Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Carmen Rojas walczy na ringu z mężczyznami i w ten sposób zarabia na utrzymanie siebie i dwójki dzieci.
So Tonh codziennie wyrusza na pole minowe ze świadomością, że może już nigdy nie zobaczyć swojej rodziny. Jaqueline Aguilera - najpiękniejsza kobieta świata - poddaje się operacji plastycznej i wstrzykuje sobie botoks, bo przecież żadna kobieta nie jest do końca zadowolona ze swojego wyglądu.
Daphne Sheldrick poświęciła życie opiece nad afrykańskimi osieroconymi słoniami, które traktuje jak własne dzieci.
Czternastoletnia Raisiua z plemienia Himba w Namibii została wydana za mąż wbrew swojej woli.
Martyna Wojciechowska przemierzyła kulę ziemską w poszukiwaniu bohaterek do swojego najnowszego programu "Kobieta na krańcu świata". Odnalazła je między innymi w najbiedniejszej dzielnicy boliwijskiego La Paz, na argentyńskiej pampie, rajskiej plaży Zanzibaru i w pływającym domu na zatoce Ha Long. W swojej najnowszej książce opisuje losy tych niezwykłych kobiet oraz szuka odpowiedzi, dlaczego tak, a nie inaczej się one potoczyły.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Starej Kiszewie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Rok wydania: 2010
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Martyna Wojciechowska
KOBIETANA KRAŃCUŚWIATA
„Kobieta jest wcieleniem zasady negatywnej, pasywnej, symbolizuje Chaos, nieład, niezgodę...”.
Władysław Kopaliński „Słownik symboli"
Dla Marysi,
oby po beztroskim dzieciństwie
wyrosła na wspaniałą i mądrą kobietę.
Po tysiącleciach męskiej dominacji nadeszła era kobiet. XXI wiek z całą pewnością należeć będzie do słabej płci. Jednocześnie oczekiwania kierowane pod naszym adresem są coraz większe. Współczesna kobieta, oprócz odgrywania tradycyjnych ról, powinna też być piękna i to zgodnie z kanonem obowiązującym w danej kulturze. Coraz częściej musi też przejmować obowiązki związane z utrzymaniem rodziny, nierzadko staje się „mężczyzną” w swoim świecie. Jednak nie zawsze idzie to w parze z poszerzaniem praw, które powinny jej przysługiwać.
Szokujące jest, że Europejki otrzymały prawa wyborcze dopiero po pierwszej wojnie światowej. Obywatelki Kuwejtu mogą głosować od zaledwie czterech lat, zaś kobiety z Brunei i Arabii Saudyjskiej nadal nie posiadają tego „przywileju”.
Liczby są bezwzględne...
Przypuszcza się, że w Polsce dziennie jest gwałconych 200 kobiet. Większość z nich nigdy nie zgłasza się na policję. Najczęściej do tego typu incydentów dochodzi w domu.
130 milionów kobiet w Afryce zostało poddanych zabiegowi obrzezania.
W Indiach każdego roku 15 tysięcy kobiet jest mordowanych przez współmałżonka. Zwykle giną podczas upozorowanych pożarów w kuchni.
Każdego dnia na całym świecie w wyniku komplikacji związanych z porodem umiera 1400 kobiet.
Mimo ustawowego równouprawnienia, gwarantowanego w konstytucjach niemal każdego państwa na świecie, kobiety wciąż są postrzegane jako istoty gorsze, drugiej kategorii. Przysługuje nam mniej praw, co wynika głównie z uwarunkowań kulturowych i tradycji.
Podczas realizacji programu „Kobieta na krańcu świata” i pisania tej książki przemierzyłam niemal całą kulę ziemską, przeprowadziłam dziesiątki rozmów, poznałam mnóstwo fascynujących kobiet. Dzieli nas wiele — jesteśmy inaczej wychowane, inaczej wyglądamy, wyznajemy różne religie. Jedna rzecz jest wspólna. Na pewno nie można o nas powiedzieć tego, że jesteśmy słabe.
Mój piękny sen stał się rzeczywistością. Zostałam zapaśniczką. Rodzina nie chciała o tym słyszeć. „Jesteś kobietą, masz dzieci, może Ci się coś stać” - ostrzegała mnie matka. Jedynymi, którzy mnie wspierali, byli moi dwaj synowie. Ale teraz, dzięki Bogu, mama i reszta rodziny to zrozumieli. Jestem cholitą, wojowniczką. Spełniło się moje wielkie marzenie.
Carmen urodziła się w El Alto, mieście wchłoniętym przez rozrastające się niczym nowotwór La Paz. Widok z okna jej domu, którego fundamenty wrzynają się w zbocze płaskowyżu Altiplano osiągającego tu spektakularne 4000 metrów nad poziomem morza, każdy przybysz uzna za piękny. Wycięte niczym koronka, pokryte śniegiem granie ciągną się po horyzont, a głęboką dolinę, otwierającą się poniżej, zaściela dywan budynków, które z tej wysokości wyglądają jak popielatożółte, poprzewracane kartonowe pudełka. Wschody i zachody słońca w takiej scenerii są niezwykle romantyczne, jednak życie na tej wysokości romantyczne raczej nie jest. Powietrze jest tu tak rozrzedzone, że ciężko oddychać, trudno zapalić zapałkę, a temperatury nawet latem są wyjątkowo niskie (centralnego ogrzewania, niestety, brak). Najgorsze jednak jest to, że w La Paz obowiązuje zasada — im jesteś biedniejszy, tym wyżej nad poziomem morza mieszkasz. A Carmen nie tylko ma dom położony bardzo wysoko. Jest też kobietą, czyli płcią wyjątkowo mało uprzywilejowaną w Boliwii — najbiedniejszym, najsłabiej rozwiniętym i najbardziej odizolowanym kraju Ameryki Południowej. Ponad połowa jej mieszkańców żyje poniżej progu ubóstwa, bez dostępu do czystej wody, elektryczności, kanalizacji, podstawowej opieki medycznej i edukacji. Wśród tych najbardziej poszkodowanych zdecydowaną większość stanowią kobiety. Blisko 40 procent mieszkanek wsi to analfabetki, które pracują średnio po 15 godzin dziennie! Witajcie w świecie, w którym płeć słaba naprawdę nie ma lekko. Zresztą, po hiszpańsku nazywa się ją sexo débil— czy to nie znamienne?
Jest młodsza ode mnie. Ma zaledwie 33 lata, ale wygląda na 50. Wysokość i bezlitośnie palące słońce na przemian z przenikliwym zimnem robią swoje. Resztę urody rujnuje ciężka praca i codzienne zmagania z rzeczywistością El Alto. Przyglądam się Carmen uważnie, starając się odnaleźć źródło pozytywnej energii, którą emanuje. Przed chwilą zapukałam nieśmiało do jej drzwi. W progu stanęła niziutka, raczej krępa kobieta, która już po chwili uśmiechnęła się promiennie, odsłaniając krzywe, zniszczone zęby oprawione w złote obwódki — taki ekonomiczny zamiennik złotej koronki, który zdecydowanie podnosi status właścicielki... Wraz z ustami uradowała się jej twarz, uśmiechnęły oczy - wielkie, ciemnobrązowe, obwiedzione czarną kreską, a policzki — czerstwe i zdrowe - zaróżowiły się.
Carmen jest przedstawicielką Indian Ajmara, których przodkowie stworzyli na terenach wokół jeziora Titicaca wysoko rozwiniętą cywilizację. Niestety nie uchroniło ich to przed inkaskim podbojem w XIV wieku, a potem hiszpańską konkwistą. Ciężkie życie wyciosało z nich ludzi o specyficznej mentalności i poglądach; są bardzo nieufni i podejrzliwi. Do obcych podchodzą z rezerwą i trudno zaskarbić sobie ich sympatię. Jakby na potwierdzenie tej przeczytanej w przewodniku opinii przed wejściem do sąsiedniej posesji wisi „strach na złodziei”, czyli wypchana kukła wielkości człowieka, która ma odstraszać intruzów. „Jeśli się tu włamiesz, skończysz tak jak ten wisielec”, zdaje się mówić przestroga. Jak miło... Carmen mieszka w tej okolicy z matką, siostrami i dwoma synami. Siedem lat temu rozstała się z mężem.
Bił mnie. Już kiedy byłam w ciąży ze starszym synkiem Micho, mąż bardzo mnie bił. Tutaj większość mężczyzn bije kobiety. Faceci to macho. Może na stu znajdzie się dwóch, którzy tacy nie są... Był zazdrosny. Bardzo zazdrosny... Nie pozwalał mi się wystroić, umalować ani nic. I zawsze były o to kłótnie. Sam chodził do baru, a mnie zostawiał w domu bez pieniędzy i... zdradzał. A ja wciąż mu wybaczałam... Wiesz, raz posprzeczaliśmy się i tak mi przyłożył pięścią wnoś, że mi go całkiem spłaszczył, po prostu wgniótł do środka. I zamknął mnie w pokoju. Więc ja mu powiedziałam - nazywał się Juan: „Juan, chcę wyjść. Muszę coś ugotować". Jak tylko otworzył drzwi, narzuciłam chustę i uciekłam do matki. Tam mnie opatrzyli i sama nastawiłam sobie nos - po prostu wstawiłam go na miejsce, żeby nie był plaskaty. Bo mógłby mi zostać taki brzydki...
Kiedy zaszłam w ciążę, nie pomagał mi. Musiałam uciec z domu, spać na ulicy, sprzedawać zupę po bramach szkół. Potem przyszedł z pieniędzmi. Myślałam, że to dla nas, że się zmienił i będzie już dobrze... Tak bardzo się cieszyłam! A on po prostu chciał, żebym usunęła ciążę, i po to zdobył pieniądze. Na zabieg... Nie miał dla nas ani grosza nawet na jedzenie, ale na zabieg znalazł. Powiedziałam mu, że nigdy tego nie zrobię. To przecież było... jest... moje ukochane dziecko...
Ostatni raz widzieliśmy się w Oruro, bo on pracuje w Oruro. Pojechałam do niego z synami. Miałam klucz do jego pokoju. Weszliśmy, a on leżał z inną kobietą w łóżku. To był dla mnie, dla dzieci szok... Na początku, kiedy rozstałam się z mężem... Wiesz, kobiety są słabe... Piłam codziennie... Nie dbałam o dzieci. Ale podniosłam się z tego. Wyszłam na prostą w całej tej walce.
Walki „Gigantów ringu” zaczęła oglądać w telewizji, kiedy była jeszcze z mężem. Pod pretekstem odwiedzin matki wymykała się z domu — zawsze w środy. Mąż powtarzał jej: „Nigdy, przenigdy nie będziesz zapaśniczką! Jesteś zbyt kiepska. Nie nadajesz się do tego! Do niczego się nie nadajesz”, i śmiał się głośno, rechotliwie z jej marzeń. Pewnego dnia odpowiedziała, że w dniu, kiedy zostanie zapaśniczką, odnajdzie go, żeby go sprać. Za to, co jej zrobił, odpłaci tym samym.
Kiedy wychodzę na ring, zapominam o wszystkich problemach, o złych wspomnieniach. Na ringu czuję się szczęśliwa! Moim marzeniem było zostać zapaśniczką. Przede wszystkim dlatego, żeby pokazać synom i udowodnić ich ojcu, że mogę, że potrafię... Czułam się jak ptak, któremu podcięto skrzydła, a teraz mogę latać tak wysoko! I nauczyłam się wszystkiego. Dosłownie wszystkiego, co może mi być potrzebne do życia. Widzisz tamte kamienie w rogu podwórka? Jak nie miałam pieniędzy na gaz do kuchenki, to gotowałam na palenisku obiad, żeby chłopcy zjedli coś ciepłego. Wiesz, dziś to nawet dom potrafię wymurować i buty zreperować...
Boliwijskie zapasy to mieszanka meksykańskiej lucha libre (w dosłownym tłumaczeniu — „wolnej walki”), w której wszystkie chwyty są dozwolone, z amerykańskim, mocno wyreżyserowanym wrestlingiem. Początkowo kobiety były tylko maskotkami publiczności, partnerowały mężczyznom na ringu. Nikt nie traktował ich poważnie. Z czasem jednak to właśnie te walki stały się hitem i dziś cieszą się największym powodzeniem. Pojawienie się zapaśniczek — zwanych także polleras (od nazwy spódnic, w których walczą) lub po prostu walczących cholitas (cholita to zachowująca lokalne tradycje kobieta z rdzennej ludności) — było niezwykłym wydarzeniem w świecie boliwijskich macho. Na pomysł zorganizowania damskich pojedynków wpadł zapaśnik Juan Mamani, który w 2001 roku ogłosił casting i wyłonił najbardziej utalentowane kobiety. Miały one dodać pikanterii tradycyjnym męskim walkom, być swego rodzaju ciekawostką, taką jak walczące karły, z którymi łączył je podobny status. Z 60 cholitas, które się wtedy zgłosiły, jakieś siedem czy dziesięć nadal się pojedynkuje, a w całym kraju jest już kilkadziesiąt półprofesjonalnych zapaśniczek. Najlepsze, takie jak Carmen Rosa „Champion”, Yolanda „Ukochana”, „Julia z La Paz” i Ana „Mścicielka”, występują także za granicą. Wiele kobiet za ich przykładem marzy, by zostać zapaśniczkami i w ten sposób wyładować furię i złość na mężczyznach. Ale coniedzielne występy mają też inny aspekt — skupiają lokalną społeczność, są odprężeniem, odskocznią od realnych problemów.
Boliwijskie zapaśniczki walczą w makijażu i tradycyjnych strojach plemienia Ajmara. Błyszcząca, ręcznie wyszywana, wełniana lub bawełniana kolorowa spódnica okrywa niczym abażur kilka wykrochmalonych, szeleszczących, koronkowych halek. Choć tak wyglądał strój hiszpańskich chłopek, który władze kolonialne narzuciły rdzennym mieszkankom tych terenów, obecnie pollera jest symbolem indiańskiej dumy i tożsamości. Przed andyjskim chłodem cholity chroni gruby szal zarzucany na ramiona, a skąd się wziął melonik — typowe nakrycie głowy tutejszych kobiet? Kulisy jego kariery tłumaczą różne historie. Jedna z nich mówi, że w XIX wieku do Boliwii przybyli angielscy dżentelmeni, a jak powszechnie wiadomo — dżentelmeni chodzą w melonikach. Miejscowi sklepikarze zapewne zwęszyli w tym interes, bowiem sprowadzili owych (dość niewygodnych — sprawdzałam, choć szykownych — przyznaję) nakryć głowy jakoś wyjątkowo dużo. Przecenili jednak siłę nabywczą lokalnego rynku. Ponieważ stosy meloników zalegały w magazynach, pewien sprytny i przedsiębiorczy sprzedawca wmówił klientkom, że te niezwykle twarzowe kapelusze zostały stworzone właśnie dla kobiet. I Boliwijki w to uwierzyły. Podobno sposób noszenia melonika ma znaczenie — jeśli jest przekrzywiony, to znaczy, że mamy do czynienia z panną, a jeśli spoczywa idealnie na czubku głowy — oznacza to, że lepiej się nie zalecać, bo właścicielka to mężatka. Carmen długo śmiała się z tych teorii, kiedy jej o nich opowiedziałam. Ot, pewnie kolejna historyjka wymyślona na potrzeby turystów...
Carmen chce mi pokazać swoje stroje. Po chwili wychodzi z domu ubrana w niebieską spódnicę, narzutkę przetykaną srebrną nitką, ozdobioną frędzlami i spiętą na piersi broszką z motywem kwiatowym. Jej młodszy syn wynosi na obskurne podwórko krzesło, na którym stawia stary odtwarzacz płyt CD. Z głośników wydobywa się chropawa muzyka ludowa. Carmen zaczyna tańczyć morenadę — taniec niewolników, a potem vaca-vaca (w dosłownym tłumaczeniu — „krowa-krowa”). Oba polegają na ruszaniu biodrami, przestępowaniu z nogi na nogę i obrotach, które sprawiają, że falbany pollery i frędzle chusty wirują w powietrzu. Na sznurkach dookoła suszy się pranie, kot leniwie wygrzewa się na słońcu pomiędzy starymi oponami, stertą misek i naczyń, na rozpadającej się ławeczce przycupnęła babcia Carmen, która przygląda się nam od niechcenia. Nasza gospodyni przebiera się jeszcze kilka razy. Wyciąga z szafy kolejne falbaniaste spódnice w przeróżnych kolorach, zmienia narzutki. Wersja w odcieniach pomarańczy, brązowa, niebieska... Tańczy, mimo zmęczenia, ciesząc się tym jak dziecko. Tak jakby chciała pokazać — zobaczcie, jaka jestem zdolna, piękna, jak zasługuję na uwagę... W końcu ma godną siebie widownię. Wreszcie ktoś chce oglądać jej taniec.
Widziałam, jak kobiety w polleras były dyskryminowane. W La Paz nie wolno było cholicie w tradycyjnych spódnicach wejść do urzędów czy sklepów. Ale ja zdobyłam szacunek. Nawet pracowałam w takim stroju jako nauczycielka prac ręcznych w szkole. Tak jak mnie widzicie teraz! I już nie możemy być poniżane. Rośniemy w siłę! Kiedyś brałam udział w marszach równości i w demonstracjach przeciw przemocy w rodzinie. I dodawałam otuchy tym kobietom, którym mogłam. Bo dużo jest matek, które po rozpadzie małżeństw opuszczają dzieci, popadają w nałogi. A ja bardzo bym chciała zobaczyć chwilę, kiedy moi synowie zdobędą zawód. To będzie najszczęśliwszy dzień mojego życia, bo sporo mnie kosztowało wyprowadzenie ich na prostą.
Bardzo mnie boli, że młodszego syna nie uznał własny ojciec... Dlaczego? To długa historia... Jak byłam w siódmym miesiącu ciąży, to od kleiło mi się łożysko. Może na skutek stresów? A może znów Juan mnie pobił - nie pamiętam... W każdym razie dalej pracowałam, ale bóle powracały. W końcu, kiedy matka zaprowadziła mnie do ośrodka, okazało się, że mam już bóle porodowe. I urodziłam syna dwa miesiące przed terminem. Wyglądał okropnie, jak syn jakiegoś gringo... Upiornie blady, z takimi wyłupiastymi oczami i Juan powiedział wtedy, że to nie jego dziecko. Krzyczał: „To nie jest mój syn!”. Tyle pieniędzy straciłam na sądy... Ale on wciąż nie chce go uznać za swego. Teraz moje dokumenty poszły do stolicy, do Sucre, bo Carlos pyta mnie ciągle: „Dlaczego nie noszę nazwiska taty? Koledzy się ze mnie śmieją”. Więc walczę, ale to są kolejne koszty. Martwię się też, że moje dzieci nie będą miały co jeść. Błagałam Juana o pomoc. Odpowiedział: „Możesz zostać dziwką, jeśli chcesz zarobić na swojego syna! Mnie on nie interesuje”. Ale ja nawet to mogłabym zrobić dla dzieci. Synowie są dla mnie wszystkim. Dla nich nigdy się nie poddam. Nunca. Nigdy.
Opuszczamy Carmen. Czujemy, że kobieta potrzebuje trochę oddechu od wszędobylskiej ekipy telewizyjnej. Zresztą sami musimy nabrać dystansu do naszej bohaterki i jej historii. Ponoć jednym z ciekawszych miejsc w La Paz jest targ czarownic. Przez jego środek biegnie uliczka z typowymi upominkami dla turystów - srebrna biżuteria leży obok bransoletek z nasion dziwnych owoców, dziergane czapki sąsiadują z oryginalnymi, bajecznie kolorowymi strojami i tkanymi szalami. Szybko porzucam najbardziej oblegane stragany i zaglądam głębiej, w zatęchłe zakamarki ciemnych, zakurzonych sklepików. W ich ciasnych wnętrzach od podłogi po sufit na półeczkach z nieheblowanego drewna leży... wszystko. Suszone żaby, zioła, wywary, eliksiry, amulety, wypchany pancernik, skóra jakiegoś dzikiego kota, figurki, kadzidła, świece, magiczne kamienie... Dostępu do tego zaczarowanego świata z reguły strzegą staruszki, które nie dość, że nie pozwalają przejść za próg, to jeszcze skutecznie unikają kamery i aparatu.
W końcu udaje mi się podejść jedną z nich. Rozparta się za stosem rupieci i papierów. Studiuję jej pooraną bruzdami, ale czerstwą twarz - ma szeroki nos, typowy dla rdzennej ludności rejonu Andów, wydatne usta, małe, ciemne oczy. Sukienkę przykrywa fartuch w niebieską kratę, na ramiona ma narzucony koc, także w kratę, tyle że zupełnie inną - w odcieniach beżu i pomarańczy, a na głowie włóczkową czapkę w biało-granatowe, pionowe pasy. Nic do siebie nie pasuje, ale tworzy specyficzną, barwną mieszankę, co sprawia, że kobieta wygląda interesująco, ale też niechlujnie. Przypomina mi się właśnie jeden z kiepskich dowcipów: „Co różni czarodziejkę od czarownicy? Nie wiecie? Jakieś 30 lat...”. Odwiedzając wiele biednych krajów, przekonałam się jednak, jak trudno określić wiek kobiety. Ta staruszka może być młodsza ode mnie. Z trudem powstrzymuję się, by nie zapytać jej o wiek. Tymczasem babcia bez skrupułów próbuje mi wcisnąć mało gustowne figurki oplecione wełną lamy, co ponoć ma przynieść nabywcy szczęście.
- Pachamama, Święta Bogini, Matka Ziemia - mówi z przekonaniem, stukając w ceramiczne coś wątpliwej urody. — Kup na szczęście, to zrobię ci wróżbę.
Nie chcę wróżby. Muszę zobaczyć, co kryje się w głębi jej małego, dusznego sklepiku. Interesuję się wielką ropuchą, która łypie na mnie wymienionymi na złote koraliki oczami. Co za makabryczny pomysł! Podobno jeśli komuś brakuje gotówki, powinien zainwestować kilka boliviano w takiego płaza, który pomoże cudownie rozmnożyć każdą walutę. Czyli zdobędzie się la fortuna, jak mówią tubylcy. Tylko co mam niby z tą żabą zrobić? Spalić? Postawić na toaletce w sypialni? Zjeść? Nie wiem... Dostrzegam zrolowane skóry węży, których tajemnych mocy nie poznałam i zapewne nie poznam, widzę nogi drapieżnych ptaków wystające spod stosu zakurzonych foliowych toreb. Przeciągam rozmowę.
No tak, mogłam się tego spodziewać...
Oj, ciężko idzie nam ta konwersacja...
Wśród setek eksponatów tego przybytku osobliwości znalazłam jeszcze kawałki meteorytu przeciwko melancholii, suszoną ptasią kupę, która odpędza wszelkie choroby, flor de tierra, czyli sproszkowany grzyb na „przestrach cmentarny”, zasuszone krokodyle (w celach już wyłącznie estetycznych — jako ozdoba, dajmy na to, na telewizor), mięso kondora na seksualny wigor — ponoć nie powoduje skutków ubocznych, a działa lepiej niż viagra. Zresztą na udane pożycie seksualne można tu znaleźć wyjątkowo dużo akcesoriów i mniej lub bardziej naturalnych „pobudzaczy”. Boliwijczycy wierzą, że aby poprawić jakość życia intymnego, wystarczy kupić dwie świece - jedną w kształcie penisa, drugą w kształcie pochwy — i spalić je. Doprawdy osobliwe lekarstwo na problemy łóżkowe w kraju machismo, gdzie mężczyzna po prostu musi mieć duży popęd, bo decyduje on o jego atrakcyjności.
Najwięcej jednak miejsca na wszystkich straganach zajmują płody lam; od maleńkich zasuszonych embrionów po lamy wyjęte z łona matek, chyba tuż przed narodzeniem. Jest ich zatrzęsienie! Leżą bezładnie w makabrycznych stosach, niektóre są nawet owinięte srebrnymi łańcuchami choinkowymi. Na co działa taki płód lamy? Przynosi szczęście domowi. Można poprosić ekipę budowlaną o umieszczenie go niczym kamienia węgielnego w fundamencie, a jeśli jest się posiadaczem kawalerki na Mokotowie, wystarczy zakopać go w doniczce i postawić na parapecie. Oczywiście, jeśli ktoś będzie na tyle nierozważny, żeby próbować przemycić coś takiego do Polski, bo przewożenie martwych zwierząt do krajów Unii Europejskiej jest przestępstwem... Może więc słuszniej wybrać wersję ekspresową? Należy wtedy płód lamy zawinąć w materiał, polać alkoholem i spalić. Ponoć efekt jest natychmiastowy. Choć szczęścia i miłości nigdy za wiele, nie zamierzam sprawdzać, jak to działa, jedyne co mogę zrobić, by walczyć z mordowaniem zwierząt, to zrezygnować z zakupu czegokolwiek. W końcu popyt nakręca podaż. Proste.
Wszystkie te dziwaczne szamańskie praktyki i tajemnicze zaklęcia — brakuje tylko kryształowych kul, latających mioteł i czapek niewidek - byłyby może na miejscu, gdybyśmy spacerowali po targowisku w Papui-Nowej Gwinei, tymczasem jesteśmy w państwie ultrareligijnym! Aż do stycznia 2009 roku Boliwia miała zapisane w konstytucji, że jest krajem katolickim! A jak pogodzić wiarę z szamańskimi praktykami? Trzeba kupić magiczną świecę lub kadzidło w intencji zdobycia pieniędzy, kupna samochodu, zapewnienia zdrowia bliskim lub odcięcia się od starych, trudnych spraw i zanieść do kościoła wraz z modlitwą. I już. Podnoszę głowę i spotykam się wzrokiem z Matką Boską, która przyglądała się temu wszystkiemu z kiczowatej minikapliczki w rogu sklepu. Z trudem zachowuję powagę... w obawie przed rzuceniem na mnie złego uroku. A jednak!
Wracamy do domu Carmen. Wiem, że brakuje jej pieniędzy, żeby wyżywić rodzinę, postanawiamy więc przywieźć ze sobą jedzenie, herbatę, kawę, sprzęt i... kucharza. Urządzamy miniprzyjęcie na podwórku i częstujemy wszystkich, nawet sąsiadów, którzy jakimś cudem zwiedzieli się o tej biesiadzie. Po jedzeniu gospodyni przynosi zawiniątko. W tkanej chuście ma schowane liście koki, które proponuje mi teraz jako lekarstwo na wysokościowy ból głowy. Kiedy wylądowaliśmy w La Paz, krew poleciała mi z nosa ciepłą stróżką. Poczułam na ustach ten charakterystyczny mdły smak. No tak, dopadła mnie choroba wysokościowa, po hiszpańsku nazywana soroche. Nic dziwnego. Jeśli z poziomu morza ląduje się samolotem na wysokości przeciętnego szczytu w Alpach, musi się to skończyć objawami niedotlenienia. Liście koki w Boliwii żuje się od wieków — już Indianie znali zbawienny wpływ tej rośliny na ludzki organizm. Są skutecznym, cenionym przez medycynę ludową remedium nie tylko na chorobę wysokościową, choroby żołądka, ból głowy, ale też na głód i zmęczenie. Proszę jednak nie mylić liści koki z kokainą, która jest tylko jednym z alkaloidów zawartych w roślinie — aby uzyskać czystą kokę, potrzeba aż 200 do 400 kilogramów liści!!! Wiedząc zatem, że nie robię nic zdrożnego (liście koki można kupić legalnie w sklepach i na targowiskach Peru, Boliwii czy Chile), chętnie przystaję na możliwość skosztowania tej andyjskiej używki. Carmen wyciąga z tobołka po kilka listków, które każda z nas układa w wachlarz. Odłamuję z szarobeżowej bryły zlepionego popiołu ze zbóż mały kawałeczek i umieszczam na środku, a następnie owijam go listkami, tworząc coś w rodzaju pakunku. Takim zwitkiem wypycham policzek i wzorem Carmen rozpoczynam żucie. Wkrótce liście puszczają pierwsze cierpkie soki, które mieszają się ze słodkawym smakiem popiołu działającym jak katalizator — jego zasadowy odczyn przyspiesza uwalnianie substancji aktywnych. Po paru minutach puls wyraźnie przyśpiesza, czuję euforię i nareszcie mija ten cholerny ból głowy. Po kolejnych dwóch porcjach koki zmęczenie i niewyspanie gdzieś się ulatniają, a my rozmawiamy coraz głośniej, weselej, obie pełne energii, jakbyśmy wróciły z długiego urlopu. Mieszkańcy Andów wierzą głęboko, że Jezus Chrystus był w stanie dźwigać krzyż tylko dlatego, że w drodze na Golgotę żuł liście koki. Ja mam inny pomysł na to, jak spożytkować mój nagły przypływ mocy.
Kilka minut później obie zanurzamy ręce w lodowatej wodzie wypompowanej prosto ze studni. Zapomniałam już, jakim luksusem jest ciepła woda, pralka... Wyciągam kolejne sztuki bielizny, posypuję proszkiem i pocieram w rękach. Potem płuczę. Trwa to bardzo długo, a sterta prania wydaje się nie zmniejszać. Carmen dźwiga miski, nalewa wodę z wiadra.
Poza codzienną ciężką pracą fizyczną i zajmowaniem się dziećmi Carmen gra z koleżankami w halową piłkę nożną i trzy razy w tygodniu jeździ na treningi zapaśnicze — w środy, czwartki i soboty. Wsiada wówczas do autobusu, który wiezie ją na skraj miasta, potem długo wędruje na piechotę i od ósmej wieczorem przez ponad trzy godziny ćwiczy chwyty, pady i układa przebieg walki, bo w boliwijskich zapasach sporo jest jednak reżyserii, niczym w wrestlingu. W nocy wraca do swojego maleńkiego domku z klepiskiem zamiast podłogi i zmęczona kładzie się do łóżka obok śpiących synów, żeby kolejnego dnia znów walczyć o przetrwanie swoje i rodziny. Kiedyś pracowała jako nauczycielka prac ręcznych w szkole, ale odeszła — musiała więcej czasu poświęcić dzieciom, schorowanej babci i wspierać rodzeństwo, a jest ich w sumie siedmioro. Zdolności manualne wykorzystuje nadal — by dorobić kilka bolivianos, dzierga serwetki na szydełku i maluje obrusy. Teraz z dumą pokazuje mi swoje małe dzieła. To niesamowite, że te spracowane, zniszczone ręce potrafią tworzyć na płótnie takie piękne obrazy. Spod jej pędzla wylatują kolorowe ptaki, rozkwitają słoneczniki i róże. Na koniec Carmen wyjmuje z wiklinowego koszyka wydzierganą z włóczki serwetkę haftowaną w małe różowe, zielone i czerwone cholitki, po czym składa ją na kilka części i przykładając do serca, mówi:
Nie rozumiem hiszpańskiego, ale wiem, czuję, że to prezent dla mnie, na pamiątkę. Jestem zaskoczona, wzruszona i zażenowana, bo wiem, że sprzedając ją turystom, mogłaby zarobić jakieś 2 dolary. Dla niej to dużo pieniędzy. Postanawiam się zrewanżować i kupić kilka serwetek oraz wielki haftowany obrus dla mojej mamy, by choć w ten sposób wesprzeć Carmen finansowo.
Rozglądam się po wnętrzu jej domu, czyli właściwie jednego wymurowanego pokoju przykrytego blachą. Większość kilkumetrowej przestrzeni zajmuje łóżko Carmen i dzieci. Jest jeszcze szafa i mały regalik. Na ścianie wisi koc w ostrych kolorach z wymalowanym tygrysem, obok plakaty ze zdjęciami znanych zapaśników, obrazki świętych, makramy. W rogu stoi maskotka różowy pudel i talerz z niedokończonym obiadem, na szafie kurzy się rozwalona gitara bez strun. W powietrzu unosi się zapach stęchlizny i biedy. Przyglądam się temu wszystkiemu i przychodzi mi do głowy kolejny pomysł:
Carmen też nie trzeba długo namawiać. Idziemy na główną ulicę El Alto. Sklep z tradycyjnymi indiańskimi strojami widać już z daleka, przyciąga i kusi kolorowo przebranymi manekinami wystawionymi wprost na chodniku.
Sprzedawczyni ożywia się na widok ekipy telewizyjnej. Ściąga z wystawy cztery białe halki w lekko fioletowym odcieniu, ozdobione cekinami. Błysnęła mi metka z ceną. 550 bolivianos, czyli jakieś 250 złotych. Drogo... Do tego dorzuca pollerę ze świecącej, zielonej tkaniny — wersja jak dla mnie mocno sylwestrowa - i chustę z wybitnie długimi frędzlami. Dziwne zestawienie, ale muszę przyznać, że wszystko pasuje do siebie.
Carmen chowa się w kącie sklepu, żeby się przebrać. Pomagam jej najpierw zdjąć nieświeże ubranie, a potem włożyć kolejne warstwy spódnic. Na koniec proszę o nowe buty. Waleczna cholita sprawia wrażenie skrępowanej, kiedy klęcząc na kolanach, dopinam jej paseczki srebrnych pantofli, ale widzę, że oczy się jej świecą z radości.
Niczym Kopciuszek stała się właśnie inną osobą. A podobno nie szata zdobi człowieka...
Cena okazuje się naprawdę wysoka. Co ciekawe, z całego tego okazałego stroju najdroższe nie są wcale srebrne lakierki czy mieniąca się metalicznie sylwestrowa spódnica, ale zestaw halek i broszka z motywem kwiatowym, która spina chustę na piersiach. Po targach cena kompletu zmniejsza się do 200 dolarów.
Choć powiedziałam to po polsku, Carmen zrozumiała moje słowa od razu. Zaczyna dziękować, całować mnie, ściskać.
Puk, puk — uderzam w drzwi
Wreszcie po rozmowie z Kimś Naprawdę Ważnym otwierają przed nami drzwi.
Idąc przez nieoświetlone podwórko, potykam się co chwila o jakieś sprzęty. Smród kurzu i potu uderza mnie zaraz po przekroczeniu progu sali treningowej. Oczy z trudem dostosowują się do lichego oświetlenia z zielonkawym poblaskiem. Niemal całe pomieszczenie wypełnia ring, taki jak do walk bokserskich. Oczywiście żadnej narady nie ma. To był tylko pretekst do pozbycia się niewygodnych gości. Zamiast tego trwa normalny trening. Dwóch czy trzech opiekunów podpowiada coś i pokrzykuje w kierunku zawodników, którzy przepychają się na macie. Próbuję zrozumieć, o co chodzi w tym chaosie. Mężczyźni w dresach wykonują coś na kształt walki kogutów, markując uderzenia i przewroty.
Kolejna dwójka zapaśników, tym razem mocno zbudowanych, żeby nie powiedzieć grubych, ćwiczy skoki na matę z wysokości lin okalających ring. Pod materacem są deski, które teraz mocno resorują i głośno jęczą przy każdej ewolucji. Zawodnicy dodatkowo uderzają dłonią w matę, co wygląda jakby po mocnym upadku ulegali ciężkim obrażeniom. Ot, takie małe oszukaństwo ku uciesze gawiedzi...
Juan Mamani ściska moją rękę mocno i pewnie. Spoglądam na plakat wiszący obok na ścianie — ten sam facet, tylko młodszy, z długimi włosami i waleczną miną, pozuje dumnie fotografowi.
Takie przynajmniej odniosłam wrażenie. A może po prostu go nie polubiłam i tyle?
Jakieś osiem lat temu wyszedłem rozgoryczony z zapasów w El Alto, bo ludzie nie reagowali, już nic ich nie było w stanie zaskoczyć, nic ich nie emocjonowało. Najwyraźniej znudzili się walkami. Kiedy tak szedłem rozczarowany w dół ulicy, zastanawiając się, co powinienem zrobić, zadałem sobie pytanie, dlaczego by nie zaprosić cholit?
Na początku trenowałem 60 kobiet. Mnóstwo. Po półtora roku zostało ich 10. Zadebiutowały na tej samej arenie co mężczyźni. Właściwie nie przypuszczałem, że ich walki wzbudzą zainteresowanie. Ale wtedy zadzwonił jakiś producent z Peru. Przyjechali dziennikarze, kamerzyści i zabrali cholity do Limy. Pierwszy pokaz w Limie poszedł w świat, zrobili im zdjęcia. Od tego momentu coraz więcej turystów przyjeżdża zobaczyć cholity. Ale to nie jest dobry biznes. Za wynajem ringu i sali, gdzie co niedzielę przychodzi 300 osób, muszę dużo zapłacić. A Boliwia to mały kraj, tylko 10 milionów mieszkańców. Jeśli uda się nam zebrać jakąś sumę pieniędzy, to dzielimy ją między wszystkich. Ale to ledwo wystarcza, żeby kupić chleb. Niech mi pani wierzy - naprawdę utrzymuję się z prowadzenia małego warsztatu elektrycznego, a i tak mi się nie przelewa. Czy wypadki się zdarzają? No tak, niestety... Na treningu, podczas ćwiczeń zawsze ktoś się pomyli. A kto się pomyli, ten traci. Kto nie odpowie na cios albo zapomni o czymś, co trenowaliśmy, ten przegrywa...
Wiem, że Carmen i inne cholity boją się Juana Mamani, który jest surowy i złośliwy. Tymczasem skupiam wzrok na dwóch kobietach trenujących w rogu ringu. Carmen włożyła błękitną spódnicę, jedną z tych, które zaprezentowała mi dzisiaj w tańcu, i wyciągnięty, granatowy podkoszulek. Włosy ma zaplecione w warkocze, a na nogach jedyne buty, jakie posiadała, dopóki nie kupiłam jej nowych. Udaje właśnie, że dusi znacznie wyższą i bardziej smukłą kobietę. To, jak się okazuje, jej nauczycielka Jennifer „Dos Caras”, czyli Jennifer „Dwie Twarze”, która właśnie oswobodziła się z uścisku i kopie podopieczną. Ta przewraca się i jęczy, po czym odrzuca z rozmachem warkocze, skacze dookoła rywalki, a kiedy Jennifer uderza ją w twarz, Carmen tupie z furią nogą i potrząsa groźnie głową. Wygląda niczym kolorowy bączek wirujący dookoła tych, którzy wykonują swoje obowiązki z rutyną. W porównaniu z resztą Carmen jest mało doświadczoną zawodniczką. Trenuje od sześciu lat, ale jeszcze nie ma profesjonalnej licencji, bo na ringu pojawia się dopiero od dwóch sezonów. Jennifer „Dos Caras” zaczęła ćwiczyć 20 lat temu. Na początku była workiem treningowym facetów, od ośmiu lat cieszy się statusem gwiazdy. Jennifer nie jest cholitą, a to znaczy, że nie ubiera się w tradycyjne stroje. Jest zapaśniczką, czyli luchadora, nosi obcisłe kombinezony, ostre makijaże i bardziej przypomina Larę Croft. Jennifer charakteryzuje nieprzewidywalność i stąd jej przezwisko — „Dwie Twarze”. Potrafi niczym wariatka rzucić się na tłum, pogryźć przeciwniczkę czy stosować inne niedozwolone chwyty.
Jak to możliwe, że w ten sposób dobierają przeciwniczki? Przecież Carmen nie ma szans, choćby dlatego, że nikt nie pozwoliłby jej wygrać. Jest za młoda i za mało doświadczona, nie pokona swojej trenerki.
Na ringu coś się dzieje. Zamieszanie. Jennifer chce chyba złapać Carmen wpół, kiedy ta schyla się i całym impetem uderza w wyższą i silniejszą przeciwniczkę. A może po prostu Carmen stara się, żeby dobrze to wypadło w naszej kamerze cały czas rejestrującej trening?
Znów kilka gwałtownych ruchów. Carmen łapie się za twarz i usta. Udaje, że ją boli, czy faktycznie odczuwa ból? Obciąga podkoszulek i znów rusza na Jennifer, która bardziej się tym wszystkim bawi, niż przejmuje. Carmen zaczyna jednak kręcić się nieswojo i rozglądać po macie. Schodzi z ringu i patrzy pod nogi, jakby czegoś szukała.
Carmen wygląda żałośnie, kiedy próbuje odnaleźć zgubiony ząb. Chodzi wokół ringu, zagląda pomiędzy deski, co chwila wyciera strużkę krwi sączącej się po brodzie.
Dotykam lekko jej pleców i oferuję pomoc.
Jennnifer w tym czasie niefrasobliwie flirtuje z jednym z mężczyzn stojących na ringu.
Pierwsze odniesione przeze mnie rany... Kiedyś nie zakryłam twarzy, mój rywal zaatakował mnie grubą deską i rozciął łuk brwiowy. Innym razem ja i jeszcze dwie cholity walczyłyśmy z „Mumią”- to taki zawodnik, którego wnoszą na ring w trumnie, a on jest cały owinięty bandażami... Dziwak i nieprzewidywalny do tego. Nagle chwycił dwie butelki, które miał schowane, i roztrzaskał je nam na głowach. Czasami organizator pozwala na takie rzeczy, bo to się podoba publiczności. Sama wiesz... Ludzie w końcu płacą za rozrywkę. Ostatnio uszkodziłam sobie nogę, po tym jak zleciałam z najwyższej liny. Nie walczyłam przez miesiąc. Założyli mi gips.
Zapaśnicy chętnie ukrywają swoje twarze pod maskami, podobnie jak widownia.
Ogólnie to jest ciężko. Dużo trenujemy, żebyśmy mogły dorównać mężczyznom. Musi być równość między kobietą i mężczyzną. Ale ja to lubię. Naprawdę lubię zapasy! Na początku to nawet mówiłam, że mogą mi nie płacić, wystarczy, że pozwolą mi wejść na ring. Odkąd pamiętam, byłam fanką walk i chodziłam je oglądać.
Na początku moja mama mnie nie rozumiała. Pouczała, zabraniała, powtarzała: „Jak coś ci się stanie, kto będzie opiekował się twoimi dziećmi?". Jedynie synowie mnie wspierali. Aż pewnego dnia zaprosiłam matkę na pokaz. Wypadło, że mam walczyć z facetem. Potraktował mnie okropnie. Mama chciała wskoczyć na ring, żeby mnie bronić. Ale moje siostry ją powstrzymały. Bardzo to przeżywała...
Matka Carmen to przysadzista kobieta. Podczas rozmowy jest nastawiona do mnie i do naszej ekipy nieufnie i traktuje nas z dystansem, choć zapewne na prośbę córki stara się być miła. Poprawia falbany swojej spódnicy. Spogląda spod daszka czapki z napisem „Marsz równości kobiet”. Razem z Carmen biorą regularnie udział w takich pochodach, by mówić głośno o tym, że kobiety nie muszą i nie mogą być bite i poniżane przez mężów. Że jest inne życie poza tym, które znają. Tylko dlaczego Carmen, chcąc się wyrwać z tego kręgu przemocy fizycznej, zdecydowała się znów przyjmować ciosy, bić i być bitą?
Ani mnie, ani pozostałym córkom to się nie podobało, ale Carmen, owszem - zawsze chciała walczyć. Dopiero jak urodziła drugiego syna, została zapaśniczką. Nie, nie robi tego dla pieniędzy. Nie zarabia dużo. Zresztą nawet nie wiem ile... Nie pytam. Pierwszy raz zobaczyłam walczącą Carmen jakiś miesiąc temu. Pobili ją. To chyba był Picudo „Dziobaty”. Dostała deską, puszką. Nie spodobało mi się to. Chciałam ruszyć jej na pomoc. Krzyczałam do „Dziobatego”: „Ty pedale!”. Gdyby córki mnie nie powstrzymały, wtargnęłabym na ring, żeby go dorwać. Strasznie wtedy sponiewierał Carmen. Ona często wraca z rozbitą głową, cała posiniaczona, a ja ją opatruję i pytam: „Córuś, po co ci to? Mało wycierpiałaś?". Jutro też nie pójdę na walkę, nie proście mnie. Matka nie może patrzeć, jak ktoś bije jej dziecko, jak ono cierpi. Nie zniosę widoku krwi Carmen. Nie pójdę...
Niedzielne walki zapaśników i zapaśniczek przyciągają fanów nie tylko z La Paz, ale również turystów. Na widowni można zobaczyć zarówno niemowlęta, jak i sędziwe matrony. Zawodnicy przed występem rozdają autografy, uśmiechy. Walczący ulubieńcy nagradzani są brawami, a ci, którzy mało się starają, obrzucani są popcornem, pomidorami, a nawet surowymi jajkami.
Na budynku określanym przez miejscowych jako Multifuncional rozpostarta jest niebieska płachta, na której widnieją dwie groźne maski i napis: Titanes del ring — Las Cholitas Cachascaristas, co można by dosłownie przetłumaczyć jako:
„Tytani ringu i cholity zapaśniczki”. Z tej płachty dowiadujemy się też, że pojedynki odbywają się w każdą niedzielę. Co oznacza natomiast oryginalna nazwa budynku? Multifuncional to po prostu miejsce, które służy różnym celom. Czasem są to walki, innym razem składają ring i grają w piłkę, organizowane są też występy taneczne i muzyczne.
Słyszę głos ryczący przez megafon: „Giganci ringu! Tytani! Tylko dla was, droga publiczności, dziś, w to niedzielne popołudnie, przeżyjecie moc atrakcji!”.
W kolejce po bilet obok bezzębnej staruszki stoi całkiem modnie przyodziana para małolatów, dalej rodziny z dziećmi obok wyrostków, którzy siłują się, udając wielkich herosów. Na twarzach noszą kolorowe maski w stylu Spidermana, wzorowane na maskach idoli, którzy za chwilę pojawią się na ringu. Te coniedzielne walki stanowią jedyną rozrywkę w El Alto. Ludzie w Boliwii ubierają się kolorowo, ale życie mają szare. Bieda, bezrobocie i całkowity brak perspektyw. Kupując bilet na pokazy za równowartość 3 złotych, kupują też trochę marzeń, szczęścia. Zresztą sam bilet jest dość osobliwy — na blankiecie znajdują się specjalne kupony do oderwania: dwa na wyjścia do toalety i jeden na gratisową przekąskę. W tym przypadku paczkę popcornu, który jednak absolutnie nie służy do jedzenia! Popcorn, mandarynki, pomidory, jajka — wszystko to można także nabyć przed wejściem do „hali” sportowej, jako środki bezpośredniej perswazji i dopingu. Jeżeli publika chce wyrazić brak aprobaty dla zawodnika, obrzuca go po prostu jedzeniem...
Sala pachnie jak stary, dawno nieremontowany obiekt sportowy. Pamiętacie ten zapach z WF-u? Woń potu, kurzu, gumy, gąbki z materaców, na które wielokrotnie padali powaleni zawodnicy. Na obdrapanych ścianach wymalowane są duże sylwetki sportowców — zapaśników, piłkarzy, gimnastyków... Na razie nikogo jeszcze nie ma, bo jako ekipa telewizyjna z Europy zostaliśmy wpuszczeni pierwsi. Rozstawiamy kamery, chłoniemy atmosferę, nagrywamy pierwsze komentarze i wypowiedzi. Pomieszczenie zaczyna się wypełniać hałaśliwym tłumem, który wlewa się z zadziwiającą szybkością i zapełnia prowizoryczne trybuny. Tuż obok mnie sadowi się rodzina - ojciec, za nim mały chłopiec, może pięcioletni, matka, Indianka w tradycyjnym barwnym stroju, niesie zawiniątko — kilkumiesięczne niemowlę. Czy rzeczywiście boliwijskie zapasy, pełne przemocy, głośnych dźwięków i agresji to widowisko odpowiednie dla takiego malucha?!
Inne kobiety i pijani mężczyźni, wymachując rękami, domagają się wyjścia zawodników na ring. W końcu pojawia się ubrany w tani czarny garnitur konferansjer, który przez rzężący mikrofon zapowiada pierwsze show.
Zza żółtej kotary uszytej z dwóch posiepanych kawałków materiału wyłania się zapaśnik w srebrno-białym kostiumie. Skąpy lateksowy uniform oblepia go jak druga skóra, wysokie, lakierowane buty, płaszczyk a la Batman, tyle że w srebrnym kolorze i gumowa maska na twarzy uzupełniają odważną charakteryzację. Wygląda jak wielki pajac albo bohater najgorszych fantazji sadomasochistycznych. Zachwycony tłum wiwatuje. Mężczyzna okrąża ring, unosi ręce w geście pozdrowienia, czym wzbudza gromkie brawa.
Przy dźwiękach werbli, zza żółtej kotarki na ring wychodzi „La Fiera”, chłopak Carmen. Odziany jest w obcisłe rajtuzy z motywami flagi amerykańskiej. Mocno wycięta koszulka odsłania grube ramiona i otłuszczoną klatkę piersiową, na której „Bestia” ma wymalowanego... motylka. Jak zapewne każda bestia, również ta nosi okulary przeciwsłoneczne i podkreśla usta czerwoną szminką. Ale, ale, co ja widzę — „Bestia” ewidentnie odgrywa geja. Wiem jednak od Carmen, że jest heteroseksualny. Opowiedziała nam o pewnym zapaśniku, który udaje homoseksualistę.
I tak romans Carmen i „La Fiery” stał się nam oficjalnie znany. Próbowałam podpytać ją kilkakrotnie, jakie ma względem mężczyzny plany, czy chciałaby założyć rodzinę. Carmen jednak zawsze odpowiadała wymijająco.
Teraz obserwuję w akcji wybranka serca Carmen. Wypina pupę, kręci biodrami, co chwila odchodzi na bok, żeby z torebki wyjąć szminkę i podmalować usta. Tłum z dezaprobatą gwiżdże, wyje i rzuca w niego mandarynkami i popcornem, ale on nie zwraca na to uwagi. Robi swoje, uatrakcyjnia pokazy. W tutejszych zapasach zawsze musi być ten dobry i ten zły.
Tłum wyje tymczasem z zadowolenia.
Zawodnicy chodzą dookoła siebie, niczym obwąchujące się psy. Co chwila różnymi gestami i minami zadają pytania widowni, straszą — niczym w pantomimie. Potem jednym ciosem powalają przeciwnika na ring. Ten, upadając, uderza dłonią lub nogami w deski, potęgując wrażenie silnego upadku. Duszą się, kopią i znów puszą się przed publicznością, oczekując aplauzu.