Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najlepszy poradnik dla kobiet zaangażowanych w destrukcyjne związki.
Dlaczego kocham za bardzo?
Co zrobić, by nie tkwić w chorym związku?
Jak odzyskać poczucie własnej wartości?
Dzięki tej książce dowiesz się m.in.:
Robin Norwood pokazuje i podpowiada, jak rozpoznać destrukcyjne związki, których korzenie tkwią zwykle w dzieciństwie. Uczy, jak wygrać w walce z uzależnieniem od rujnującego uczucia, ocalić własną osobowość, odzyskać godność i poczucie własnej wartości i stworzyć nowy dojrzały i satysfakcjonujący związek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Dedykuję tę książkę ruchowi zapoczątkowanemu przez Anonimowych Alkoholików.
Z wyrazami wdzięczności za cud ozdrowienia
Laurze Golden-Bellotti
Lauro, gdy czytam własne słowa, liczące sobie bez mała ćwierć wieku, na każdej stronie wyczuwam w nich znowu twoją naprowadzającą rękę. Twój wyostrzony instynkt redaktorski, ciepłe słowa zachęty dla debiutantki, dodawały mi pewności siebie, podniosły moją wiarygodność. Wypolerowałaś tę książkę tak, że lśni do dzisiaj.
Lauro, stokrotne dzięki.
Piper Norwood
Mojej ukochanej córce, najbliższej przyjaciółce, a teraz również niezmordowanej asystentce w prowadzeniu kwerend. Wielkie podziękowania ze strony niezaznajomionej z komputerem mamy (która pragnie taka pozostać) za przeniesienie w dwudziesty pierwszy wiek zasobów źródłowych. Bez ciebie nie byłabym w stanie tego dokonać. Kocham cię i dziękuję, Piper.
Serafinie Clarke i Brie Burkeman
Za nienaganny profesjonalizm, za fascynującą dbałość o szczegół, za dobry humor, za niesłabnące słowa zachęty i za przyjaźń, którą okazywałyście mnie i mojej książce podczas rozwiązywania splot po splocie tego węzła gordyjskiego. Wdzięczna jestem, że trafiłam pod wasze opiekuńcze skrzydła. Ogromne podziękowania, moje panie.
Wszystkim w Pocket Books
Z głębi serca dziękuję każdemu, kto przez te wszystkie lata tak wiele zrobił dla mnie i mojej książki. Tworzycie wspaniały zespół i mam wielkie szczęście, że to właśnie wy tyle dla mnie dokonaliście. Dziękuję wszystkim!
Czytelniczkom
Wiele z was pisało do mnie, jak bardzo książka odmieniła wasze życie. Listy opisujące powrót do pełni zdrowia to dla mnie największy dar. Wzbogaciły mnie w sposób nie do przecenienia. Pozostajecie żywym dowodem na to, co jest istotą tej książki.
Najserdeczniejsze, najgłębsze podziękowania!
Po książkę, którą trzymasz w ręku, kobiety sięgały blisko ćwierć wieku temu w nadziei znalezienia w niej ratunku i wyzwolenia od udręki miłości i od partnera. Najpierw książka pomogła kobietom w Stanach Zjednoczonych, potem, tłumaczona na dwadzieścia pięć języków, kobietom na całym świecie; w Chinach i Brazylii, Francji i Finlandii, Irlandii i Izraelu, Arabii Saudyjskiej i Serbii – milionom kobiet, które w życiu, poprzez uwarunkowania kulturowe, socjoekonomiczne, edukacyjne i pokoleniowe, łączyła ta sama potrzeba: zdobycia pomocy w kochaniu za bardzo.
Od czasu pierwszego wydania Kobiet, które kochają za bardzo postawy i zwyczaje uległy na szczęście radykalnej zmianie. Kochanie za bardzo, uznawane niegdyś za naturalne, dziś jest postrzegane jako stan niebezpieczny dla kobiety, wysysający z niej wszelkie siły. Niemniej powszechne uznanie szkodliwości tego zjawiska nie wystarcza, aby powstrzymać charakterystyczne dla tej obsesji emocje i zachowania.
Trudi, którą poznacie w rozdziale drugim, a później spotkacie jeszcze w rozdziale jedenastym, nie będzie dzisiaj wyglądać, ubierać się, a nawet jeść w sposób, w jaki robiła to w latach 80., gdy wydano tę książkę – z całą też pewnością nie spędzi całego lata w domu, czekając z utęsknieniem przy telefonie, który nigdy nie zadzwoni. Dzisiejsza Trudi może nawet świadomie przyznać, że rzeczywiście ma problem z „kochaniem za bardzo”, gdy po raz kolejny sprawdzi swój telefon komórkowy w nadziei, że znajdzie w nim wiadomość od niego, a potem rozpaczliwie sama wyśle do niego jeszcze jednego e-maila lub SMS-a. Lecz jednak tak właśnie postąpi. Zewnętrzne zachowania może się zmieniły, ale zasadnicza obsesja pozostaje tak samo silna.
Dlaczego teraz, kiedy potrafimy już określić i nazwać problem, nie zawsze umiemy go pokonać? Zranienie, które leży u podstaw kochania za bardzo, nie ma tej niezbędnej mocy, aby samo się uzdrowić, podobnie jak człowiek nie potrafi się podnieść, ciągnąc się za kołnierz. Jeżeli rzeczywiście chcemy zmienić coś, co jest tak głęboko w nas zakorzenione, potrzebna jest nam pomoc z zewnątrz i tu właśnie przydatna się staje niniejsza książka. Tym, które naprawdę chcą coś zmienić, służy taką pomocą.
Kolejne wznowienie Kobiet, które kochają za bardzo, uzupełnione źródłami pomocy i wybraną bibliografią, to okazja do uczczenia i zarazem potwierdzenia dotychczasowego niepodważalnego sukcesu książki, a również do podkreślenia niesłabnącej wagi tematu, jak i skuteczności przekazu, który wbrew upływowi czasu wciąż się sprawdza w różnych zakątkach świata. Książka ta, ze swoimi historiami dotyczącymi uzależnień w relacjach międzyludzkich oraz odpowiednimi radami i wskazówkami prowadzącymi do ich uzdrowienia, umożliwiła kobietom na całym globie przemianę swojego życia.
Spróbuj ją wykorzystać, by zmienić także swoje życie.
Jeżeli miłość oznacza dla nas cierpienie, kochamy za bardzo. Jeżeli z przyjaciółmi rozmawiamy głównie o nim, o jego problemach, jego poglądach, jego uczuciach; jeżeli prawie każda nasza wypowiedź rozpoczyna się słowem „on”, kochamy za bardzo.
Jeżeli wciąż rozgrzeszamy go ze złych humorów, znieczulicy, przykrego usposobienia, wybuchów złości, kładąc wszystko na karb nieszczęśliwego dzieciństwa; jeżeli staramy się być terapeutką, kochamy za bardzo.
Jeżeli w trakcie lektury jakiegoś poradnika zakreślamy ustępy, które mogą mu się okazać przydatne, kochamy za bardzo.
Jeżeli nie lubimy jego charakteru, zachowania i postaw, a zarazem sądzimy, że zechce się dla nas zmienić, jeśli tylko będziemy dość atrakcyjne i czułe, kochamy za bardzo.
Jeżeli związek z nim naraża na szwank naszą równowagę emocjonalną, a nawet nasze zdrowie i bezpieczeństwo, z pewnością kochamy za bardzo.
Choć bolesne i rozczarowujące, doświadczenie to jest udziałem tylu kobiet, że niemal uwierzyłyśmy, iż tak właśnie musi wyglądać intymny związek z mężczyzną. Większość z nas kochała za bardzo przynajmniej raz w życiu, a dla wielu stało się to powracającym wątkiem w biografii. Części z nas obsesja na tle partnera i wzajemnych stosunków wręcz uniemożliwia normalne funkcjonowanie.
W niniejszej książce przypatrzymy się bacznie przyczynom, dla których wiele kobiet – szukając kogoś, kto by je kochał – zdaje się nieuchronnie trafiać na partnerów zimnych i szkodliwych. Postarajmy się wyjaśnić, dlaczego, wiedząc już, że związek nie zaspokaja naszych potrzeb, nie potrafimy położyć mu kresu. Pokażemy również, jak miłość przeradza się w miłość przesadną, gdy partner okazuje się nieodpowiedni, obojętny lub nieprzystępny, a my nie umiemy się z nim rozstać, ponieważ tym bardziej nas do niego ciągnie. Zrozumiemy wówczas, jak nasza potrzeba miłości, nasza tęsknota za miłością, a wreszcie sama miłość staje się nałogiem.
Termin „nałóg” brzmi groźnie. Podsuwa obraz ofiary heroiny, której ręce pokłute są igłami, a życie jawnie zmierza ku autodestrukcji. Nie życzymy sobie, by określać tym mianem sposób, w jaki odnosimy się do płci przeciwnej. Tymczasem wiele z nas naprawdę traktuje mężczyzn jak narkotyk. I nie wydobędzie się z tego, nie pojąwszy uprzednio całej powagi swej sytuacji.
Jeżeli kiedykolwiek dałaś się opętać mężczyźnie, musiałaś chyba czasem mieć wrażenie, że źródłem wszystkiego nie jest miłość, lecz strach. Kto kocha obsesyjnie, wciąż się boi – boi się samotności, boi się bycia niekochanym i niedocenianym, boi się zlekceważenia, opuszczenia, a nawet zagłady. Kochamy w rozpaczliwej nadziei, że mężczyzna uśmierzy nasze lęki. Niestety, lęki – a wraz z nimi obsesja – pogłębiają się, aż w końcu darzenie miłością po to, by ją otrzymać w zamian, przeistacza się w główną siłę napędową naszego życia. A skoro strategia nie przynosi efektów, próbujemy jeszcze raz, kochamy jeszcze mocniej. I tak zaczynamy kochać za bardzo.
Na trop „kochania za bardzo” jako szczególnego zespołu myśli, uczuć i zachowań wpadłam po wielu latach pracy w poradni dla alkoholików i narkomanów. Przeprowadziwszy setki wywiadów z nałogowcami i ich rodzinami, dokonałam zdumiewającego odkrycia. Pacjenci wzrastali w otoczeniu dość różnorodnym, natomiast partnerki pacjentów wywodziły się prawie zawsze z rodzin „trudnych”, dysfunkcyjnych; z rodzin, w których zaznawały więcej stresów i cierpień, niż dzieje się to zwykle. Borykając się z nałogiem swych towarzyszy, kobiety te (zwane w poradnianym żargonie „współuzależnionymi”) nieświadomie odtwarzały i przeżywały na nowo ważne aspekty własnego dzieciństwa.
Dzięki kontaktom z żonami i przyjaciółkami nałogowców zaczęłam stopniowo docierać do sedna „kochania za bardzo”. Z ich biografii wyzierała potrzeba wyższości połączonej z cierpieniem, czego przecież nie można nie doświadczyć w roli „wybawicielki”. Zrozumiałam, co tak przemożnie przykuwa je do mężczyzny, który z kolei przykuł się do jakiejś substancji. Obu stronom trzeba pomóc, ponieważ obie wykańcza nałóg: w jednym przypadku zatrucie chemiczne, w drugim zaś zatrucie złym uczuciem.
Dzięki tym kobietom uprzytomniłam sobie, jak dalece dzieciństwo wyciska swe piętno na sposobach odnoszenia się do płci przeciwnej w życiu dorosłym. Ich głosów powinien wysłuchać każdy, kto kocha za bardzo, jeżeli chce wiedzieć, skąd się wzięła owa predylekcja do chorobliwych związków i jak się z nią uporać, by wyzdrowieć.
Nie twierdzę wcale, że jedynie kobiety mają skłonność do kochania za bardzo. W nałóg taki popadają także niektórzy mężczyźni, a ich odczucia i zachowania wypływają z analogicznych źródeł. Na ogół jednak emocjonalne okaleczenie w dzieciństwie nie wywołuje u mężczyzn tendencji do „chorej miłości”. Wskutek całego splotu czynników kulturowych i biologicznych ratują się oni zwykle poprzez pogoń za czymś raczej bezosobowym i zewnętrznym niż intymnym. Obsesyjnie zajmują się pracą, sportem czy jakimś hobby, podczas gdy kobiety – uwarunkowane przez biologię i kulturę – rzucają się w romans. Często właśnie z człowiekiem emocjonalnie upośledzonym.
Mam nadzieję, że lektura niniejszej książki pomoże wszystkim, którzy kochają za bardzo. Ale adresowałam ją przede wszystkim do kobiet, gdyż jest to przypadłość głównie kobieca. Przyświecały mi cele dość konkretne: uzmysłowić czytelniczkom destrukcyjny charakter takiego wzorca, wskazać jego genezę i dostarczyć narzędzi do skutecznego uporania się z nim.
Jeżeli kochasz za bardzo, muszę lojalnie ostrzec: książka nie będzie łatwa ani przyjemna. I jeśli pasujesz do przytoczonego na początku opisu, a mimo to lektura zupełnie cię nie poruszy bądź wręcz znudzi czy zirytuje, jeżeli nie zdołasz się w nią wciągnąć lub uznasz, że przydałaby się raczej komuś innemu, gorąco radzę sięgnąć po książkę za jakiś czas. Wszyscy bowiem zaprzeczamy czemuś, co okazuje się zbyt bolesne lub groźne, czego nie potrafimy zaakceptować. Zaprzeczenie to naturalny środek samoobrony, działa automatycznie i spontanicznie. Być może dopiero przy powtórnej lekturze będziesz umiała stawić czoło swym doznaniom i najgłębszym przeżyciom.
Czytaj powoli, starając się wczuć intelektualnie i emocjonalnie w kobiece opowieści. Przypadki te mogą ci się wydać skrajne. Zapewniam jednak, że jest wręcz przeciwnie. Spotkałam setki kobiet (prywatnie i zawodowo), które kochają za bardzo. Ich sylwetki, charaktery i perypetie nie zostały tu wcale odmalowane w barwach przesadnych. W rzeczywistości bywa dużo, dużo gorzej. Gdybyś więc odniosła wrażenie, że twój przypadek należy do stosunkowo błahych, pragnę ci powiedzieć, że tak właśnie wygląda typowa pierwsza reakcja większości mych pacjentek. Każda na początek bagatelizuje własną sprawę („nie jest ze mną aż tak źle”) i z pasją rozprawia o fatalnej sytuacji innych kobiet, które mają „prawdziwe problemy”.
Jeden z paradoksów życia polega na tym, że kobiety reagują ze współczuciem i zrozumieniem na nieszczęścia cudze, a zarazem kompletnie nie dostrzegają (jak gdyby zaślepione) nieszczęść, które przygniatają je same. Znam to doskonale z autopsji. Kochałam za bardzo przez wiele lat i dopiero znaczny uszczerbek zdrowia fizycznego i psychicznego zmusił mnie do analizy dotychczasowych układów z mężczyznami. Udało mi się zmienić chorobliwy schemat, co przyniosło zbawienne skutki.
Toteż mam nadzieję, że lektura pomoże ci nie tylko lepiej zrozumieć własną kondycję, lecz także zachęci do przełomu: do skierowania owej troskliwej uwagi nie na związek z partnerem, ale na twoje życie i zdrowie.
Trzeba tu wystąpić z kolejną przestrogą. Książka ta przedstawia – wzorem większości poradników – wiele kroków, jakie należy poczynić w celu zmiany sytuacji. Jeżeli się na nie zdecydujesz, czekają cię lata pracy i całkowitego zaangażowania w sprawę. Nie istnieje bowiem żadna „droga na skróty”, która wyprowadzi cię z pułapki schematu. Wyuczyłaś się go dawno temu i stosowałaś wielokrotnie. Nic więc dziwnego, że próby wydobycia się zeń wymagać będą wytrwałości, hartu i odwagi. Lecz głowa do góry! Jeżeli niczego nie zmienisz, i tak czekają cię ciężkie boje. Wolisz walczyć o zwykłe przetrwanie czy też o swój rozwój? Jeżeli wybierzesz rekonwalescencję zamiast osoby kochającej kogoś aż do bólu, pojawi się kobieta, która kocha siebie wystarczająco mocno, by położyć bólowi kres.
Męczennico miłości,
Nie podziwia cię nikt, nie współczuje,
Choć prawdziwy i ogromny jest twój ból,
Niewolnico miłości,
Tak okrutnie zły los cię traktuje,
Choć grasz świetnie tę najprostszą z damskich ról.
Raz namiętność, raz kopniak – balansujesz na linie,
Cały świat niech przepadnie, twoja miłość nie zginie.
Męczennica miłości
Było to pierwsze spotkanie Jill z terapeutą, sprawiała więc wrażenie nieco speszonej. Żwawa i drobna, z blond loczkami w stylu królewny z bajek, przysiadła sztywno na brzegu krzesła. Wszystko w niej wydawało się okrągłe: twarz, dość pełna figura, a zwłaszcza błękitne oczy, którymi zlustrowała dyplomy zawieszone na ścianie gabinetu. Wypytała mnie o studia i zezwolenie na praktykę, wspominając nie bez widocznej dumy, że sama studiuje prawo.
Potem zamilkła. Przyjrzała się własnym splecionym palcom.
– Chyba powinnam powiedzieć, dlaczego tu przyszłam – wyrzuciła z siebie nagle, jakby z każdym słowem nabierając odwagi – przyszłam tu, to znaczy na psychoterapię, bo jestem nieszczęśliwa. Oczywiście chodzi o mężczyzn. Zawsze zrobię coś takiego, że odchodzą. Zaczyna się niby dobrze. Starają się i tak dalej, ale kiedy tylko poznamy się bliżej – w tym miejscu skrzywiła się – wszystko się sypie…
Oczy Jill zalśniły od powstrzymywanych z trudem łez. Zwolniła tempo mówienia.
– Chciałabym się dowiedzieć, co robię nie tak, co mam w sobie zmienić. Na pewno dam radę. Nie wymiguję się od niczego. Jestem naprawdę pracowita – znów zaczęła mówić szybciej – i chętna. Tylko nie wiem, dlaczego to mi się wciąż przytrafia. Boję się jeszcze raz sparzyć. W kółko to samo, cierpienia i cierpienia. Ja po prostu zaczęłam się bać mężczyzn. Potrząsnęła loczkami i rozżaliła się na całego. – Nie wytrzymam tego dłużej. Jestem taka strasznie samotna. Na prawie dają nam niezły wycisk, a ja przecież muszę poza tym zarobić na siebie. Haruję od rana do wieczora. Tak właśnie wyglądał ostatni rok. Najpierw do pracy, potem na wykłady, potem książki, skrypty i wkuwanie, wreszcie resztką sił do łóżka. I nikogo, nikogo bliskiego… Wtedy pojawił się Randy – ciągnęła szybko dalej – dwa miesiące temu wybrałam się do San Diego odwiedzić znajomych. On jest adwokatem, a spotkaliśmy się na dansingu, ci znajomi wyciągnęli mnie tam wieczorem. Od razu coś między nami zaskoczyło. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia, chociaż może głównie to ja mówiłam. Ale wyglądało na to, że mu się to podoba. Ach, jak dobrze być z mężczyzną, który interesuje się czymś, co i dla mnie jest ważne! – Ściągnęła brwi. – Naprawdę musiałam mu wpaść w oko. Wie pani, wypytywał, czy jestem mężatką – ja się dwa lata temu rozwiodłam – czy mieszkam sama, no, takie rzeczy…
Mogłam już sobie doskonale wyobrazić zapał, z jakim Jill rozprawiała tego pierwszego wieczoru przy dźwiękach muzyki. A także skwapliwość, z jaką powitała Randy’ego, gdy tydzień później podczas służbowego wyjazdu nadłożył sto mil, żeby się z nią zobaczyć. Po kolacji na mieście zaproponowała mu nocleg u siebie. Powinien przecież odpocząć przed drogą powrotną. Randy nie miał nic przeciwko temu i tak się zaczęło.
– Było cudownie. Pozwolił mi coś dla siebie przyrządzić i cieszył się, że ktoś tak się nim zajmuje. Rano przed odjazdem wyprasowałam mu koszulę. Ja uwielbiam troszczyć się o mężczyzn. Naprawdę świetnie do siebie pasowaliśmy.
Twarz Jill rozbłysła tęsknym uśmiechem. W miarę dalszej opowieści stawało się jednak coraz bardziej jasne, że natychmiast popadła w obsesję.
Kiedy Randy dotarł do swego mieszkania w San Diego, telefon już dzwonił. Jill się niepokoiła; w końcu to długa podróż. Jak to dobrze, że nareszcie dojechał szczęśliwie do domu. Odniosła wrażenie, że trochę go ten telefon zniecierpliwił, więc przeprosiwszy za kłopot, odwiesiła słuchawkę. Ale zaraz poczuła niemiłe ukłucie. Oto znów jest tą stroną, która okazuje więcej uwagi i serca.
– Randy powiedział mi kiedyś, że jeśli będę natrętna, zniknie. Przestraszyłam się okropnie. Wszystko na mojej głowie. Mam go kochać, a jednocześnie dać mu spokój. Nie mogłam tak postąpić. I im bardziej się denerwowałam, tym częściej szukałam z nim kontaktu.
Wkrótce Jill zaczęła dzwonić co wieczór. Umówili się, że będą telefonować na przemian, ale gdy wypadła kolejka Randy’ego i robiło się coraz później, nie umiała sobie znaleźć miejsca. Nie było mowy o spaniu, więc oczywiście łapała za telefon. Ich rozmowy trwały długo i odznaczały się dość niewielką klarownością.
– Tłumaczył mi, że zapomniał, a ja mu na to: „Jak mogłeś zapomnieć? Ja przecież nigdy nie zapomniałam”. Mówiliśmy o przyczynach i wtedy wyczuwałam jego lęk przed zbliżeniem, no to usiłowałam mu pomóc to przełamać. Wciąż powtarzał, że nie wie, czego chce od życia, więc starałam się mu wyjaśnić, co ma do wyboru.
I tak Jill przyjęła wobec Randy’ego postawę „terapeutki”, w nadziei, iż to go ośmieli do żywszych emocjonalnie reakcji. Gdyby ktoś wówczas powiedział: Randy po prostu cię nie chce, nie uwierzyłaby własnym uszom. Przecież już zdecydowała, że jest mu potrzebna.
Dwukrotnie wybrała się na weekend samolotem do San Diego. Za drugim razem Randy spędził całą niedzielę przed telewizorem, popijając piwo i kompletnie ignorując obecność Jill. To był naprawdę „czarny dzień”.
– A czy on w ogóle dużo pił? – spytałam.
Jill lekko się wzdrygnęła.
– Ależ skąd, nie… chociaż w gruncie rzeczy nie wiem. Nigdy o tym nie myślałam. Oczywiście popijał tego wieczoru, gdyśmy się poznali. No, ale to naturalne, w końcu byliśmy w lokalu. Czasem słyszałam przez telefon grzechotanie kostek lodu w szklance. I nawet dokuczałam mu trochę na ten temat, że niedobrze pić solo, i tak dalej… Chyba zawsze popijał, kiedy go widziałam. Ale sądziłam, że on zwyczajnie lubi wypić drinka. To chyba normalne, nie? – Jill zadumała się na chwilę. – Czasem przez telefon mówił śmiesznie, zwłaszcza jak na adwokata. Tak jakoś mętnie, od rzeczy, bez ładu i składu. Ale nie przyszło mi do głowy, że to ma związek z piciem. Nie pamiętam, jak sobie to tłumaczyłam. Pewnie wcale się nad tym nie zastanawiałam. – Oczy Jill zrobiły się smutne. – Może rzeczywiście pił za dużo, ale to na pewno dlatego, że go nudziłam. Chyba okazałam się nie dość interesująca i nie chciał być ze mną – tu w głosie Jill pojawił się niepokój – mój mąż też nie chciał być ze mną, to jasne jak słońce! I tak samo mój ojciec. Co jest we mnie? Dlaczego oni wszyscy odbierają mnie w ten sposób? Co robię źle?
Gdy tylko Jill uświadamiała sobie jakiś problem w swych stosunkach z osobami dla niej ważnymi, usiłowała natychmiast go rozwiązać, a co więcej, usiłowała wziąć natychmiast na siebie całą odpowiedzialność za to, że ów problem zaistniał. Skoro Randy, mąż i ojciec nie zdołali jej pokochać, widać zrobiła coś „nie tak”. Albo jakoś „nawaliła”.
Uczucia, zachowania, postawy i doświadczenia życiowe Jill były typowymi uczuciami, zachowaniami, postawami i doświadczeniami kobiety, której miłość kojarzy się z wiecznym cierpieniem. Kobiety, która kocha za bardzo. Takich kobiet są tysiące. I choć ich biografie różnią się szczegółami, choć jedne tkwią w długotrwałym, bolesnym związku z tym samym partnerem, inne zaś zmieniają mężczyzn jak rękawiczki, wszystkie one wydają się wycięte z podobnego szablonu. Bo kochać za bardzo nie znaczy bynajmniej kochać zbyt wielu, zbyt często bądź zbyt głęboko. Kochać za bardzo to popaść w obsesję i nazwać ją „miłością”, a następnie pozwolić, by owładnęła naszymi uczuciami i zachowaniem do tego stopnia, że nie potrafimy odejść od mężczyzny, choć doskonale wiemy, że ma to rujnujące skutki dla naszego zdrowia i równowagi psychicznej. Kochać za bardzo to mierzyć miłość rozmiarami naszych męczarni.
W trakcie lektury tej książki możesz zacząć utożsamiać się z Jill i innymi postaciami opisanymi na jej kartach, zadając sobie jednocześnie pytanie, czy naprawdę jesteś kobietą, która kocha za bardzo. Niewykluczone, że masz analogiczne kłopoty z mężczyznami, ale peszą cię pewne „etykietki”, jakie pojawiają się w opisach rodzinnego tła tych opowieści. Wszyscy reagujemy silnymi emocjami na takie słowa, jak alkoholizm, molestowanie, gwałt czy nałóg, i często nie umiemy spojrzeć realistycznie na własne życie, ponieważ boimy się odnieść je do nas samych lub do tych, których kochamy. Niestety bez nazwania rzeczy po imieniu nie sposób ruszyć z miejsca. Z drugiej jednak strony te przerażające terminy mogą istotnie nie odnosić się do twojego życia. Mogłaś mieć w dzieciństwie problemy subtelniejszego kalibru. Na przykład z ojcem, który utrzymywał dom na należytym poziomie, ale z zasady nie lubił kobiet i im nie ufał, dlatego i ty nie polubiłaś samej siebie. Albo z matką, która w czterech ścianach przybierała zawsze postawę zawistną i rywalizacyjną, a jednocześnie popisywała się i pyszniła tobą przed obcymi, wskutek czego musiałaś wszędzie zbierać „same piątki”, żeby ją zadowolić, a zarazem stale drżałaś na myśl o wrogości, jaką wzbudzą w niej twe sukcesy.
Nie da się w jednej książce opisać owych niezliczonych przypadków mających znamiona choroby, na które może cierpieć rodzina. Nie spisałby tego na wołowej skórze! Ale wszystkie zaburzone rodziny mają pewną cechę wspólną: jest to nieumiejętność poruszania spraw kluczowych, podstawowych, najbardziej istotnych. Mówi się w nich na różne tematy, czasami aż do znudzenia, ale nigdy o tym, co sprawia, że rodzina nie funkcjonuje prawidłowo. Stopień patologii i emocjonalnego upośledzenia jej członków zależy raczej od stopnia utajnienia problemu niż od jego obiektywnych wymiarów.
W rodzinie, która nie funkcjonuje prawidłowo, wszyscy odgrywają sztywno swe role, a komunikowanie się zostaje ograniczone do wypowiedzi zgodnych z rolami. Nikt nie opowiada swobodnie o tym, co czuje, czego chce, co mu się właśnie przytrafiło, czego mu brak; każdy recytuje wyłącznie te kwestie, które pasują do kwestii wygłaszanych przez innych. Oczywiście pewne role są we wszystkich rodzinach, niemniej warunki wciąż się zmieniają, a wraz z nimi ulega modyfikacjom nastawienie poszczególnych osób. W przeciwnym razie biada rodzinie! By posłużyć się najprostszym przykładem: ten rodzaj „matkowania”, jakim raczymy roczne dziecko, byłby czymś zupełnie niewłaściwym wobec nastolatka. Rola matki musi dostosowywać się do rzeczywistości. W rodzinach dysfunkcyjnych rzeczywistość (a zwłaszcza główne jej rysy) jest stale negowana, przyjęte role zaś są kompletnie nieelastyczne.
Jeżeli nikt nawet nie zająknie się o tym, co doskwiera każdemu z osobna i wszystkim naraz; jeśli poruszanie takich spraw jest zakazane explicite („U nas się o tym nie mówi!”) bądź implicite (przez natychmiastowe zmiany tematu) – uczymy się nie dowierzać swym spostrzeżeniom i uczuciom. Ponieważ nasza rodzina zaprzecza podstawowym realiom, my zaczynamy robić to samo. W efekcie nie wykształcają się w nas pewne elementarne narzędzia radzenia sobie z życiem, z ludźmi i z sytuacjami. Tego właśnie brak kobietom, które kochają za bardzo. Nie potrafią zauważyć, że ktoś lub coś nie wychodzi im na zdrowie. Nie potrafią odrzucić człowieka czy układu, którego inni w naturalny sposób by unikali jako zbyt zagrażającego, niewygodnego bądź szkodliwego dla siebie. Nie potrafią ocenić sytuacji realistycznie, czyli uwzględniając także własne interesy i dobro. Takie kobiety nie ufają temu, co podpowiadają im uczucia. Albo też posługują się uczuciami, by się oszukiwać. Pozbawione odruchów samozachowawczych, wplątują się w niebezpieczeństwa, intrygi, dramaty i uwikłania, od których natychmiast ucieknie każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, a ponieważ to, co je pociąga, jest na ogół repliką tego, w czym wzrastały, dostają kolejny raz po uszach. Wciąż zbierają ciosy.
Kochanie za bardzo nie jest skłonnością przypadkową. To wypadkowa wychowania kobiety w konkretnym społeczeństwie i konkretnej rodzinie. A oto typowe cechy charakteryzujące taką kobietę:
Wychowałaś się w rodzinie dysfunkcyjnej, która nie zaspokajała twych potrzeb emocjonalnych.
Pozbawiona prawdziwej troski i wsparcia usiłujesz to nadrobić w sposób namiastkowy, stając się czyjąś piastunką; najczęściej mężczyzny, który sprawia wrażenie potrzebującego.
Nie zdołałaś zmienić rodziców (lub jednego z nich) w ciepłych i czułych opiekunów. Wobec tego reagujesz silnie na swojską postać kogoś, kto jest uczuciowo nieprzystępny. Chcesz znów dokonać cudu. Czarodziejskim środkiem ma być twoja miłość.
Panicznie boisz się opuszczenia; zrobisz więc wszystko, aby tylko związek trwał.
Nic nie jest zbyt trudne, czasochłonne czy za drogie, jeżeli może „pomóc” twojemu mężczyźnie.
Przywykłaś do braku wzajemności. Będziesz czekać, żywić nadzieję i wciąż próbować na nowo.
Zawsze bierzesz na siebie ponad pięćdziesiąt procent odpowiedzialności i winy.
Oceniasz samą siebie niezwykle nisko. W głębi ducha nie wierzysz, byś zasługiwała na szczęście. Sądzisz raczej, że musisz zapracować na przywilej cieszenia się życiem.
Ponieważ nie zaznałaś w dzieciństwie poczucia bezpieczeństwa, przejawiasz ogromną potrzebę panowania nad partnerem i waszym związkiem. Władcze zapędy maskujesz chęcią „bycia pomocną”.
W każdym układzie damsko-męskim kierujesz się nie tyle wglądem w rzeczywistą sytuację, ile swymi marzeniami o tym, jak mogłaby się ona przedstawiać.
Nie umiesz się obejść bez mężczyzn i cierpień.
Możesz mieć emocjonalne, a nawet biochemiczne predyspozycje do nałogowego picia, zażywania narkotyków lub lekarstw bądź objadania się, szczególnie słodyczami.
Ciągnie cię do ludzi „trudnych”. Bezustannie wplątujesz się w skomplikowane, chaotyczne i przykre afery miłosne. Unikasz w ten sposób skoncentrowania się na własnych problemach i własnym życiu.
Przypuszczalnie często popadasz w depresję. Starasz się jej zapobiec, fundując sobie porcję podniecenia związanego z niepewną i zawiłą relacją.
Nie podobają ci się mężczyźni zrównoważeni, spolegliwi, sympatyczni i wyraźnie tobą zainteresowani. Uważasz ich za „nudziarzy”.
U Jill występowały w mniejszym lub większym stopniu wszystkie wymienione wyżej objawy. I właśnie to, a nie jej opowieść, kazało mi natychmiast podejrzewać, że Randy tęgo popijał. Kobiety o takim profilu psychologicznym uganiają się bowiem za partnerami, którzy z jakiegoś powodu są emocjonalnie nieprzystępni. A czy można sobie wyobrazić lepszy powód niż nałóg?
Od samego początku Jill przejawiała inicjatywę. Jak wiele kobiet kochających za bardzo, była osóbką szalenie odpowiedzialną, ambitną i energiczną. Lecz mimo osiągnięć w różnych dziedzinach nie nabrała dobrego mniemania o sobie. Żaden sukces w pracy czy na uczelni nie potrafił zrównoważyć owych dotkliwych porażek, jakie ponosiła w życiu osobistym. Każdy natomiast wieczór bez telefonu od Randy’ego stanowił dla niej potężny cios, który usiłowała sparować, gromadząc skrzętnie wszelkie oznaki rzekomego przywiązania partnera. Co charakterystyczne, za fiasko romansu obwiniała wyłącznie siebie. Nie potrafiła też realistycznie ocenić całej sytuacji i ratować się odejściem w momencie, gdy stało się oczywiste, że na wzajemność nie ma co liczyć.
Kobiety kochające za bardzo nie dbają o swą integralność psychiczną. Starają się usilnie zmienić postawy i uczucia innych za pomocą rozpaczliwych manipulacji, których świetnym przykładem mogą być międzymiastowe rozmowy Jill i wypady samolotem do San Diego (w kontekście niesłychanie napiętego budżetu!). „Terapeutyczne sesje” przez telefon miały raczej ukształtować Randy’ego na obraz i podobieństwo jej pragnień, aniżeli skłonić go do odkrywania własnej tożsamości. Warto zauważyć, że Randy bynajmniej nie palił się do takich „odkryć”. Gdyby istotnie zależało mu na autoanalizie, zabrałby się do niej sam, a nie poddawał biernie zapędom Jill. Cóż jednak biedaczce pozostawało? Musiałaby uznać Randy’ego za kogoś, kim był naprawdę – za człowieka obojętnego na jej uczucia i dalsze losy ich związku.
Powróćmy do opowieści Jill, by lepiej zrozumieć powody, które przywiodły ją do mego gabinetu. Zaczęła wspominać swego ojca.
– Nigdy nie spotkałam takiego uparciucha. Poprzysięgłam sobie, że kiedyś pokonam tatę w dyskusji – tu popadła na chwilę w zadumę – ale jakoś nigdy mi się to nie udało… Chyba dlatego poszłam na prawo. To wspaniałe: przedstawić argumenty i wygrać sprawę! – Uśmiechnęła się szeroko do własnych myśli, ale zaraz spoważniała. – Wie pani, co raz zrobiłam? Doprowadziłam do tego, że mi powiedział, że mnie kocha! Doprowadziłam do tego, że mnie przytulił! Usiłowała przedstawić to jako zabawną anegdotkę z okresu dorastania, ale jej nie wychodziło. Między wierszami pojawiał się wciąż cień zranionej dziewczyny. – Nigdy by się nie przełamał, gdybym go nie nakłoniła. On mnie kochał, ale po prostu nie umiał tego okazać. I już nigdy więcej się nie nagiął. W sumie się cieszę. Inaczej nigdy bym tego nie usłyszała. Mogłam sobie czekać i czekać… Akurat skończyłam osiemnaście lat. Masz mi zaraz powiedzieć, że mnie kochasz, inaczej się stąd nie ruszę. Tak postawiłam sprawę. I rzeczywiście nie ruszyłam się z miejsca, aż to powiedział. A potem poprosiłam, żeby mnie przytulił. Co prawda to ja musiałam objąć go pierwsza, a on właściwie tylko poklepał mnie po ramieniu, ale nic nie szkodzi… tak bardzo tego chciałam… – Nie powstrzymywała już łez. Spływały ciurkiem po krągłych policzkach. – Dlaczego tak trudno mu było to wykrztusić? W końcu nie ma przecież nic prostszego, niż powiedzieć rodzonej córce, że się ją kocha… – Znów przyjrzała się swym splecionym palcom. – Tak bardzo się starałam. Pewnie dlatego wciąż z nim wojowałam i wdawałam się w kłótnie. Myślałam, że jeśli go wreszcie przekonam, będę górą, wygram, zacznie być ze mnie dumny. Przyzna, że jestem niezła. Potrzebowałam jego aprobaty, to znaczy chyba jego miłości… potrzebowałam jak niczego na świecie…
Rodzina kładła odrzucenie Jill przez ojca na karb jej płci. Oczekiwał syna, urodziła się córka. Najwidoczniej wszystkim, nie wyłączając Jill, łatwiej było przystać na to proste wyjaśnienie chłodu wobec własnego dziecka, aniżeli pogodzić się z prawdą o głowie domu. Dopiero po wielu sesjach terapeutycznych Jill uprzytomniła sobie, że w gruncie rzeczy ojciec trzymał na dystans każdego; że w zasadzie nie umiał okazać ciepła, aprobaty i miłości nikomu z domowników. Zawsze istniały po temu „powody”. A to kłótnia. A to różnica zdań. A to jakiś nieodwracalny fakt w rodzaju płci Jill. Członkowie rodziny uznawali owe „racje” za uzasadnione. W przeciwnym razie musieliby zacząć się zastanawiać nad sensem tak osobliwych stosunków w domu.
Jill wolała winić siebie, niż przyjąć do wiadomości, iż ojciec jest niezdolny do kochania. Wina bowiem oznaczała zarazem nadzieję: jeśli tylko naprawi swój błąd, w ojcu nastąpi metamorfoza.
Nic w tym dziwnego. Gdy spotyka nas coś, co dotkliwie rani nasze uczucia, i gdy powiemy sobie, że przyczyny należy szukać w nas samych, w „tunelu błyska światełko”. Znów panujemy nad sytuacją. Wystarczy coś zmienić, a ból ustanie. Podobny mechanizm działa u kobiet, które kochają za bardzo. Obwiniając siebie o wszystko, nie tracą nadziei: trzeba jedynie wpaść na to, co się robi „nie tak”, i skorygować postępowanie, a sprawy ułożą się pomyślnie.
Obecność tego mechanizmu w psychice Jill ujawniła się szczególnie ostro w trakcie kolejnej sesji, gdy opowiadała o swym małżeństwie. Ciągnęło ją nieodparcie do kogoś, z kim mogłaby odtworzyć smutny klimat uczuciowy swego dorastania. Zamążpójście stanowiło okazję do ponownej próby zdobycia miłości z „zapieczętowanego źródła”.
Jill zaczęła opisywać okoliczności, w których poznała męża, a mnie przypomniała się sentencja znajomego terapeuty: głodny kupuje byle co. Złakniona ciepła i aprobaty, a zarazem przyzwyczajona do odrzucenia (choć nieskłonna brać go serio), Jill nie mogła nie trafić na człowieka w rodzaju Paula.
– Spotkaliśmy się w barze. Zaniosłam bieliznę do pralni i wstąpiłam na chwilę do tej spelunki obok. Paul grał tam w bilard i zapytał, czy się przyłączę. Czemu nie, odparłam. Potem zaproponował, byśmy się gdzieś wybrali. Odmówiłam, nie mam zwyczaju chodzić z mężczyznami poznanymi w barach. Więc poszedł ze mną odebrać pranie i cały czas coś mówił. Dałam mu w końcu numer telefonu i na drugi dzień wyskoczyliśmy do lokalu. Nie do wiary, ale już po dwóch tygodniach żyliśmy pod jednym dachem. On nie miał gdzie mieszkać, ja się akurat wyprowadziłam, no to wynajęliśmy coś razem… Właściwie wszystko było takie sobie… I łóżko, i wzajemne towarzystwo, i inne rzeczy… Ale po roku moja mama wszczęła alarm, więc wzięliśmy ślub.
Tu Jill znów potrząsnęła loczkami. Mimo banalnych i przypadkowych początków przywiązała się do męża w sposób obsesyjny. Ponieważ dzieciństwo i lata młodzieńcze strawiła na daremnych próbach przemieniania zła w dobro, wniosła oczywiście ów wzorzec w posagu.
– Tak bardzo się starałam. Kochałam go naprawdę i byłam gotowa na wszystko, żeby tylko on też mnie pokochał. Chciałam być idealną żoną. Ciągle gotowałam i sprzątałam jak szalona, choć przecież trzeba było także biegać na wykłady… A on na ogół nigdzie nie pracował. Wylegiwał się albo znikał gdzieś na całe dnie. To piekło, wciąż czekać i czekać z duszą na ramieniu… Nauczyłam się jednak, że lepiej nie pytać, gdzie się podziewa, bo… – Tu Jill zawahała się i skuliła na krześle. – Trudno mi o tym mówić. Tak bardzo się starałam, żeby nam się ułożyło, ale czasami się złościłam, gdy znikał, i wtedy mnie bił. Nikt o tym nie wie. Strasznie się wstydziłam, że tak pozwalam się lać.
Małżeństwo wkrótce się rozpadło. W trakcie jednej ze swych dłuższych nieobecności Paul spotkał inną kobietę. Lecz choć życie z Paulem było już wtedy pasmem udręk, Jill czuła się zdruzgotana.
– Ta kobieta była moim przeciwieństwem pod każdym względem. Doskonale rozumiałam, dlaczego Paul odszedł. Co ja właściwie miałam mu do zaoferowania? Albo komukolwiek innemu? Nie mogłam go winić, bo sama nie mogłam ze sobą wytrzymać.
Upłynęło sporo czasu, zanim Jill dzięki terapii pojęła, że nawiązywała z mężczyznami relacje chorobliwe i zgubne, a nałogowy charakter jej zachowań przypominał narkomanię. Na początku przeżywała zawsze „wzlot”; stan euforii i uniesienia; gorącej wiary w to, że nareszcie spełnią się skryte marzenia o czyjejś miłości, trosce i bezpieczeństwie emocjonalnym. Uzależniała się więc od człowieka, który wywoływał tak radosne samopoczucie. I podobnie jak narkoman, zmuszony „brać” coraz więcej, ponieważ działanie środka stopniowo słabnie, Jill zacieśniała więź z partnerem tym bardziej, im mniej doznawała satysfakcji. Usiłując utrzymać coś, co początkowo wyglądało wspaniale i obiecująco, kurczowo czepiała się partnera, bo potrzebowała coraz większych porcji uwagi, zainteresowania i ciepła. Im gorzej się działo, tym trudniej było odejść.
Jill dobiegała trzydziestki, gdy weszła pierwszy raz do mego gabinetu. Ojciec już od siedmiu lat leżał w grobie. Ale pozostał najważniejszym, a w pewnym sensie nawet jedynym mężczyzną w jej życiu. W każdym bowiem miłosnym związku Jill w gruncie rzeczy kopiowała swe stosunki z ojcem, próbując „wyszarpać” miłość od ludzi, którzy z powodu własnych problemów nie mogli nikogo nią obdarzyć.
Jeżeli w dzieciństwie doświadczaliśmy bolesnych przeżyć, w wieku dojrzałym pojawia się podświadoma skłonność do stwarzania analogicznych sytuacji. Po to, by się z nimi uporać.
Na przykład kochamy jedno z rodziców, ale nie spotyka się to z najmniejszym oddźwiękiem. W dorosłym życiu prawdopodobnie będziemy się rozglądać za kimś podobnym, aby „wygrać” dawną batalię o czułość i uznanie. W ten właśnie sposób Jill pakowała się w kolejne romanse z niewydarzonymi partnerami.
Słyszałam kiedyś dowcip o krótkowidzu, który zgubił w nocy klucze. Szuka ich pod latarnią. Jakiś przechodzień ofiarowuje mu pomoc, wpierw jednak wypytuje: „Jest pan pewien, że tu je upuścił?”. „Nie – odpowiada krótkowidz – ale tu jest jasno”.
Jill też szukała czegoś nie tam, gdzie istniały szanse na pomyślny wynik, ale tam, gdzie było najporęczniej.
Zanim zaczniemy dalej analizować syndrom kochania za bardzo, jego przyczyny, mechanizm i sposób „wyleczenia się” z niego, rozważmy raz jeszcze punkt po punkcie, co charakteryzuje kobiety z tym problemem.
Być może lepiej zrozumiesz, w czym rzecz, jeśli zaczniemy od drugiego członu, od niezaspokojonych potrzeb emocjonalnych. Weź pod uwagę nie tylko potrzebę miłości i opieki. Zastanów się nad kwestią jeszcze ważniejszą: czy twe uczucia i twój sposób postrzegania świata nie spotykały się znacznie częściej z lekceważeniem bądź negacją aniżeli z aprobatą i potwierdzeniem? Chodzi o następujący typ sytuacji: rodzice kłócą się coraz głośniej. Dziecko ogarnia lęk, pyta więc matkę, dlaczego wścieka się na ojca. „Wcale się nie wściekam” – krzyczy matka gniewnie. „Przecież słyszę, że krzyczysz” – wtrąca dziecko. „Mówię ci, że się nie wściekam, ale zaraz to zrobię, jak nie przestaniesz!” Dziecko wpada w panikę. Czuje się winne. Ma mętlik w głowie. Matka powiada, że się pomyliło. Lecz jeśli to prawda, skąd biorą się w nim te przykre doznania? Dziecko staje przed wyborem: albo uznać, że się nie myli, a matka świadomie je okłamuje, albo zaprzeczyć temu, co widzi, słyszy i odczuwa.
W przyszłości dziecko będzie prawdopodobnie unikać mętliku w głowie, ukrywając swoje spostrzeżenia, tak by nie narazić się na ich podważanie. Oduczy się ufać własnym oczom, uszom, odruchom serca i wkroczy z tą skłonnością w dorosłe życie, zwłaszcza w sferze osobistej.
Oczywiście nie można także zapominać o potrzebie czułości. Jeśli rodzice wiodą ciągłe spory, jeśli w kółko trwa „przepychanka”, nikt nie poświęca czasu i uwagi dzieciom. Są one złaknione ciepła, a zarazem nie potrafią go docenić ani przyjąć, ponieważ wierzą, że na nie nie zasługują.
Wróćmy teraz do pierwszego członu deskrypcji. Rodzina dysfunkcyjna to taka, w której występuje przynajmniej jeden z poniższych objawów:
Nadużywanie alkoholu, narkotyków bądź leków (przepisanych lub zdobytych nielegalnie).
Zachowania kompulsywne w rodzaju ustalonego raz na zawsze jadłospisu, obowiązkowych prac, przymusowego sprzątania w każdą sobotę, skrupulatnego oszczędzania, manii „higienicznej” czy sportowej, rytualnej gry, na przykład w toto-lotka, i tym podobne. Mają one charakter nałogowy i chorobliwy, niezwykle skutecznie niszczą intymność rodzinną oraz szczere kontakty między domownikami.
Patologia seksualna (molestowanie, uwodzenie dziecka).
Bezustanne napięcia i awantury.
Długie okresy „cichych” dni między rodzicami.
Zasadniczy konflikt wartości, racji i reguł wyznawanych przez rodziców, połączony z wciąganiem weń dzieci.
Rywalizacyjna postawa rodziców względem siebie lub potomstwa.
„Głowa rodziny” (ojciec lub matka), która nie potrafi nawiązać należytych stosunków z domownikami i wyraźnie ich unika, zrzucając winę na innych.
Surowość i rygorystyczność w sprawach finansowych, religijnych, seksualnych, uczuciowych, politycznych; ścisłe przepisy dotyczące oglądania telewizji, spędzania czasu, trybu życia i tym podobne. Obsesje takie szkodzą wszystkim, ponieważ uniemożliwiają zwykłe ludzkie relacje.
Biada dziecku, jeśli ojciec lub matka podpada pod którąś z tych kategorii. A cóż dopiero, gdy podpadają oboje! Ciekawe, że rodzice często uzupełniają się swymi patologiami: alkoholik żeni się z kobietą namiętnie pożerającą słodycze, po czym do końca życia walczą ze sobą o to, kto kogo ma pilnować. Niekiedy dochodzi do chorobliwej równowagi. Na przykład w przypadku nadopiekuńczej, gotowej „zagłaskać na śmierć” matki i groźnego, odpychającego ojca. Każda ze stron uważa się za upoważnioną przez postawę drugiej do zachowań destrukcyjnych wobec dziecka.
Istnieje nieskończenie wiele odmian rodzin dysfunkcyjnych. Wszystkie jednak dają ten sam efekt: wychowane w nich dzieci w mniejszym lub większym stopniu okazują się upośledzone. Upośledzone w sferze uczuć i relacji z bliźnimi.
Przypomnij sobie, jak zachowują się maluchy, gdy nie otrzymają należnej im porcji uwagi i czułości. Chłopiec dąsa się, złości, kopie coś z furią, odwraca się plecami; szuka wyładowania w bójce lub kłótni. Dziewczynka natomiast bierze swą ulubioną lalkę. Kołysząc ją i głaszcząc, utożsamiając się z nią, próbuje zyskać zaspokojenie „okrężną” drogą. Kobiety, które kochają za bardzo, robią mniej więcej to samo. Tyle że z pewnym wyrafinowaniem. Stają się piastunkami. Nierzadko w wielu dziedzinach naraz. Jeśli wychowywałaś się w rodzinie dysfunkcyjnej (zwłaszcza w rodzinie alkoholików), z reguły wybierasz sobie jakiś „opiekuńczy” zawód: pielęgniarki, terapeutki, pomocy społecznej, pracownicy poradni. Ciągnie cię do ludzkiej biedy, pochylasz się nad ludzkim bólem, starasz się mu ulżyć, ponieważ chcesz zagłuszyć własny ból. Ciągnie cię do potrzebujących, ponieważ ty też pragniesz czyjejś opieki i miłości.
Mężczyzna nie musi być chory i bez grosza przy duszy. Wystarczy, że nie umie się „odnaleźć”. Albo wygląda na bezradnego. Czasem wieje od niego chłodem. A czasem wybujałym egoizmem. Bywa uparciuchem, melancholikiem, kapryśnikiem. Albo dzikusem, osobą mało odpowiedzialną, niesłowną, znaną z niewierności. Albo kimś, kto otwarcie oznajmia wszem i wobec, że nie potrafiłby się zakochać. W zależności od środowiska, w którym wzrosłaś, reagujesz na ten czy inny wariant nieszczęścia. Ale reagujesz bez pudła, z silnym przeświadczeniem, że ów człowiek potrzebuje twojej pomocy, pasji, mądrości, bo inaczej marny jego los.
Dzieciństwo i młodość wypełniały ci zmagania. Z ojcem lub z matką, lub z obojgiem naraz. Czegoś ci brakowało, coś doskwierało, z czymś nie mogłaś się pogodzić. Przegrałaś. Pozostało pragnienie. Dlaczego nie miałoby się ziścić w dorosłym życiu?
Zauważ, że sprawy przybierają teraz chorobliwy obrót. Nie kierujesz wcale swych emocji, energii i intuicji na mężczyzn zwyczajnych, na mężczyzn, którzy przedstawiają sobą jakąś szansę zaspokojenia. Takich mężczyzn uważasz za nieciekawych. „Przemawiają” do ciebie wyłącznie ci, z którymi powielasz dawną wojnę rodzinną, kiedy to przechodziłaś samą siebie, starając się być czuła, dobra, pomocna, usłużna, roztropna, cierpliwa – byle tylko zyskać miłość, aprobatę i uwagę osób bynajmniej do tego nieskłonnych, bo zaabsorbowanych własnymi problemami. Zachowujesz się tak, jak gdyby miłość, aprobata i uwaga nie liczyły się zupełnie, jeżeli nie zostaną wydarte komuś, kto ani myśli cię nimi darzyć, ponieważ ma co innego na głowie.
„Opuszczenie” to słowo o dużym ciężarze gatunkowym. Kojarzy się ze stratą bliskich, samotnością i śmiercią. Kobiety kochające za bardzo doświadczyły już uczucia opuszczenia emocjonalnego. Pamiętają grozę i pustkę takiego stanu. Wybrany mężczyzna przypomina im pod wieloma względami tych, którzy niegdyś zostawili je bez opieki. Wzdrygają się więc na myśl o „powtórce” i usiłują za wszelką cenę odegnać zmorę.
„Pomagasz” mu, ponieważ sądzisz skrycie, że dzięki temu przekształcisz go w człowieka na miarę swych potrzeb i wygrasz wieloletnią batalię o czyjeś uczucia. Sobie skąpisz, a nawet odmawiasz wszystkiego, wobec partnera natomiast okazujesz niewiarygodną hojność i rozmach. I tak na przykład:
Kupujesz mu ubranie, żeby „wyglądał przyzwoicie”.
Opłacasz wizytę u psychologa i błagasz, by jak najprędzej skorzystał z porady.
Finansujesz jego kosztowne upodobania, bo powinien spędzać czas na czymś przyjemnym.
Przeprowadzasz się na drugi koniec kraju, ponieważ „on nigdy nie czuł się dobrze w tym mieście”.
Dzielisz się z nim wszystkim, co posiadasz, żeby nie popadł w kompleks niższości.
Wynajmujesz mu mieszkanie, żeby zaznał wreszcie spokoju ducha.
Pozwalasz się znieważać, gdyż „biedak nigdy nie mógł swobodnie wyrazić tego, co go dręczyło”.
Szukasz mu posady.
Powyższa lista to tylko próbka wyczynów, do jakich jesteś zdolna, gdy kochasz za bardzo. Rzadko przychodzi nam do głowy, by którąś pozycję zakwestionować. Trawimy raczej masę czasu i energii, rozmyślając nad możliwymi ulepszeniami. A nuż coś się wreszcie „sprawdzi”? A nuż wpadniemy na coś skuteczniejszego?
Gdyby w twej sytuacji znalazła się kobieta o innej biografii, powiedziałaby po prostu: „To okropne. Nie zamierzam dłużej tkwić w takim bagnie”. Ty jednak uważasz, że widać nie dałaś jeszcze z siebie wszystkiego. Wypatrujesz skwapliwie oznak metamorfozy partnera; rozważasz pod tym kątem wszelkie niuanse jego zachowań. Masz głębokie przeświadczenie, że już jutro nastąpi spodziewany cud. Nic dziwnego. Łatwiej czekać, aż on się zmieni, niż zmienić samą siebie i własne życie.
Rodzice dysfunkcyjni bywają często nieobliczalni, infantylni i słabi. Toteż dzieci szybko dojrzewają. Robią się niby-dorosłe, zanim potrafią udźwignąć ciężar dorosłości. Lecz są z tej roli dumne, a nawet się nią napawają. Mniemają później, że losy każdego bliskiego związku z drugim człowiekiem spoczywają na ich barkach, w czym zresztą utwierdza je fakt, że z reguły trafiają na partnerów niewydarzonych, kapryśnych, umywających ręce od wszystkiego. Wiecznie uginają się pod brzemieniem.
Rodzice nie uznali cię za osobę wartą ich względów i zachodów. Jakże tu więc uwierzyć, że jest się kimś dobrym, pociągającym i sympatycznym? Żadnej z kobiet, które kochają za bardzo, nie zaświta nawet myśl, że można mieć prawo do miłości z tytułu li tylko własnego istnienia. Niemal każda natomiast uważa się za uosobienie nieprawości, grzechów i skaz, które trzeba okupić stałym wysiłkiem. Żyje więc w ciągłym poczuciu winy i lęku przed przyłapaniem na tych strasznych przywarach. Stara się wypaść jak najlepiej, bo podejrzewa na swój temat rzeczy jak najgorsze.
Dziecko wychowane w rodzinie poważnie dysfunkcyjnej – z powodu alkoholizmu, przemocy fizycznej czy molestowania – nie może nie wpadać wciąż w panikę. Rodzina rozprzęga się i sypie. Nie ma przy nim nikogo. Wszystkie osoby, od których jest zależne, nie chcą lub nie potrafią się nim zająć. Są na to zbyt chore, przybite, udręczone. Rodzina taka jest w istocie źródłem bezustannego zagrożenia i strachu, a nie bezpieczeństwa i ciepła. Jeśli ktoś wzrastał w tego rodzaju otoczeniu, będzie próbował „odwrócić kartę” i stać się dla innych postacią opatrznościową, by nigdy już nie znaleźć się na czyjejś łasce i niełasce.
Kiedy kochamy za bardzo, przebywamy w świecie urojonym, gdzie zamiast mężczyzny, który przynosi nam tyle cierpień i rozczarowań, pojawia się ktoś, kim on na pewno będzie, jeżeli tylko mu pomożemy. W gruncie rzeczy nie wiemy nic o szczęściu. Nie doświadczyłyśmy nigdy zaspokojenia naszych emocjonalnych potrzeb. Toteż ów bajkowy świat jest wszystkim, czego ośmielamy się dla siebie żądać.
Wyobraź sobie, że masz już u swego boku mężczyznę z marzeń, mężczyznę upragnionego. Jaki miałby z ciebie pożytek? Co poczęłabyś ze swoją ofiarną (a kompulsywną) chęcią niesienia pomocy? Kim byś wówczas była? Dlatego właśnie wybierasz mężczyznę, który jest jego przeciwieństwem. I marzysz dalej.
Stanton Peele pisze w swojej książce Love and Addiction: „Narkotyk to coś, co przyćmiewa świadomość oraz usuwa ból i lęk. Niewykluczone, że najlepszym narkotykiem są pewnego typu związki miłosne. Cechują się one po pierwsze przemożną potrzebą obecności partnera (…). Po drugie zaś tym, że odciągają uwagę od wszelkich innych aspektów naszego życia”.
Obsesyjne przywiązanie do mężczyzny pozwala uniknąć wewnętrznej pustki; pozwala oddalić nudę, gniew, trwogę, zmartwienie. „Zażywamy” kogoś, bo nie chcemy zostać same z sobą. I im więcej ów ktoś przysparza nam cierpień, tym bardziej nas odrywa od smętnej rzeczywistości. Związek katastrofalny działa w istocie niczym silny środek odurzający. Bez dręczyciela czujemy się jak narkoman na głodzie. Mamy nawet podobne objawy: biegunkę, nudności, poty, gorączkę, drżenie, spowolnione ruchy, natrętne myśli, depresję, bezsenność, napady lęku. Nie zaznamy ulgi, dopóki nie wrócimy do ostatniego partnera lub nie znajdziemy sobie nowego.
Punkt ten dotyczy zwłaszcza kobiet, których matki były ofiarami jakiegoś nałogu. Wszystkie kobiety kochające za bardzo dźwigają specyficzny emocjonalny bagaż. Nierzadko skłania on do sięgnięcia po substancje psychoaktywne. Tendencja taka pojawia się szczególnie wówczas, gdy jest się dzieckiem nałogowców, w grę bowiem dodatkowo wchodzą czynniki genetyczne.
Struktura molekularna cukru rafinowanego nie różni się prawie od struktury alkoholu etylowego. Być może dlatego właśnie córki pijaczek tak często nie potrafią oprzeć się słodyczom. Pamiętaj, że cukier to nie pokarm, lecz używka. Zawiera wyłącznie puste kalorie. Działa na korę mózgową i wywołuje u wielu osób szybkie uzależnienie.
Kobiety kochające za bardzo umieją nadzwyczaj biegle i trafnie odgadywać, co ktoś czuje lub myśli, czego pragnie, z czym nie daje sobie rady. Są natomiast zadziwiająco ślepe, głuche i niewrażliwe na własne wnętrze. Wiedzą doskonale, co powinni zrobić inni. Same zaś nie potrafią podjąć żadnej roztropnej decyzji w sprawach dla nich istotnych. Zwykle nie mogą po prostu się w sobie „rozeznać”. Zaprzątnięcie cudzymi dramatami uwalnia je od dalszych wysiłków w tym kierunku.
Jak każdy, dają niekiedy upust emocjom. Szlochają, krzyczą, lamentują, biadolą. Lecz nie posługują się nigdy swymi uczuciami jako drogowskazem w momentach ważnych wyborów.
Jedna z moich pacjentek, skłonna do depresji żona alkoholika, powiedziała kiedyś: „Żyć z nim to tak, jakby mieć codziennie wypadek samochodowy”. Nieprzewidywalność i chwiejność ich stosunków, manewry i „podchody”, ciągłe niespodzianki, wzloty i upadki – wszystko to bezustannie bombardowało jej układ nerwowy. Kto jednak wyszedł cało i zdrowo z jakiegoś wypadku, ten z pewnością pamięta owo dziwne poczucie lekkości i uniesienia, które pojawia się wkrótce potem. Stan taki wywołany jest wysokim stężeniem adrenaliny wydzielonej przez organizm wskutek szoku. Kiedy jesteśmy w dołku, instynktownie szukamy czegoś, co nas poruszy, co nami wstrząśnie i wybije z niego. Może to być kłótnia. Albo wypadek. Albo małżeństwo z alkoholikiem.
Depresja, nadużywanie alkoholu i szkodliwe nawyki żywieniowe są zjawiskami blisko spokrewnionymi; niewykluczone, że także genetycznie. Większość kobiet cierpiących na anoreksję pochodzi z rodzin, w których piło oboje rodziców, a pacjentki z depresją to często córki alkoholika lub alkoholiczki. Jeżeli wzrastałaś w tego rodzaju otoczeniu, musisz uważać. Możesz mieć podwójne uwarunkowania: środowiskowe i genetyczne. Strzeż się zwłaszcza ludzi z podobnym syndromem, ponieważ właśnie oni będą silnie do ciebie „przemawiać”.
Furiata natomiast uważasz za postać pasjonującą. Gbur na pewno zareaguje w końcu na twą uprzejmość. Młokos wydaje ci się czarujący i bezradny. W awanturniku dostrzegasz coś romantycznego. Ponurak nęci cię jakąś tajemnicą. Mężczyzna kapryśny potrzebuje twego zrozumienia. Mężczyzną nieszczęśliwym trzeba się koniecznie zająć. Nieudacznik aż się prosi, byś mu dodała odwagi, odpychający pedant zaś czeka przecież na czyjeś dobre i ciepłe słowo. I tak dalej. A jeśli mężczyzna jest całkiem w porządku? To fatalnie, bo przecież jemu nie jest potrzebna pomoc. Co tu poprawiać? A jeśli jest w dodatku miły i zależy mu na tobie? To jeszcze gorzej, bo przecież nie da się przy nim pocierpieć. Możesz kochać za bardzo albo wcale.
W następnych rozdziałach poznasz różne kobiety. Każda z nich – jak Jill – opowie ci o swych perypetiach. Śledząc ich losy, lepiej zrozumiesz mechanizmy, które sterowały dotąd twoim życiem. A wtedy będziesz gotowa tak posłużyć się podanymi na koniec radami, by stworzyć sobie życie pełne radości, miłości i samorealizacji. Czego ci serdecznie życzę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Women Who Love Too Much
Copyright © 1985, 1997 and 2008 by Robin Norwood
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2018
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Ilustracja na okładce
© art_of_sun/Shutterstock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Kobiety, które kochają za bardzo, wyd. VI, Poznań 2021)
ISBN 978-83-8188-859-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer