Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Ostre cięcia" to zbiór nagradzanych historiii i nowych opowiadań mistrza mrocznej fantasy, Joego Abercrombiego.
Przemoc szaleje, zdrada rozkwita, a słowa są równie śmiercionośne jak oręż w tej galerii zakulisowych rozgrywek, pobocznych historii i zakakujących zakończeń. Unia jest pełna drani, ale tylko jeden z nich uważa, że jest w stanie samodzielnie odnieść zwycięstwo, gdy nadciągają Gurkhulczycy: niezrównany pułkownik Sand dan Glokta.
Curnden Gnat i jego drużyna wyruszają za Crinnę, by odzyskać tajemniczy przedmiot. Jest tylko jeden kłopot: nikt nie wie, czego właściwie szukają. Shevedieh, najlepsza złodziejka w Styrii, miota się między kolejnymi wpadkami i katastrofami u boku swojej najlepszej przyjaciółki, a zarazem najgorszego wroga: Javre, Lwicy z Hoskoppu. A po latach rozlewu krwi pełen ideałów wódz Bethod rozpaczliwie pragnie zaprowadzić pokój na Północy. Stoi mu na drodze tylko jedna przeszkoda – jego własny obłąkany podwładny, najgroźniejszy człowiek na Północy: Krwawa Dziewiątka...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Piękny drań
Kadir, wiosna 566
– Tak! – wrzasnął Salem Rews, kwatermistrz pierwszego pułku Jego Królewskiej Mości. – Daj im popalić!
Pułkownik Glokta zawsze dawał popalić swoim przeciwnikom, zarówno w szermierczym kręgu czy na polu bitwy, jak i na znacznie brutalniejszym froncie życia towarzyskiego. Trzej bezradni rywale niezdarnie usiłowali dotrzymać mu kroku, równie nieskutecznie jak mężowie-rogacze, ignorowani wierzyciele czy odtrąceni kompani, których zawsze zostawiał na swej drodze. Glokta tańczył wokół nich z kpiącym uśmiechem, w pełni udowadniając, że zasłużył na reputację najznakomitszego szermierza w Unii, a także miłośnika popisów. Skradał się i pląsał, wirował i paradował, zwinny jak muszka, nieprzewidywalny jak motyl, a gdy miał taką ochotę – mściwy jak podrażniona osa.
– Przyłóżcie się trochę! – zawołał, obracając się, by uniknąć nieudolnego pchnięcia, a następnie zdzielił swojego przeciwnika w pośladki, wywołując falę drwiącego śmiechu wśród publiczności.
– Niezłe widowisko! – zakrzyknął lord marszałek Varuz, który radośnie bujał się na rozkładanym polowym krzesełku.
– Jak diabli! – pośpiesznie zgodził się pułkownik Kroy, który stał po jego prawicy.
– Doskonała robota! – zawołał, chichocząc, pułkownik Poulder stojący po lewej stronie.
Obaj wojskowi prześcigali się w przytakiwaniu swojemu dowódcy. Zupełnie jakby nie było szlachetniejszego zajęcia niż upokarzanie trzech rekrutów, którzy dotąd rzadko kiedy mieli miecz w dłoni.
Salem Rews, z widocznym zachwytem i ukrywanym wstydem, wiwatował równie głośno jak pozostali. Jednak od czasu do czasu uciekał wzrokiem od fascynującego, przyprawiającego o mdłości pokazu, zerkając ku dolinie, w której panowało żałosne wojskowe zamieszanie.
Podczas gdy dowódcy opalali się na górskim grzbiecie – żłopiąc wino, rechocząc nad pozbawionymi umiaru popisami Glokty, rozkoszując się bezcennym luksusem ożywczego wiaterku – na dole, w spieczonym słońcem tyglu, częściowo przesłoniętym chmurą dławiącego pyłu, mozoliła się większa część unijnej armii.
Potrzebowali całego dnia, żeby przeprowadzić żołnierzy, konie i coraz bardziej rozpadające się wozy z zapasami przez wąski most, nad drwiącą z nich strużką płynącą głęboko wyżłobionym korytem potoku. Rozbite grupki mężczyzn już nie maszerowały, tylko wlekły się niczym lunatycy. Wszelkie ślady dróg dawno zostały zadeptane, porządek, dyscyplina i morale były odległym wspomnieniem, a czerwone bluzy od mundurów, wypolerowane napierśniki i obwisłe złote sztandary przybrały jednolity beżowy kolor spalonego słońcem gurkhulskiego pyłu.
Rews zahaczył palcem kołnierzyk, usiłując dostarczyć nieco powietrza spoconej szyi i ponownie zastanawiając się, czy ktoś nie powinien bardziej się postarać, by zaprowadzić porządek w tym chaosie. Z pewnością byliby w czarnej dupie, gdyby teraz pojawili się Gurkhulczycy. Oni zaś mają w zwyczaju pojawiać się w najgorszych momentach.
Jednakże Rews był tylko kwatermistrzem. Uważano go za najnędzniejszego spośród oficerów pierwszego pułku, zresztą nawet on sam nie starał się tego ukrywać. Wzruszył piekącymi ramionami i uznał – jak miewał w zwyczaju – że to problem kogoś innego. Jego wzrok ponownie przyciągnęły – niczym magnes – niezrównane sportowe wyczyny pułkownika Glokty.
Ten człowiek niewątpliwie wyglądałby przystojnie na portrecie, jednak to sposób, w jaki stał, szczerzył zęby, kpiąco się uśmiechał, drwiąco unosił brew i się poruszał, naprawdę wyróżniał go z tłumu. Miał grację tancerza, postawę bohatera, siłę zapaśnika, szybkość węża.
Dwa lata wcześniej, w znacznie bardziej cywilizowanych okolicznościach w mieście Adua, Rews był świadkiem, jak Glokta zwycięża w turnieju szermierczym, nie dając się ani razu trafić. Oczywiście Rews oglądał walki z najtańszej trybuny, położonej tak wysoko nad Kręgiem, że widział tylko malutkie sylwetki szermierzy, ale mimo wszystko serce waliło mu jak młotem, a dłonie drgały w rytmie ich ruchów. Oglądając swojego idola z bliska, czuł jeszcze większy podziw. Prawdę mówiąc, podziw ten tak się nasilił, że każdy sprawiedliwy sędzia musiałby go określić mianem miłości. Jednak towarzyszyła mu także gorzka, mściwa, starannie skrywana nienawiść.
Glokta miał wszystko, a to, czego mu brakowało, mógł zagarnąć bez żadnego oporu. Kobiety go uwielbiały, mężczyźni mu zazdrościli. Zresztą kobiety też mu zazdrościły, a mężczyźni również go uwielbiali. Można by pomyśleć, że w obliczu tak wielkiego szczęścia powinien być najsympatyczniejszym człowiekiem pod słońcem. Mimo to Glokta był czystej wody draniem. Pięknym, mściwym, mistrzowskim, straszliwym draniem, jednocześnie najlepszym i najgorszym człowiekiem w Unii. Był wieżą obsesyjnego egocentryzmu. Niezdobytą fortecą arogancji. Jego talent przewyższała tylko wiara we własne możliwości. Inni ludzie byli pionkami, którymi grał, punktami, które zdobywał, rekwizytami na żywym obrazie, którego stanowił najważniejszą część. Glokta był istnym tornado draństwa, które w swym niedbałym pochodzie pozostawiało za sobą ślad zrównanych z ziemią przyjaźni, zmiażdżonych karier i zmasakrowanych reputacji.
Miał ego tak potężne, że emanowało z niego niczym dziwaczne światło, zniekształcając osobowości wszystkich wokół, przynajmniej częściowo zmieniając ich w drani. Przełożeni stawali się pochlipującymi wspólnikami. Eksperci ulegali jego ignorancji. Porządni ludzie zmieniali się w służalczych gnojków. Rozsądne damy w chichoczące zera. Rews kiedyś słyszał, że najbardziej oddani wyznawcy gurkhulskiej religii powinni odbyć pielgrzymkę do Sarkantu. Skoro tak, to najwięksi dranie mogliby pielgrzymować do Glokty. Dranie lgnęli do niego jak mrówki do kawałka ciasta. Otaczał się wciąż nową koterią drani, zdradzieckim stadem, świtą utwierdzającą go w jego wartości. Dranie ciągnęli za nim jak ogon za kometą.
Rews zdawał sobie sprawę, że nie jest lepszy od pozostałych. Kiedy Glokta kpił z ludzi, on mu wtórował, pragnąc, by jego pochlebstwa nie zostały przeoczone. Kiedy Glokta, co nieuniknione, zwracał swój bezlitosny język przeciwko niemu, Rews śmiał się jeszcze donośniej, zachwycony, że spotkał go taki zaszczyt.
– Daj im lekcję! – zaskrzeczał, kiedy Glokta skontrował jednego z przeciwników wściekłym dźgnięciem krótkiego ostrza w brzuch. Wypowiadając te słowa, Rews zastanawiał się, co to miałaby być za lekcja. Pewnie, że życie jest okrutne, straszne i niesprawiedliwe.
Glokta ze zgrzytem zablokował długim ostrzem miecz mężczyzny, a następnie błyskawicznie schował krótkie ostrze do pochwy i dwukrotnie spoliczkował przeciwnika, po czym z drwiącym parsknięciem pchnął jęczącego szermierza na ziemię. Cywile, którzy przyszli pooglądać walkę, bełkotliwie wyrażali swój podziw, a towarzyszące im damy gruchały zachwycone, machając wachlarzami w cieniu powiewających markiz. Rews stał sparaliżowany poczuciem winy i radością, żałując, że to nie on dostał po twarzy.
– Rews. – Porucznik West dopchał się do niego i wsparł zakurzony but na ogrodzeniu.
West był jednym z nielicznych podwładnych Glokty, którzy najwyraźniej nie ulegali jego zaraźliwemu draństwu, gdyż najgorsze wybryki dowódcy napawały go trwogą. Co ciekawe, był także jedną z niewielu osób, które Glokta darzył szczerym szacunkiem, pomimo niskiego urodzenia. Rews to dostrzegał, a nawet rozumiał, jednak sam nie potrafił pójść za przykładem Westa. Może dlatego że był gruby. A może po prostu brakowało mu moralnej odwagi. Podobnie jak innych odmian dzielności.
– West – mruknął Rews, nie chcąc uronić ani odrobiny pokazu.
– Byłem przy moście.
– Tak?
– Wśród tylnej straży panuje chaos. Jeśli w ogóle możemy mówić o tylnej straży. Kapitan Lasky ma niesprawną stopę. Podobno może ją stracić.
– Czyżby chciał dać nogę? – Rews zaśmiał się z własnego żartu, gratulując sobie, że powiedział coś tak bardzo w stylu Glokty.
– Bez niego jego kompania pójdzie w rozsypkę.
– Cóż, to ich problem… Ciach! Ciach! Ooooo! – zawołał Rews, gdy Glokta wykonał elegancki unik, a potem podciął przeciwnika, który potoczył się po piasku.
– Za chwilę to będzie problem nas wszystkich – odparł West. – Ludzie są wyczerpani. Ledwie się przemieszczają. A tabor z zapasami gdzieś utknął…
– Tabor z zapasami zawsze utyka, to u nich norma… Och! – Rews westchnął tak jak pozostali, gdy Glokta z niezwykłą szybkością uniknął pchnięcia i kopnął mężczyznę – tak naprawdę niemal chłopca – w krocze, tak że ten zgiął się wpół, wytrzeszczając oczy.
– Ale jeśli Gurkhulczycy się teraz pojawią… – odezwał się West, wciąż spoglądając ze zmarszczonym czołem na wyschnięty krajobraz za rzeką.
– Gurkhulczycy znajdują się w odległości wielu mil. Doprawdy, West, ciągle się czymś przejmujesz.
– Ktoś musi to robić…
– Więc poskarż się lordowi marszałkowi! – Rews wskazał głową Varuza, który niemal zsunął się ze swojego krzesełka, tak bardzo zafascynowała go oszałamiająca kombinacja szermierczego kunsztu i dręczenia słabszych. – Nie mam pojęcia, co według ciebie mógłbym zrobić. Posłać po więcej karmy dla koni?
Rozległ się ostry trzask, gdy Glokta trafił przeciwnika w twarz płazem miecza. Mężczyzna zatoczył się do tyłu z wrzaskiem pełnym cierpienia, przyciskając dłoń do policzka.
– Naprawdę tylko na to was stać? – Glokta zrobił krok do przodu i wymierzył jednemu z pozostałych żołnierzy, który właśnie usiłował wstać, solidnego kopniaka w dupę, przewracając go twarzą w piach przy wtórze radosnych okrzyków.
Glokta napawał się wiwatami jak pasożytniczy tropikalny kwiat, który wysysa soki ze swojego żywiciela. Kłaniał się i rozsyłał całusy, a Rews klaskał tak zawzięcie, że aż rozbolały go dłonie.
Cóż za drań z tego pułkownika Glokty. Cóż za piękny drań.
Kiedy jego trzej przeciwnicy, kulejąc, opuścili teren ćwiczeń, zmagając się z obrażeniami, które wkrótce miały się zagoić, oraz upokorzeniem, które miało im towarzyszyć do końca życia, Glokta przechylił się nad ogrodzeniem, za którym zgromadziły się damy. Szczególną uwagę zwracał na Lady Wetterlant – młodą, bogatą, piękną, chociaż nieco zbyt mocno upudrowaną, i pomimo upału ubraną w najmodniejszy strój. Niedawno wzięła ślub, jednak jej starszy mąż przebywał w Adui, gdzie zatrzymały go polityczne sprawy Otwartej Rady. Plotkowano, że co prawda zaspokaja finansowe potrzeby żony, jednak niezbyt interesuje go płeć piękna. Z kolei pułkownik Glokta szczycił się złą sławą psa na kobiety.
– Czy mógłbym pożyczyć pani chustkę? – spytał.
Rews zauważył, że Glokta w szczególny sposób zwraca się do kobiet, które go interesują. Przemawiał wtedy nieco bardziej chrapliwym głosem. Stawał odrobinę bliżej, niż to było konieczne. Skupiał się wyłącznie na nich, jakby ktoś przykleił do nich jego wzrok. Nie trzeba zaznaczać, że gdy tylko dostał to, czego chciał, ofiary jego podbojów mogłyby nawet skoczyć w ogień, a on nie zaszczyciłby ich ponownym spojrzeniem.
A jednak nowe obiekty jego uczuć na wyścigi rzucały się w płomienie skandalu, jak ćmy łapczywie krążące wokół świecy, niezdolne oprzeć się pokusie, by stać się tą jedyną, która odmieni jego zwyczaje.
Lady Wetterlant uniosła starannie wyskubaną brew.
– Dlaczego nie, pułkowniku? – Następnie sięgnęła po chustkę, którą chowała pod stanem. – Ja…
Ona i jej służący westchnęli, gdy Glokta z prędkością błyskawicy wyrwał chustkę spod jej sukni stępionym czubkiem miecza. Zwiewny materiał lekko i pewnie opadł prosto do jego oczekującej dłoni, jak podczas magicznej sztuczki.
Jedna z dam skrzekliwie zakaszlała. Inna zatrzepotała rzęsami. Lady Wetterlant znieruchomiała z szeroko otwartymi oczami, rozchylonymi ustami, dłonią zawieszoną w połowie drogi do piersi. Być może zastanawiała się, czy pułkownik potrafiłby z równą łatwością rozpiąć haftki jej sukni, gdyby tego zapragnął.
Rews nie miał najmniejszych wątpliwości, że tak.
– Dziękuję – rzekł Glokta, ocierając czoło.
– Niech ją pan zatrzyma – szepnęła Lady Wetterlant nieco chrapliwie. – To prezent.
Glokta uśmiechnął się i wsunął chustkę pod koszulę, tak że fioletowy materiał wciąż pozostawał widoczny.
– Będę ją nosił blisko serca.
Rews parsknął. Jakiego serca?
Glokta ściszył głos, ale wszyscy nadal doskonale go słyszeli.
– A później może ją zwrócę?
– Kiedy tylko znajdzie pan chwilę – szepnęła, a Rews ponownie zaczął się głowić nad tym, co jest tak piekielnie pociągającego w rzeczach, które w oczywisty sposób są dla nas bardzo, bardzo niedobre.
Glokta już odwrócił się plecami do swojej widowni i rozłożył ręce, jakby chciał wszystkich przygarnąć w miażdżącym, dominującym, pozbawionym miłości uścisku.
– Czy nie ma pośród was, niezdarne psy, nikogo, kto może zapewnić naszym gościom lepszy pokaz?
Rews poczuł, że jego serce rozpaczliwie przyśpiesza, gdy Glokta popatrzył mu w oczy.
– A może ty, Rews?
Rozległy się śmiechy, a Rews się do nich przyłączył, rechocząc najgłośniej ze wszystkich.
– Ależ nie mógłbym! – zawołał piskliwie. – Nie chciałbym pana upokorzyć!
Natychmiast zdał sobie sprawę, że przesadził. Lewa powieka Glokty lekko zadrżała.
– Czuję się upokorzony za każdym razem, gdy jestem z tobą w jednym pomieszczeniu. Jesteś żołnierzem, prawda? Jak można się tak utuczyć na tym paskudnym żarciu?
Kolejna porcja śmiechu. Rews przełknął ślinę, przywołując na twarz sztuczny uśmiech i czując strużkę potu ściekającą mu po plecach pod mundurem.
– Cóż, panie pułkowniku, po prostu zawsze byłem gruby. Nawet jako dziecko. – Jego słowa runęły w ciszę z potworną ostatecznością ofiar wpadających do masowego grobu. – Bardzo… gruby. Potężnie otyły. Jestem strasznym grubasem. – Odchrząknął, modląc się, by pochłonęła go ziemia.
Glokta znów zaczął wodzić wkoło wzrokiem, szukając godniejszego przeciwnika. Nagle jego oblicze się rozpromieniło.
– Poruczniku West! – zawołał, efektownie wymachując swoim ćwiczebnym ostrzem. – Może pan?
West się skrzywił.
– Ja?
– No dalej, zapewne jest pan najlepszym szermierzem w tym pułku. – Glokta jeszcze szerzej się uśmiechnął. – Oczywiście, nie licząc jednej osoby.
West rozejrzał się i zamrugał. Kilkaset par oczu wpatrywało się w niego z wyczekiwaniem.
– Ale… nie mam przy sobie stępionego ostrza…
– Może pan użyć broni bitewnej.
Porucznik West opuścił wzrok na rękojeść swojego miecza.
– To może być niebezpieczne.
– Tylko jeśli mnie pan nim dotknie – odparł Glokta ze srogim uśmiechem.
Znów rozległy się śmiechy, wiwaty, kilka donośnych okrzyków żołnierzy, kilka westchnień dam. Nikt nie mógł się równać z pułkownikiem Gloktą w dziedzinie wywoływania kobiecych westchnień.
– West! – zawołał ktoś. – West!
Po chwili ludzie zaczęli skandować:
– West! West! West!
Damy przyłączyły się ze śmiechem, klaszcząc do rytmu.
– No dalej! – wołał Rews razem z innymi; wszystkich ogarnęła żądza krwi. – Dalej!
Nawet jeśli ktoś uznawał, że to zły pomysł, to się z tym nie zdradzał. Z niektórymi ludźmi po prostu się nie dyskutuje. Niektórych ludzi chce się zobaczyć na ostrzu miecza. Glokta należał do obu tych kategorii.
West przeciągle odetchnął, a następnie, przy wtórze wiwatów, zwinnie przeskoczył ogrodzenie, rozpiął bluzę od munduru i zawiesił ją na sztachecie. Z delikatnym brzękiem metalu i równie delikatnym wyrazem niezadowolenia na twarzy dobył swojego bitewnego ostrza. Nie miało wysadzanego klejnotami jelca, pozłacanego koszyka ani rzeźbionego podkrzyża, jak broń wielu doskonałych młodych oficerów z pierwszego pułku Jego Królewskiej Mości. Nikt nie nazwałby go pięknym mieczem. Jednak West dzierżył je z piękną oszczędnością, wystudiowaną precyzją postawy, elegancką kontrolą ruchów nadgarstka, dzięki czemu ostrze pozostawało nieruchome jak powierzchnia spokojnego stawu, a słońce odbijało się od jego czubka, wypolerowanego do zabójczej ostrości.
Tłum zamilkł i wstrzymał oddech. Może porucznik West to prosty człowiek, ale nawet najmniej wprawny obserwator musiał przyznać, że potrafi posługiwać się mieczem.
– Widzę, że pan ćwiczył – zauważył Glokta, rzucając swoje krótkie ostrze kapralowi Tunny’emu, pozostawiając sobie tylko długą broń.
– Lord marszałek Varuz był na tyle uprzejmy, że udzielił mi kilku wskazówek – odrzekł West, a Glokta uniósł brew, słysząc imię swojego dawnego szermierczego mistrza.
– Nie wspominał pan, że trenuje kogoś jeszcze, lordzie marszałku.
Varuz się uśmiechnął.
– Ty już wygrałeś turniej, Glokta. Na tym polega tragedia mistrza szermierczego, że stale musi szukać nowych uczniów, których doprowadzi do zwycięstwa.
– To miło, że zasadza się pan na moją koronę, West, ale przekona się pan, że jeszcze nie jestem gotowy abdykować.
Glokta skoczył do przodu z szybkością błyskawicy i wykonał kilka dźgnięć, a West je sparował. Stal zazgrzytała i błysnęła w słońcu. Porucznik się cofnął, ale zrobił to czujnie, nie odrywając wzroku od oczu Glokty. Ten ponownie zaatakował: cięcie, cięcie, pchnięcie, niemal zbyt szybko, by Rews nadążył wzrokiem, jednak West nadążył bez problemu i skutecznie zbił ataki, ostrożnie przesuwając się do tyłu. Tłum pokrzykiwał i wzdychał przy każdym zderzeniu ostrzy.
Glokta wyszczerzył zęby.
– Naprawdę pan ćwiczył. Kiedy pan się nauczy, West, że ciężka praca nie zastąpi talentu?
Rzucił się na Westa z jeszcze większą wściekłością przy wtórze pobrzękiwania i trzasku stali. Zbliżył się i brutalnie uderzył młodego porucznika kolanem w żebra, a West skrzywił się i zatoczył, ale natychmiast odzyskał równowagę, sparował kolejne dwa ciosy, odsunął się z obrotem i znów był gotowy do walki, chociaż cieżko dyszał.
Rews poczuł bolesne pragnienie, by West przeszył ostrzem tę straszliwą, piękną twarz i sprawił, by damy westchnęły z zupełnie innego powodu.
– Ha!
Glokta skoczył naprzód, wyprowadzając kolejne pchnięcia, a West uskoczył przed pierwszym z nich, ale ku zaskoczeniu wszystkich przyjął drugie, odbijając je w bok z jazgotem stali, a następnie doskoczył do Glokty i mocno staranował go ramieniem. Glokta na chwilę stracił równowagę, a West ryknął z obnażonymi zębami i błyskawicznie zadał cios połyskującym ostrzem.
– Ga!
Glokta zatoczył się do tyłu, a Rews z rozkoszą dostrzegł na jego twarzy przebłysk oszołomienia. Ćwiczebne ostrze wypadło pułkownikowi z ręki na piach, a zachwycony Rews z całej siły zacisnął pięści.
West natychmiast zbliżył się do przeciwnika.
– Nic się panu nie stało?
Glokta dotknął dłonią szyi, a potem z ogromnym zaskoczeniem popatrzył na zakrwawione palce. Zupełnie jakby nie mógł uwierzyć, że został trafiony. Jakby nie mógł uwierzyć, że po trafieniu krwawi tak jak inni ludzie.
– No proszę – stęknął.
– Bardzo przepraszam, pułkowniku – wyjąkał West, opuszczając ostrze.
– Za co? – Krzywy uśmiech Glokty wyglądał, jakby kosztował go wszystkie siły. – Bardzo dobre cięcie. Znacznie się pan poprawił, poruczniku West.
Tłum zaczął klaskać, potem wiwatować, a Rews zauważył, że mięśnie szczęki Glokty napięły się, a jego lewa powieka zadrżała. Glokta pstryknął palcami.
– Kapralu Tunny, czy ma pan przy sobie moje ostrze bitewne?
Młody kapral, awansowany zaledwie dzień wcześniej, uniósł brwi ze zdziwienia.
– Oczywiście, pułkowniku.
– Więc proszę je przynieść.
Nastroje ludzi gwałtownie się popsuły. Często tak się działo w obecności Glokty. Rews nerwowo obejrzał się na Varuza, licząc na to, że przerwie on ten groźny absurd, lecz lord marszałek opuścił swoje miejsce i oddalił się, żeby popatrzeć na dolinę, zabrawszy ze sobą Pouldera i Kroya. Nie można było liczyć na pomoc dorosłych.
Wbijając wzrok w ziemię, West starannie schował broń do pochwy.
– Chyba już mi wystarczy zabawy ostrzami jak na jeden dzień, pułkowniku.
– Ależ musi mi pan dać szansę na rewanż. Honor tego wymaga, poruczniku West. – Zupełnie jakby Glokta wiedział, czym jest honor, oprócz tego, że stanowił narzędzie, które pozwala zmuszać ludzi do głupich i niebezpiecznych zachowań. – Na pewno pan to rozumie, nawet jeśli nie jest pan wysoko urodzony.
West mocniej zacisnął zęby.
– Walka z przyjaciółmi, gdy czeka nas potyczka z wrogiem, wydaje się raczej głupia niż honorowa, pułkowniku.
– Więc nazywa mnie pan głupcem? – wyszeptał Glokta, z wściekłym sykiem wyciągając swoje bojowe ostrze z pochwy, którą podsunął mu zdenerwowany kapral Tunny.
West z upartą miną skrzyżował ręce na piersi.
– Nie, pułkowniku.
Tłum milczał, lecz gdzieś z tyłu zaczął się podnosić gwar. Rews słyszał stłumione okrzyki „Tam” i „Na moście”, jednak był zbyt skupiony na dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się przed nim, żeby zwracać na nie uwagę.
– Radzę panu się bronić, poruczniku West – warknął Glokta, wbijając obcasy w pokrytą pyłem ziemię, obnażając zęby i ustawiając w poziomie lśniące ostrze.
Wtedy rozległ się ogłuszający wrzask, który stopniowo przygasł do chrapliwego jęku.
– Zemdlała! – zawołał ktoś.
– Dopuście do niej trochę świeżego powietrza!
– Niby skąd? W całym tym diabelskim kraju go nie ma – odpowiedział ktoś inny, wywołując śmiech zebranych.
Rews pośpiesznie ruszył do sektora dla cywilów pod pretekstem udzielania pomocy. Wiedział jeszcze mniej o pomaganiu ofiarom omdleń niż o pracy kwatermistrza, ale liczył na to, że chociaż uda mu się zerknąć nieprzytomnej kobiecie pod spódnicę. Niestety rzadko albo nawet nigdy nie miał ku temu okazji w przypadku przytomnych dam.
Zanim dotarł do wianuszka życzliwych, stanął jak wryty. Kiedy popatrzył w dal, poczuł się tak, jakby flaki miały mu wypaść z tyłka. Na rozległym beżowym terenie za mostem zgromadził się rój czarnych kropek, nad którymi wznosiły się kłęby pyłu. Może Rews nie na wielu rzeczach się znał, ale zawsze potrafił bezbłędnie wyczuć zagrożenie.
Uniósł drżącą rękę.
– Gurkhulczycy! – zawył.
– Co? – Ktoś roześmiał się niepewnie.
– Tam, na zachodzie!
– To wschód, głupcze!
– Zaraz, mówisz poważnie?
– Wymordują nas w naszych łóżkach!
– Nie jesteśmy w łóżkach!
– Cisza! – ryknął Varuz. – To nie jest przeklęta szkoła dla dziewcząt! – Gwar ucichł, zawstydzeni oficerowie błyskawicznie zamilkli. – Majorze Mitterick, proszę natychmiast tam zejść i popędzić naszych ludzi.
– Tak jest.
– Poruczniku Vallimirze, czy może pan odprowadzić damy oraz naszych cywilnych gości w bezpieczne miejsce?
– Oczywiście, lordzie marszałku.
– Kilku żołnierzy mogłoby ich zatrzymać na moście – zauważył pułkownik Poulder, szarpiąc lśniące wąsy.
– Kilku bohaterów – rzekł Varuz.
– Kilku martwych bohaterów – dodał cicho pułkownik Kroy.
– Ma pan świeżych ludzi? – spytał Varuz.
Poulder wzruszył ramionami.
– Moi są w rozsypce.
– Moi też – dodał Kroy. – Nawet bardziej. – Zupełnie jakby cała ta wojna była zawodami w wykańczaniu oddziałów.
Pułkownik Glokta schował bojowe ostrze do pochwy.
– Moi ludzie są świeży – oznajmił, a Rews poczuł strach, który rozpełzł się z jego żołądka do wszystkich części ciała. – Już odpoczęli po ostatniej potyczce. Nie mogą się doczekać, żeby ukąsić wroga. Śmiem twierdzić, że pierwszy pułk Jego Królewskiej Mości utrzyma most, dopóki wszyscy ludzie nie przejdą, lordzie marszałku.
– Nie możemy się doczekać! – wrzasnął jeden z oficerów Glokty, najwyraźniej zbyt pijany, żeby rozumieć, do czego się zgłasza.
Kolejny, nieco mniej pijany, nerwowo zerknął w stronę doliny. Rews zastanawiał się, ilu członków pierwszego pułku Glokta ma na myśli. Kwatermistrzowi wcale się nie śpieszyło, żeby oddać życie dla sprawy – tego był pewien.
Jednakże lord marszałek Varuz nie został dowódcą wojsk Unii, zniechęcając ludzi do poświęcania życia w celu naprawienia jego zaniedbań. Serdecznie poklepał Gloktę po ramieniu.
– Wiedziałem, że mogę na panu polegać, przyjacielu!
– Oczywiście, lordzie marszałku.
Rews z przerażeniem zrozumiał, że to prawda. Zawsze można polegać na tym, że Glokta skorzysta z okazji do próżnych popisów, niezależnie od tego, jaką cenę mogą zapłacić ci, którzy podążą za nim prosto w paszczę śmierci.
Varuz i Glokta, dowódca i ulubiony oficer, mistrz szermierczy i najlepszy uczeń – dwaj najwięksi dranie, jakich można znaleźć, wyprostowali się i zasalutowali sobie nawzajem z udawanymi emocjami. Potem Varuz się oddalił, wykrzykując rozkazy do Pouldera, Kroya oraz własnego stada drani, zapewne po to, by popędzić wędrujących żołnierzy i uczynić ofiarę pierwszego pułku wartą zachodu. Ponieważ, z czego Rews zdał sobie sprawę, gdy popatrzył na wzbierającą gurkhulską burzę po drugiej stronie mostu, bez ofiary z pewnością się nie obędzie.
– To samobójstwo – szepnął do siebie.
– Kapralu Tunny?! – zawołał Glokta, zapinając bluzę od munduru.
– Tak, panie pułkowniku? – Najgorliwszy z młodych żołnierzy najgorliwiej zasalutował.
– Proszę przynieść mój napierśnik.
– Oczywiście, panie pułkowniku. – Tunny natychmiast pobiegł wypełnić rozkaz.
Wokół mnóstwo ludzi dokądś się śpieszyło. Oficerowie szukali żołnierzy. Ludzie szukali koni. Cywile uciekali; Lady Wetterlant rzucała przez ramię załzawione spojrzenia. Rews uświadomił sobie, że jest kwatermistrzem. Powinien zajmować się czymś pilnym. A jednak mógł tylko stać jak kołek z wytrzeszczonymi i również nieco załzawionymi oczami, bezcelowo otwierając i zaciskając usta oraz dłonie.
Wokół objawiały się dwa zupełnie odmienne rodzaje odwagi. Zafrasowany porucznik West spoglądał w stronę mostu, z bladym obliczem i zaciśniętymi zębami, koniecznie pragnąc spełnić swój obowiązek pomimo bardzo realnego strachu. Pułkownik Glokta tymczasem kpił ze śmierci, jakby była porzuconą kochanką błagającą o więcej, nieustraszony i przekonany, że niebezpieczeństwo to coś, co dotyczy tylko maluczkich.
Rews uświadomił sobie, że objawiła się także trzecia odmiana odwagi, ponieważ on sam demonstrował, jak wygląda jej całkowity brak.
Wkrótce pojawiła się czwarta odmiana w postaci kaprala Tunny’ego w wypolerowanej zbroi połyskującej na słońcu. Ochoczo niósł napierśnik Glokty, a w jego oczach lśniło męstwo niedoświadczonego młodzika, który koniecznie chce się sprawdzić.
– Dziękuję – rzekł Glokta, gdy Tunny zapiął paski. Spod przymrużonych powiek bacznie obserwował gurkhulską kawalerię gromadzącą się na drugim brzegu rzeki. Kolejne konie pojawiały się z zatrważającą szybkością. – A teraz, kapralu, proszę wrócić do mojego namiotu i spakować moje rzeczy.
Na obliczu Tunny’ego odmalowało się rozczarowanie.
– Miałem nadzieję, że pojadę razem z panem, pułkowniku…
– Oczywiście, że pan na to liczył, i chciałbym mieć pana u boku, ale jeśli obaj zginiemy, to kto dostarczy moje osobiste przedmioty mojej matce?
Młody kapral zamrugał, walcząc ze łzami.
– Ależ panie pułkowniku…
– Spokojnie. – Glokta poklepał go po ramieniu. – Nie chciałbym przedwcześnie przerywać takiej wybitnej kariery. Nie wątpię, że kiedyś zostanie pan lordem marszałkiem. – Glokta odwrócił się plecami do oszołomionego kaprala i przestał zwracać na niego uwagę. – Kapitanie Lackenhorm, proszę przejść się do żołnierzy i spytać, kto się zgłasza na ochotnika.
Wydatna grdyka na chudej szyi Lackenhorma niepewnie podskoczyła.
– Do czego, panie pułkowniku? – spytał, chociaż zadanie wydawało się jasne, rozpościerało się w dolinie poniżej, niczym efektowny melodramat rozgrywający się na olbrzymiej scenie.
– Oczywiście do usunięcia Gurkhulczyków z mostu, ty głupi stary capie. Proszę się pośpieszyć, uzbroić ich i przygotować.
Kapitan uśmiechnął się nerwowo i szybko oddalił, po drodze potykając się o swój miecz. Glokta wskoczył na ogrodzenie, opierając stopy na wyższej i niższej sztachecie.
– Dzisiaj zamierzam dać tym Gurkhulczykom lekcję, moi dumni chłopcy z pierwszego pułku Jego Królewskiej Mości!
Młodzi oficerowie chętnie zgromadzili się wokół niego, jakby byli kaczkami, a bohaterskie frazesy Glokty okruchami chleba.
– Nie będę nikogo zmuszał, niech decyzja pozostanie kwestią sumienia każdego z was! – Wykrzywił wargi. – A ty, Rews? Poczłapiesz za nami?
Rews uznał, że jego sumienie zapewne mogłoby znieść taki ciężar.
– O niczym tak nie marzę jak o dołączeniu do szarży, panie pułkowniku, ale moja noga…
Glokta parsknął.
– Doskonale rozumiem. W końcu dźwiganie takiego sadła to wyzwanie dla każdej nogi. Nie chciałbym obarczać podobnym brzemieniem niewinnego wierzchowca. – Rozległy się śmiechy. – Niektórzy mężczyźni są powołani do wielkich czynów. Inni… do tego, co ty robisz. Oczywiście jesteś usprawiedliwiony, Rews. Jak mogłoby być inaczej?
Miażdżąca obelga utonęła w fali ulgi. W końcu ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, a Rews wątpił, czy za godzinę któremukolwiek z jego prześladowców będzie do śmiechu.
– Panie pułkowniku – odezwał się West, gdy Glokta ze zwinnością akrobaty skoczył z ogrodzenia na grzbiet konia. – Jest pan pewien, że musimy to robić?
– A kto inny się tym zajmie? – spytał Glokta, szarpiąc wodze i stanowczo osadzając swojego rumaka na miejscu.
– Wielu ludzi z pewnością polegnie. Oni mają rodziny.
– Owszem, tak się zapewne stanie. W końcu to wojna, poruczniku. – Inni oficerowie roześmiali się służalczo. – Właśnie po to tutaj jesteśmy.
– Oczywiście, pułkowniku. – West przełknął ślinę. – Kapralu Tunny, proszę osiodłać mojego wierzchowca…
– Nie, poruczniku West – przerwał mu Glokta. – Chciałbym, żeby pan został tutaj.
– Jak to, pułkowniku?
– Kiedy wszystko się skończy, będę potrzebował kilku oficerów, którzy potrafią odróżnić swoją dupę od pary melonów. – Posłał piorunujące spojrzenie Rewsowi, który nieco podciągnął wygniecione spodnie. – Poza tym podejrzewam, że pańska siostra wyrośnie na niezłe ziółko. Nie mogę jej pozbawić pańskiego otrzeźwiającego wpływu, prawda?
– Ależ pułkowniku, powinienem…
– Nic z tego, West. Zostanie pan tutaj, to rozkaz.
West otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili rozsądnie je zamknął i sztywno zasalutował. Kapral Tunny zrobił to samo, a w kąciku jego oka zabłysła łza. Rews ze wstydem poszedł w ich ślady, oszołomiony przerażeniem i zachwytem, jakie ogarniały go na myśl o wszechświecie pozbawionym Glokty.
Pułkownik się do nich wyszczerzył, ukazując pełny garnitur idealnie białych zębów, na które trudno było patrzeć w jaskrawym świetle słońca.
– Ależ panowie, nie rozklejajcie się. Wrócę, zanim się zorientujecie!
Szarpnął wodze, zmuszając konia do stanięcia dęba, przez chwilę nieruchomiejąc na tle jasnego nieba jak posąg bohatera, a Rews zadumał się, czy ziemia kiedykolwiek nosiła piękniejszego drania.
Potem kurz opadł mu na twarz, gdy Glokta pogalopował w dół zbocza.
W stronę mostu.
Drobne przysługi
Zachodni Port, jesień 573
Kiedy Shev rano przyszła otworzyć lokal, czyjeś duże, brudne bose stopy sterczały zza drzwi jej palarni.
Kiedyś mogłoby ją to zaszokować, ale ostatnie dwa lata sprawiły, że stała się odporna na szok.
– Ej! – zawołała, podchodząc z zaciśniętymi pięściami.
Ktokolwiek leżał twarzą do ziemi na jej progu, albo postanowił się nie ruszać, albo nie był w stanie tego zrobić. Stopy łączyły się z długimi nogami odzianymi w podarte, poplamione spodnie, dalej znajdował się poszarpany i upaprany płaszcz, a na końcu wepchnięta w brudny kąt za drzwiami, splątana długa ruda czupryna pokryta gałązkami i pyłem.
To niewątpliwie był potężny mężczyzna. Dłoń, którą Shev dostrzegła, była długa jak jej stopa, poprzecinana siateczką żył, ubrudzona i naznaczona strupami na knykciach. Miała jednak nietypowy kształt. Była dziwnie smukła.
– Ej! – Shev dźgnęła czubkiem buta płaszcz mężczyzny w miejscu, w którym powinien się znajdować jego tyłek.
Żadnej reakcji.
Za sobą usłyszała kroki.
– Dzień dobry, szefowo. – Severard przyszedł do pracy. Ten chłopak nigdy się nie spóźniał. Nie był najsolidniejszym pracownikiem, ale jego punktualności nie można było nic zarzucić. – Co tam złowiłaś?
– Morze wyrzuciło na mój próg jakąś dziwaczną rybę. – Shev odgarnęła rude włosy i zmarszczyła nos, gdy zauważyła, że są posklejane od krwi.
– Pijany?
– To babka.
Spod włosów wyłoniła się kobieca twarz. Miała silnie zarysowaną szczękę i grubo ciosane rysy, a jej bladą skórę pokrywało tak wiele czarnych strupów, czerwonych otarć i fioletowych sińców, że Shev aż się skrzywiła, chociaż rzadko widywała ludzi, którzy nie mieli chociaż kilku ran.
Severard gwizdnął cicho.
– Całkiem spora.
– A ktoś nieźle ją sponiewierał. – Shev nachyliła się i zbliżyła policzek do stłuczonych ust kobiety; usłyszała cichy rzężący oddech. – Żyje.
Następnie odsunęła się i przysiadła z nadgarstkami wspartymi na kolanach, zastanawiając się, co robić. Dawniej bez wahania pakowała się w każdą awanturę, miała jednak wrażenie, że obecnie znacznie trudniej jest jej uciec przed konsekwencjami. Wydęła policzki i westchnęła zniechęcona.
– Cóż, zdarza się – zauważył Severard.
– Niestety tak.
– Ale to nie nasz problem, prawda?
– Na szczęście nie.
– Chcesz, żebym ją wywlekł na ulicę?
– Owszem, bardzo tego chcę. – Shev przewróciła oczami i ponownie westchnęła, być może jeszcze bardziej zniechęcona niż poprzednio. – Ale myślę, że będzie lepiej, jeśli wciągniemy ją do środka.
– Jesteś pewna, szefowo? Pamiętasz ostatni raz, kiedy komuś pomogliśmy…
– Pewna? Nie.
Shev nie wiedziała, dlaczego pomimo całego gówna, które spadło na nią w życiu, wciąż odczuwa potrzebę wyświadczania innym drobnych przysług. Może właśnie dlatego? Może w jej wnętrzu znajduje się jakaś uparta cząstka, jak pestka w daktylu, która nie pozwala, by to, co ją spotkało, zmieniło ją samą w gówno. Przekręciła klucz w zamku i łokciem otworzyła rozchwiane drzwi.
– Złap ją za stopy.
Kiedy się prowadzi Dom Dymu, trzeba sobie radzić z przenoszeniem bezwładnych ciał, jednak najnowszy obiekt niechętnej życzliwości Shev okazał się nie lada wyzwaniem.
– Niech to zaraza – stęknął Severard, wytrzeszczając oczy, kiedy nieśli kobietę korytarzem cuchnącym stęchlizną, szorując jej plecami o klepki. – Z czego ona jest zrobiona, z kowadeł?
– Kowadła są lżejsze – jęknęła Shev przez zaciśnięte zęby, zataczając się na boki i zderzając z obłażącymi ścianami.
Westchnęła, otwierając kopniakiem drzwi swojego gabinetu, a raczej schowka na miotły, który nazywała gabinetem. Napięła wszystkie obolałe mięśnie, dźwignęła kobietę, uderzając jej bezwładną głową o framugę, po czym wciągnęła ją do środka. Następnie potknęła się o miotłę i z rozpaczliwym skrzekiem runęła do tyłu na posłanie, a kobieta upadła na nią.
Shev lubiła czasem znaleźć się pod jakimś rudzielcem, wolała jednak dzielić łóżko z kimś, kto jest chociaż częściowo przytomny, a także ładniej pachnie, przynajmniej na początku. Nieznajoma tymczasem cuchnęła kwaśnym potem, zgnilizną i końcem świata.
– Tak się kończy wyświadczanie przysług – zauważył Severard, chichocząc pod nosem. – Kłopoty zwalają nam się na głowę.
– Będziesz chichotał czy mi pomożesz, draniu? – warknęła Shev, gramoląc się z posłania pośród skrzypienia poluzowanych sprężyn.
Zarzuciła nogi kobiety na łóżko i zobaczyła, że jej stopy znacznie wystają poza krawędź. To nie był duży mebel, lecz kiedy ona na nim leżała, przypominał posłanie dziecka. Poszarpany płaszcz się rozchylił, a poplamiona skórzana kamizela, która znajdowała się pod spodem, zadarła się do góry.
Kiedy Shev przez rok włóczyła się z trupą wędrownych artystów, towarzyszył im siłacz, na którego wołano Niesamowity Zaraquon, chociaż naprawdę nazywał się Runkin. Rozbierał się od pasa w górę, nacierał oliwą i podnosił różne ciężkie przedmioty ku uciesze publiczności, chociaż kiedy już zszedł ze sceny i wytarł się ręcznikiem, nie można było namówić tego leniwego chama, żeby podniósł dla ciebie choćby piórko. Jego brzuch składał się ze sterczących węzłów mięśni, zupełnie jakby pod napiętą skórą był zbudowany z drewna, a nie mięsa.
Blada talia tej kobiety przypominała Shev ciało Niesamowitego Zaraquona, chociaż była węższa, bardziej wydłużona i szczuplejsza. Widać było, jak z każdym płytkim oddechem poruszają się mięśnie pomiędzy żebrami. Tyle że zamiast oliwy brzuch pokrywały czarne, niebieskie i fioletowe sińce, a także widniała tam potężna czerwona pręga, która wyglądała jak ślad po bardzo nieprzyjaznym spotkaniu z toporem.
Severard cicho gwizdnął.
– Solidnie ją pobili, co nie?
– Owszem.
Shev, która dobrze wiedziała, jakie to uczucie, skrzywiła się i opuściła kamizelę kobiety, a następnie nakryła ją kocem. Otuliła ją wokół szyi, chociaż czuła się przy tym głupio, a kobieta coś mruknęła, przewróciła się na bok, tak że pozlepiane włosy opadły jej na usta, i zaczęła chrapać.
– Słodkich snów – szepnęła Shev, chociaż sama nigdy ich nie miewała.
Tak naprawdę wcale nie było jej tutaj potrzebne łóżko, ale ktoś, kto przez kilka lat nie miał bezpiecznego miejsca do spania, przygotowuje sobie posłanie w każdym choćby odrobinę spokojnym zakątku. Odpędziła wspomnienia i wygoniła Severarda na korytarz.
– Otwórz drzwi. Interes nie kręci się na tyle dobrze, żebyśmy mogli tracić klientów.
– Ludzie naprawdę potrzebują plew z samego rana? – spytał Severard, starając się zetrzeć smugę krwi kobiety ze swojej dłoni.
– Jeśli ktoś chce zapomnieć o swoich problemach, po co miałby się z nimi męczyć do obiadu?
W świetle dnia Dom Dymu w niczym nie przypominał kuszącej jaskini cudów, jaką Shev sobie wymarzyła, kiedy kupowała ten lokal. Oparła dłonie na biodrach, rozejrzała się i ponownie westchnęła zniechęcona. Prawdę mówiąc, wnętrze bardziej przypominało kloakę. Klepki były popękane, poplamione i pełne drzazg, poduszki tłuste jak baolicka kuchnia, a jedna z tanich draperii oderwała się, ukazując zapleśniały tynk. Dzwonki modlitewne na półce były jedynym elementem wystroju, który miał nieco klasy. Shev z uczuciem pogłaskała największy z nich, po czym stanęła na palcach, żeby przypiąć narożnik draperii, dzięki czemu przynajmniej ukryła widok pleśni, choć jej woń, przypominająca smród zgniłych cebul, wciąż pozostawała wyraźnie wyczuwalna.
Nawet tak wytrawna oszustka jak Shev nie była w stanie przekonać takiej naiwniaczki jak Shev, że to nie jest kloaka. Ale to była jej kloaka, a ona miała plany jej ulepszenia. Zawsze miała jakieś plany.
– Wyczyściłeś fajki? – spytała, kiedy Severard otworzył drzwi i odsunął zasłonę.
– Ludzie, którzy tutaj przychodzą, nie dbają o to, czy fajki są czyste, szefowo.
Shev zmarszczyła czoło.
– Ja o to dbam. Może nasz lokal nie jest największy ani najwygodniejszy i nie mamy najlepszych plew – uniosła brwi, spoglądając na pryszczatą twarz Severarda – ani najładniejszych pracowników, którzy je zapalają, ale co stanowi naszą przewagę nad konkurencją?
– Jesteśmy tani?
– Nie, nie, nie. – Przez chwilę się zastanawiała. – To znaczy tak. Ale co jeszcze?
Severard westchnął.
– Obsługa klienta?
– Dzyń – odrzekła Shev, stukając palcem w największy z dzwonków modlitewnych, który wydał niebiański dźwięk. – Zatem wyczyść fajki, ty leniwy gnojku, i rozpal węgle.
Severard nadął policzki pokryte delikatnym zarostem, który miał mu nadać męski wygląd, ale sprawiał, że wyglądał jeszcze bardziej chłopięco.
– Tak, szefowo.
Kiedy wyszedł tylnymi drzwiami, Shev usłyszała kroki zbliżające się od frontu i oparła dłonie o kontuar – a raczej pocięty stół rzeźniczy, który znalazła na śmietnisku i wypolerowała – przybierając profesjonalną postawę. Nauczyła się jej od Gusmana sprzedawcy dywanów, który był najlepszym handlarzem, jakiego znała. Samym wyglądem potrafił przekonać klienta, że dywan stanowi rozwiązanie wszystkich jego problemów. Profesjonalizm opuścił ją, gdy tylko zobaczyła, kto wszedł do lokalu.
– Carcolf – westchnęła.
Mój Boże, Carcolf zawsze oznaczała kłopoty. Wysokie, piękne blond kłopoty o słodkim zapachu, słodkim uśmiechu, szybkim umyśle i szybkich palcach. Subtelna jak deszcz i godna zaufania jak wiatr. Shev zmierzyła ją wzrokiem. Jej oczy nie pozostawiły jej wyboru.
– No tak, mój dzień właśnie stał się lepszy – szepnęła.
– Mój także – odrzekła Carcolf, mijając zasłonę w taki sposób, że promienie słońca podświetliły jej włosy od tyłu. – Dawnośmy się nie widziały, Shevedieh.
Pomieszczenie wyglądało znacznie lepiej dzięki obecności Carcolf. Nie dałoby się znaleźć piękniejszej ozdoby na żadnym bazarze w Zachodnim Porcie. Jej ubranie nie było obcisłe, ale odstawało we wszystkich właściwych miejscach, poza tym potrafiła niesamowicie kręcić biodrami. Boże, co za biodra. Poruszały się na wszystkie strony, jakby nie były przymocowane do kręgosłupa. Shev słyszała, że Carcolf kiedyś była tancerką. Dzień, w którym zrezygnowała, niewątpliwie był stratą dla branży tanecznej i zyskiem dla świata oszustów.
– Wpadłaś zapalić? – spytała Shev.
Carcolf się uśmiechnęła.
– Lubię mieć przytomny umysł. W przeciwnym razie jak można się cieszyć życiem?
– To pewnie zależy od tego, czy nasze życie daje nam powody do radości.
– Moje owszem – odrzekła, pląsając po lokalu, jakby ten należał do niej, a Shev była tylko miłym gościem. – Co sądzisz o Talinsie?
– Nigdy mi się tam nie podobało – mruknęła Shev.
– Mam tam pracę.
– Zawsze uwielbiałam to miasto.
– Potrzebuję partnera. – Dzwonki modlitewne wcale nie znajdowały się nisko, jednak Carcolf pochyliła się, żeby dokładnie im się przyjrzeć. Wydawało się, że zrobiła to całkiem niewinnie, lecz Shev wątpiła, czy Carcolf kiedykolwiek w swoim życiu zrobiła coś niewinnego. Zwłaszcza kiedy się pochylała. – Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Kto będzie pilnował mojego tyłka.
Głos Shev stał się chrapliwy.
– Jeśli tego szukasz, to przyszłaś do właściwej dziewczyny, ale… – Oderwała od niej wzrok, gdy jej umysł zaczął się dobijać jak nieproszony gość. – Nie tylko tego potrzebujesz, prawda? Podejrzewam, że nie zaszkodziłoby, gdyby twój nowy partner potrafił posłużyć się wytrychem albo dobrać do czyjejś kieszeni.
Carcolf wyszczerzyła zęby, zupełnie jakby ten pomysł dopiero teraz przyszedł jej do głowy.
– Owszem, nie zaszkodziłoby. Ale równie ważne, by ta osoba potrafiła trzymać gębę na kłódkę. – Zbliżyła się do Shev i popatrzyła na nią z góry, gdyż była o dobre kilka cali wyższa. Jak większość ludzi. – Oczywiście, nie licząc chwil, gdy będę chciała, by miała otwarte usta…
– Nie jestem idiotką.
– Nie przydałabyś mi się, gdyby było inaczej.
– Jeśli z tobą pójdę, zapewne skończę porzucona w jakiejś bocznej uliczce i nie zostanie mi nic poza ubraniem, które mam na grzbiecie.
Carcolf nachyliła się jeszcze bliżej i odezwała się szeptem, a Shev oszołomił jej zapach, znacznie atrakcyjniejszy niż zgniłe cebule czy spocona ruda nieznajoma.
– Wyobrażam sobie, jak leżysz, i to bez ubrania.
Shev pisnęła jak zardzewiały zawias. Mimo to zdołała się powstrzymać i nie chwyciła się Carcolf jak tonąca dziewczyna przepięknego dryfującego pnia. Zbyt długo myślała tym, co ma między nogami. Najwyższy czas wykorzystać to, co ma między uszami.
– Już nie zajmuję się takimi rzeczami. Muszę się zajmować lokalem. No i opiekować Severardem…
– Wciąż próbujesz naprawić świat?
– Nie cały. Tylko najbliższy kawałek.
– Nie możesz troszczyć się o każdą przybłędę, Shevedieh.
– Nie o każdą. Tylko o tę jedną. – Pomyślała o potężnej kobiecie w swoim łóżku. – Najwyżej o kilka…
– Wiesz, że on się w tobie kocha.
– Ja mu tylko pomogłam.
– Właśnie dlatego się zakochał. Nikt inny tak go nie potraktował. – Carcolf wyciągnęła rękę i delikatnie odgarnęła opuszką palca niesforny kosmyk włosów z twarzy Shev, a następnie westchnęła. – Biedaczyna nie wie, że puka do niewłaściwych drzwi.
Shev chwyciła ją za nadgarstek i odsunęła rękę Carcolf. Jeśli nawet jesteś drobna, to nie znaczy, że ludzie mogą cię rozstawiać po kątach.
– Nie on jedyny. – Popatrzyła Carcolf w oczy, starając się mówić spokojnym, zrównoważonym głosem. – Bóg jeden wie, że podobają mi się twoje sztuczki, ale wolałabym, żebyś przestała. Jeśli pragniesz mnie dla mnie samej, to moje drzwi zawsze są dla ciebie otwarte, a nogi rozchylone. Ale jeśli zamierzasz mnie wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić w Talinsie, to bez obrazy, ale nic z tego.
Carcolf skrzywiła się i spuściła wzrok. Nie wyglądało to tak ładnie jak jej uśmiech, ale było znacznie bardziej szczere.
– Nie wiem, czy podobałabym ci się bez tych sztuczek.
– Może sprawdzimy?
– Mam zbyt wiele do stracenia – wyszeptała Carcolf i uwolniła nadgarstek, a kiedy podniosła wzrok, jej spojrzenie znów nie było szczere. – Cóż, jeśli zmienisz zdanie… będzie za późno. – Rzucając przez ramię uśmiech zabójczy jak ostrze noża, wyszła z lokalu.
Boże, jak ona chodzi. Płynie jak syrop w ciepły dzień. Gdzie się tego nauczyła? Ćwiczyła przed lustrem? Pewnie tak, po kilka godzin dziennie.
Drzwi się zamknęły i czar prysł, a Shev ponownie ciężko westchnęła.
– Czy to była Carcolf? – spytał Severard.
– Owszem – mruknęła Shev tęsknie, wciąż czując ślad tego niebiańskiego zapachu, który walczył w jej nozdrzach z wonią pleśni.
– Nie ufam tej suce.
Shev parsknęła.
– Bardzo, kurwa, słusznie.
– Gdzie ją poznałaś?
– Tu i tam. – W okolicach swojego łóżka, choć nigdy w nim samym.
– Wydaje się, że jesteście sobie bliskie – zauważył Severard.
– Nie tak bliskie, jak bym chciała – szepnęła Shev. – Wyczyściłeś fajki?
– Tak.
Shev ponownie usłyszała odgłos otwieranych drzwi i obróciła się z uśmiechem, który łączył w sobie wyraz twarzy sprzedawcy dywanów i wyposzczonej kochanki. Może to Carcolf wróciła, uznawszy, że jednak pragnie Shev dla niej samej.
– O Boże – szepnęła, posępniejąc. Zazwyczaj potrzebowała nieco więcej czasu, żeby pożałować jakiejś decyzji.
– Dzień dobry, Shevedieh – powiedział Crandall.
Jego pojawienie się również oznaczało kłopoty, i to mniej przyjemnego rodzaju.
Był szczurowatym śmieciem, chudym w ramionach i słabym na umyśle, z różowymi oczkami i cieknącym nosem, ale zarazem synem Horalda Palucha, co czyniło go kimś ważnym w tym mieście. Szczurowaty śmieć dzierżący władzę, na którą nie zasłużył, a która sprawiała, że był popędliwie brutalny, drażliwie złośliwy i zazdrosny o wszystko, co mieli inni, a czego jemu brakowało. A tak się składało, że każdy miał coś takiego, chociażby talent, wygląd czy odrobinę szacunku do siebie.
Shev ponownie przywołała profesjonalny uśmiech, choć trudno było o bardziej niechcianego gościa.
– Dzień dobry, Crandallu. Dzień dobry, Masonie.
Mason schylił się i wszedł do palarni w ślad za swoim szefem. A przynajmniej synem szefa. Był jednym z chłopaków Horalda z dawnych czasów, miał szeroką twarz poprzecinaną bliznami, uszy jak kalafior i nos, który tak często był łamany, że przypominał bezkształtną rzepę. Trudno o twardszego drania w całym Zachodnim Porcie, gdzie twardych drani jest pod dostatkiem. Popatrzył na Shev, schylając się pod niskim sufitem, a następnie przepraszająco poruszył ustami, jakby chciał powiedzieć: „Wybacz, ale to nie jest mój pomysł, tylko tego głupca”.
Wspomniany głupiec wpatrywał się w modlitewne dzwonki, do których nie musiał się schylać, a jego twarz wykrzywiał pogardliwy grymas.
– Co to jest? Dzwonki?
– Dzwonki modlitewne – wyjaśniła Shev. – Z Thondu.
Starała się zachować spokój, gdy kolejni trzej mężczyźni wcisnęli się do lokalu za Masonem. Usiłowali sprawiać groźne wrażenie, ale pomieszczenie było tak ciasne, że mogli jedynie wyglądać niezręcznie. Jeden miał twarz całą w bliznach po dawnych wrzodach i wytrzeszczone oczy, drugi, ubrany w za duży skórzany płaszcz, zaplątał się w zasłonę i prawie ją zerwał, a trzeci trzymał dłonie głęboko w kieszeniach z wyrazem twarzy, który ostrzegał, że ma tam noże. Zapewne tak było.
Shev wątpiła, czy kiedykolwiek odwiedziło ją tylu ludzi jednocześnie. Niestety, od tych gości nie należało się spodziewać zapłaty. Zerknęła na Severarda, a gdy zobaczyła, że ten nerwowo przestępuje z nogi na nogę i oblizuje usta, wyciągnęła dłoń, aby go uspokoić, chociaż musiała przyznać, że sama wcale nie jest spokojna.
– Nie sądziłem, że interesuje cię modlitwa – rzekł Crandall, patrząc na dzwonki ze zmarszczonym nosem.
– Nie interesuje – odparła Shev. – Po prostu mi się podobają. Nadają lokalowi uduchowiony klimat. Chcesz zapalić?
– Nie, a gdybym chciał, to nie przyszedłbym do takiej zasranej dziury.
Zapadła cisza, aż w końcu dziobaty mężczyzna nachylił się w stronę Shev.
– Powiedział, że to zasrana dziura!
– Słyszałam – odrzekła Shev. – W takim małym pomieszczeniu dźwięk dobrze się niesie. Dobrze wiem, że to zasrana dziura. Mam plan, jak to zmienić.
Crandall się uśmiechnął.
– Ty zawsze masz jakieś plany, Shev. Ale nigdy nic z nich nie wynika.
To prawda, a przeważnie dzieje się tak z powodu takich drani.
– Może mój los się odmieni – odpowiedziała. – Czego chcesz?
– Chcę, żebyś coś dla mnie ukradła. Po cóż innego przychodziłbym do złodziejki?
– Już nie jestem złodziejką.
– Oczywiście, że jesteś. Jesteś złodziejką, która bawi się w prowadzenie gównianej palarni. Poza tym jesteś mi coś winna.
– Niby za co?
Twarz Crandalla wykrzywiła się w złośliwym uśmiechu.
– Za każdy dzień, który spędzasz bez połamanych nóg.
Shev przełknęła ślinę. Wyglądało na to, że Crandall zdołał zostać jeszcze większym draniem.
Nagle zadudnił niski głos Masona, cichy i uspokajający.
– To zwykłe marnotrawstwo. Zachodni Port stracił piekielnie dobrą złodziejkę, a zyskał przeciętną handlarkę plewami. Ile masz lat? Dziewiętnaście?
– Dwadzieścia jeden. – Chociaż czasami miała wrażenie, że sto. – Zostałam obdarowana młodzieńczym blaskiem.
– Jesteś zdecydowanie za młoda na emeryturę.
– Myślę, że jestem w odpowiednim wieku – odparła Shev. – Wciąż żyję.
– To może się zmienić – odrzekł Crandall. Podszedł równie blisko, jak wcześniej Carcolf, ale jego bliskość była znacznie mniej pożądana.
– Daj damie nieco przestrzeni – odezwał się Severard, butnie wysuwając dolną wargę.
Crandall parsknął.
– Damie? Popierdoliło cię, chłopcze?
Shev zobaczyła, że Severard trzyma za plecami kij. Był to solidny kawał drewna, idealny, żeby zdzielić kogoś w głowę. Jednak ostatnim, czego pragnęła, było to, żeby chłopak zaatakował Crandalla. Mason wetknąłby mu ten kij w dupę.
– Może wyjdziesz pozamiatać podwórko? – rzekła Shev.
Severard popatrzył na nią z zaciśniętymi zębami, gotowy do działania. Boże, co za głupiec, może rzeczywiście się w niej zakochał.
– Nie chcę…
– Wyjdź tylnymi drzwiami. Nic mi nie będzie.
Przełknął ślinę, jeszcze raz zerknął na osiłków, a następnie wymknął się z lokalu.
Shev głośno gwizdnęła, ściągając na siebie wszystkie spojrzenia. Doskonale wiedziała, jak to jest nie mieć wyboru.
– Tamta rzecz, którą miałabym ukraść. Jeśli to zrobię, na tym koniec?
Crandall wzruszył ramionami.
– Może tak. Może nie. Zależy, czy znów nie zechcę, żeby coś dla mnie ukradziono, prawda?
– To znaczy czy twój tatuś tego nie zechce.
Crandallowi zadrżała powieka. Nie lubił, gdy mu przypominano, że jest tylko małym palantem pozostającym w cieniu swojego taty. Niestety, Shev zawsze mówiła nie to, co należy. Albo to, co należy, ale w niewłaściwej chwili. A czasami to, co należy, i we właściwej chwili, lecz niewłaściwej osobie.
– Zrobisz, co ci każę, ty mała cipożerko – rzucił jej w twarz – albo spalę cię razem z twoją zasraną dziurą i tymi jebanymi dzwonkami!
Mason westchnął z obrzydzeniem, wydymając dziobate policzki, jakby chciał powiedzieć: „To szczurowaty śmieć, ale co ja mogę?”.
Shav wbiła wzrok w Crandalla. Miała ogromną ochotę zdzielić go głową w twarz. Pragnęła tego z całych sił. Tacy dranie kręcili się wokół niej przez całe jej życie. Warto byłoby chociaż raz się odgryźć. Wiedziała jednak, że może się tylko uśmiechnąć. Gdyby skrzywdziła Crandalla, Mason skrzywdziłby ją dziesięć razy bardziej. Nie byłby tym zachwycony, ale by to zrobił. Zarabiał na życie, robiąc rzeczy, na które nie miał ochoty. Jak wszyscy.
Shev przełknęła ślinę. Starała się, by jej wściekłość wyglądała jak strach. Tacy ludzie jak ona zawsze dostają kiepskie karty.
– Chyba nie mam wyboru.
Crandall uśmiechnął się, dmuchając jej w twarz cuchnącym oddechem.
– A kto go ma?
***
Nigdy nie patrz na ziemię, oto klucz do sukcesu.
Shev siedziała okrakiem na śliskim pochyłym dachu, a popękane dachówki boleśnie dźgały ją w krocze, gdy powoli posuwała się naprzód, myśląc o tym, że znacznie bardziej wolałaby siedzieć na Carcolf. Na zatłoczonej ulicy po jej prawej stronie jacyś pijani idioci zdecydowanie za głośno rechotali z jakiegoś żartu, a ktoś inny trajkotał po suljucku, z czego Shev rozumiała co trzydzieste słowo. W pustej uliczce po jej lewej stronie panował spokój.
Przysunęła się do komina, pochylając się – kolejny cień w ciemności – a następnie zarzuciła na niego pętlę. Komin sprawiał solidne wrażenie, ale dla pewności mocno szarpnęła linę. Varini zwykł jej mówić, że nic nie waży, a jednak pewnego razu oderwała niemal cały komin i spadłaby na ulicę przygnieciona półtonową stertą gruzu, gdyby nie szczęśliwie umiejscowiony gzyms.
Ostrożnie, ostrożnie, na tym to polega, ale odrobina szczęścia też nie zaszkodzi. Serce waliło jej jak młotem, więc wzięła głęboki oddech, próbując je uspokoić. Po prostu wyszła z wprawy. Była najlepszą złodziejką w Zachodnim Porcie, każdy o tym wiedział. Właśnie dlatego nie pozwalali jej odejść. Dlatego ona sama na to nie pozwalała. To było jej błogosławieństwo, a zarazem przekleństwo.
– Najlepsza złodziejka w Zachodnim Porcie – szepnęła i ześlizgnęła się na linie do krawędzi dachu, po czym zerknęła w dół. Zobaczyła dwóch strażników pilnujących drzwi; blask lamp odbijał się od ich hełmów.
Zgodnie z planem usłyszała jazgotliwe, wściekłe głosy dziwek. Zobaczyła, jak strażnicy się oglądają. Rozległy się kolejne wrzaski i Shev przez chwilę widziała walczące kobiety, które przewróciły się do rynsztoka. Strażnicy ruszyli uliczką, żeby popatrzeć, a Shev się uśmiechnęła. Dziewczyny potrafią dać niezłe przedstawienie za kilka srebrników.
Wykorzystać właściwą chwilę, oto klucz do sukcesu.
Błyskawicznie przeskoczyła nad okapem i opuściła się na linie przez okno. Wystarczyło kilka miedziaków, żeby pokojówka zostawiła otwarte okiennice. Shev zamknęła je za sobą, kiedy zeskoczyła na podłogę. Ktoś schodził po schodach, co prawda lekkim i nieśpiesznym krokiem, ale nie zamierzała ryzykować. Zbliżyła się do świeczki i zgasiła knot palcami osłoniętymi rękawiczką, pogrążając korytarz w ciemności.
Lina wciąż zwisała z dachu, ale nic nie mogła na to poradzić. Nie mogła sobie pozwolić na pomoc partnera, który wciągnąłby linę. Musiała mieć nadzieję, że zdąży wyjść, zanim ktoś ją zauważy. Szybko wejść i wyjść, oto klucz do sukcesu.
Wciąż słyszała wrzask dziwek na ulicy. Zapewne przyciągnęły spory tłum, a ludzie robili zakłady. Z jakiegoś powodu mężczyźni nie potrafią oderwać wzroku od walczących kobiet, zwłaszcza jeśli te kobiety nie mają zbyt wiele na sobie. Shev poluzowała palcem kołnierzyk, wpuszczając pod niego nieco powietrza, walcząc z instynktownym pragnieniem, aby wyjść i również na to popatrzeć, po czym cicho przeszła korytarzem do trzecich drzwi, po drodze wyjmując wytrychy.
To był piekielnie dobry zamek. Większość złodziei nie zawracałaby sobie nim głowy, tylko zajęła się czymś łatwiejszym. Jednak Shev nie była taka jak większość złodziei. Zamknęła oczy i dotknęła czubkiem języka górnej wargi, a następnie wsunęła wytrychy do zamka i zaczęła nimi poruszać. Już po kilku chwilach wyczuła mechanizm i obłaskawiła zapadki. Zamek metalicznie westchnął i stanął przed nią otworem, a Shev schowała język i wytrychy, obróciła gałkę – chociaż, prawdę mówiąc, dziurki interesowały ją znacznie bardziej od gałek – uchyliła drzwi i prześlizgnęła się przez powstałą szparę, słysząc odgłos butów na schodach i uśmiechając się do siebie w ciemnościach. Nie chciała tego przyznać, przynajmniej sama przed sobą, ale, na Boga, strasznie jej tego brakowało. Tego lęku. Podniecenia. Wysokich stawek. Emocji związanych z zabieraniem czegoś, co do niej nie należało. Oraz ze świadomością, jak piekielnie jest w tym dobra.
„Najlepsza złodziejka w Zachodnim Porcie, kurwa mać”, powiedziała w myślach i podeszła do stołu. Torba znajdowała się tam, gdzie powinna według słów Crandalla, a Shev założyła sobie pasek na ramię w błogiej, aksamitnej ciszy. Wszystko przebiegło zgodnie z jej planem. Odwróciła się w stronę drzwi i wtedy jedna z desek w podłodze zaskrzypiała pod jej obcasem. Jakaś kobieta sztywno usiadła na łóżku. Miała na sobie bladą koszulę nocną i wbijała wzrok w Shev.
Nikogo miało tutaj nie być.
Shev uniosła dłoń.
– To nie jest tak, jak się pani wydaje…
Kobieta wydała z siebie najbardziej przenikliwy wrzask, jaki Shev słyszała w życiu.
Spryt, ostrożność i dobry plan nie zawsze wystarczą złodziejowi. Szczęście to zdradziecka suka, która nie zawsze jest po naszej stronie, dlatego czasami przydaje się śmiałość, aby doprowadzić sprawę do końca. Shev podbiegła do okna, uniosła nogę obutą w czarny but i wymierzyła okiennicom potężnego kopniaka, łamiąc rygiel i otwierając je na oścież, podczas gdy kobieta hałaśliwie zaczerpnęła powietrza.
Kwadrat nocnego nieba. Drugie piętro budynku po drugiej stronie uliczki. W oknie naprzeciwko zauważyła mężczyznę kryjącego twarz w dłoniach. Uświadomiła sobie, jak daleko znajduje się ziemia, i przystanęła. Nie wolno myśleć o ziemi. Kobieta ponownie przerażająco wrzasnęła. Shev usłyszała odgłos gwałtownie otwieranych drzwi i krzyki strażników. Wyskoczyła.
Wiatr targał jej ubranie i nim powiewał; poczuła znajome szarpnięcie w żołądku, kiedy zaczęła spadać. Jak w czasach wędrówek z cyrkiem, gdy podczas opadania wyciągała ręce, by dać się złapać Variniemu. Potem czuła pocieszające uderzenie jego dłoni o jej dłonie, a w powietrze wzbijał się obłok kredy, gdy wciągał ją w bezpieczne miejsce. Za każdym razem. Poza tym jednym wieczorem, gdy wypił o szklaneczkę za dużo i zamiast z jego rękami Shev zetknęła się z ziemią.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki