Kobiety, które kochają za bardzo - Robin Norwood - ebook + audiobook + książka

Kobiety, które kochają za bardzo ebook

Robin Norwood

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najlepszy poradnik dla kobiet zaangażowanych w destrukcyjne związki.

Dlaczego kocham za bardzo?

Co zrobić, by nie tkwić w chorym związku?

Jak odzyskać poczucie własnej wartości?

Dzięki tej książce dowiesz się m.in.:

  • co skłania kobiety do angażowania się w toksyczne związki
  • dlaczego kobiety podporządkowują niewłaściwym mężczyznom całe swoje życie
  • dlaczego tkwią w takich związkach i nie próbują z nich uciec

Robin Norwood pokazuje i podpowiada, jak rozpoznać destrukcyjne związki, których korzenie tkwią zwykle w dzieciństwie. Uczy, jak wygrać w walce z uzależnieniem od rujnującego uczucia, ocalić własną osobowość, odzyskać godność i poczucie własnej wartości i stworzyć nowy dojrzały i satysfakcjonujący związek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Oceny
4,8 (168 ocen)
137
23
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Komu można tę książkę polecić? Każdemu, kto czuje, że może mieć problem z mężczyznami. Trudno jest przyznać się do tych rzeczy przed sobą, a jeszcze trudniej jest je rozwiązać. Mogę tylko powiedzieć z własnego doświadczenia, że ​​ same nie znikną i nigdy nie znajdziemy odpowiedniego mężczyzny, który pomoże nam poczuć się kochaną i spełnioną. Same musimy zacząć kochać siebie i poznać swoją wartość, zanim będziemy mogły zaakceptować czyjąś miłość i nauczyć się od nowa pokochać. Ta książka może być twoim pierwszym krokiem na drodze do tego. Książka pomoże zrozumieć lepiej kondycję i zachęci do przełomu: by kierować swoje życie nie na związek z partnerem, ale raczej na swoje zdrowie i życie. Ten poradnik okazał się być bestsellerem dotyczącym związków, bada i pokazuje, jak silnie uzależniające są niezdrowe związki, ale także podaje bardzo konkretny program wychodzenia z choroby nadmiernej miłości, problemu, który nęka kobiety na całym świecie. http://autorzy365.pl/zaangazowana-w...
31
Thermuthis

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa lektura dla kobiet cierpiących w związkach z nieodpowiedzialnymi, niedojrzałymi i okrutnymi mężczyznami.
10
olamusialowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka która zmienia życie kobiet, które wychowały się w dysfunkcyjnym domu. Otwiera oczy, odziera boleśnie z iluzji, wywołuje płacz, ból, cierpienie i oczyszczenie. Przynosi ostatecznie ulgę.
00
kasiafischer

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się że na nią trafiłam i znowu do niej za jakiś czas wrócę
00
Elka-brukselka

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytaj. Warto. Choć czasem boli.
00

Popularność




Dedy­kuję tę książkę ruchowi zapo­cząt­ko­wa­nemu przez Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków.

Z wyra­zami wdzięcz­no­ści za cud ozdro­wie­nia

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Lau­rze Gol­den-Bel­lotti

Lauro, gdy czy­tam wła­sne słowa, liczące sobie bez mała ćwierć wieku, na każ­dej stro­nie wyczu­wam w nich znowu twoją napro­wa­dza­jącą rękę. Twój wyostrzony instynkt redak­tor­ski, cie­płe słowa zachęty dla debiu­tantki, doda­wały mi pew­no­ści sie­bie, pod­nio­sły moją wia­ry­god­ność. Wypo­le­ro­wa­łaś tę książkę tak, że lśni do dzi­siaj.

Lauro, sto­krotne dzięki.

Piper Nor­wood

Mojej uko­cha­nej córce, naj­bliż­szej przy­ja­ciółce, a teraz rów­nież nie­zmor­do­wa­nej asy­stentce w pro­wa­dze­niu kwe­rend. Wiel­kie podzię­ko­wa­nia ze strony nie­za­zna­jo­mio­nej z kom­pu­te­rem mamy (która pra­gnie taka pozo­stać) za prze­nie­sie­nie w dwu­dzie­sty pierw­szy wiek zaso­bów źró­dło­wych. Bez cie­bie nie była­bym w sta­nie tego doko­nać. Kocham cię i dzię­kuję, Piper.

Sera­fi­nie Clarke i Brie Bur­ke­man

Za nie­na­ganny pro­fe­sjo­na­lizm, za fascy­nu­jącą dba­łość o szcze­gół, za dobry humor, za nie­słab­nące słowa zachęty i za przy­jaźń, którą oka­zy­wa­ły­ście mnie i mojej książce pod­czas roz­wią­zy­wa­nia splot po splo­cie tego węzła gor­dyj­skiego. Wdzięczna jestem, że tra­fi­łam pod wasze opie­kuń­cze skrzy­dła. Ogromne podzię­ko­wa­nia, moje panie.

Wszyst­kim w Pocket Books

Z głębi serca dzię­kuję każ­demu, kto przez te wszyst­kie lata tak wiele zro­bił dla mnie i mojej książki. Two­rzy­cie wspa­niały zespół i mam wiel­kie szczę­ście, że to wła­śnie wy tyle dla mnie doko­na­li­ście. Dzię­kuję wszyst­kim!

Czy­tel­nicz­kom

Wiele z was pisało do mnie, jak bar­dzo książka odmie­niła wasze życie. Listy opi­su­jące powrót do pełni zdro­wia to dla mnie naj­więk­szy dar. Wzbo­ga­ciły mnie w spo­sób nie do prze­ce­nie­nia. Pozo­sta­je­cie żywym dowo­dem na to, co jest istotą tej książki.

Naj­ser­decz­niej­sze, naj­głęb­sze podzię­ko­wa­nia!

WSTĘP

Po książkę, którą trzy­masz w ręku, kobiety się­gały bli­sko ćwierć wieku temu w nadziei zna­le­zie­nia w niej ratunku i wyzwo­le­nia od udręki miło­ści i od part­nera. Naj­pierw książka pomo­gła kobie­tom w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, potem, tłu­ma­czona na dwa­dzie­ścia pięć języ­ków, kobie­tom na całym świe­cie; w Chi­nach i Bra­zy­lii, Fran­cji i Fin­lan­dii, Irlan­dii i Izra­elu, Ara­bii Sau­dyj­skiej i Ser­bii – milio­nom kobiet, które w życiu, poprzez uwa­run­ko­wa­nia kul­tu­rowe, socjo­eko­no­miczne, edu­ka­cyjne i poko­le­niowe, łączyła ta sama potrzeba: zdo­by­cia pomocy w kocha­niu za bar­dzo.

Od czasu pierw­szego wyda­nia Kobiet, które kochają za bar­dzo postawy i zwy­czaje ule­gły na szczę­ście rady­kal­nej zmia­nie. Kocha­nie za bar­dzo, uzna­wane nie­gdyś za natu­ralne, dziś jest postrze­gane jako stan nie­bez­pieczny dla kobiety, wysy­sa­jący z niej wszel­kie siły. Nie­mniej powszechne uzna­nie szko­dli­wo­ści tego zja­wi­ska nie wystar­cza, aby powstrzy­mać cha­rak­te­ry­styczne dla tej obse­sji emo­cje i zacho­wa­nia.

Trudi, którą pozna­cie w roz­dziale dru­gim, a póź­niej spo­tka­cie jesz­cze w roz­dziale jede­na­stym, nie będzie dzi­siaj wyglą­dać, ubie­rać się, a nawet jeść w spo­sób, w jaki robiła to w latach 80., gdy wydano tę książkę – z całą też pew­no­ścią nie spę­dzi całego lata w domu, cze­ka­jąc z utę­sk­nie­niem przy tele­fo­nie, który ni­gdy nie zadzwoni. Dzi­siej­sza Trudi może nawet świa­do­mie przy­znać, że rze­czy­wi­ście ma pro­blem z „kocha­niem za bar­dzo”, gdy po raz kolejny spraw­dzi swój tele­fon komór­kowy w nadziei, że znaj­dzie w nim wia­do­mość od niego, a potem roz­pacz­li­wie sama wyśle do niego jesz­cze jed­nego e-maila lub SMS-a. Lecz jed­nak tak wła­śnie postąpi. Zewnętrzne zacho­wa­nia może się zmie­niły, ale zasad­ni­cza obse­sja pozo­staje tak samo silna.

Dla­czego teraz, kiedy potra­fimy już okre­ślić i nazwać pro­blem, nie zawsze umiemy go poko­nać? Zra­nie­nie, które leży u pod­staw kocha­nia za bar­dzo, nie ma tej nie­zbęd­nej mocy, aby samo się uzdro­wić, podob­nie jak czło­wiek nie potrafi się pod­nieść, cią­gnąc się za koł­nierz. Jeżeli rze­czy­wi­ście chcemy zmie­nić coś, co jest tak głę­boko w nas zako­rze­nione, potrzebna jest nam pomoc z zewnątrz i tu wła­śnie przy­datna się staje niniej­sza książka. Tym, które naprawdę chcą coś zmie­nić, służy taką pomocą.

Kolejne wzno­wie­nie Kobiet, które kochają za bar­dzo, uzu­peł­nione źró­dłami pomocy i wybraną biblio­gra­fią, to oka­zja do uczcze­nia i zara­zem potwier­dze­nia dotych­cza­so­wego nie­pod­wa­żal­nego suk­cesu książki, a rów­nież do pod­kre­śle­nia nie­słab­ną­cej wagi tematu, jak i sku­tecz­no­ści prze­kazu, który wbrew upły­wowi czasu wciąż się spraw­dza w róż­nych zakąt­kach świata. Książka ta, ze swo­imi histo­riami doty­czą­cymi uza­leż­nień w rela­cjach mię­dzy­ludz­kich oraz odpo­wied­nimi radami i wska­zów­kami pro­wa­dzą­cymi do ich uzdro­wie­nia, umoż­li­wiła kobie­tom na całym glo­bie prze­mianę swo­jego życia.

Spró­buj ją wyko­rzy­stać, by zmie­nić także swoje życie.

WPRO­WA­DZE­NIE

Jeżeli miłość ozna­cza dla nas cier­pie­nie, kochamy za bar­dzo. Jeżeli z przy­ja­ciółmi roz­ma­wiamy głów­nie o nim, o jego pro­ble­mach, jego poglą­dach, jego uczu­ciach; jeżeli pra­wie każda nasza wypo­wiedź roz­po­czyna się sło­wem „on”, kochamy za bar­dzo.

Jeżeli wciąż roz­grze­szamy go ze złych humo­rów, znie­czu­licy, przy­krego uspo­so­bie­nia, wybu­chów zło­ści, kła­dąc wszystko na karb nie­szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa; jeżeli sta­ramy się być tera­peutką, kochamy za bar­dzo.

Jeżeli w trak­cie lek­tury jakie­goś porad­nika zakre­ślamy ustępy, które mogą mu się oka­zać przy­datne, kochamy za bar­dzo.

Jeżeli nie lubimy jego cha­rak­teru, zacho­wa­nia i postaw, a zara­zem sądzimy, że zechce się dla nas zmie­nić, jeśli tylko będziemy dość atrak­cyjne i czułe, kochamy za bar­dzo.

Jeżeli zwią­zek z nim naraża na szwank naszą rów­no­wagę emo­cjo­nalną, a nawet nasze zdro­wie i bez­pie­czeń­stwo, z pew­no­ścią kochamy za bar­dzo.

Choć bole­sne i roz­cza­ro­wu­jące, doświad­cze­nie to jest udzia­łem tylu kobiet, że nie­mal uwie­rzy­ły­śmy, iż tak wła­śnie musi wyglą­dać intymny zwią­zek z męż­czy­zną. Więk­szość z nas kochała za bar­dzo przy­naj­mniej raz w życiu, a dla wielu stało się to powra­ca­ją­cym wąt­kiem w bio­gra­fii. Czę­ści z nas obse­sja na tle part­nera i wza­jem­nych sto­sun­ków wręcz unie­moż­li­wia nor­malne funk­cjo­no­wa­nie.

W niniej­szej książce przy­pa­trzymy się bacz­nie przy­czy­nom, dla któ­rych wiele kobiet – szu­ka­jąc kogoś, kto by je kochał – zdaje się nie­uchron­nie tra­fiać na part­ne­rów zim­nych i szko­dli­wych. Posta­rajmy się wyja­śnić, dla­czego, wie­dząc już, że zwią­zek nie zaspo­kaja naszych potrzeb, nie potra­fimy poło­żyć mu kresu. Poka­żemy rów­nież, jak miłość prze­ra­dza się w miłość prze­sadną, gdy part­ner oka­zuje się nie­od­po­wiedni, obo­jętny lub nie­przy­stępny, a my nie umiemy się z nim roz­stać, ponie­waż tym bar­dziej nas do niego cią­gnie. Zro­zu­miemy wów­czas, jak nasza potrzeba miło­ści, nasza tęsk­nota za miło­ścią, a wresz­cie sama miłość staje się nało­giem.

Ter­min „nałóg” brzmi groź­nie. Pod­suwa obraz ofiary hero­iny, któ­rej ręce pokłute są igłami, a życie jaw­nie zmie­rza ku auto­de­struk­cji. Nie życzymy sobie, by okre­ślać tym mia­nem spo­sób, w jaki odno­simy się do płci prze­ciw­nej. Tym­cza­sem wiele z nas naprawdę trak­tuje męż­czyzn jak nar­ko­tyk. I nie wydo­bę­dzie się z tego, nie pojąw­szy uprzed­nio całej powagi swej sytu­acji.

Jeżeli kie­dy­kol­wiek dałaś się opę­tać męż­czyź­nie, musia­łaś chyba cza­sem mieć wra­że­nie, że źró­dłem wszyst­kiego nie jest miłość, lecz strach. Kto kocha obse­syj­nie, wciąż się boi – boi się samot­no­ści, boi się bycia nie­ko­cha­nym i nie­do­ce­nia­nym, boi się zlek­ce­wa­że­nia, opusz­cze­nia, a nawet zagłady. Kochamy w roz­pacz­li­wej nadziei, że męż­czy­zna uśmie­rzy nasze lęki. Nie­stety, lęki – a wraz z nimi obse­sja – pogłę­biają się, aż w końcu darze­nie miło­ścią po to, by ją otrzy­mać w zamian, prze­ista­cza się w główną siłę napę­dową naszego życia. A skoro stra­te­gia nie przy­nosi efek­tów, pró­bu­jemy jesz­cze raz, kochamy jesz­cze moc­niej. I tak zaczy­namy kochać za bar­dzo.

Na trop „kocha­nia za bar­dzo” jako szcze­gól­nego zespołu myśli, uczuć i zacho­wań wpa­dłam po wielu latach pracy w poradni dla alko­ho­li­ków i nar­ko­ma­nów. Prze­pro­wa­dziw­szy setki wywia­dów z nało­gow­cami i ich rodzi­nami, doko­na­łam zdu­mie­wa­ją­cego odkry­cia. Pacjenci wzra­stali w oto­cze­niu dość róż­no­rod­nym, nato­miast part­nerki pacjen­tów wywo­dziły się pra­wie zawsze z rodzin „trud­nych”, dys­funk­cyj­nych; z rodzin, w któ­rych zazna­wały wię­cej stre­sów i cier­pień, niż dzieje się to zwy­kle. Bory­ka­jąc się z nało­giem swych towa­rzy­szy, kobiety te (zwane w porad­nia­nym żar­go­nie „współ­uza­leż­nio­nymi”) nie­świa­do­mie odtwa­rzały i prze­ży­wały na nowo ważne aspekty wła­snego dzie­ciń­stwa.

Dzięki kon­tak­tom z żonami i przy­ja­ciół­kami nało­gow­ców zaczę­łam stop­niowo docie­rać do sedna „kocha­nia za bar­dzo”. Z ich bio­gra­fii wyzie­rała potrzeba wyż­szo­ści połą­czo­nej z cier­pie­niem, czego prze­cież nie można nie doświad­czyć w roli „wyba­wi­cielki”. Zro­zu­mia­łam, co tak prze­moż­nie przy­kuwa je do męż­czy­zny, który z kolei przy­kuł się do jakiejś sub­stan­cji. Obu stro­nom trzeba pomóc, ponie­waż obie wykań­cza nałóg: w jed­nym przy­padku zatru­cie che­miczne, w dru­gim zaś zatru­cie złym uczu­ciem.

Dzięki tym kobie­tom uprzy­tom­ni­łam sobie, jak dalece dzie­ciń­stwo wyci­ska swe piętno na spo­so­bach odno­sze­nia się do płci prze­ciw­nej w życiu doro­słym. Ich gło­sów powi­nien wysłu­chać każdy, kto kocha za bar­dzo, jeżeli chce wie­dzieć, skąd się wzięła owa pre­dy­lek­cja do cho­ro­bli­wych związ­ków i jak się z nią upo­rać, by wyzdro­wieć.

Nie twier­dzę wcale, że jedy­nie kobiety mają skłon­ność do kocha­nia za bar­dzo. W nałóg taki popa­dają także nie­któ­rzy męż­czyźni, a ich odczu­cia i zacho­wa­nia wypły­wają z ana­lo­gicz­nych źró­deł. Na ogół jed­nak emo­cjo­nalne oka­le­cze­nie w dzie­ciń­stwie nie wywo­łuje u męż­czyzn ten­den­cji do „cho­rej miło­ści”. Wsku­tek całego splotu czyn­ni­ków kul­tu­ro­wych i bio­lo­gicz­nych ratują się oni zwy­kle poprzez pogoń za czymś raczej bez­oso­bo­wym i zewnętrz­nym niż intym­nym. Obse­syj­nie zaj­mują się pracą, spor­tem czy jakimś hobby, pod­czas gdy kobiety – uwa­run­ko­wane przez bio­lo­gię i kul­turę – rzu­cają się w romans. Czę­sto wła­śnie z czło­wie­kiem emo­cjo­nal­nie upo­śle­dzo­nym.

Mam nadzieję, że lek­tura niniej­szej książki pomoże wszyst­kim, któ­rzy kochają za bar­dzo. Ale adre­so­wa­łam ją przede wszyst­kim do kobiet, gdyż jest to przy­pa­dłość głów­nie kobieca. Przy­świe­cały mi cele dość kon­kretne: uzmy­sło­wić czy­tel­nicz­kom destruk­cyjny cha­rak­ter takiego wzorca, wska­zać jego genezę i dostar­czyć narzę­dzi do sku­tecz­nego upo­ra­nia się z nim.

Jeżeli kochasz za bar­dzo, muszę lojal­nie ostrzec: książka nie będzie łatwa ani przy­jemna. I jeśli pasu­jesz do przy­to­czo­nego na początku opisu, a mimo to lek­tura zupeł­nie cię nie poru­szy bądź wręcz znu­dzi czy ziry­tuje, jeżeli nie zdo­łasz się w nią wcią­gnąć lub uznasz, że przy­da­łaby się raczej komuś innemu, gorąco radzę się­gnąć po książkę za jakiś czas. Wszy­scy bowiem zaprze­czamy cze­muś, co oka­zuje się zbyt bole­sne lub groźne, czego nie potra­fimy zaak­cep­to­wać. Zaprze­cze­nie to natu­ralny śro­dek samo­obrony, działa auto­ma­tycz­nie i spon­ta­nicz­nie. Być może dopiero przy powtór­nej lek­tu­rze będziesz umiała sta­wić czoło swym dozna­niom i naj­głęb­szym prze­ży­ciom.

Czy­taj powoli, sta­ra­jąc się wczuć inte­lek­tu­al­nie i emo­cjo­nal­nie w kobiece opo­wie­ści. Przy­padki te mogą ci się wydać skrajne. Zapew­niam jed­nak, że jest wręcz prze­ciw­nie. Spo­tka­łam setki kobiet (pry­wat­nie i zawo­dowo), które kochają za bar­dzo. Ich syl­wetki, cha­rak­tery i pery­pe­tie nie zostały tu wcale odma­lo­wane w bar­wach prze­sad­nych. W rze­czy­wi­sto­ści bywa dużo, dużo gorzej. Gdy­byś więc odnio­sła wra­że­nie, że twój przy­pa­dek należy do sto­sun­kowo bła­hych, pra­gnę ci powie­dzieć, że tak wła­śnie wygląda typowa pierw­sza reak­cja więk­szo­ści mych pacjen­tek. Każda na począ­tek baga­te­li­zuje wła­sną sprawę („nie jest ze mną aż tak źle”) i z pasją roz­pra­wia o fatal­nej sytu­acji innych kobiet, które mają „praw­dziwe pro­blemy”.

Jeden z para­dok­sów życia polega na tym, że kobiety reagują ze współ­czu­ciem i zro­zu­mie­niem na nie­szczę­ścia cudze, a zara­zem kom­plet­nie nie dostrze­gają (jak gdyby zaśle­pione) nie­szczęść, które przy­gnia­tają je same. Znam to dosko­nale z autop­sji. Kocha­łam za bar­dzo przez wiele lat i dopiero znaczny uszczer­bek zdro­wia fizycz­nego i psy­chicz­nego zmu­sił mnie do ana­lizy dotych­cza­so­wych ukła­dów z męż­czy­znami. Udało mi się zmie­nić cho­ro­bliwy sche­mat, co przy­nio­sło zba­wienne skutki.

Toteż mam nadzieję, że lek­tura pomoże ci nie tylko lepiej zro­zu­mieć wła­sną kon­dy­cję, lecz także zachęci do prze­łomu: do skie­ro­wa­nia owej tro­skli­wej uwagi nie na zwią­zek z part­ne­rem, ale na twoje życie i zdro­wie.

Trzeba tu wystą­pić z kolejną prze­strogą. Książka ta przed­sta­wia – wzo­rem więk­szo­ści porad­ni­ków – wiele kro­ków, jakie należy poczy­nić w celu zmiany sytu­acji. Jeżeli się na nie zde­cy­du­jesz, cze­kają cię lata pracy i cał­ko­wi­tego zaan­ga­żo­wa­nia w sprawę. Nie ist­nieje bowiem żadna „droga na skróty”, która wypro­wa­dzi cię z pułapki sche­matu. Wyuczy­łaś się go dawno temu i sto­so­wa­łaś wie­lo­krot­nie. Nic więc dziw­nego, że próby wydo­by­cia się zeń wyma­gać będą wytrwa­ło­ści, hartu i odwagi. Lecz głowa do góry! Jeżeli niczego nie zmie­nisz, i tak cze­kają cię cięż­kie boje. Wolisz wal­czyć o zwy­kłe prze­trwa­nie czy też o swój roz­wój? Jeżeli wybie­rzesz rekon­wa­le­scen­cję zamiast osoby kocha­ją­cej kogoś aż do bólu, pojawi się kobieta, która kocha sie­bie wystar­cza­jąco mocno, by poło­żyć bólowi kres.

ROZ­DZIAŁ 1

KOCHAĆ MĘŻ­CZYZN BEZ WZA­JEM­NO­ŚCI

Męczen­nico miło­ści,

Nie podzi­wia cię nikt, nie współ­czuje,

Choć praw­dziwy i ogromny jest twój ból,

Nie­wol­nico miło­ści,

Tak okrut­nie zły los cię trak­tuje,

Choć grasz świet­nie tę naj­prost­szą z dam­skich ról.

Raz namięt­ność, raz kop­niak – balan­su­jesz na linie,

Cały świat niech prze­pad­nie, twoja miłość nie zgi­nie.

Męczen­nica miło­ści

Było to pierw­sze spo­tka­nie Jill z tera­peutą, spra­wiała więc wra­że­nie nieco spe­szo­nej. Żwawa i drobna, z blond locz­kami w stylu kró­lewny z bajek, przy­sia­dła sztywno na brzegu krze­sła. Wszystko w niej wyda­wało się okrą­głe: twarz, dość pełna figura, a zwłasz­cza błę­kitne oczy, któ­rymi zlu­stro­wała dyplomy zawie­szone na ścia­nie gabi­netu. Wypy­tała mnie o stu­dia i zezwo­le­nie na prak­tykę, wspo­mi­na­jąc nie bez widocz­nej dumy, że sama stu­diuje prawo.

Potem zamil­kła. Przyj­rzała się wła­snym sple­cio­nym pal­com.

– Chyba powin­nam powie­dzieć, dla­czego tu przy­szłam – wyrzu­ciła z sie­bie nagle, jakby z każ­dym sło­wem nabie­ra­jąc odwagi – przy­szłam tu, to zna­czy na psy­cho­te­ra­pię, bo jestem nie­szczę­śliwa. Oczy­wi­ście cho­dzi o męż­czyzn. Zawsze zro­bię coś takiego, że odcho­dzą. Zaczyna się niby dobrze. Sta­rają się i tak dalej, ale kiedy tylko poznamy się bli­żej – w tym miej­scu skrzy­wiła się – wszystko się sypie…

Oczy Jill zalśniły od powstrzy­my­wa­nych z tru­dem łez. Zwol­niła tempo mówie­nia.

– Chcia­ła­bym się dowie­dzieć, co robię nie tak, co mam w sobie zmie­nić. Na pewno dam radę. Nie wymi­guję się od niczego. Jestem naprawdę pra­co­wita – znów zaczęła mówić szyb­ciej – i chętna. Tylko nie wiem, dla­czego to mi się wciąż przy­tra­fia. Boję się jesz­cze raz spa­rzyć. W kółko to samo, cier­pie­nia i cier­pie­nia. Ja po pro­stu zaczę­łam się bać męż­czyzn. Potrzą­snęła locz­kami i roz­ża­liła się na całego. – Nie wytrzy­mam tego dłu­żej. Jestem taka strasz­nie samotna. Na pra­wie dają nam nie­zły wycisk, a ja prze­cież muszę poza tym zaro­bić na sie­bie. Haruję od rana do wie­czora. Tak wła­śnie wyglą­dał ostatni rok. Naj­pierw do pracy, potem na wykłady, potem książki, skrypty i wku­wa­nie, wresz­cie resztką sił do łóżka. I nikogo, nikogo bli­skiego… Wtedy poja­wił się Randy – cią­gnęła szybko dalej – dwa mie­siące temu wybra­łam się do San Diego odwie­dzić zna­jo­mych. On jest adwo­ka­tem, a spo­tka­li­śmy się na dan­singu, ci zna­jomi wycią­gnęli mnie tam wie­czo­rem. Od razu coś mię­dzy nami zasko­czyło. Mie­li­śmy sobie tyle do powie­dze­nia, cho­ciaż może głów­nie to ja mówi­łam. Ale wyglą­dało na to, że mu się to podoba. Ach, jak dobrze być z męż­czyzną, który inte­re­suje się czymś, co i dla mnie jest ważne! – Ścią­gnęła brwi. – Naprawdę musia­łam mu wpaść w oko. Wie pani, wypy­ty­wał, czy jestem mężatką – ja się dwa lata temu roz­wio­dłam – czy miesz­kam sama, no, takie rze­czy…

Mogłam już sobie dosko­nale wyobra­zić zapał, z jakim Jill roz­pra­wiała tego pierw­szego wie­czoru przy dźwię­kach muzyki. A także skwa­pli­wość, z jaką powi­tała Randy’ego, gdy tydzień póź­niej pod­czas służ­bo­wego wyjazdu nad­ło­żył sto mil, żeby się z nią zoba­czyć. Po kola­cji na mie­ście zapro­po­no­wała mu noc­leg u sie­bie. Powi­nien prze­cież odpo­cząć przed drogą powrotną. Randy nie miał nic prze­ciwko temu i tak się zaczęło.

– Było cudow­nie. Pozwo­lił mi coś dla sie­bie przy­rzą­dzić i cie­szył się, że ktoś tak się nim zaj­muje. Rano przed odjaz­dem wypra­so­wa­łam mu koszulę. Ja uwiel­biam trosz­czyć się o męż­czyzn. Naprawdę świet­nie do sie­bie paso­wa­li­śmy.

Twarz Jill roz­bły­sła tęsk­nym uśmie­chem. W miarę dal­szej opo­wie­ści sta­wało się jed­nak coraz bar­dziej jasne, że natych­miast popa­dła w obse­sję.

Kiedy Randy dotarł do swego miesz­ka­nia w San Diego, tele­fon już dzwo­nił. Jill się nie­po­ko­iła; w końcu to długa podróż. Jak to dobrze, że naresz­cie doje­chał szczę­śli­wie do domu. Odnio­sła wra­że­nie, że tro­chę go ten tele­fon znie­cier­pli­wił, więc prze­pro­siw­szy za kło­pot, odwie­siła słu­chawkę. Ale zaraz poczuła nie­miłe ukłu­cie. Oto znów jest tą stroną, która oka­zuje wię­cej uwagi i serca.

– Randy powie­dział mi kie­dyś, że jeśli będę natrętna, znik­nie. Prze­stra­szy­łam się okrop­nie. Wszystko na mojej gło­wie. Mam go kochać, a jed­no­cze­śnie dać mu spo­kój. Nie mogłam tak postą­pić. I im bar­dziej się dener­wo­wa­łam, tym czę­ściej szu­ka­łam z nim kon­taktu.

Wkrótce Jill zaczęła dzwo­nić co wie­czór. Umó­wili się, że będą tele­fo­no­wać na prze­mian, ale gdy wypa­dła kolejka Randy’ego i robiło się coraz póź­niej, nie umiała sobie zna­leźć miej­sca. Nie było mowy o spa­niu, więc oczy­wi­ście łapała za tele­fon. Ich roz­mowy trwały długo i odzna­czały się dość nie­wielką kla­row­no­ścią.

– Tłu­ma­czył mi, że zapo­mniał, a ja mu na to: „Jak mogłeś zapo­mnieć? Ja prze­cież ni­gdy nie zapo­mniałam”. Mówi­li­śmy o przy­czy­nach i wtedy wyczu­wa­łam jego lęk przed zbli­że­niem, no to usi­ło­wa­łam mu pomóc to prze­ła­mać. Wciąż powta­rzał, że nie wie, czego chce od życia, więc sta­ra­łam się mu wyja­śnić, co ma do wyboru.

I tak Jill przy­jęła wobec Randy’ego postawę „tera­peutki”, w nadziei, iż to go ośmieli do żyw­szych emo­cjo­nal­nie reak­cji. Gdyby ktoś wów­czas powie­dział: Randy po pro­stu cię nie chce, nie uwie­rzy­łaby wła­snym uszom. Prze­cież już zde­cy­do­wała, że jest mu potrzebna.

Dwu­krot­nie wybrała się na week­end samo­lo­tem do San Diego. Za dru­gim razem Randy spę­dził całą nie­dzielę przed tele­wi­zo­rem, popi­ja­jąc piwo i kom­plet­nie igno­ru­jąc obec­ność Jill. To był naprawdę „czarny dzień”.

– A czy on w ogóle dużo pił? – spy­ta­łam.

Jill lekko się wzdry­gnęła.

– Ależ skąd, nie… cho­ciaż w grun­cie rze­czy nie wiem. Ni­gdy o tym nie myśla­łam. Oczy­wi­ście popi­jał tego wie­czoru, gdy­śmy się poznali. No, ale to natu­ralne, w końcu byli­śmy w lokalu. Cza­sem sły­sza­łam przez tele­fon grze­cho­ta­nie kostek lodu w szklance. I nawet doku­cza­łam mu tro­chę na ten temat, że nie­do­brze pić solo, i tak dalej… Chyba zawsze popi­jał, kiedy go widzia­łam. Ale sądzi­łam, że on zwy­czaj­nie lubi wypić drinka. To chyba nor­malne, nie? – Jill zadu­mała się na chwilę. – Cza­sem przez tele­fon mówił śmiesz­nie, zwłasz­cza jak na adwo­kata. Tak jakoś męt­nie, od rze­czy, bez ładu i składu. Ale nie przy­szło mi do głowy, że to ma zwią­zek z piciem. Nie pamię­tam, jak sobie to tłu­ma­czy­łam. Pew­nie wcale się nad tym nie zasta­na­wia­łam. – Oczy Jill zro­biły się smutne. – Może rze­czy­wi­ście pił za dużo, ale to na pewno dla­tego, że go nudzi­łam. Chyba oka­za­łam się nie dość inte­re­su­jąca i nie chciał być ze mną – tu w gło­sie Jill poja­wił się nie­po­kój – mój mąż też nie chciał być ze mną, to jasne jak słońce! I tak samo mój ojciec. Co jest we mnie? Dla­czego oni wszy­scy odbie­rają mnie w ten spo­sób? Co robię źle?

Gdy tylko Jill uświa­da­miała sobie jakiś pro­blem w swych sto­sun­kach z oso­bami dla niej waż­nymi, usi­ło­wała natych­miast go roz­wią­zać, a co wię­cej, usi­ło­wała wziąć natych­miast na sie­bie całą odpo­wie­dzial­ność za to, że ów pro­blem zaist­niał. Skoro Randy, mąż i ojciec nie zdo­łali jej poko­chać, widać zro­biła coś „nie tak”. Albo jakoś „nawa­liła”.

Uczu­cia, zacho­wa­nia, postawy i doświad­cze­nia życiowe Jill były typo­wymi uczu­ciami, zacho­wa­niami, posta­wami i doświad­cze­niami kobiety, któ­rej miłość koja­rzy się z wiecz­nym cier­pie­niem. Kobiety, która kocha za bar­dzo. Takich kobiet są tysiące. I choć ich bio­gra­fie róż­nią się szcze­gó­łami, choć jedne tkwią w dłu­go­trwa­łym, bole­snym związku z tym samym part­ne­rem, inne zaś zmie­niają męż­czyzn jak ręka­wiczki, wszyst­kie one wydają się wycięte z podob­nego sza­blonu. Bo kochać za bar­dzo nie zna­czy by­naj­mniej kochać zbyt wielu, zbyt czę­sto bądź zbyt głę­boko. Kochać za bar­dzo to popaść w obse­sję i nazwać ją „miło­ścią”, a następ­nie pozwo­lić, by owład­nęła naszymi uczu­ciami i zacho­wa­niem do tego stop­nia, że nie potra­fimy odejść od męż­czyzny, choć dosko­nale wiemy, że ma to ruj­nu­jące skutki dla naszego zdro­wia i rów­no­wagi psy­chicz­nej. Kochać za bar­dzo to mie­rzyć miłość roz­mia­rami naszych męczarni.

W trak­cie lek­tury tej książki możesz zacząć utoż­sa­miać się z Jill i innymi posta­ciami opi­sa­nymi na jej kar­tach, zada­jąc sobie jed­no­cze­śnie pyta­nie, czy naprawdę jesteś kobietą, która kocha za bar­dzo. Nie­wy­klu­czone, że masz ana­lo­giczne kło­poty z męż­czy­znami, ale peszą cię pewne „ety­kietki”, jakie poja­wiają się w opi­sach rodzin­nego tła tych opo­wie­ści. Wszy­scy reagu­jemy sil­nymi emo­cjami na takie słowa, jak alko­ho­lizm, mole­sto­wanie, gwałt czy nałóg, i czę­sto nie umiemy spoj­rzeć reali­stycz­nie na wła­sne życie, ponie­waż boimy się odnieść je do nas samych lub do tych, któ­rych kochamy. Nie­stety bez nazwa­nia rze­czy po imie­niu nie spo­sób ruszyć z miej­sca. Z dru­giej jed­nak strony te prze­ra­ża­jące ter­miny mogą istot­nie nie odno­sić się do two­jego życia. Mogłaś mieć w dzie­ciń­stwie pro­blemy sub­tel­niej­szego kali­bru. Na przy­kład z ojcem, który utrzy­my­wał dom na nale­ży­tym pozio­mie, ale z zasady nie lubił kobiet i im nie ufał, dla­tego i ty nie polu­bi­łaś samej sie­bie. Albo z matką, która w czte­rech ścia­nach przy­bie­rała zawsze postawę zawistną i rywa­li­za­cyjną, a jed­no­cze­śnie popi­sy­wała się i pysz­niła tobą przed obcymi, wsku­tek czego musia­łaś wszę­dzie zbie­rać „same piątki”, żeby ją zado­wo­lić, a zara­zem stale drża­łaś na myśl o wro­go­ści, jaką wzbu­dzą w niej twe suk­cesy.

Nie da się w jed­nej książce opi­sać owych nie­zli­czo­nych przy­pad­ków mają­cych zna­miona cho­roby, na które może cier­pieć rodzina. Nie spi­sałby tego na woło­wej skó­rze! Ale wszyst­kie zabu­rzone rodziny mają pewną cechę wspólną: jest to nie­umie­jęt­ność poru­sza­nia spraw kluczo­wych, pod­sta­wo­wych, naj­bar­dziej istot­nych. Mówi się w nich na różne tematy, cza­sami aż do znu­dze­nia, ale ni­gdy o tym, co spra­wia, że rodzina nie funk­cjo­nuje pra­wi­dłowo. Sto­pień pato­lo­gii i emo­cjo­nal­nego upo­śle­dze­nia jej człon­ków zależy raczej od stop­nia utaj­nie­nia pro­blemu niż od jego obiek­tyw­nych wymia­rów.

W rodzi­nie, która nie funk­cjo­nuje pra­wi­dłowo, wszy­scy odgry­wają sztywno swe role, a komu­ni­ko­wa­nie się zostaje ogra­ni­czone do wypo­wie­dzi zgod­nych z rolami. Nikt nie opo­wiada swo­bod­nie o tym, co czuje, czego chce, co mu się wła­śnie przy­tra­fiło, czego mu brak; każdy recy­tuje wyłącz­nie te kwe­stie, które pasują do kwe­stii wygła­sza­nych przez innych. Oczy­wi­ście pewne role są we wszyst­kich rodzi­nach, nie­mniej warunki wciąż się zmie­niają, a wraz z nimi ulega mody­fi­ka­cjom nasta­wie­nie poszcze­gól­nych osób. W prze­ciw­nym razie biada rodzi­nie! By posłu­żyć się naj­prost­szym przy­kła­dem: ten rodzaj „mat­ko­wa­nia”, jakim raczymy roczne dziecko, byłby czymś zupeł­nie nie­wła­ści­wym wobec nasto­latka. Rola matki musi dosto­so­wy­wać się do rze­czy­wi­sto­ści. W rodzi­nach dys­funk­cyj­nych rze­czy­wi­stość (a zwłasz­cza główne jej rysy) jest stale nego­wana, przy­jęte role zaś są kom­plet­nie nie­ela­styczne.

Jeżeli nikt nawet nie zająk­nie się o tym, co doskwiera każ­demu z osobna i wszyst­kim naraz; jeśli poru­sza­nie takich spraw jest zaka­zane expli­cite („U nas się o tym nie mówi!”) bądź impli­cite (przez natych­mia­stowe zmiany tematu) – uczymy się nie dowie­rzać swym spo­strze­że­niom i uczu­ciom. Ponie­waż nasza rodzina zaprze­cza pod­sta­wo­wym realiom, my zaczy­namy robić to samo. W efek­cie nie wykształ­cają się w nas pewne ele­men­tarne narzę­dzia radze­nia sobie z życiem, z ludźmi i z sytu­acjami. Tego wła­śnie brak kobie­tom, które kochają za bar­dzo. Nie potra­fią zauwa­żyć, że ktoś lub coś nie wycho­dzi im na zdro­wie. Nie potra­fią odrzu­cić czło­wieka czy układu, któ­rego inni w natu­ralny spo­sób by uni­kali jako zbyt zagra­ża­ją­cego, nie­wy­god­nego bądź szko­dli­wego dla sie­bie. Nie potra­fią oce­nić sytu­acji reali­stycz­nie, czyli uwzględ­nia­jąc także wła­sne inte­resy i dobro. Takie kobiety nie ufają temu, co pod­po­wia­dają im uczu­cia. Albo też posłu­gują się uczu­ciami, by się oszu­ki­wać. Pozba­wione odru­chów samo­za­cho­waw­czych, wplą­tują się w nie­bez­pie­czeń­stwa, intrygi, dra­maty i uwi­kła­nia, od któ­rych natych­miast uciek­nie każdy, kto ma choć odro­binę oleju w gło­wie, a ponie­waż to, co je pociąga, jest na ogół repliką tego, w czym wzra­stały, dostają kolejny raz po uszach. Wciąż zbie­rają ciosy.

Kocha­nie za bar­dzo nie jest skłon­no­ścią przy­pad­kową. To wypad­kowa wycho­wa­nia kobiety w kon­kret­nym spo­łe­czeń­stwie i kon­kret­nej rodzi­nie. A oto typowe cechy cha­rak­te­ry­zu­jące taką kobietę:

Wycho­wa­łaś się w rodzi­nie dys­funk­cyj­nej, która nie zaspo­ka­jała twych potrzeb emo­cjo­nal­nych.

Pozba­wiona praw­dzi­wej tro­ski i wspar­cia usi­łu­jesz to nad­ro­bić w spo­sób namiast­kowy, sta­jąc się czy­jąś pia­stunką; naj­czę­ściej męż­czy­zny, który spra­wia wra­że­nie potrze­bu­ją­cego.

Nie zdo­ła­łaś zmie­nić rodzi­ców (lub jed­nego z nich) w cie­płych i czu­łych opie­ku­nów. Wobec tego reagu­jesz sil­nie na swoj­ską postać kogoś, kto jest uczu­ciowo nie­przy­stępny. Chcesz znów doko­nać cudu. Cza­ro­dziej­skim środ­kiem ma być twoja miłość.

Panicz­nie boisz się opusz­cze­nia; zro­bisz więc wszystko, aby tylko zwią­zek trwał.

Nic nie jest zbyt trudne, cza­so­chłonne czy za dro­gie, jeżeli może „pomóc” two­jemu męż­czyź­nie.

Przy­wy­kłaś do braku wza­jem­no­ści. Będziesz cze­kać, żywić nadzieję i wciąż pró­bo­wać na nowo.

Zawsze bie­rzesz na sie­bie ponad pięć­dzie­siąt pro­cent odpo­wie­dzial­no­ści i winy.

Oce­niasz samą sie­bie nie­zwy­kle nisko. W głębi ducha nie wie­rzysz, byś zasłu­gi­wała na szczę­ście. Sądzisz raczej, że musisz zapra­co­wać na przy­wi­lej cie­sze­nia się życiem.

Ponie­waż nie zazna­łaś w dzie­ciń­stwie poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, prze­ja­wiasz ogromną potrzebę pano­wa­nia nad part­ne­rem i waszym związ­kiem. Wład­cze zapędy masku­jesz chę­cią „bycia pomocną”.

W każ­dym ukła­dzie dam­sko-męskim kie­ru­jesz się nie tyle wglą­dem w rze­czy­wi­stą sytu­ację, ile swymi marze­niami o tym, jak mogłaby się ona przed­sta­wiać.

Nie umiesz się obejść bez męż­czyzn i cier­pień.

Możesz mieć emo­cjo­nalne, a nawet bio­che­miczne pre­dys­po­zy­cje do nało­go­wego picia, zaży­wa­nia nar­ko­ty­ków lub lekarstw bądź obja­da­nia się, szcze­gól­nie sło­dy­czami.

Cią­gnie cię do ludzi „trud­nych”. Bez­u­stan­nie wplą­tu­jesz się w skom­pli­ko­wane, cha­otyczne i przy­kre afery miło­sne. Uni­kasz w ten spo­sób skon­cen­tro­wa­nia się na wła­snych pro­ble­mach i wła­snym życiu.

Przy­pusz­czal­nie czę­sto popa­dasz w depre­sję. Sta­rasz się jej zapo­biec, fun­du­jąc sobie por­cję pod­nie­ce­nia zwią­za­nego z nie­pewną i zawiłą rela­cją.

Nie podo­bają ci się męż­czyźni zrów­no­wa­żeni, spo­le­gliwi, sym­pa­tyczni i wyraź­nie tobą zain­te­re­so­wani. Uwa­żasz ich za „nudzia­rzy”.

U Jill wystę­po­wały w mniej­szym lub więk­szym stop­niu wszyst­kie wymie­nione wyżej objawy. I wła­śnie to, a nie jej opo­wieść, kazało mi natych­miast podej­rze­wać, że Randy tęgo popi­jał. Kobiety o takim pro­filu psy­cho­lo­gicz­nym uga­niają się bowiem za part­ne­rami, któ­rzy z jakie­goś powodu są emo­cjo­nal­nie nie­przy­stępni. A czy można sobie wyobra­zić lep­szy powód niż nałóg?

Od samego początku Jill prze­ja­wiała ini­cja­tywę. Jak wiele kobiet kocha­ją­cych za bar­dzo, była osóbką sza­le­nie odpo­wie­dzialną, ambitną i ener­giczną. Lecz mimo osią­gnięć w róż­nych dzie­dzi­nach nie nabrała dobrego mnie­ma­nia o sobie. Żaden suk­ces w pracy czy na uczelni nie potra­fił zrów­no­wa­żyć owych dotkli­wych pora­żek, jakie pono­siła w życiu oso­bi­stym. Każdy nato­miast wie­czór bez tele­fonu od Randy’ego sta­no­wił dla niej potężny cios, który usi­ło­wała spa­ro­wać, gro­ma­dząc skrzęt­nie wszel­kie oznaki rze­ko­mego przy­wią­za­nia part­nera. Co cha­rak­te­ry­styczne, za fia­sko romansu obwi­niała wyłącz­nie sie­bie. Nie potra­fiła też reali­stycz­nie oce­nić całej sytu­acji i rato­wać się odej­ściem w momen­cie, gdy stało się oczy­wi­ste, że na wza­jem­ność nie ma co liczyć.

Kobiety kocha­jące za bar­dzo nie dbają o swą inte­gral­ność psy­chiczną. Sta­rają się usil­nie zmie­nić postawy i uczu­cia innych za pomocą roz­pacz­li­wych mani­pu­la­cji, któ­rych świet­nym przy­kła­dem mogą być mię­dzy­mia­stowe roz­mowy Jill i wypady samo­lo­tem do San Diego (w kon­tek­ście nie­sły­cha­nie napię­tego budżetu!). „Tera­peu­tyczne sesje” przez tele­fon miały raczej ukształ­to­wać Randy’ego na obraz i podo­bień­stwo jej pra­gnień, ani­żeli skło­nić go do odkry­wa­nia wła­snej toż­sa­mo­ści. Warto zauwa­żyć, że Randy by­naj­mniej nie palił się do takich „odkryć”. Gdyby istot­nie zale­żało mu na auto­ana­li­zie, zabrałby się do niej sam, a nie pod­da­wał bier­nie zapę­dom Jill. Cóż jed­nak bie­daczce pozo­sta­wało? Musia­łaby uznać Randy’ego za kogoś, kim był naprawdę – za czło­wieka obo­jęt­nego na jej uczu­cia i dal­sze losy ich związku.

Powróćmy do opo­wie­ści Jill, by lepiej zro­zu­mieć powody, które przy­wio­dły ją do mego gabi­netu. Zaczęła wspo­mi­nać swego ojca.

– Ni­gdy nie spo­tka­łam takiego upar­ciu­cha. Poprzy­się­głam sobie, że kie­dyś poko­nam tatę w dys­ku­sji – tu popa­dła na chwilę w zadumę – ale jakoś ni­gdy mi się to nie udało… Chyba dla­tego poszłam na prawo. To wspa­niałe: przed­sta­wić argu­menty i wygrać sprawę! – Uśmiech­nęła się sze­roko do wła­snych myśli, ale zaraz spo­waż­niała. – Wie pani, co raz zro­bi­łam? Dopro­wa­dzi­łam do tego, że mi powie­dział, że mnie kocha! Dopro­wa­dzi­łam do tego, że mnie przy­tu­lił! Usi­ło­wała przed­sta­wić to jako zabawną aneg­dotkę z okresu dora­sta­nia, ale jej nie wycho­dziło. Mię­dzy wier­szami poja­wiał się wciąż cień zra­nio­nej dziew­czyny. – Ni­gdy by się nie prze­ła­mał, gdy­bym go nie nakło­niła. On mnie kochał, ale po pro­stu nie umiał tego oka­zać. I już ni­gdy wię­cej się nie nagiął. W sumie się cie­szę. Ina­czej ni­gdy bym tego nie usły­szała. Mogłam sobie cze­kać i cze­kać… Aku­rat skoń­czy­łam osiem­na­ście lat. Masz mi zaraz powie­dzieć, że mnie kochasz, ina­czej się stąd nie ruszę. Tak posta­wi­łam sprawę. I rze­czy­wi­ście nie ruszy­łam się z miej­sca, aż to powie­dział. A potem popro­si­łam, żeby mnie przy­tu­lił. Co prawda to ja musia­łam objąć go pierw­sza, a on wła­ści­wie tylko pokle­pał mnie po ramie­niu, ale nic nie szko­dzi… tak bar­dzo tego chcia­łam… – Nie powstrzy­my­wała już łez. Spły­wały ciur­kiem po krą­głych policz­kach. – Dla­czego tak trudno mu było to wykrztu­sić? W końcu nie ma prze­cież nic prost­szego, niż powie­dzieć rodzo­nej córce, że się ją kocha… – Znów przyj­rzała się swym sple­cio­nym pal­com. – Tak bar­dzo się sta­ra­łam. Pew­nie dla­tego wciąż z nim wojo­wa­łam i wda­wa­łam się w kłót­nie. Myśla­łam, że jeśli go wresz­cie prze­ko­nam, będę górą, wygram, zacznie być ze mnie dumny. Przy­zna, że jestem nie­zła. Potrze­bo­wa­łam jego apro­baty, to zna­czy chyba jego miło­ści… potrze­bo­wa­łam jak niczego na świe­cie…

Rodzina kła­dła odrzu­ce­nie Jill przez ojca na karb jej płci. Ocze­ki­wał syna, uro­dziła się córka. Naj­wi­docz­niej wszyst­kim, nie wyłą­cza­jąc Jill, łatwiej było przy­stać na to pro­ste wyja­śnie­nie chłodu wobec wła­snego dziecka, ani­żeli pogo­dzić się z prawdą o gło­wie domu. Dopiero po wielu sesjach tera­peu­tycz­nych Jill uprzy­tom­niła sobie, że w grun­cie rze­czy ojciec trzy­mał na dystans każ­dego; że w zasa­dzie nie umiał oka­zać cie­pła, apro­baty i miło­ści nikomu z domow­ni­ków. Zawsze ist­niały po temu „powody”. A to kłót­nia. A to róż­nica zdań. A to jakiś nie­od­wra­calny fakt w rodzaju płci Jill. Człon­ko­wie rodziny uzna­wali owe „racje” za uza­sad­nione. W prze­ciw­nym razie musie­liby zacząć się zasta­na­wiać nad sen­sem tak oso­bli­wych sto­sun­ków w domu.

Jill wolała winić sie­bie, niż przy­jąć do wia­do­mo­ści, iż ojciec jest nie­zdolny do kocha­nia. Wina bowiem ozna­czała zara­zem nadzieję: jeśli tylko naprawi swój błąd, w ojcu nastąpi meta­mor­foza.

Nic w tym dziw­nego. Gdy spo­tyka nas coś, co dotkli­wie rani nasze uczu­cia, i gdy powiemy sobie, że przy­czyny należy szu­kać w nas samych, w „tunelu bły­ska świa­tełko”. Znów panu­jemy nad sytu­acją. Wystar­czy coś zmie­nić, a ból usta­nie. Podobny mecha­nizm działa u kobiet, które kochają za bar­dzo. Obwi­nia­jąc sie­bie o wszystko, nie tracą nadziei: trzeba jedy­nie wpaść na to, co się robi „nie tak”, i sko­ry­go­wać postę­po­wa­nie, a sprawy ułożą się pomyśl­nie.

Obec­ność tego mecha­ni­zmu w psy­chice Jill ujaw­niła się szcze­gól­nie ostro w trak­cie kolej­nej sesji, gdy opo­wia­dała o swym mał­żeń­stwie. Cią­gnęło ją nie­od­par­cie do kogoś, z kim mogłaby odtwo­rzyć smutny kli­mat uczu­ciowy swego dora­sta­nia. Zamąż­pój­ście sta­no­wiło oka­zję do ponow­nej próby zdo­by­cia miło­ści z „zapie­czę­to­wa­nego źró­dła”.

Jill zaczęła opi­sy­wać oko­licz­no­ści, w któ­rych poznała męża, a mnie przy­po­mniała się sen­ten­cja zna­jo­mego tera­peuty: głodny kupuje byle co. Złak­niona cie­pła i apro­baty, a zara­zem przy­zwy­cza­jona do odrzu­ce­nia (choć nie­skłonna brać go serio), Jill nie mogła nie tra­fić na czło­wieka w rodzaju Paula.

– Spo­tka­li­śmy się w barze. Zanio­słam bie­li­znę do pralni i wstą­pi­łam na chwilę do tej spe­lunki obok. Paul grał tam w bilard i zapy­tał, czy się przy­łą­czę. Czemu nie, odpar­łam. Potem zapro­po­no­wał, byśmy się gdzieś wybrali. Odmó­wi­łam, nie mam zwy­czaju cho­dzić z męż­czy­znami pozna­nymi w barach. Więc poszedł ze mną ode­brać pra­nie i cały czas coś mówił. Dałam mu w końcu numer tele­fonu i na drugi dzień wysko­czy­li­śmy do lokalu. Nie do wiary, ale już po dwóch tygo­dniach żyli­śmy pod jed­nym dachem. On nie miał gdzie miesz­kać, ja się aku­rat wypro­wa­dzi­łam, no to wyna­ję­li­śmy coś razem… Wła­ści­wie wszystko było takie sobie… I łóżko, i wza­jemne towa­rzy­stwo, i inne rze­czy… Ale po roku moja mama wsz­częła alarm, więc wzię­li­śmy ślub.

Tu Jill znów potrzą­snęła locz­kami. Mimo banal­nych i przy­pad­ko­wych począt­ków przy­wią­zała się do męża w spo­sób obse­syjny. Ponie­waż dzie­ciń­stwo i lata mło­dzień­cze stra­wiła na darem­nych pró­bach prze­mie­nia­nia zła w dobro, wnio­sła oczy­wi­ście ów wzo­rzec w posagu.

– Tak bar­dzo się sta­ra­łam. Kocha­łam go naprawdę i byłam gotowa na wszystko, żeby tylko on też mnie poko­chał. Chcia­łam być ide­alną żoną. Cią­gle goto­wa­łam i sprzą­ta­łam jak sza­lona, choć prze­cież trzeba było także bie­gać na wykłady… A on na ogół ni­gdzie nie pra­co­wał. Wyle­gi­wał się albo zni­kał gdzieś na całe dnie. To pie­kło, wciąż cze­kać i cze­kać z duszą na ramie­niu… Nauczy­łam się jed­nak, że lepiej nie pytać, gdzie się podziewa, bo… – Tu Jill zawa­hała się i sku­liła na krze­śle. – Trudno mi o tym mówić. Tak bar­dzo się sta­ra­łam, żeby nam się uło­żyło, ale cza­sami się zło­ści­łam, gdy zni­kał, i wtedy mnie bił. Nikt o tym nie wie. Strasz­nie się wsty­dzi­łam, że tak pozwa­lam się lać.

Mał­żeń­stwo wkrótce się roz­pa­dło. W trak­cie jed­nej ze swych dłuż­szych nie­obec­no­ści Paul spo­tkał inną kobietę. Lecz choć życie z Pau­lem było już wtedy pasmem udręk, Jill czuła się zdru­zgo­tana.

– Ta kobieta była moim prze­ci­wień­stwem pod każ­dym wzglę­dem. Dosko­nale rozu­mia­łam, dla­czego Paul odszedł. Co ja wła­ści­wie mia­łam mu do zaofe­ro­wa­nia? Albo komu­kol­wiek innemu? Nie mogłam go winić, bo sama nie mogłam ze sobą wytrzy­mać.

Upły­nęło sporo czasu, zanim Jill dzięki tera­pii pojęła, że nawią­zy­wała z męż­czy­znami rela­cje cho­ro­bliwe i zgubne, a nało­gowy cha­rak­ter jej zacho­wań przy­po­mi­nał nar­ko­ma­nię. Na początku prze­ży­wała zawsze „wzlot”; stan eufo­rii i unie­sie­nia; gorą­cej wiary w to, że naresz­cie speł­nią się skryte marze­nia o czy­jejś miło­ści, tro­sce i bez­pie­czeń­stwie emo­cjo­nal­nym. Uza­leż­niała się więc od czło­wieka, który wywo­ły­wał tak rado­sne samo­po­czu­cie. I podob­nie jak nar­ko­man, zmu­szony „brać” coraz wię­cej, ponie­waż dzia­ła­nie środka stop­niowo słab­nie, Jill zacie­śniała więź z part­ne­rem tym bar­dziej, im mniej dozna­wała satys­fak­cji. Usi­łu­jąc utrzy­mać coś, co począt­kowo wyglą­dało wspa­niale i obie­cu­jąco, kur­czowo cze­piała się part­nera, bo potrze­bo­wała coraz więk­szych por­cji uwagi, zain­te­re­so­wa­nia i cie­pła. Im gorzej się działo, tym trud­niej było odejść.

Jill dobie­gała trzy­dziestki, gdy weszła pierw­szy raz do mego gabi­netu. Ojciec już od sied­miu lat leżał w gro­bie. Ale pozo­stał naj­waż­niej­szym, a w pew­nym sen­sie nawet jedy­nym męż­czy­zną w jej życiu. W każ­dym bowiem miło­snym związku Jill w grun­cie rze­czy kopio­wała swe sto­sunki z ojcem, pró­bu­jąc „wyszar­pać” miłość od ludzi, któ­rzy z powodu wła­snych pro­ble­mów nie mogli nikogo nią obda­rzyć.

Jeżeli w dzie­ciń­stwie doświad­cza­li­śmy bole­snych prze­żyć, w wieku doj­rza­łym poja­wia się pod­świa­doma skłon­ność do stwa­rza­nia ana­lo­gicz­nych sytu­acji. Po to, by się z nimi upo­rać.

Na przy­kład kochamy jedno z rodzi­ców, ale nie spo­tyka się to z naj­mniej­szym oddźwię­kiem. W doro­słym życiu praw­do­po­dob­nie będziemy się roz­glą­dać za kimś podob­nym, aby „wygrać” dawną bata­lię o czu­łość i uzna­nie. W ten wła­śnie spo­sób Jill pako­wała się w kolejne romanse z nie­wy­da­rzo­nymi part­ne­rami.

Sły­sza­łam kie­dyś dow­cip o krót­ko­wi­dzu, który zgu­bił w nocy klu­cze. Szuka ich pod latar­nią. Jakiś prze­cho­dzień ofia­ro­wuje mu pomoc, wpierw jed­nak wypy­tuje: „Jest pan pewien, że tu je upu­ścił?”. „Nie – odpo­wiada krót­ko­widz – ale tu jest jasno”.

Jill też szu­kała cze­goś nie tam, gdzie ist­niały szanse na pomyślny wynik, ale tam, gdzie było naj­po­ręcz­niej.

Zanim zaczniemy dalej ana­li­zo­wać syn­drom kocha­nia za bar­dzo, jego przy­czyny, mecha­nizm i spo­sób „wyle­cze­nia się” z niego, roz­ważmy raz jesz­cze punkt po punk­cie, co cha­rak­te­ry­zuje kobiety z tym pro­ble­mem.

1. Wycho­wa­łaś się w rodzi­nie dys­funk­cyj­nej, która nie zaspo­ka­jała twych potrzeb emo­cjo­nal­nych

Być może lepiej zro­zu­miesz, w czym rzecz, jeśli zaczniemy od dru­giego członu, od nie­za­spo­ko­jo­nych potrzeb emo­cjo­nal­nych. Weź pod uwagę nie tylko potrzebę miło­ści i opieki. Zasta­nów się nad kwe­stią jesz­cze waż­niej­szą: czy twe uczu­cia i twój spo­sób postrze­ga­nia świata nie spo­ty­kały się znacz­nie czę­ściej z lek­ce­wa­że­niem bądź nega­cją ani­żeli z apro­batą i potwier­dze­niem? Cho­dzi o nastę­pu­jący typ sytu­acji: rodzice kłócą się coraz gło­śniej. Dziecko ogar­nia lęk, pyta więc matkę, dla­czego wścieka się na ojca. „Wcale się nie wście­kam” – krzy­czy matka gniew­nie. „Prze­cież sły­szę, że krzy­czysz” – wtrąca dziecko. „Mówię ci, że się nie wście­kam, ale zaraz to zro­bię, jak nie prze­sta­niesz!” Dziecko wpada w panikę. Czuje się winne. Ma mętlik w gło­wie. Matka powiada, że się pomy­liło. Lecz jeśli to prawda, skąd biorą się w nim te przy­kre dozna­nia? Dziecko staje przed wybo­rem: albo uznać, że się nie myli, a matka świa­do­mie je okła­muje, albo zaprze­czyć temu, co widzi, sły­szy i odczuwa.

W przy­szło­ści dziecko będzie praw­do­po­dob­nie uni­kać mętliku w gło­wie, ukry­wa­jąc swoje spo­strze­że­nia, tak by nie nara­zić się na ich pod­wa­ża­nie. Oduczy się ufać wła­snym oczom, uszom, odru­chom serca i wkro­czy z tą skłon­no­ścią w doro­słe życie, zwłasz­cza w sfe­rze oso­bi­stej.

Oczy­wi­ście nie można także zapo­mi­nać o potrze­bie czu­ło­ści. Jeśli rodzice wiodą cią­głe spory, jeśli w kółko trwa „prze­py­chanka”, nikt nie poświęca czasu i uwagi dzie­ciom. Są one złak­nione cie­pła, a zara­zem nie potra­fią go doce­nić ani przy­jąć, ponie­waż wie­rzą, że na nie nie zasłu­gują.

Wróćmy teraz do pierw­szego członu deskryp­cji. Rodzina dys­funk­cyjna to taka, w któ­rej wystę­puje przy­naj­mniej jeden z poniż­szych obja­wów:

Nad­uży­wa­nie alko­holu, nar­ko­ty­ków bądź leków (prze­pi­sa­nych lub zdo­by­tych nie­le­gal­nie).

Zacho­wa­nia kom­pul­sywne w rodzaju usta­lo­nego raz na zawsze jadło­spisu, obo­wiąz­ko­wych prac, przy­mu­so­wego sprzą­ta­nia w każdą sobotę, skru­pu­lat­nego oszczę­dza­nia, manii „higie­nicz­nej” czy spor­to­wej, rytu­al­nej gry, na przy­kład w toto-lotka, i tym podobne. Mają one cha­rak­ter nało­gowy i cho­ro­bliwy, nie­zwy­kle sku­tecz­nie nisz­czą intym­ność rodzinną oraz szczere kon­takty mię­dzy domow­ni­kami.

Pato­lo­gia sek­su­alna (mole­sto­wa­nie, uwo­dze­nie dziecka).

Bez­u­stanne napię­cia i awan­tury.

Dłu­gie okresy „cichych” dni mię­dzy rodzi­cami.

Zasad­ni­czy kon­flikt war­to­ści, racji i reguł wyzna­wa­nych przez rodzi­ców, połą­czony z wcią­ga­niem weń dzieci.

Rywa­li­za­cyjna postawa rodzi­ców wzglę­dem sie­bie lub potom­stwa.

„Głowa rodziny” (ojciec lub matka), która nie potrafi nawią­zać nale­ży­tych sto­sun­ków z domow­ni­kami i wyraź­nie ich unika, zrzu­ca­jąc winę na innych.

Suro­wość i rygo­ry­stycz­ność w spra­wach finan­so­wych, reli­gij­nych, sek­su­al­nych, uczu­cio­wych, poli­tycz­nych; ści­słe prze­pisy doty­czące oglą­da­nia tele­wi­zji, spę­dza­nia czasu, trybu życia i tym podobne. Obse­sje takie szko­dzą wszyst­kim, ponie­waż unie­moż­li­wiają zwy­kłe ludz­kie rela­cje.

Biada dziecku, jeśli ojciec lub matka pod­pada pod któ­rąś z tych kate­go­rii. A cóż dopiero, gdy pod­padają oboje! Cie­kawe, że rodzice czę­sto uzu­peł­niają się swymi pato­lo­giami: alko­ho­lik żeni się z kobietą namięt­nie poże­ra­jącą sło­dy­cze, po czym do końca życia wal­czą ze sobą o to, kto kogo ma pil­no­wać. Nie­kiedy docho­dzi do cho­ro­bli­wej rów­no­wagi. Na przy­kład w przy­padku nado­pie­kuń­czej, goto­wej „zagła­skać na śmierć” matki i groź­nego, odpy­cha­ją­cego ojca. Każda ze stron uważa się za upo­waż­nioną przez postawę dru­giej do zacho­wań destruk­cyj­nych wobec dziecka.

Ist­nieje nie­skoń­cze­nie wiele odmian rodzin dys­funk­cyj­nych. Wszyst­kie jed­nak dają ten sam efekt: wycho­wane w nich dzieci w mniej­szym lub więk­szym stop­niu oka­zują się upo­śle­dzone. Upo­śle­dzone w sfe­rze uczuć i rela­cji z bliź­nimi.

2. Pozba­wiona praw­dzi­wej tro­ski i wspar­cia usi­łu­jesz to nad­ro­bić w spo­sób namiast­kowy, sta­jąc się czy­jąś pia­stunką; naj­czę­ściej męż­czy­zny, który spra­wia wra­że­nie potrze­bu­ją­cego

Przy­po­mnij sobie, jak zacho­wują się malu­chy, gdy nie otrzy­mają należ­nej im por­cji uwagi i czu­ło­ści. Chło­piec dąsa się, zło­ści, kopie coś z furią, odwraca się ple­cami; szuka wyła­do­wa­nia w bójce lub kłótni. Dziew­czynka nato­miast bie­rze swą ulu­bioną lalkę. Koły­sząc ją i głasz­cząc, utoż­sa­mia­jąc się z nią, pró­buje zyskać zaspo­ko­je­nie „okrężną” drogą. Kobiety, które kochają za bar­dzo, robią mniej wię­cej to samo. Tyle że z pew­nym wyra­fi­no­wa­niem. Stają się pia­stun­kami. Nie­rzadko w wielu dzie­dzi­nach naraz. Jeśli wycho­wy­wa­łaś się w rodzi­nie dys­funk­cyj­nej (zwłasz­cza w rodzi­nie alko­ho­li­ków), z reguły wybie­rasz sobie jakiś „opie­kuń­czy” zawód: pie­lę­gniarki, tera­peutki, pomocy spo­łecz­nej, pra­cow­nicy poradni. Cią­gnie cię do ludz­kiej biedy, pochy­lasz się nad ludz­kim bólem, sta­rasz się mu ulżyć, ponie­waż chcesz zagłu­szyć wła­sny ból. Cią­gnie cię do potrze­bu­ją­cych, ponie­waż ty też pra­gniesz czy­jejś opieki i miło­ści.

Męż­czy­zna nie musi być chory i bez gro­sza przy duszy. Wystar­czy, że nie umie się „odna­leźć”. Albo wygląda na bez­rad­nego. Cza­sem wieje od niego chło­dem. A cza­sem wybu­ja­łym ego­izmem. Bywa upar­ciu­chem, melan­cho­li­kiem, kapry­śni­kiem. Albo dzi­ku­sem, osobą mało odpo­wie­dzialną, nie­słowną, znaną z nie­wier­no­ści. Albo kimś, kto otwar­cie oznaj­mia wszem i wobec, że nie potra­fiłby się zako­chać. W zależ­no­ści od śro­do­wi­ska, w któ­rym wzro­słaś, reagu­jesz na ten czy inny wariant nie­szczę­ścia. Ale reagu­jesz bez pudła, z sil­nym prze­świad­cze­niem, że ów czło­wiek potrze­buje two­jej pomocy, pasji, mądro­ści, bo ina­czej marny jego los.

3. Nie zdo­ła­łaś zmie­nić rodzi­ców (lub jed­nego z nich) w cie­płych i czu­łych opie­ku­nów. Wobec tego reagu­jesz sil­nie na swoj­ską postać kogoś, kto jest uczu­ciowo nie­przy­stępny. Chcesz znów doko­nać cudu. Cza­ro­dziej­skim środ­kiem ma być twoja miłość

Dzie­ciń­stwo i mło­dość wypeł­niały ci zma­ga­nia. Z ojcem lub z matką, lub z oboj­giem naraz. Cze­goś ci bra­ko­wało, coś doskwie­rało, z czymś nie mogłaś się pogo­dzić. Prze­gra­łaś. Pozo­stało pra­gnie­nie. Dla­czego nie mia­łoby się ziścić w doro­słym życiu?

Zauważ, że sprawy przy­bie­rają teraz cho­ro­bliwy obrót. Nie kie­ru­jesz wcale swych emo­cji, ener­gii i intu­icji na męż­czyzn zwy­czaj­nych, na męż­czyzn, któ­rzy przed­sta­wiają sobą jakąś szansę zaspo­ko­je­nia. Takich męż­czyzn uwa­żasz za nie­cie­ka­wych. „Prze­ma­wiają” do cie­bie wyłącz­nie ci, z któ­rymi powie­lasz dawną wojnę rodzinną, kiedy to prze­cho­dzi­łaś samą sie­bie, sta­ra­jąc się być czuła, dobra, pomocna, usłużna, roz­tropna, cier­pliwa – byle tylko zyskać miłość, apro­batę i uwagę osób by­naj­mniej do tego nie­skłon­nych, bo zaab­sor­bo­wa­nych wła­snymi pro­ble­mami. Zacho­wu­jesz się tak, jak gdyby miłość, apro­bata i uwaga nie liczyły się zupeł­nie, jeżeli nie zostaną wydarte komuś, kto ani myśli cię nimi darzyć, ponie­waż ma co innego na gło­wie.

4. Panicz­nie boisz się opusz­cze­nia; zro­bisz więc wszystko, aby tylko zwią­zek trwał

„Opusz­cze­nie” to słowo o dużym cię­ża­rze gatun­ko­wym. Koja­rzy się ze stratą bli­skich, samot­no­ścią i śmier­cią. Kobiety kocha­jące za bar­dzo doświad­czyły już uczu­cia opusz­cze­nia emo­cjo­nal­nego. Pamię­tają grozę i pustkę takiego stanu. Wybrany męż­czy­zna przy­po­mina im pod wie­loma wzglę­dami tych, któ­rzy nie­gdyś zosta­wili je bez opieki. Wzdry­gają się więc na myśl o „powtórce” i usi­łują za wszelką cenę ode­gnać zmorę.

5. Nic nie jest zbyt trudne, cza­so­chłonne czy za dro­gie, jeżeli może „pomóc” two­jemu męż­czyź­nie

„Poma­gasz” mu, ponie­waż sądzisz skry­cie, że dzięki temu prze­kształ­cisz go w czło­wieka na miarę swych potrzeb i wygrasz wie­lo­let­nią bata­lię o czy­jeś uczu­cia. Sobie ską­pisz, a nawet odma­wiasz wszyst­kiego, wobec part­nera nato­miast oka­zu­jesz nie­wia­ry­godną hoj­ność i roz­mach. I tak na przy­kład:

Kupu­jesz mu ubra­nie, żeby „wyglą­dał przy­zwo­icie”.

Opła­casz wizytę u psy­cho­loga i bła­gasz, by jak naj­prę­dzej sko­rzy­stał z porady.

Finan­su­jesz jego kosz­towne upodo­ba­nia, bo powi­nien spę­dzać czas na czymś przy­jem­nym.

Prze­pro­wa­dzasz się na drugi koniec kraju, ponie­waż „on ni­gdy nie czuł się dobrze w tym mie­ście”.

Dzie­lisz się z nim wszyst­kim, co posia­dasz, żeby nie popadł w kom­pleks niż­szo­ści.

Wynaj­mu­jesz mu miesz­ka­nie, żeby zaznał wresz­cie spo­koju ducha.

Pozwa­lasz się znie­wa­żać, gdyż „bie­dak ni­gdy nie mógł swo­bod­nie wyra­zić tego, co go drę­czyło”.

Szu­kasz mu posady.

Powyż­sza lista to tylko próbka wyczy­nów, do jakich jesteś zdolna, gdy kochasz za bar­dzo. Rzadko przy­cho­dzi nam do głowy, by któ­rąś pozy­cję zakwe­stio­no­wać. Tra­wimy raczej masę czasu i ener­gii, roz­my­śla­jąc nad moż­li­wymi ulep­sze­niami. A nuż coś się wresz­cie „spraw­dzi”? A nuż wpad­niemy na coś sku­tecz­niej­szego?

6. Przy­wy­kłaś do braku wza­jem­no­ści. Będziesz cze­kać, żywić nadzieję i wciąż pró­bo­wać na nowo

Gdyby w twej sytu­acji zna­la­zła się kobieta o innej bio­gra­fii, powie­dzia­łaby po pro­stu: „To okropne. Nie zamie­rzam dłu­żej tkwić w takim bagnie”. Ty jed­nak uwa­żasz, że widać nie dałaś jesz­cze z sie­bie wszyst­kiego. Wypa­tru­jesz skwa­pli­wie oznak meta­mor­fozy part­nera; roz­wa­żasz pod tym kątem wszel­kie niu­anse jego zacho­wań. Masz głę­bo­kie prze­świad­cze­nie, że już jutro nastąpi spo­dzie­wany cud. Nic dziw­nego. Łatwiej cze­kać, aż on się zmieni, niż zmie­nić samą sie­bie i wła­sne życie.

7. Zawsze bie­rzesz na sie­bie ponad pięć­dzie­siąt pro­cent odpo­wie­dzial­no­ści i winy

Rodzice dys­funk­cyjni bywają czę­sto nie­obli­czalni, infan­tylni i słabi. Toteż dzieci szybko doj­rze­wają. Robią się niby-doro­słe, zanim potra­fią udźwi­gnąć cię­żar doro­sło­ści. Lecz są z tej roli dumne, a nawet się nią napa­wają. Mnie­mają póź­niej, że losy każ­dego bli­skiego związku z dru­gim czło­wie­kiem spo­czy­wają na ich bar­kach, w czym zresztą utwier­dza je fakt, że z reguły tra­fiają na part­ne­rów nie­wy­da­rzo­nych, kapry­śnych, umy­wa­ją­cych ręce od wszyst­kiego. Wiecz­nie ugi­nają się pod brze­mie­niem.

8. Oce­niasz samą sie­bie nie­zwy­kle nisko. W głębi ducha nie wie­rzysz, byś zasłu­gi­wała na szczę­ście. Sądzisz raczej, że musisz zapra­co­wać na przy­wi­lej cie­sze­nia się życiem

Rodzice nie uznali cię za osobę wartą ich wzglę­dów i zacho­dów. Jakże tu więc uwie­rzyć, że jest się kimś dobrym, pocią­ga­ją­cym i sym­pa­tycz­nym? Żad­nej z kobiet, które kochają za bar­dzo, nie zaświta nawet myśl, że można mieć prawo do miło­ści z tytułu li tylko wła­snego ist­nie­nia. Nie­mal każda nato­miast uważa się za uoso­bie­nie nie­pra­wo­ści, grze­chów i skaz, które trzeba oku­pić sta­łym wysił­kiem. Żyje więc w cią­głym poczu­ciu winy i lęku przed przy­ła­pa­niem na tych strasz­nych przy­wa­rach. Stara się wypaść jak naj­le­piej, bo podej­rzewa na swój temat rze­czy jak naj­gor­sze.

9. Ponie­waż nie zazna­łaś w dzie­ciń­stwie poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, prze­ja­wiasz ogromną potrzebę pano­wa­nia nad part­ne­rem i waszym związ­kiem. Wład­cze zapędy masku­jesz chę­cią „bycia pomocną”

Dziecko wycho­wane w rodzi­nie poważ­nie dys­funk­cyj­nej – z powodu alko­ho­li­zmu, prze­mocy fizycz­nej czy mole­sto­wa­nia – nie może nie wpa­dać wciąż w panikę. Rodzina roz­przęga się i sypie. Nie ma przy nim nikogo. Wszyst­kie osoby, od któ­rych jest zależne, nie chcą lub nie potra­fią się nim zająć. Są na to zbyt chore, przy­bite, udrę­czone. Rodzina taka jest w isto­cie źró­dłem bez­u­stan­nego zagro­że­nia i stra­chu, a nie bez­pie­czeń­stwa i cie­pła. Jeśli ktoś wzra­stał w tego rodzaju oto­cze­niu, będzie pró­bo­wał „odwró­cić kartę” i stać się dla innych posta­cią opatrz­no­ściową, by ni­gdy już nie zna­leźć się na czy­jejś łasce i nie­ła­sce.

10. W każ­dym ukła­dzie dam­sko-męskim kie­ru­jesz się nie tyle wglą­dem w rze­czy­wi­stą sytu­ację, ile swymi marze­niami o tym, jak mogłaby się ona przed­sta­wiać

Kiedy kochamy za bar­dzo, prze­by­wamy w świe­cie uro­jo­nym, gdzie zamiast męż­czy­zny, który przy­nosi nam tyle cier­pień i roz­cza­ro­wań, poja­wia się ktoś, kim on na pewno będzie, jeżeli tylko mu pomo­żemy. W grun­cie rze­czy nie wiemy nic o szczę­ściu. Nie doświad­czy­ły­śmy ni­gdy zaspo­ko­je­nia naszych emo­cjo­nal­nych potrzeb. Toteż ów baj­kowy świat jest wszyst­kim, czego ośmie­lamy się dla sie­bie żądać.

Wyobraź sobie, że masz już u swego boku męż­czy­znę z marzeń, męż­czy­znę upra­gnio­nego. Jaki miałby z cie­bie poży­tek? Co poczę­ła­byś ze swoją ofiarną (a kom­pul­sywną) chę­cią nie­sie­nia pomocy? Kim byś wów­czas była? Dla­tego wła­śnie wybie­rasz męż­czy­znę, który jest jego prze­ci­wień­stwem. I marzysz dalej.

11. Nie umiesz się obyć bez męż­czyzn i cier­pień

Stan­ton Peele pisze w swo­jej książce Love and Addic­tion: „Nar­ko­tyk to coś, co przy­ćmiewa świa­do­mość oraz usuwa ból i lęk. Nie­wy­klu­czone, że naj­lep­szym nar­ko­ty­kiem są pew­nego typu związki miło­sne. Cechują się one po pierw­sze prze­możną potrzebą obec­no­ści part­nera (…). Po dru­gie zaś tym, że odcią­gają uwagę od wszel­kich innych aspek­tów naszego życia”.

Obse­syjne przy­wią­za­nie do męż­czy­zny pozwala unik­nąć wewnętrz­nej pustki; pozwala odda­lić nudę, gniew, trwogę, zmar­twie­nie. „Zaży­wamy” kogoś, bo nie chcemy zostać same z sobą. I im wię­cej ów ktoś przy­spa­rza nam cier­pień, tym bar­dziej nas odrywa od smęt­nej rze­czy­wi­sto­ści. Zwią­zek kata­stro­falny działa w isto­cie niczym silny śro­dek odu­rza­jący. Bez drę­czy­ciela czu­jemy się jak nar­ko­man na gło­dzie. Mamy nawet podobne objawy: bie­gunkę, nud­no­ści, poty, gorączkę, drże­nie, spo­wol­nione ruchy, natrętne myśli, depre­sję, bez­sen­ność, napady lęku. Nie zaznamy ulgi, dopóki nie wró­cimy do ostat­niego part­nera lub nie znaj­dziemy sobie nowego.

12. Możesz mieć emo­cjo­nalne, a nawet bio­che­miczne pre­dys­po­zy­cje do nało­go­wego picia, zaży­wa­nia nar­ko­ty­ków lub lekarstw bądź obja­da­nia się, zwłasz­cza sło­dy­czami

Punkt ten doty­czy zwłasz­cza kobiet, któ­rych matki były ofia­rami jakie­goś nałogu. Wszyst­kie kobiety kocha­jące za bar­dzo dźwi­gają spe­cy­ficzny emo­cjo­nalny bagaż. Nie­rzadko skła­nia on do się­gnię­cia po sub­stan­cje psy­cho­ak­tywne. Ten­den­cja taka poja­wia się szcze­gól­nie wów­czas, gdy jest się dziec­kiem nało­gow­ców, w grę bowiem dodat­kowo wcho­dzą czyn­niki gene­tyczne.

Struk­tura mole­ku­larna cukru rafi­no­wa­nego nie różni się pra­wie od struk­tury alko­holu ety­lo­wego. Być może dla­tego wła­śnie córki pija­czek tak czę­sto nie potra­fią oprzeć się sło­dy­czom. Pamię­taj, że cukier to nie pokarm, lecz używka. Zawiera wyłącz­nie puste kalo­rie. Działa na korę mózgową i wywo­łuje u wielu osób szyb­kie uza­leż­nie­nie.

13. Cią­gnie cię do ludzi „trud­nych”. Bez­u­stan­nie wplą­tu­jesz się w skom­pli­ko­wane, cha­otyczne i przy­kre afery miło­sne. Uni­kasz w ten spo­sób skon­cen­tro­wa­nia się na wła­snych pro­ble­mach i wła­snym życiu

Kobiety kocha­jące za bar­dzo umieją nad­zwy­czaj bie­gle i traf­nie odga­dy­wać, co ktoś czuje lub myśli, czego pra­gnie, z czym nie daje sobie rady. Są nato­miast zadzi­wia­jąco ślepe, głu­che i nie­wraż­liwe na wła­sne wnę­trze. Wie­dzą dosko­nale, co powinni zro­bić inni. Same zaś nie potra­fią pod­jąć żad­nej roz­trop­nej decy­zji w spra­wach dla nich istot­nych. Zwy­kle nie mogą po pro­stu się w sobie „roze­znać”. Zaprząt­nię­cie cudzymi dra­ma­tami uwal­nia je od dal­szych wysił­ków w tym kie­runku.

Jak każdy, dają nie­kiedy upust emo­cjom. Szlo­chają, krzy­czą, lamen­tują, bia­dolą. Lecz nie posłu­gują się ni­gdy swymi uczu­ciami jako dro­go­wska­zem w momen­tach waż­nych wybo­rów.

14. Przy­pusz­czal­nie czę­sto popa­dasz w depre­sję. Sta­rasz się jej zapo­biec, fun­du­jąc sobie por­cję pod­nie­ce­nia zwią­za­nego z nie­pewną i zawiłą rela­cją

Jedna z moich pacjen­tek, skłonna do depre­sji żona alko­ho­lika, powie­działa kie­dyś: „Żyć z nim to tak, jakby mieć codzien­nie wypa­dek samo­cho­dowy”. Nie­prze­wi­dy­wal­ność i chwiej­ność ich sto­sun­ków, manewry i „pod­chody”, cią­głe nie­spo­dzianki, wzloty i upadki – wszystko to bez­u­stan­nie bom­bar­do­wało jej układ ner­wowy. Kto jed­nak wyszedł cało i zdrowo z jakie­goś wypadku, ten z pew­no­ścią pamięta owo dziwne poczu­cie lek­ko­ści i unie­sie­nia, które poja­wia się wkrótce potem. Stan taki wywo­łany jest wyso­kim stę­że­niem adre­na­liny wydzie­lo­nej przez orga­nizm wsku­tek szoku. Kiedy jeste­śmy w dołku, instynk­tow­nie szu­kamy cze­goś, co nas poru­szy, co nami wstrzą­śnie i wybije z niego. Może to być kłót­nia. Albo wypa­dek. Albo mał­żeń­stwo z alko­ho­li­kiem.

Depre­sja, nad­uży­wa­nie alko­holu i szko­dliwe nawyki żywie­niowe są zja­wi­skami bli­sko spo­krew­nio­nymi; nie­wy­klu­czone, że także gene­tycz­nie. Więk­szość kobiet cier­pią­cych na ano­rek­sję pocho­dzi z rodzin, w któ­rych piło oboje rodzi­ców, a pacjentki z depre­sją to czę­sto córki alko­ho­lika lub alko­ho­liczki. Jeżeli wzra­sta­łaś w tego rodzaju oto­cze­niu, musisz uwa­żać. Możesz mieć podwójne uwa­run­ko­wa­nia: śro­do­wi­skowe i gene­tyczne. Strzeż się zwłasz­cza ludzi z podob­nym syn­dro­mem, ponie­waż wła­śnie oni będą sil­nie do cie­bie „prze­ma­wiać”.

15. Nie podo­bają ci się męż­czyźni zrów­no­wa­żeni, spo­le­gliwi, sym­pa­tyczni i wyraź­nie tobą zain­te­re­so­wani. Uwa­żasz ich za „nudzia­rzy”

Furiata nato­miast uwa­żasz za postać pasjo­nu­jącą. Gbur na pewno zare­aguje w końcu na twą uprzej­mość. Mło­kos wydaje ci się cza­ru­jący i bez­radny. W awan­tur­niku dostrze­gasz coś roman­tycz­nego. Ponu­rak nęci cię jakąś tajem­nicą. Męż­czy­zna kapry­śny potrze­buje twego zro­zu­mie­nia. Męż­czy­zną nie­szczę­śli­wym trzeba się koniecz­nie zająć. Nie­udacz­nik aż się prosi, byś mu dodała odwagi, odpy­cha­jący pedant zaś czeka prze­cież na czy­jeś dobre i cie­płe słowo. I tak dalej. A jeśli męż­czy­zna jest cał­kiem w porządku? To fatal­nie, bo prze­cież jemu nie jest potrzebna pomoc. Co tu popra­wiać? A jeśli jest w dodatku miły i zależy mu na tobie? To jesz­cze gorzej, bo prze­cież nie da się przy nim pocier­pieć. Możesz kochać za bar­dzo albo wcale.

W następ­nych roz­dzia­łach poznasz różne kobiety. Każda z nich – jak Jill – opo­wie ci o swych pery­pe­tiach. Śle­dząc ich losy, lepiej zro­zu­miesz mecha­ni­zmy, które ste­ro­wały dotąd twoim życiem. A wtedy będziesz gotowa tak posłu­żyć się poda­nymi na koniec radami, by stwo­rzyć sobie życie pełne rado­ści, miło­ści i samo­re­ali­za­cji. Czego ci ser­decz­nie życzę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Women Who Love Too Much

Copy­ri­ght © 1985, 1997 and 2008 by Robin Nor­wood

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2018

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Ilu­stra­cja na okładce

© art_of_sun/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kobiety, które kochają za bar­dzo, wyd. VI, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-859-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer