanie. Traktowali przysięgę luźniej niż on. Zawsze uważał, że słowność jest najszlachetniejszą z cnót. Lojalność to najważniejsza cecha oficera, ojciec często mu to powtarzał. Leeb zaczynał jednak dochodzić do wniosku, że pewna elastyczność w tej kwestii byłaby nie od rzeczy.
– Są tutaj – powtórzył Grey.
– Zdaję sobie z tego sprawę, kapralu. – Leebowi zaschło w gardle. Wiatr przerzedził wyziewy z huty. – Widzę ich.
Tłum gęstniał. Wiele osób – wśród nich kobiety i dzieci – wyglądało jak zwyczajni porządni obywatele, tyle że uzbrojeni w nogi od krzeseł, młotki, noże i dzidy zrobione z mioteł. Inni prezentowali się jak zawodowcy, ich broń i pancerze lśniły w promieniach przezierającego zza chmur słońca. Leeb coraz szerzej rozdziawiał usta, szacując ich faktyczną liczbę. Widocznie coraz bardziej dramatyczne proklamacje, groźby, godziny policyjne i przykładne kary nie przyniosły pożądanego skutku. Wprost przeciwnie.
– Na miłość losu – mruknął ktoś.
– Spokojnie – chciał powiedzieć Leeb, ale zapiszczał tak przeraźliwie, że nikogo nie uspokoił. Ba, mógł nawet zaniepokoić tych, którzy dotychczas byli spokojni.
Było boleśnie oczywiste, że wątlutki szereg żołnierzy nie ma szans na powstrzymanie tej wzburzonej nawały. Żadnych szans.
Na widok Leeba i jego ludzi tłum zafalował i przystanął. Śpiewy i wiwaty zamarły buntownikom na ustach. Zapadło wybitnie niezręczne milczenie, a w głowie Leeba obudziło się zdoła niestosowne wspomnienie: podobnie niezręczne milczenie zapadło, kiedy po pijaku próbował na potańcówce pocałować swoją kuzynkę Sithrin; odskoczyła ze zgrozą i skończyło się na tym, że pocałował jej ucho. Tak jakby. To milczenie było bardzo podobne, tylko o wiele bardziej przerażające.
Co robić? Na miłość losu, co robić?! Przepuścić ich? Przyłączyć się do nich? Walczyć z nimi? Rzucić się do ucieczki i się nie zatrzymywać? Same złe pomysły. Jego dolna warga zadrżała głupkowato, ale z ust nie dobył się żaden dźwięk. Nie umiał się zdecydować, wybrać żadnej opcji, nawet najmniej złej. Determinacja jest najważniejszą cechą oficera, ale jego szkolenie nie przewidywało takiego obrotu spraw. Nikt nie szkoli ludzi do sytuacji, w której cały świat rozpada się na kawałki.
Jeździec wysforował się na czoło pochodu: kobieta z burzą zmierzwionych rudych włosów i gniewnym, szyderczym uśmiechem na ustach. Miało się wrażenie, że jej wściekłość jest zaraźliwa; że błyskawicznie rozlewa się w tłumie. Wykrzywione twarze, wzniesiona broń, krzyki i drwiny.
I nagle okazało się, że Leeb nie ma wyboru.
– Przygotować kusze do strzału! – wypalił, tak jakby z braku czasu na wymyślenie lepszego konceptu postanowił poprzestać na tym absolutnie najgorszym.
Jego ludzie spojrzeli po sobie, zaszemrali, przestąpili z nogi na nogę.
– Przygotować kusze! – zagrzmiał kapral Grey.
Żyły nabrzmiały mu na grubej szyi. Spojrzał na Leeba z desperacją wypisaną na twarzy – niczym pilot statku osiadłego na mieliźnie, który zerka na swojego kapitana, jakby chciał go bez słów zapytać, czy na pewno zamierzają pójść na dno razem ze statkiem. Może właśnie dlatego kapitanowie do końca nie schodzą z mostku. Z braku lepszych pomysłów.
– Strzelać! – zakwilił Leeb, tnąc szablą powietrze.
Nie był pewny, ilu faktycznie strzeliło. Mniej niż połowa. Bali się ostrzeliwać tak licznego wroga? Nie chcieli strzelać do ludzi, którzy mogli być ich ojcami, braćmi, synami? Do kobiet, które mogły być ich matkami, siostrami, córkami? Paru strzeliło ponad głowami tłumu, trudno powiedzieć, czy celowo, czy z pośpiechu. Ktoś krzyknął. Czy na czele tłumu dwie, trzy osoby osunęły się na ziemię? Niczego to nie zmieniło. Niczego nie mogło zmienić.
Przerażająca diablica na koniu wycelowała sękaty palec w Leeba.
– Zabić skurwieli!
Rzucili się na nich setkami.
Leeb był człowiekiem w miarę odważnym i w miarę honorowym, a przy tym rozsądnym monarchistą, który bardzo poważnie traktował przysięgę złożoną królowi – ale nie był głupcem. Odwrócił się i razem ze swoimi ludźmi wziął nogi za pas. Nie tworzyli już oddziału, tylko stado kwiczących, poszturchujących się, skamlących świń.
Ktoś go popchnął. Leeb przewrócił się, przeturlał po ziemi, wstał. Przyszło mu do głowy, że to pewnie kapral Grey, niech go szlag. Jego żołnierze poszli w rozsypkę, porzuciwszy broń. Czmychnął w stronę najbliższego zaułka, potrącił po drodze zaskoczonego żebraka, potknął się, omal nie upadł. Jak jeden człowiek miał dochować przysięgi, kiedy wszyscy inni ją złamali? Istotą armii jest wspólnota celu.
Biegiem do Agriontu: nie był w stanie myśleć o niczym innym. Pędził krętymi uliczkami, włos jeżył mu się na karku ze strachu, oddech rzęził w piersi. Przeklęte płuca, zawsze były słabe, przeklinał je przez całe życie.
– Znasz jakiegoś lorda marszałka, który by miał słabe płuca? – pytał go brat. – Mocne płuca to najważniejsza cecha oficera!
Ohydne adueńskie miazmaty na pewno mu nie pomagały. Dopadł do jakichś drzwi i oparł się o nie ciężko, próbując stłumić atak kaszlu. Zgubił szablę. A może wyrzucił?
– Niech to wszyscy diabli…
Spojrzał na swoją mundurową kurtkę. Jaskrawo czerwona, nie mogła być czerwieńsza. Chodziło przecież o to, żeby się wyróżniał. Jak środek tarczy strzelniczej.
Zataczając się, odsunął się od drzwi i zaczął się szarpać z mosiężnymi guzikami. Prawie wpadł na bandę krzepkich mężczyzn – zapewne robotników z którejś z okolicznych hut. Mieli dzikie oczy, białka łyskały drapieżnie w umorusanych smarem twarzach.
Patrzyli na niego, a on na nich.
– Zaczekajcie – powiedział, wątłym gestem unosząc dłoń. – Ja tylko wykonywałem…
Nie byli zainteresowani jego rozkazami, obowiązkami, przysięgą, zrozumieniem dla ich sprawy ani rozsądnym monarchizmem. Nie był to dzień ani na rozsądek, ani – tym bardziej – na najważniejsze cechy oficera. Jeden z nich opuścił głowę i rzucił się na niego. Leeb zdążył wymierzyć mu jeden cios pięścią, zupełnie nieszkodliwy, bo praktycznie chybiony: ześliznął się po czole tamtego, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy.
Brat kiedyś mu mówił, jak należy boksować, ale Leeb nie bardzo go słuchał – i teraz tego żałował. Ale tak po prawdzie jego brat też guzik wiedział o boksowaniu.
Tamten trafił go barkiem w żebra. Leebowi zaparło dech w piersi, gdy uniósł się lekko w powietrze i z przeraźliwym trzaskiem runął na mokry bruk.
Wtedy dopadli go wszyscy naraz, kopali i przeklinali. Obślinieni szaleńcy. Rozjuszone zwierzęta. Kulił się, jak mógł, pojękując po każdym ciosie. Któreś kolejne uderzenie w plecy było tak silne, że zwymiotował.
Ze zgrozą zobaczył, że jeden z napastników wyciąga nóż.
***
Drzwiarz był wstrząśnięty, kiedy Cal wyciągnął nóż. Chociaż chyba nie powinien być, wiedział przecież, że Cal go ma. Zagapił się na broń i przestał kopać oficera. Przeszło mu przez myśl, żeby Cala powstrzymać, powiedzieć mu, żeby tego nie robił, ale wtedy Cal już dźgał.
– Oż kurwa… – szepnął Drzwiarz.
Nie planował żadnego zabijania, kiedy, porzuciwszy robotę w młynie, wybiegł na Drożną, żeby dołączyć do Destruktorów. Właściwie nie był pewien, o co dokładnie mu chodziło – może o wyrównanie rachunków, może o to, żeby choć raz został uczciwie potraktowany, ale na pewno nie o coś takiego. Wszyscy wyglądali na zaszokowanych. Cal najbardziej.
– Tak trzeba – powiedział, patrząc na leżącego nieszczęśnika, który rzęził, pluł krwistą pianą i wykrwawiał się na ulicę. – Tak trzeba.
Drzwiarz nie rozumiał dlaczego, przecież to nie ten gość ustalał ich stawki. Mogli go skopać, dać mu nauczkę i zostawić. Ale obojętne, czy tak trzeba, czy nie, stało się. A co się stało, to się nie odstanie.
Odwrócił się.
– Chodźcie – powiedział.
Zostawili umierającego oficera za sobą i pośpiesznie ruszyli w stronę Drożnej i Agriontu. Nie wiedzieli, co będzie, kiedy tam dotrą, tak jak nie wiedzieli, co będzie, kiedy zaczęli kopać tego oficera.
Żale mogły zaczekać do jutra.
***
– Są tutaj – powiedział Shawley.
Uliczką w dole biegła grupa ludzi, tupot kroków odbijał się echem od wąskich fasad domów. Shawley dopił wino i zeskoczył z półki pod oknem.
– Kto? – wybełkotała Struga ze wzrokiem przymglonym plewami.
– Destruktorzy, kretynko.
Położył jej dłoń na twarzy i pchnął ją z powrotem na łóżko. Uderzyła potylicą o wezgłowie. Dotknęła głowy: palce miała zakrwawione. Shawley wybuchnął śmiechem. Zawsze był z niego niezły kawalarz.
Wziął leżącą na stole siekierę i ukrył ją w rękawie, obuchem w dół.
– To chyba dobry moment, żeby wyrównać pewne rachunki – dodał.
Nałożył kapelusz, poprawił go przed lustrem, by leżał idealnie, wyrównał kołnierzyk, wciągnął ostatnią szczyptę perłowego proszku i żwawym krokiem zbiegł po schodach.
Na ulicach panowała wybuchowa atmosfera, miało się wrażenie, że świat rozpada się na części, z których będzie można poskładać go na nowo w inny sposób. Jakaś kobieta przebiegła obok niego z krzykiem – a może ze śmiechem? Tak czy inaczej, uchylił przed nią kapelusza. Bo Shawley słynął z dobrych manier.
Zszedł z drogi kolejnej grupie biegnących mężczyzn, dyskretnie zaciskając dłoń na obuchu siekiery. Na wszelki wypadek, rozumiecie. Nie on jeden zamierzał wyrównać rachunki, a miał wielu wrogów. Zawsze umiał ich sobie narobić. Miał talent.
Wyminął parę starych obszarpańców zajętych rozbieraniem zabitego oficera leżącego w kałuży krwi i swobodnym krokiem szedł dalej. Głowę trzymał spuszczoną, starał się przemykać bocznymi uliczkami, wyszukiwać skróty. Trochę się obawiał, że może mieć kłopot z pokonaniem Muru Arnaulta; myślał o tym, żeby przejść kanałami, chociaż zniszczyłby wtedy te śliczne nowe buty, które ukradł tamtemu kupcowi. Ale Czarna Brama była otwarta na oścież. Musiała się tu rozegrać jakaś bitwa, tłum wciągał właśnie na blanki zakrwawione trupy królewskich gwardzistów. Jednemu bebechy wylewały się z brzucha, inny nie miał głowy… Shawley nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza, ale nieuprzejmie byłoby się dopytywać. Uchylił kapelusza przed odrażającą kobietą mającą nie więcej niż cztery zęby w obu szczękach i wśliznął się za bramę.
Z daleka dobiegały odgłosy walki, obłąkańczy zgiełk niósł się po bogatszej dzielnicy za murem. Może i nazywali się Armią Ludową i mieli gęby pełne wzniosłych frazesów, ale zdaniem Shawleya znalazło się wśród nich mnóstwo zwykłych bandytów, którzy dołączyli pod takim czy innym szlachetnym pretekstem, oraz wcale niemało takich, którzy – nastawieni tylko na to, żeby jak najszybciej się nachapać w tym chaosie – nie zawracali sobie głowy szukaniem pretekstów. Ślady ich działania spotykało się na każdym kroku. Przystanął i schylił się po ładniutki pierścionek, który aż się prosił, żeby go ściągnąć z palca trupa. Zawsze miał bystry wzrok.
W końcu zobaczył ten dom. Ile razy stał nieopodal i ukryty w cieniu planował zemstę? A teraz szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazja sama pchała mu się w ręce; wystarczyło ją pochwycić.
Furtka była zamknięta. Zdjął płaszcz, poczekał na dogodną chwilę i zarzucił go na pręty sterczące z krawędzi muru, a potem wziął rozbieg i wskoczył na górę. Przemknął przez mokry po deszczu ogród, w którym krzewy przycięto na kształt ptaków i innych cudactw. Wyrzucone pieniądze, gdyby ktoś zapytał Shawleya o zdanie. Pieniądze, które należały się jemu.
Okno jadalni wciąż nie zamykało się, jak należy. Uchylił się, wspiął się na parapet i wśliznął do ciemnego pokoju. Zawsze umiał cicho chodzić, miał do tego dryg.
W środku niewiele się zmieniło. Ciemny stół, krzesła, ciemny kredens, srebra. Srebra, które powinny należeć do niego.
Usłyszał śmiech, rozmowę, znowu śmiech. Dwa głosy, wydawało mu się: kobiecy, młody, i męski, dużo starszy. Sądząc po tych odgłosach, na razie nie mieli pojęcia, co się dzieje w mieście. Dziwne, że zaledwie pięćdziesiąt kroków od powszechnego obłędu mógł trwać taki zwyczajny dzień.
Przekradł się korytarzem i przez otwarte drzwi zajrzał do pokoju. Biorąc pod uwagę krwawe jatki na ulicach, scena, którą zobaczył, była wyjątkowo osobliwa. Dwudziestoletnia dziewczyna z bujną szopą blond włosów wdzięczyła się do lustra z visseryńskiego szkła, które musiało kosztować więcej niż dom Shawleya. Miała na sobie na wpół gotową suknię z połyskliwego materiału, przy której uwijały się dwie szwaczki: młoda, trzymająca w wargach mnóstwo szpilek, i starsza, na klęczkach, zajęta fastrygowaniem rąbka. Furnevelt siedział w kącie, z kieliszkiem wina w ręce. Był zwrócony plecami do Shawleya, ale w lustrze odbijał się uśmiech, z którym śledził zabiegi szwaczek. Shawley zdał sobie sprawę, że blondynka musi być córką Furnevelta. Naprawdę długo czekał ze swoją zemstą.
Powinien był zabić Furnevelta tam, gdzie siedział, ale Shawley chciał, żeby drań wiedział. Wszedł więc do pokoju i uchylił kapelusza.
– Witam panie – powiedział i uśmiechnął się do lustra.
Odwrócili się do niego, na razie tylko zaskoczeni. Nie przestraszyli się, strach przyjdzie później.
Shawley nie pamiętał, jak ma na imię córka Furnevelta, ale wyrosła na piękną kobietę. Tak to jest, kiedy dorasta się wśród wygód. Wygód, które powinny być jego udziałem.
– Shawley? – Furnevelt zerwał się z fotela. Na jego twarzy malował się cudowny wstrząs. – Powiedziałem ci, żebyś nie ważył się tu więcej przychodzić!
– Powiedziałeś mi dużo różnych rzeczy. – Shawley puścił siekierę, która zsunęła mu się z rękawa w dłoń. Ścisnął trzonek. – Ty zadufany w sobie gnoju.
I uderzył Furnevelta w skroń.
Furnevelt zdążył się zasłonić ręką i częściowo odbić cios, ale obuch i tak zahaczył o głowę. Krew bryznęła na pokój. Furnevelt stęknął zabawnie, zachwiał się i wypuścił z ręki kieliszek, który roztrzaskał się na podłodze.
Jedna ze szwaczek wrzasnęła; szpilki wypadły jej z ust. Córka Furnevelta patrzyła z niedowierzaniem. Była boso, ścięgna wyraźnie rysowały się pod bladą skórą jej stóp.
Za drugim razem trafił Furnevelta prosto między oczy: siekiera z głośnym łoskotem wgryzła się w czaszkę.
Szwaczka znowu krzyknęła. Miała kurewsko irytujący głos.
Córka Furnevelta biegiem wypadła z pokoju, szybka jak fretka, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że miała na sobie niewykończoną sukienkę.
– Do diabła! – warknął. Ją też musiał dopaść, inaczej nie wyrówna rachunków. Tymczasem siekiera na dobre utknęła w czaszce Furnevelta i nijak nie był w stanie jej wyszarpnąć. – Wracaj tu, suko!
***
Lilott puściła się biegiem. Nie zastanawiała się, po prostu biegła. Wypadła na korytarz ponaglana krzykami szwaczek. Doskoczyła do drzwi, chwilę mocowała się z zamkiem, przemknęła przez ogród, szarpnęła furtkę i znalazła się na ulicy. Biegła, podtrzymując zwiewny dół swojej niedokończonej sukni weselnej. Jej bose stopy plaskały głośno na mokrym bruku.
Wypadła na plac. Wszędzie ludzie – poruszeni, rozradowani, zaciekawieni, wściekli. Obcy ludzie, którym niezwykłe natężenie emocji wykrzywiało twarze na kształt zwierzęcych masek. Skąd oni się tu wzięli?
Jakiś mężczyzna stał na skrzyni transportowej i krzyczał coś o głosowaniu. Zgromadzeni dookoła robotnicy coś mu odkrzykiwali, łypiąc nań chytrze. Kobieta z rozwichrzonymi włosami podskakiwała na ramionach innego mężczyzny, wysokiego, wymachując przy tym szablą i przeklinając niebiosa. Lilott już miała zawołać o pomoc, gdy instynkt kazał jej ugryźć się w język. Zadyszana przypadła do ściany, gwałtownie chwytając powietrze. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Może to Destruktorzy? – pomyślała. Tak, na pewno.
Kiedyś słuchała, jak jeden z nich przemawiał; stała daleko od niego, na tyłach tłumu, zakutana w pożyczony od służącej obszerny szal. Wydawało jej się to wtedy takie śmiałe, spodziewała się ognia, furii… no, ogólnie spodziewała się, że będzie niebezpiecznie. Tymczasem gość mówił całkiem rozsądnie. Godna płaca. Uczciwy czas pracy. Przyzwoite traktowanie. Nie rozumiała, dlaczego wszyscy tak się ich boją. Później, zarumieniona z emocji, z zapałem powtórzyła wszystkie ich argumenty ojcu. Odparł, że nie ma zielonego pojęcia o zarządzaniu rynkiem pracy; że to, co jej wydaje się przejawem zdrowego rozsądku, w uszach kogoś innego może zabrzmieć jak zdrada stanu; i że szanująca się dama, na jaką stara się ją wychować, nigdy nie będzie musiała się martwić takimi sprawami.
Pomijając inne kwestie, w tej ostatniej okrutnie się pomylił.
Pokuśtykała przed siebie zatłoczoną ulicą. Słońce zaszło, zimny wiatr przyniósł świeży opad mżawki. Ktoś grał na skrzypcach (o wiele za szybko) i ludzie tańczyli, klaskali i pohukiwali jak goście na wyjątkowo szalonym przyjęciu, i to całkiem niedaleko od miejsca, w którym elegancko odziany trup zwieszał się z poręczy balkonu; krew z jego roztrzaskanej głowy skapywała na ziemię i ściekała do rynsztoka. Czy jej ojciec też został zabity? Zdławiony jęk wyrwał jej się z piersi, musiała zagryźć knykcie, żeby nie zacząć krzyczeć.
Były sygnały ostrzegawcze. Słyszała od kucharki, że chleb i mięso cały czas drożeją. Z kolei Harbin mówił, że morale w armii systematycznie spada. Potem, kiedy wybuchło to powstanie w Valbecku, pojawiły się obawy, że będzie takich niepokojów więcej, gdy buntownicy wylądują w Midderlandzie. Wieść o zwycięstwie króla przyjęto z ulgą, ale niedługo potem zaczęły krążyć plotki o Destruktorach maszerujących na Aduę. Później przyszła godzina policyjna, wraz z prowadzonymi przez inkwizycję aresztowaniami i egzekucjami na zlecenie Zamkniętej Rady.
Sugerowała, żeby przełożyć ślub, ale ojciec pozostał głuchy na jej słowa, tak samo jak wcześniej na argumenty Destruktorów. Nie chciał słyszeć o odwlekaniu szczęścia swojego jedynego dziecka przez wzgląd na jakąś bandę zbirów. Harbin wyśmiał pomysł, że stolica miałaby paść pod naporem chłopskiej armii, więc i Lilott zmusiła się do śmiechu; nie wypadało przecież, żeby młoda dama nie zgadzała się z przyszłym małżonkiem. Przynajmniej przed ślubem. Wszyscy razem wmówili sobie nawzajem, że nic złego się nie stanie.
I również okrutnie się pomylili.
Ledwie poznawała ulice, na których się wychowała – zalane rzeką obłąkanych ludzi, poruszaną niewidzialnymi prądami radości i gniewu. Było jej okropnie zimno. Nie płakała, ściśle rzecz biorąc, ale nieustannie kapało jej z oczu i nosa, odsłonięte ramiona miała mokre od mżawki, a bose stopy pokaleczone na okrutnym bruku. Posapywała ze strachem przy każdym oddechu, skóra mrowiła ją pod obszytym perłami niewykończonym stanikiem.
Jeszcze rano najważniejsze wydawało się rozesłanie zaproszeń do wszystkich odpowiednich gości, idealne sformułowanie przysięgi małżeńskiej i perfekcyjne podszycie rąbka sukni. Teraz rąbek był czarny od ulicznego brudu i – na miłość losu! – zachlapany na brązowo krwią jej ojca, a cały świat wywrócił się na nice i do góry nogami jednocześnie. Kuśtykała przed siebie, nie wiedząc, gdzie jest ani dokąd zmierza. Zbyt luźna falbana sukni zaczepiła o mijane ogrodzenie i niewiele brakowało, a Lilott upadłaby jak długa. Ktoś się z niej zaśmiał, ktoś zaklaskał. W każdy inny dzień bosa, zrozpaczona dziewczyna w zakrwawionej sukni ślubnej na pewno zwracałaby uwagę, ale dzisiaj? Dzisiaj taki widok nie był niczym nadzwyczajnym. Miasto oszalało. Cały świat oszalał.
Nad dachami domów mignął jej szczyt Wieży Łańcuchów, najwyższej wieży w Agrioncie. Jęknęła z ulgą. Kiedy jednak wybiegła na brukowany brzeg fosy, ulga przeszła w zgrozę.
W szczęśliwe letnie dni przechodziła nieśpiesznie po tym moście wśród zamożnych spacerowiczów, kierując się do parku w Agrioncie, by zobaczyć, kogo trzeba, samej się pokazać i oklaskiwać szermierzy podczas Turnieju. Pamiętała, jak z uśmiechem obserwowała kaczątka płynące za matką w karnym pojedynczym szyku. I jak z Harbinem liczyli zielone, czerwone i fioletowe liście lilii wodnych w dniu, w którym się jej oświadczył. Jakież to wszystko było malownicze.
Brama była zamknięta. Gęsty tłum napierał na nią, ludzie desperacko wymachiwali rękami, lamentowali, żeby ich wpuścić. Starsza kobieta w pięknej sukni drapała paznokciami drewniane skrzydło wrót.
Potykając się, Lilott weszła na most i dołączyła do zrozpaczonego chóru; nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić.
– Pomocy! – wołała chrapliwie. – Pomocy!
Widząc, jak blady na twarzy mężczyzna w czerwonym szaliku spogląda gdzieś ponad jej ramieniem, odwróciła się i spojrzała w tym samym kierunku. Szeroką Drogą Środkową ciągnął tłum: połyskiwały pancerze, lśniły groty włóczni, powiewały proporce.
– Och, nie… – szepnęła.
Nie była w stanie dalej uciekać, zresztą i tak nie było dokąd uciec. Nieopodal płonął dom, dym z okien na piętrze buchał wprost w deszczowe niebo.
Tłum na moście zaczął się rozpraszać, ludzie popychali się, przewracali, tratowali w bezrozumnym pędzie. Lilott dostała łokciem w twarz i aż się zachwiała. Poczuła w ustach smak krwi. Zaplątała się we własną rozdartą suknię, uderzyła kolanami w murek obrzeżający most, zdążyła jeszcze rozpaczliwie stęknąć i spadła.
Most nie był wysoki, ale mimo to zderzenie z wodą w fosie okazało się bolesne. Zaparło jej dech w piersi i w kłębach bąbelków poszła pod wodę. Cudownie rozdymająca się suknia w okamgnieniu stała się balastem, materiał oblepił ciało Lilott i pociągnął ją w dół. Przekroczyła granice zwykłego wyczerpania i zgrozy i jakaś jej cząstka chciała po prostu utonąć, ale inna nie zamierzała na to pozwolić i Lilott miotała się, wierzgała, walczyła.
Wypłynęła na powierzchnię, wykrztusiła brudną wodę i szarpiąc się z oplątującymi ją liliami wodnymi (które widziane z bardzo bliska okazywały się znacznie mniej malownicze), ukryła się w mroku pod mostem, przylgnęła do śliskich od śluzu kamieni z włosami klejącymi się do twarzy i głową wypełnioną odorem roślinnej zgnilizny.
Niedaleko od niej na wodzie unosił się trup: twarz zanurzona, mokre ubranie, splątane włosy… Patrzyła, jak obraca się powoli, zderza z omszałą ścianą fosy, odpływa. Zastanawiała się, kim był i kim ona sama teraz jest. I czy przeżyje najbliższą godzinę. Wszystko się zmieniło.
Nadciągała Armia Ludowa. Ale czy ona też nie była ludem? Kiedy to stała się ich wrogiem? Zacisnęła powieki, drżąc z zimna w lodowatej wodzie. Nie próbowała już powstrzymywać szlochu, i tak nikt by jej nie usłyszał, tak ogłuszająca wrzawa dobiegała z góry. Tupot butów, szczęk metalu, trzask tłuczonego szkła, turkot kół wozów. Demon o wielu głosach.
– Chleba! Chcemy chleba!
– Przyślijcie tu Zamkniętą Radę!
– Nadeszła Wielka Zmiana!
– Wpuśćcie nas, skurwysyny!
– Wpuśćcie nas albo sami wejdziemy!
I najgłośniejszy, najbardziej przenikliwy, obłąkany wrzask:
– Przyprowadźcie Jego Pierdoloną Królewską Wysokość!
***
– Dawać go tutaj! – wydarła się Matka Przeważna, przepychając się naprzód.
Dotarli do Agriontu. Przyszli po własną sprawiedliwość i nie zamierzali dać się stłamsić tej królewskiej, ale na razie się zawahali – z resztek szacunku dla swoich dawnych panów albo przynajmniej ze strachu przed nimi. Przystanęli przed mostem.
– Tam są ludzie! – wykrzyknął ktoś. – To królewscy! Mają łuki!
Matka Przeważna miała za słaby wzrok, żeby z tej odległości wypatrzyć jakichś królewskich: cała brama ze strażnicą na piętrze była jedną wielką plamą majaczącą ponad głowami zbitego tłumu. Królewscy nie mogli zabić wszystkich, z pewnością jednak mogli zabić kilku – i nikt nie chciał być tym pierwszym.
Ale Matka Przeważna nie zamierzała dać się zastraszyć. Co to, to nie. Kiedy ojciec próbował ją terroryzować, była wtedy dziewczynką, dźgnęła go szydełkiem i uciekła z domu. Pierwszy mąż też próbował: dziabnęła go nożem rzeźnickim i wrzuciła ciało do kanału. Potem próbowali Styryjczycy, kiedy przybyli wziąć pod but całe Łuki. Przyszli po pieniądze. Kazała im się odpierdolić. Pobili ją, ale doszła do siebie. Obcięli jej dwa palce – a ona jeszcze tego samego dnia wróciła do pracy i nurzała ręce w mydlinach. Wyważyli jej drzwi, połamali okiennice, roztrzaskali balie. Kupiła nowe. Wreszcie zjawił się ich szef. Myślała, że przyszedł ją zabić, ale on tylko ukłonił się z szacunkiem i powiedział, że nie musi nic płacić. Ona jedna.
Takie były fakty, po prostu. Wszyscy w Łukach wiedzieli, że Matki Przeważnej nie da się zastraszyć. Nie udało się Styryjczykom, nie uda się królewskim. Nikomu się nie uda.
Dlatego zebrała spódnicę w garść, zatknęła ją za pasek, tak jak to robiła przy pracy, i przepychała się przez tłum. Dotarła na sam przód, co w taki czy inny sposób robiła przez całe życie, rozpychając się łokciami, zaciskając zęby i tubalnym głosem ponaglając opornych:
– Z drogi!
Utorowała sobie drogę wśród większych od niej mężczyzn, uzbrojonych, opancerzonych, którzy wciąż zwlekali. Może i zgrywali twardych, ale tam, gdzie się to naprawdę liczyło, byli miękcy. Matka Przeważna od urodzenia niewiele miała w sobie miękkości, a życie praczki odarło ją nawet z tych resztek i teraz była równie miękka jak kłąb drutu.
Weszła na pusty most i zmierzyła bramę, strażnicę, zęby blanków i wąskie otwory strzelnicze tym samym spojrzeniem spode łba, które rezerwowała dla ludzi zalegających ze spłatą długów.
– Jestem kobietą z Unii! – wykrzyknęła. – Mam pięćdziesiąt lat, każdy rok z tych pięćdziesięciu sumiennie przepracowałam i nie dam się zastraszyć! Słyszycie?!
Zza jej pleców dobiegły wiwaty i drwiny, gwizdy i pohukiwania, jakby ludzie oglądali tańczące dziwolągi na jarmarku.
– Przyprowadźcie tę styryjską pizdę! – wydarła się w stronę murów, wygrażając im nożem. – Matkę króla!
– Jej tu nie ma – odpowiedział ktoś z tyłu. – Dawno już spieprzyła do Styrii.
Matka Przeważna łypnęła na strażnicę, która w dalszym ciągu majaczyła przed nią niewyraźną plamą. Wiedziała, że gdzieś tam muszą znajdować się jacyś ludzie. Nie zamierzała dać się im zastraszyć. Zrobiła jeszcze jeden krok naprzód.
– W takim razie przyprowadźcie tego piździelca, jej syna. Dawać tu króla!
***
Rithinghorm przytknął usta do otworu strzelniczego i ryknął ile sił w płucach:
– Stać! Stać, w imię Jego Królewskiej Mości!
Odchylił się i wyjrzał, żeby ocenić skutek swoich słów. Wcześniej za każdym razem działały jak magiczna różdżka, wyczarowywały posłuszeństwo z powietrza. Teraz jednak zaklęcie nie podziałało.
– Stać, do diaska! Rozkazuję wam!
Na dole panował taki zgiełk, że nie sądził, by tłum go słyszał. Sam ledwie słyszał swój głos, tak głośno łomotało mu serce.
Wcześniej w tym tygodniu lord marszałek Rucksted wygłosił przemowę skierowaną do ich pułku. Powiedział im, że stanowią ostatnią linię obrony; że porażka nie wchodzi w grę, a odwrót będzie niemożliwy. Rithinghorm zawsze podziwiał marszałka Rucksteda: pełen werwy, z wypielęgnowaną brodą – idealny oficer, sam chciałby takim być – ale podczas tego przemówienia wyglądał wyjątkowo niechlujnie, rozmemłany, z brodą w nieładzie… Teraz Rithinghorm rozumiał dlaczego.
Ludzie cały czas wysypywali się z budynków po drugiej stronie fosy, tłum przy krańcu mostu gęstniał. Destruktorzy! Zdrajcy! Tutaj, pod samą bramą Agriontu! I to ilu… Nie wierzył własnym oczom.