Kobiety wzdychają częściej - Agata Przybyłek - ebook + książka

Kobiety wzdychają częściej ebook

Agata Przybyłek

4,4

Opis

Jeżeli myślicie, że bycie mężatką jest proste, to jesteście w błędzie!

Zastanawiałyście się kiedyś, jak to jest mieszkać pod jednym dachem z mężem, obłędnie przystojnym wuefistą i byłym narzeczonym?

Zuzanna właśnie znalazła się w takiej sytuacji. Gdyby tego było mało, do Jaszczurek przyjeżdża ekipa telewizyjna, by nakręcić film o wypadku, który zdarzył się tuż pod jej domem! Zuzanna niespodziewanie zostaje gwiazdą filmową i nie jest tym zachwycona…

Kobiety wzdychają częściej to zwariowana i barwna opowieść o tym, że bycie kurą domową niekoniecznie polega na gotowaniu obiadów, sprzątaniu i robieniu prania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (211 ocen)
123
55
22
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
S-w1959

Nie polecam

Zazwyczaj czytam całą serię. Teraz tego nie zrobię ponieważ jest to dla mnie zbyt nudne.i nieciekawe. Szkoda mojego czasu...
00



Copyright © Agata Przybyłek, 2017

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Magdalena Owczarzak

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Maciej Sobczak

Fotografia na okładce: istockphoto.com / CasarsaGuru

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2017

eISBN 978-83-7976-584-3

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Moim rodzicom

oraz Kasi i Wojtkowi

Rozdział 1

Przejechała mnie! – Ta złowieszcza myśl pojawiła się w mojej głowie, kiedy po ciele rozchodził się trudny do opisania, przeraźliwy ból promieniujący z lewej ręki i barku. Cholera jasna, przejechała mnie! Naprawdę to zrobiła. Zabiję tę babę! Jeśli ona nie zabiła jeszcze mnie, oczywiście.

Chwilę po tym, jak do moich uszu dobiegł głośny dźwięk klaksonu dochodzący z pędzącego wprost na mnie samochodu rozjuszonej i żądnej zemsty sklepowej (bo siostrzenica mojego męża rzekomo sprowadza na manowce jej syneczka), leżałam na rozgrzanym asfalcie, walcząc o każdy kolejny oddech. Uszy wypełniała mi wata, a całe ciało pogrążyło się w odrętwieniu. Miałam zawroty głowy i nic nie słyszałam. Absolutnie nic. Najwyraźniej umierałam. A przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. I nie było w tym nic majestatycznego ani pięknego. Nie mogłam przecież usłyszeć, czy ktoś po mnie płacze. A to dodałoby choć odrobinę splendoru mojej śmierci. Przynajmniej tak odchodzenie opisaliby wielcy tego świata. Wniosek? Koloryzują, kłamcy!

Miałam zamknięte oczy, ale nie przestawałam myśleć o tym, że właśnie osierociłam swoje jedyne dziecko. I zostawiłam na tym świecie kompletnie niezaradnego, oderwanego od rzeczywistości męża, który nie będzie umiał należycie się zaopiekować naszym czteroletnim Marcelem.

Ból stał się nagle silniejszy, zawroty głowy mocniejsze, a żołądek podszedł mi do gardła. Co ze mnie za matka? Jak to mogło się stać? Przecież kiedy mnie na tym świecie zabraknie, to Ludwik na pewno zrobi coś głupiego, a moje dziecko trafi do jakiejś instytucji opiekuńczej, w której też nikt o takiego malucha nie zadba! Koniec świata. Chyba powinni przyznać mi Nobla za moją zdolność do pakowania się w tarapaty! Zrujnowałam życie Marcelowi…

– Au – mimowolnie wyrwało mi się cicho między jednym a drugim przyspieszonym oddechem, kiedy spróbowałam się poruszyć.

Zaraz!

Skoro próbowałam się poruszyć i jeszcze wyrwał mi się przy tym jakiś dźwięk, to chyba znaczy… Tak! Jednak nie umarłam. Jednak mnie nie przejechała, wariatka jedna.

I kiedy ta chwalebna myśl, że nie jestem wyrodną matką i nikt mi dziecka nie odbierze, opanowała całą moją głowę, znowu zaczęłam słyszeć. Szum gromadzących się dookoła ludzi, jakieś urywane krzyki i swój własny oddech. Uprzytomniłam sobie też, dlaczego właściwie leżę teraz na tym asfalcie. Przez moją głowę przemknęła myśl o ratującym mnie z opresji byłym narzeczonym, Teodorze. Nagle pojawił się tuż obok i przewrócił mnie niczym rasowy bohater w obcisłych spodniach.

Myślenie o tym wszystkim było wycieńczające. Znowu spróbowałam się poruszyć. Ponownie zakręciło mi się w głowie.

A na domiar złego zwymiotowałam.

– Oddychaj, Zuzka, oddychaj. – Usłyszałam rozemocjonowany i pełen przerażenia głos mojego męża, Ludwika. Klęczał i pochylał się nade mną. Z troską odgarniał mi opadające na twarz włosy.

– Karetkę. Jaszczurki. Główna, przy szkole. Wypadek. Ranni kobieta i mężczyzna… W ciężkim stanie. Tak, jest krew! Nieprzytomni – wrzeszczał natomiast do swojej komórki nie mniej przejęty od Ludwika Marek, bożyszcze nastolatek (no dobra, nie tylko nastolatek), którego kilka tygodni temu przygarnęłam pod swój dach. Był wuefistą, pracowałam z nim w jednej szkole i niespodziewanie stał się obiektem moich fantazji.

Ale nie o tym.

Poczułam na czole ciepłą dłoń Ludwika, więc spróbowałam otworzyć oczy. Niestety, moje powieki robiły się coraz cięższe. Miałam też wrażenie, że stoi za mną jakiś oprawca z wielkim młotem, którym rytmicznie uderza w moją głowę.

– O Boże. O Boże! – Wśród coraz głośniejszego gwaru wychwyciłam piskliwy głos Anki, mojej starszej siostry. – Teodor! O matko kochana. Zuzanna! Dlaczego tu jest tyle krwi! – wrzeszczała.

Chciałam powiedzieć Ludwikowi, że to nie mnie trzeba teraz głaskać po czole, ale Ankę. Zawsze emocjonowała się bardziej niż ja. Niestety, ust nie potrafiłam otworzyć tak samo jak powiek i wyrwał się z nich tylko trudny do zrozumienia jęk. Cholera! Niemoc współpracowania ze swoimi mięśniami zaczynała denerwować mnie jeszcze bardziej. Naprawdę chciałam dać moim najbliższym znak, że jest dobrze, więc nie muszą panikować. No i w końcu żyję, chociaż bardzo mnie boli i donikąd się nie wybieram. Przynajmniej na razie.

– Spokojnie, Zuzka, spokojnie. – Tym razem Ludwik przytulił dłoń do mojego policzka. – Karetka już jedzie, oddychaj – szeptał uspokajająco, chociaż głos mu się łamał.

Nie potrafiłam jednak teraz o nim myśleć. Moją głowę zaprzątał tylko Teodor i fakt, że właśnie uratował mi życie. Znowu jęknęłam z bólu. Gdyby nie okoliczności, chyba bym się zaśmiała. Przed laty naprawdę je zrujnował, znikając bez słowa zaraz po oświadczynach, a teraz rycersko rzucił się pod samochód. Nie spodziewałam się tego po nim. W ogóle niczego się po nim nie spodziewałam. Tylko ten jego niski, wystraszony głos, który dobiegł do mnie zaraz przed wypadkiem. O Boże. On nadal brzmiał tak samo ciepło i kojąco jak wtedy, gdy…

– No co tak stoicie? – Po okolicy rozszedł się nagle przeraźliwy pisk Anki. – Zróbcie coś! Pomóżcie im!

– Marek, proszę… – rzucił Ludwik błagalnie do wuefisty. Ten najwidoczniej przytulił Anię do siebie, bo usłyszałam jej stłumiony szloch.

I wtedy, jak gdyby wszystkich ich było nade mną mało, zjawiła się zawodząca wniebogłosy mamusia.

– Jezu Przenajświętszy, miej tych dwoje w opiece w godzinę ich śmierci – zawyła gdzieś nad moim uchem, w odpowiedzi na co i Anka, i Ludwik wrzasnęli głośno: „Mamo!”.

– Przecież Zuzka nie umiera. Nie mów tak! Nie możesz tak mówić, słyszysz? Nie możesz! Oni wyzdrowieją! Wszystko będzie dobrze – zaczęła płakać Anka.

– Cichutko – uciszył ją Marek.

– Zawsze myślałam, że to ja umrę szybciej, a tu takie nieszczęście, takie nieszczęście… – kontynuowała mamusia. – Dzieci kochane, oto wybiła godzina próby dla całej naszej rodziny. Musimy być mocni, musimy być twardzi. Tylko jak, kiedy moje dziecko umiera właśnie tutaj, na tym czarnym asfalcie, w naszej Polskiej ziemi, jak przed laty, gdy ginęli…

– Niech pani da już spokój z tym lamentowaniem! – warknęła Kasia, siostrzenica Ludwika, która, tak samo jak wuefista, mieszkała u nas od jakiegoś czasu. – Niech pani lepiej idzie zająć się Marcelem, a nie urządza tutaj jakieś płacze. Zuzanna nie umiera! Ten facet też nie. Na nic nam tu teraz grono zawodzących żałobnic!

Kasia przyłożyła dwa palce do mojej szyi.

– Jest puls. Czuję go. Widać też, że Zuzka oddycha.

– Tak? – zdziwiła się mamusia.

– Niech pani idzie do domu i tutaj nie płacze. Marcel potrzebuje teraz wsparcia, a wyjąc, nijak nam pani nie pomoże! – Kasia mówiła stanowczym tonem. Jako jedyna nie ulegała emocjom i wiedziała, co trzeba robić w takiej sytuacji. Uczyli ją pewnie w szkole, jak się zachowywać w czasie wypadku i proszę, są efekty. Od razu poczułam się jakoś tak bezpieczniej. I pewniej. Mamusia też musiała chyba posłuchać Kasi, bo jej lament ucichł natychmiast. Usłyszałam tylko oddalające się kroki.

No i dobrze. Marcel będzie bezpieczny. Na pewno nie powinien widzieć matki w takim stanie. Jeszcze by się biedaczek załamał i trauma na resztę życia murowana. Potem niekończące się wizyty u psychoterapeuty, ciekawe, kto by go tam woził?

Tylko co z Teodorem? Że ja żyję, to przecież wiem, ale co z…

– Teodor… – Udało mi się wychrypieć. Ból promieniujący z lewej ręki zawładnął w tym momencie całym moim ciałem i znowu zebrało mi się na wymioty.

Cholera! Umrę tu zaraz! Jak nic umrę!

– Cicho, Zuzka, cichutko. – Ludwik znowu przysunął do mnie swoją rękę.

Na mój policzek kapnęło coś ciepłego. Czyżby to była jego łza? Ludwik płakał?!

– Wszystko z nim dobrze, Zuzka, żyje. Jest poturbowany, ale oddycha. Sprawdziłam, nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Dacie radę. Jesteście silni – uspokajająco odpowiedziała na moje pytanie Kasia.

Au.

Gdy tylko usłyszałam, co mówi, po moim ciele znowu rozszedł się nieprzyjemny dreszcz, a żołądek ponownie wywinął koziołka. Spróbowałam poruszyć ręką, żeby dotknąć bolącego brzucha, ale wtedy coś głośno w niej chrupnęło i nagle wszystkie głosy ucichły, a ja odpłynęłam w niebyt.

– Jadę za wami. – Dobiegł mnie głos Ludwika, gdy na chwilę odzyskałam przytomność.

Dwaj rośli ratownicy właśnie przerzucili mnie na nosze, sprawiając przy tym, że znów prawie zemdlałam z bólu. Potem położyli nosze na jakiś wózek i pchali go w stronę wyjącej karetki, mocno przy tym hałasując.

– Bierzemy ją do szpitala w miasteczku. Na pierwszy rzut oka ma pogruchotaną rękę i lekkie wstrząśnienie mózgu po upadku. A czy to wszystko, dowiemy się już po szczegółowych badaniach.

– O mój Boże… – wyrwało się Ludwikowi.

– Nie, nie. Spokojnie – powiedział ratownik kojącym tonem. – Nic jej nie będzie. Zrobimy prześwietlenie, a lekarze na pewno szybko to zoperują. Jej życiu nic nie zagraża. Będzie dobrze, naprawdę.

– A co z tym mężczyzną? To on uratował żonę przed tą furiatką i…

– Ma więcej obrażeń, ale proszę mi wierzyć, że też z tego wyjdzie. Mogło być gorzej. Znacznie gorzej. A teraz przepraszam, ale musimy już jechać! – Usłyszałam, jak ratownik klepie Ludwika po plecach i drzwi karetki zamknęły się z głośnym hukiem.

Nic mi nie będzie. Nie osierociłam Marcela. Nie jestem wyrodną matką. Tej głupiej babie nie udało się mnie przejechać. Teodor też z tego wyjdzie, chociaż jest w dużo gorszym stanie – poukładałam sobie w myślach słowa ratownika, a potem znowu straciłam przytomność.

A może tym razem zostałam jej pozbawiona?

Trudno powiedzieć, ale w mojej głowie powstała wielka czarna dziura. I dobrze. Przynajmniej tak bardzo mnie nie bolało. Właściwie, to nawet wcale. Nie czułam kompletnie nic. Może teraz to już naprawdę umarłam? Oby tylko Ludwik nie urządził mi jakiegoś wielkiego, smutnego pogrzebu. Musiałabym go potem straszyć po nocach, bo czegoś takiego bym po prostu nie zniosła!

Chociaż wtedy w pewnym sensie spędzalibyśmy je razem… Może więc perspektywa zamienienia się w ducha nie była wcale taka zła?

Rozdział 2

– Policja już się nią zajmuje – oświadczył mi wieczorem, drugiego dnia po wypadku, nieustannie siedzący przy moim łóżku Ludwik.

A mówił oczywiście o żądnej zemsty sklepowej. Znajdowaliśmy się w pachnącej detergentami, pojedynczej sali szpitalnej, do której przywieziono mnie po operacyjnym poskładaniu pogruchotanej ręki.

Byliśmy w sali sami, bo choć z Ludwikiem przyjechała też Kasia, wyszła właśnie do toalety.

– Anka i ja zeznawaliśmy już, że ci groziła. Mają tego nie traktować jak zwykłego wypadku. Ciebie policja pomęczy dopiero, kiedy trochę dojdziesz do siebie i odpoczniesz. Mówiłem im, że to nie jest jeszcze najlepszy czas na przesłuchania. Lekarze też tak myślą… Ta wariatka chciała wjechać w ciebie z premedytacją! Nie znaleźli nawet najmniejszego śladu hamowania. Nie próbowała zwolnić. Pójdzie siedzieć jak nic, ale najpierw ma zbadać ją jeszcze psychiatra. Gdyby nie ten facet, to aż strach pomyśleć… – Ludwik pokręcił głową i westchnął smutno. – Kasia też ma to potwierdzić, ale policja nie zdążyła jeszcze jej przesłuchać. Kiedy ja cały dzień byłem u ciebie, młoda ciągle zajmowała się Marcelem. Mógłbym oczywiście podrzucić go do Ani i zawieźć Kasię na przesłuchanie, ale wiesz, ile twoja siostra ma na głowie. Teodor leży w szpitalu, mąż za granicą, więc sama musi zajmować się gospodarstwem. I tak mam wyrzuty sumienia, że obciążyłem ją dziś opieką nad małym, dlatego nie będziemy u ciebie teraz za długo siedzieć… Kasia wieczorami pomaga Ani przy Zosi, a Marek tyra razem z nią przy zwierzętach, więc nie musisz się tym martwić.

– A mama? – zapytałam słabo. Tonęłam w białej, szpitalnej pościeli.

– Miała spadek cukru. Trochę się przejęła, owszem, ale już jest dobrze. – Ludwik uśmiechnął się i pogłaskał mnie po ręce. Na jego twarzy dostrzegłam zmęczenie. – Kazała ci powiedzieć, że w razie czego odłożonych przez nią pieniędzy wystarczy również na twój pogrzeb, więc nie musisz się martwić. Może ci oddać też swoją urnę, a sobie chce kupić nową. Ostatnio widziała w gazecie lepsze modele. Wiesz, w tej o pogrzebach, którą zawsze ogląda… Podobno na rynek trafiły właśnie ekologiczne urny, w których tkwi ukryte nasionko i po twojej śmierci wyrasta z ciebie drzewo.

Uśmiechnęłam się szeroko. Starałam się być twarda. Bo jak nie ja, to kto? Na pewno nie Ludwik. W takiej trudnej sytuacji musiałam być podporą dla nas wszystkich.

– Nie martw się niczym – powiedział dobrodusznie, przez co zrobiło mi się jakoś tak ciepło na sercu. Tylko czy naprawdę trzeba było aż wypadku, żeby mój własny mąż zwrócił na mnie uwagę i okazywał czułość?! Tak bardzo starałam się odzyskać jego zainteresowanie, a tu proszę. Wystarczyło sobie coś połamać. Gdybym tylko wiedziała o tym wcześniej, to…

No dobra. Nie. Na pewno nic bym sobie nie łamała. To naprawdę boli. Nie jestem masochistką.

– A co z Teodorem? – zapytałam po chwili milczenia.

– Byłem u niego. Nie jest tak źle. Mocno się połamał, ale poza tym to w porządku. Lekarze są dobrej myśli. Najpierw nie chcieli mi udzielić żadnej informacji o jego stanie zdrowia, bo wiesz, nie jestem z rodziny, ale kiedy powiedziałem, że uratował życie mojej żonie, to zmiękli. Miewają ludzkie odruchy.

Znowu oboje zamilkliśmy na moment. Głośno przełknęłam ślinę. Kiedy emocje opadły, a ja tkwiłam w szpitalnym łóżku, miałam naprawdę dużo czasu na przemyślenia. Nietrudno zgadnąć, że w zaistniałej sytuacji to Teodor był ich głównym tematem.

– Kto to w ogóle jest ten Teodor, co? – Ludwik przerwał ciszę.

Spojrzałam w stronę okna. Zielone korony drzew kołysały się lekko na wietrze. Ich widok sprawiał mi przykrość. Było lato, świeciło słońce, a ja ugrzęzłam w szpitalnej sali.

– Kolega z młodości – odpowiedziałam, trochę mijając się z prawdą. Podświadomie czułam, że to nie jest dobry czas na odkrywanie przed Ludwikiem swojej przeszłości. Wiedział, że ktoś mnie skrzywdził, owszem, ale trudno było przewidzieć, jak zachowałby się w sytuacji, gdyby dowiedział się, że moim niedoszłym narzeczonym był facet, który właśnie uratował mi życie. Może by mu to wszystko wybaczył, nie mówię, że nie, ale mógł też lecieć tam w te pędy i udusić go poduszką. Wiadomo przecież nie od dziś, że mężczyźni są raczej nieprzewidywalni. I zachowują się infantylniej niż dzieci.

– I pracuje teraz u Ani, tak? – dociekał Ludwik.

– Mówiła ci o tym? – Spojrzałam na niego, unosząc brew.

– Aha. Kiedy razem wracaliśmy z komendy. Pomagał jej w pracach w gospodarstwie pod nieobecność Jurka i proszę… – Mój ślubny westchnął głośno. – Teraz została z tym sama. Na szczęście mamy wakacje, więc będę mógł jej pomagać, bo przecież nie możemy cały czas wykorzystywać Marka.

Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Byłam naprawdę zaskoczona tym, co powiedział. Od kiedy interesował się moją rodziną i jeszcze gotów był z własnej woli jej pomagać?

Uśmiechnęłam się blado.

– Niedługo mnie wypiszą, więc będziemy mogli pomagać jej razem. Nie martw się, będziesz miał czas na te swoje poszukiwania skarbów.

– Przecież wiesz, że teraz nie to jest dla mnie najważniejsze. – Znowu nieco mocniej ścisnął mi rękę.

Zrobiło mi się gorąco. Czy on naprawdę musiał być takim dobrym mężem? Zwłaszcza teraz, kiedy przez głowę przebiegło mi wspomnienie jednego z ostatnich wieczorów spędzonych bez Ludwika. Przypomniałam sobie wędrujące po mojej szyi, rozgrzane usta Marka, który z typową dla siebie zachłannością całował mnie pod ścianą w swojej sypialni.

Na szczęście wsparcia w takich kłopotliwych sytuacjach udziela rodzina.

– Jestem – oznajmiła Kasia. Uśmiechnęła się blado i powoli podeszła do łóżka. Usiadła na nim lekko, a potem spuściła wzrok.

Wymieniliśmy z Ludwikiem zmartwione spojrzenia.

– Hej, młoda! Co to za smutna mina? – spróbował rozweselić ją swoim zabawnym tonem, ale ona tylko ciężko westchnęła.

– No bo ja dobrze wiem, że to wszystko moja wina… – zaczęła. – Gdyby nie ten mój przyjazd do was, to żadna sklepowa nie chciałaby Zuzki przejechać i nikt nie musiałby jej ratować, a potem nie leżałaby tutaj połamana. Jestem tylko źródłem waszych problemów. Znowu! – W jej oczach pojawiły się łzy. – Okropnie się z tym czuję.

– Ale kochanie, co ty mówisz?

Kasia popatrzyła na mnie i otarła pierwszą z cieknących po jej policzku łez.

– Mówię jak jest, Zuzka. Wiem, że teraz powinnam się wyprowadzić, naprawdę wiem. Ale ja nigdy nie miałam takiej kochającej rodziny jak wy. Ty, Ludwik, Marcel, a nawet twoja wiecznie umierająca mama… – Kasia uśmiechnęła się przez łzy. – Po prostu tak bardzo będzie mi was brakować!

Ludwik natychmiast wstał z krzesła i przytulił siostrzenicę do siebie.

– Nigdzie się nie będziesz wyprowadzać – szepnął jak na porządnego faceta przystało i pogłaskał ją po głowie.

– I nie możesz się obwiniać – dodałam.

– To nie twoja wina, że sklepowa jest wariatką. Niczyja.

– Ale gdybym wiedziała, że to wszystko tak się skończy… – Kasia znowu zaszlochała. – To może od razu trzymałabym się z daleka od Tomka, nie zakochiwała w nim, nie mieszała mu w głowie i… Jestem tylko źródłem nieszczęść.

– Kasia, proszę cię, nie mów tak. To naprawdę nie jest niczyja wina. A już na pewno nie twoja – powiedziałam, bo na jej widok aż pękało mi serce. Gdyby nie to, że każdy ruch sprawiał mi dzisiaj ból, to też bym ją objęła.

Kasia zamknęła oczy i przytuliła twarz do piersi Ludwika, a potem przez chwilę płakała w ciszy, podczas gdy my wymienialiśmy smutne i zaniepokojone spojrzenia.

– Dobra, nie ma co płakać. – Po kilku minutach wytarła łzy i pociągnęła nosem. – Stało się, to się nie odstanie. Ale ja wam się teraz zrekompensuję za te wszystkie cierpienia, zobaczycie.

– Ale za co ty nam się chcesz rekompensować? I po co? – zdziwiłam się.

– Kasia, daj spokój z tymi wszystkimi wariactwami – mruknął Ludwik.

– Nie, nie, nie! – Kasia pokręciła głową. – Macie przeze mnie same przykrości, sprowadzam na was tylko zło, ale to wszystko się zmieni! Jeszcze nie wiem jak, ale się wam odwdzięczę. Zobaczycie.

Tym razem popatrzyliśmy na siebie z Ludwikiem trochę przestraszeni tą jej nagłą zmianą nastroju i wybuchem energii.

– Ach! Zapomniałbym! – Ludwik chcąc zmienić temat, popukał się w głowę. – Jest tutaj z nami przecież jeszcze Marek! – oznajmił. – On też mocno przeżywa całą tę sytuację i ubłagał mnie, żebym go dzisiaj do ciebie zabrał. W końcu do tego wypadku doszło też na jego oczach. Dzwonił nawet po pomoc, kiedy ja przy tobie klęczałem. Czeka na korytarzu. Chciałabyś się z nim zobaczyć?

Znowu głośno przełknęłam ślinę i spojrzałam Ludwikowi prosto w oczy. Że też musiał zmienić temat akurat na taki! Było mi naprawdę niezręcznie rozmawiać z nim o Marku, chociaż właściwie przecież do niczego między nami nie doszło. W końcu gdyby się temu dokładniej przyjrzeć, to on mnie całował, a nie ja jego...

– Tak, pewnie. Skoro przyjechał, to niech wejdzie – zgodziłam się, kątem oka zerkając też na Kasię i spróbowałam się uśmiechnąć.

Ludwik poruszył się najwyraźniej zadowolony z siebie i podszedł bliżej mnie.

– Poproszę go, a my z Kasią zajrzymy do Teodora. Nikt go tutaj nie odwiedza. Powiedz mi, bo pewnie wiesz. Czy on nie ma żadnej rodziny?

– Długo nie mieliśmy kontaktu. Jego rodzice się przeprowadzili. Doszły mnie kiedyś słuchy, że nie żyją, ale nie wiem, ile w tym prawdy.

Ludwik spuścił wzrok. Tak samo jak mnie, było mu Teodora po prostu żal.

– Przykra sprawa – szepnął.

Wysiliłam się na uśmiech, ale tym razem udało mi się raczej wykrzywić twarz w grymasie niż unieść kąciki ust w górę.

– I może pójdziemy coś zjeść. Co myślisz, Kasiu? Nie wiem jak twoim, ale moim ostatnim dzisiejszym posiłkiem było śniadanie – powiedział jeszcze Ludwik i pocałował mnie w czoło.

– Smacznego – szepnęłam.

– Będziemy za pół godziny – oznajmił mój mąż. – Opiekuj się nią – rzucił zupełnie nieświadomy tego, jak dwuznacznie zabrzmiały te słowa skierowane właśnie do Marka.

– Nie ma sprawy. Zuzką zawsze – oświadczył wuefista.

Ludwik z Kasią zniknęli, a Marek popatrzył na mnie i powoli podszedł do łóżka. Na chwilę spojrzałam za okno. Ta zieleń wcale nie działała na mnie uspokajająco. A może to obecność Marka mimo szpitalnej sali nadal wyjątkowo mnie pobudzała?

– Dobrze cię widzieć. – W końcu popatrzyłam na niego.

Dostrzegłam cień uśmiechu na jego ustach. Wyjątkowo nie był łobuzerski i zadziorny, ale ciepły i pełen empatii.

– Ciebie też. Nawet nie masz pojęcia jak dobrze. Gdyby coś ci się stało, to nigdy bym sobie nie darował…

– Marek… – Spojrzałam na niego z ukosa. Wyglądał jakoś nienaturalnie, kiedy tak stał ze spuszczoną głową. Nie tego mi było potrzeba. Nie jego smutku.

– Czuję się winny, Zuzka. Gdyby ta kobieta mnie nie zagadała, to wszedłbym na te pasy razem z tobą i może nie doszłoby do żadnej tragedii. Może zareagowałbym wcześniej? Może coś mógłbym zrobić? Nie wiem, szarpnąć cię, ochronić, a nie stać jak kołek na chodniku i patrzeć… – powiedział, kręcąc głową. Pierwszy raz widziałam go tak smutnego i pozbawionego życia. Jakby nagle uszło z niego całe powietrze. I to jeszcze z mojej winy. – Gdybym zauważył wcześniej, co się święci, rzucił te kwiaty i chociaż pociągnął cię za rękę, to…

Boże! Ten też czuje się winny? Pogłupieli wszyscy czy co?!

– Marek – weszłam mu w słowo. Nie mogłam już tego wszystkiego słuchać! – Takie gdybanie nie ma sensu. Dobrze o tym wiesz.

– Ale gdyby…

– Może gdybyśmy weszli na te pasy razem, zamiast Teodora to ty leżałbyś teraz na szpitalnym łóżku? A może by nas już nie było? – Znowu nie dałam mu dokończyć. – Nie myśl o tym. Ja też o tym nie myślę. Stało się, to stało. Roztrząsanie nie ma sensu. Niczego nie zmieni.

Marek spojrzał mi prosto w oczy. Było w nich coś trudnego do opisania… Może podziw? Może otucha?

– Ludwik powiedział mi, że pomagasz Kasi zajmować się domem. I Ance w gospodarstwie – zagadnęłam go, żeby zmienić temat.

– Powiedziałem ci już, że czuję się współwinny temu nieszczęściu. Staram się chociaż jakoś zrekompensować. To nic takiego.

– Nie takie znowu nic – zauważyłam. – Ludwik sam by tego wszystkiego nie ogarnął. On z logistyką to raczej jest na bakier.

– No i do tego kompletnie rozwalony emocjonalnie.

– Tak. Wiem. Bardziej niż ja. Muszę być twarda dla niego, chociaż to ja jestem tutaj ofiarą. – Spróbowałam zażartować, bo Marek w smętnym wydaniu wcale nie dodawał mi sił, których teraz tak bardzo potrzebowałam. Wiem, że w dzisiejszych czasach kobieta powinna byś twardsza od faceta, ale chyba byłam zbyt dużą konserwatystką, żeby zgodzić się z tym poglądem.

Zresztą… Ile można?! Chociaż jeden z nich mógłby mnie powspierać w tej trudnej sytuacji!

– W tym domu potrzeba mężczyzny – powiedziałam głośno. – Przynajmniej jednego. Więc podnieś głowę i wysil się na jakieś słowa otuchy. Albo po prostu przestańmy gadać o tym wypadku. Nie potrzebuję się teraz rozckliwiać. To już niczego nie zmieni. Bądź twardy, a nie mi tutaj smęcisz. Możesz to sobie porobić na korytarzu.

Marek popatrzył na mnie zdziwiony, ale w końcu uśmiechnął się szeroko.

– Twardzielka. Lubię takie. – Puścił do mnie oczko, a po moim ciele rozszedł się przyjemny dreszcz, który zawsze wywoływał tym zalotnym gestem.

Nie mogłam się nie roześmiać, chociaż ze względów czysto fizycznych nie trwało to jakoś wyjątkowo długo i skończyło się bolesnym ukłuciem. Jednak wystarczyło, aby atmosfera zrobiła się mniej funeralna.

– Siadaj, proszę. – Wskazałam zdrową ręką na krzesełko przy łóżku.

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jak niewielka odległość nas dzieliła. I że byliśmy tu sami, a moje ciało, pomimo obrażeń, znowu zaczęło reagować na niego w niewłaściwy sposób. Bo przecież jestem MĘŻATKĄ!

Marek popatrzył na krzesło niepewnie, a potem jednoznacznie spojrzał mi w oczy.

– Wolałbym raczej poleżeć z tobą w tym łóżku – powiedział niskim tonem, jak zwykle, kiedy byliśmy ze sobą sam na sam, a jemu chodziło tylko o jedno.

– Żartujesz sobie… – zdołałam wydusić, bo prawie odjęło mi mowę na dźwięk jego propozycji.

Nerwowo przełknęłam ślinę. Nagle zrobiło mi się jakoś tak wyjątkowo gorąco, a on, jak gdyby nigdy nic wzruszył ramionami i podszedł jeszcze bliżej.

– Wcale nie. Dlaczego miałbym żartować?

– Bo to szpital? A ja jestem chora?

– Zuzka, błagam cię… – Wywrócił oczami rozbawiony moją reakcją. – Przecież wiem, że masz na to tak samo dużą ochotę jak ja. Zresztą chorych należy pocieszać, tak? Zwłaszcza połamane, samotne kobiety. – Znowu błysnął swoimi idealnie białymi zębami, a chochliki w jego oczach wyraźnie się ożywiły.

Może lepiej było nie wymuszać na nim, żeby skończył się nade mną użalać i zachowywał normalnie?

– Przecież ja mam męża! – Spróbowałam się jeszcze bronić. Chociaż leżąc tutaj uziemiona i z ręką w gipsie nie miałam żadnych szans, żeby przed nim gdzieś czmychnąć. Boleśnie uświadomiłam sobie, że właściwie to byłam teraz zdana na jego łaskę i niełaskę.

Ta paraliżująca świadomość niemocy sprawiła, że mój oddech przyspieszył jeszcze bardziej. Pachnące mydłem i perfumami ramiona Marka. I to tak blisko… Te jego zaborcze usta. Jeszcze chyba nikt nie całował mnie tak, jak on wtedy…

STOP!

Matko kochana, co ja bredzę? Widać te złamania rzuciły mi się także na mózg. Dlaczego nikt nie uprzedzał mnie o skutkach ubocznych włożenia ręki w gips? Czy to przez ten ucisk? A może to wina leków?! Dają mi pewnie ukradkiem coś psychoaktywnego, a potem…

Marek uśmiechnął się tylko zabójczo, kiedy usłyszał te moje marne protesty i lekko przysiadł na łóżku. Zaskrzypiało cichutko, a mnie znowu zalała fala gorąca. Niepewnie popatrzyłam to na niego, to na drzwi.

– A jak ktoś wejdzie? – zapytałam nieśmiało. I wtedy sprawa była już przegrana, bo on znowu błysnął swoimi idealnymi zębami.

– Nikt nie wejdzie. Ludwik jest na dole, a ja chcę cię przecież tylko przytulić. Po przyjacielsku. To nie będzie żaden dziki seks.

Cholera. Niedobrze…

Kolejny już raz podczas tej rozmowy zabrakło mi powietrza. Z nim i po przyjacielsku? To kompletnie do siebie nie pasowało.

– No nie rób takiej przerażonej miny! – Wybuchnął śmiechem i nie pytając mnie więcej o zdanie (widocznie doszedł do wniosku, że jest to bezcelowe, bo wstyd przyznać przed samą sobą, ale chciałam się do niego przytulić wcale nie mniej, niż on do mnie), powoli przeszedł do pozycji leżącej.

Przesunęłam się lekko co najmniej oszołomiona jego bliskością. Musiałam jednak przyznać, że całkiem przyjemnie było go czuć obok siebie. Gdyby tak jeszcze tylko można zamienić go teraz na mojego męża, to…

– Wygodnie ci? Nic cię nie boli? – zapytał z troską.

Mimowolnie uśmiechnęłam się, słysząc ten jego pełen empatii ton. Jego fizyczna bliskość sprawiła, że nie było nawet mowy o tym, żebym myślała o sobie i swoim stanie. W tej jednej chwili nie bolało mnie nic.

– Jest w porządku.

Marek przekręcił się na bok i uważnie zlustrował mnie wzrokiem. Spróbowałam też się do niego odwrócić, ale skończyło się to tylko grymasem bólu.

– Nie, nie – powiedział cicho, dotykając palcami mojego policzka. – Tak jest dobrze. Nie ruszaj się.

Pod wpływem tego dotyku poczułam, że mam wyjątkowo suche wargi. Marek wpatrywał się we mnie subtelnym wzrokiem i gładził lekko moją twarz.

– Z tej perspektywy wyglądasz jeszcze lepiej, wiesz? – zamruczał.

– Mimo tego, że jestem połamana? – Spróbowałam zażartować i w pełni nie stracić rozumu, ale kiedy czułam go przy sobie tak blisko, wcale nie było mi do śmiechu. Już dawno żaden facet, włącznie z moim mężem, nie patrzył na mnie w ten sposób, nie leżał tak ze mną i nie dotykał. Tak zmysłowo i subtelnie. Tak uspokajająco i lekko…

Na usta Marka wypłynął delikatny uśmieszek.

– Tak. Mimo tego, że jesteś połamana – wyszeptał i potarł kciukiem kącik moich ust. – A może właśnie z tego powodu? – Przysunął twarz do mojej szyi.

Zamknęłam oczy. Było mi przy nim niesamowicie dobrze i chociaż dalekie to było od przyjacielskiego przytulenia, czułam się niezwykle swobodnie.

– Gdyby nic ci nie było, to pewnie zdołałabyś już uciec – zamruczał mi do ucha, owiewając przy tym moją skórę swoim ciepłym oddechem.

Trochę zakręciło mi się w głowie. Halo, halo! Czy jest gdzieś w pobliżu lekarz?

– Marek, ja… – Nie zdążyłam jednak powiedzieć nic więcej, bo jego usta bez uprzedzenia zaczęły wyciskać swoje piętno na mojej skórze z typową dla niego zachłannością.

Z trudem udało mi się nie przekręcić głowy w bok i nie zacząć odpowiadać na te pocałunki. Powinnam dziękować Bogu za ten cały wypadek, bo on jeden raczy wiedzieć, jak w innej sytuacji mogłoby się to skończyć!

– Marek, proszę cię! – Po najdłuższych kilku sekundach w moim życiu udało mi się w końcu odzyskać rezon. Złapałam jego dłoń i odsunęłam od siebie. Oczywiście przyszło mi to z trudem, ale się udało. Chociaż tylko i wyłącznie dzięki elementarnemu poczuciu moralności.

Marek wyglądał na rozczarowanego.

– Proszę cię, nie dzisiaj – szepnęłam, patrząc mu prosto w oczy.

Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem, jak gdybym była co najmniej jakimś wielkiej wagi dziełem sztuki, ale w końcu zrozumiał. Oparł się na łokciu tuż obok mojej twarzy, a drugą dłonią odgarnął z niej niesforne pasma moich włosów.

– Masz rację. – Uśmiechnął się miękko.

Spojrzałam na niego pytająco, w odpowiedzi na co cicho się roześmiał.

– Na wszystko inne przyjdzie jeszcze czas. Teraz po prostu poleżę z tobą, żebyś nie czuła się samotna. Lepiej ci trochę?

Odetchnęłam z ulgą i też się do niego uśmiechnęłam. Sprawną ręką przejechałam po jego klatce piersiowej. Wyczułam przy tym każdy mięsień.

– Tak. O wiele lepiej.

Przez chwilę leżeliśmy tak razem i po prostu na siebie patrzyliśmy, co samo w sobie było bardzo przyjemne.

– W Jaszczurkach jest bez ciebie tak pusto, że nie mogłem się doczekać, kiedy znowu cię zobaczę. Przecież to dla mnie żadna przyjemność siedzieć w twoim domu ze świadomością, że nie natknę się na ciebie na korytarzu, kiedy będziesz przemykać do łazienki w skąpej bieliźnie – odezwał się w końcu, znowu gładząc mnie po policzku.

Zachichotałam. Udało mu się mnie rozbawić.

– W bieliźnie spotykam się z tobą tylko w salonie. I doskonale wiesz, że sypiam w ciepłej piżamce i grubych skarpetach. Zresztą… Po tym, jak oblewam się przez ciebie mlekiem, nie mam wyjścia, bo zbyt wiele koronkowych kompletów nie posiadam. To też wydaje ci się takie kuszące? – zapytałam. Niezbyt subtelnie nawiązałam do naszej nocnej rozmowy, podczas której zachowałam się niczym ostatnia sierota.

Tym razem to on się roześmiał i przesunął dłonią po mojej szyi.

– Oblewanie się mlekiem owszem. Mógłbym kiedyś pomóc ci się potem rozebrać.

– Jesteś paskudny! Dobrze wiesz, że to wbrew zasadom.

– Jakim zasadom?

– Jestem mężatką, pamiętasz o tym? Spóźniłeś się o dobrych kilka lat.

– I mówisz to, leżąc ze mną w jednym łóżku z twarzą nie dalej niż pięć centymetrów od mojej? W tej sytuacji nie brzmi to jakoś bardzo przekonująco – wyszeptał. Wciąż uporczywie wpatrywał się w moje oczy, a ton zmienił z żartobliwego na poważny.

Znowu oblała mnie fala gorąca. Miał rację. To nie było bezpieczne. Powinnam go stąd wyrzucić. I to natychmiast.

– Sam się tutaj wpakowałeś. Nie miałam szansy uciec – odpowiedziałam i zastygłam w bezruchu.

Z jego twarzy zniknęło rozbawienie. Przysunął się za to jeszcze bliżej. Rozgrzany oddech, który czułam na ustach, stał się jeszcze bardziej gorący.

– Nawet nie chciałaś uciekać – powiedział niemalże bezgłośnie, a potem na chwilę zawisł z twarzą nade mną i, ku mojej wielkiej uldze (a może raczej rozczarowaniu), uśmiechnął się lekko zamiast mnie pocałować i odsunął.

Przez chwilę nie byłam w stanie niczego powiedzieć.

– Powinienem chyba usiąść już na tym krześle. Za chwilę wróci twój mąż.

– Tak. To dobry pomysł. – Niechętnie pokiwałam głową. Nie wiem dlaczego, ale kiedy wspomniał o Ludwiku, momentalnie zrobiło mi się jakoś tak smutno.

Marek przesiadł się na krzesło i znowu zmierzył mnie wzrokiem.

– Co z tym facetem, który cię uratował? – zagadnął beznamiętnie.

Przez chwilę patrzyłam na niego bez słowa, aż w końcu przeniosłam wzrok na okno. Te zielone drzewa nadal nie napawały mnie optymizmem.

– Wyjdzie z tego – powiedziałam.

– To dobrze… Swoją drogą jakie to heroiczne. Rzucić się pod koła rozpędzonego samochodu, żeby uratować obcą kobietę. Nie każdego byłoby na coś takiego stać.

Nadal patrząc przez okno, nerwowo przełknęłam ślinę, co oczywiście nie umknęło jego uwadze.

– Coś nie tak?

– Nie. Jest dobrze. Po prostu on nie jest dla mnie kimś obcym… – zdążyłam tylko powiedzieć i złapać zaciekawione spojrzenie Marka, bo po sali rozległ się pełen energii głos Ludwika.

– Wróciłem! – ogłosił radośnie, po czym podszedł do łóżka. – Całkiem nieźle tutaj karmią. Najadłem się i to do syta. W dodatku za nieduże pieniądze! Wiesz, że za dwa obiady zapłaciłem tutaj tyle, co w mieście za jeden? Pyszne jedzenie, Zuzka. Pyszne!

Marek odchrząknął nerwowo. Wciąż patrzył mi prosto w oczy.

– Tak. To ja już chyba pójdę – mruknął. Wysilił się na sztuczny uśmiech i wstał, ustępując miejsca mojemu nieświadomemu niczego mężowi.

Ludwik zajął zwolnione krzesło.

– Poczekaj na korytarzu z Kasią, niedługo będziemy się zbierać – powiedział do Marka.

Posiedział ze mną jeszcze chwilę, upewnił się, że nie zamierzam tej nocy umierać i już go nie było.

Gdy zostałam w sali sama, zamknęłam oczy i spróbowałam zebrać myśli. Co ma w głowie kobieta, która w pewien sposób zdradza męża? Mętlik.

Z jednej strony nienawidziłam siebie. Było mi wstyd za to, czego dopuszczam się z Markiem, mimo że mam u boku Ludwika. Czułam do siebie wstręt i obrzydzenie, miałam ochotę wyć i rwać sobie włosy z głowy. Nie ma co się czarować. Kretynka ze mnie. Fatalna żona! Fakt, że Ludwik mnie zaniedbywał był przy tym, co robię, jak ziarnko grochu przy ośmiotysięcznej górze. Nie miałam nic na swoje usprawiedliwienie. Chciałam zniknąć.

Z drugiej strony nie mogłam poradzić nic na irracjonalny pociąg do Marka. Gdy tylko pojawiał się obok, czułam przyspieszone bicie serca, a mój rozum wariował. Ten mężczyzna budził we mnie jakieś dawno zapomniane instynkty. Kiedy lustrował mnie spojrzeniem, nie mogłam myśleć o nim w przyzwoity sposób. Do groma, jestem kobietą! Bardzo zaniedbywaną przez męża, który może i deklaruje, że mnie kocha, ale w żaden sposób tego nie udowadnia. Czy ja nie mam prawa do własnych potrzeb? Do bycia przytulaną, całowaną, a przede wszystkim do stania się obiektem czyichś fantazji i westchnień? Ludwik nie odróżnia mnie przecież od kanapy!

– Cóż… – westchnęłam ciężko. To wszystko okazało się dla mnie stanowczo zbyt trudne. Byłam zagubiona i nie umiałam powiedzieć, czego właściwie chcę. Na pewno nie zamierzałam zostawiać Ludwika i wycinać mu jakiegoś numeru ze skokiem w bok, co to, to nie. Ale Marek i te jego całuśne usta…

Jęknęłam boleśnie.

W tym momencie wiedziałam tylko jedno: łatwo jest przestać być ofiarą i stać się katem. Właśnie w ten sposób, zupełnie niespodziewanie, odwróciły się role w moim małżeństwie.

Rozdział 3

– Wiesz, mamusiu, babcia mi powiedziała, że jak umrzesz, to chyba będę musiał zamieszkać u nich, bo tata nie da sobie ze mną sam rady. I jeszcze chciała grzebać ci w szafie, żeby poszukać jakiejś sukienki, w której można by cię pochować, tylko ciocia Ania jej zabroniła. Ale dokąd ty się chcesz chować, mamusiu? Bo ja za bardzo tego nie rozumiem… – wygłosił swoje wątpliwości Marcel, kiedy siedział na moim szpitalnym łóżku.

Skonsternowanym wzrokiem popatrzyłam to na niego, to na stojącego obok Ludwika. No jak nic wypadałoby nagadać mojej mamusi, że czterolatek jest chyba stanowczo za mały na słuchanie jej bredni związanych z moim umieraniem. To, że ona ma obsesję na tym punkcie, nie znaczy, że może bezkarnie opowiadać dziecku o mojej śmierci. Bo ja przecież nie zamierzam umierać!

– Nie martw się, kochanie, babcia była zdenerwowana i w tych nerwach mówiła jakieś głupstwa. Przecież ja się nigdzie nie chowam. Jestem tutaj, a za parę dni wrócę do domku. Nie martw się. – Spojrzałam na dziecko uspokajająco.

– Tak, tak. Mama ma rację – przytaknął Ludwik i pogładził Marcela po włosach. – A może po prostu coś źle zrozumiałeś. Nikt tu nie będzie nikogo chował.

– Na pewno nie?

– Ależ oczywiście! A teraz schodź z tego łóżka i pobiegnij na korytarz dokończyć swoją kolorowankę. Za chwilę będziemy jechać, a wstyd, żeby została tutaj niedokończona – zaproponował, jak na pedagoga przystało.

Marcela do tego pomysłu nie trzeba było jakoś długo namawiać, bo natychmiast zeskoczył z łóżka i wybiegł z sali.

– Zabiję tę moją mamę. Poważnie. Jak nic po prostu ją zabiję. Ja wiem, że ona choruje i przez to wszyscy na wszystko jej pozwalają, ale żeby nastraszyć dziecko tekstami o moim umieraniu? Ludwik, błagam cię… Jak z tym czegoś nie zrobisz, to ja będę musiała. A ty nie dasz się ponieść emocjom i jej nie skrzywdzisz. Zresztą masz takie gadane, że potem na pewno się wybronisz. Ciebie nie wsadzą.

Ludwik roześmiał się głośno.

– Pogadam z nią, obiecuję. – Zerknął na mnie łaskawie.

– Dzięki. – Od razu zrobiło mi się lżej.

– A teraz powiedz mi – Ludwik przechylił głowę w bok – czy jeszcze czegoś potrzebujesz? Bo chyba będziemy się zbierać. Robi się już późno, Marek gdzieś wybył, a trzeba jeszcze pomóc Ani w gospodarstwie.

– Pewnie, rozumiem, jedźcie. Nie ma sensu, żebyście tutaj ze mną siedzieli. Czuję się już naprawdę dobrze. Poczytam coś, skoro w końcu mam na to czas.

– Pełne odpoczynku rozpoczęcie wakacji, nie ma co. – Ludwik zaśmiał się zadowolony ze swojego żartu, pocałował mnie w czoło i pogłaskał po policzku. – Odwiedzimy cię jutro. Ania zresztą też.

– Tak, wiem. Dzwoniła dziś do mnie.

– No widzisz. Więc może teraz od nas odpocznij, bo jutro znowu nie damy ci żyć.

– Nigdy nie mam was dosyć.

– Och, tak się tylko mówi. – Potrząsnął głową. – Zawołam jeszcze małego, żeby się pożegnał – powiedział i wyszedł na korytarz. Patrzyłam przy tym na jego zwężające się ku biodrom plecy.

Za chwilę wrócili do mnie oboje i Marcel natychmiast objął ramionami mój brzuch, bo ramion, ze względów technicznych, niestety nie mógł.

– Tata powiedział, że musimy jechać. Może wrócisz do domu razem z nami już dziś? – zapytał smutno, przyciskając do mnie swoją małą główkę.

Zrobiło mi się go szkoda.

– Aż tak ci z tatą w domu źle? – Spróbowałam zażartować. – Przecież jest tam jeszcze Kasia.

– No. Trochę źle. Gdyby nie Kasia, to już w ogóle mielibyśmy sytuację. Dramatyczną.

Spojrzeliśmy z Ludwikiem po sobie. Ciekawe, z jakiego filmu podchwycił ten tekst, bo Marcel był teraz na etapie wyciągania przypadkowych zdań z bajek czy filmów i używania ich w równie losowych momentach.

– Co masz na myśli? – pogłaskałam go po głowie.

– No wiesz, że nie miałbym co jeść, nikt by się mną nie zajmował i takie tam. I pewnie w ogóle zabraliby mnie do jakiegoś domu dziecka.

– Domu dziecka?! To jest aż tak źle?

– No! Babcia mi mówiła, że jakbyś umarła, to tata na pewno znalazłby sobie jakąś młodą cizię i…

– Cizię?! – O matko kochana! Moja matka używa takich słów przy dziecku?!

– No! Bo jak wczoraj chciałem coś wieczorem od taty, a on z wujkiem oglądali mecz, to ciągle mi mówił: idź do Kasi, poproś Kasię. I wtedy przyszła babcia i powiedziała, że tylko jakiejś kurtyzany w tym zadymionym salonie potrzeba, żeby tu tatuś urządził prawdziwą melinę. Ale chyba chciała powiedzieć, że brakuje kurtyny, żeby zasłonić ten dym, prawda? Bo ja nie wiem, co to jest kurtyzana.

– Tak synku. Babcia na pewno miała na myśli kurtynę…

– Sama więc widzisz, mamusiu. Sytuacja. Dramatyczna.

Popatrzyłam na Ludwika, złowrogo blednąc przy tym i czerwieniąc się na przemian. Wiem doskonale, że jest wspaniałym ojcem, ale co to, do choroby, ma być? Kumple i mecz stawiane ponad dziecko, kiedy mnie w domu nie ma raptem dwa dni?!

– Dobra, dobra. Koniec tej rozmowy – bąknął przestraszony Ludwik. Na pewno poczuł na sobie mój wzrok, łajdak jeden! – Chodź tu paplo. Musimy się zbierać – zwrócił się do Marcela, który niechętnie w końcu go posłuchał i zaczął szykować się do wyjścia.

– Kocham cię mamusiu. – Uściskał mnie na pożegnanie.

– Ja ciebie też syneczku. – Pogłaskałam go po policzku. – Ucałuj ode mnie Kasię, dobrze?

– Dobrze.

– A z tobą mój drogi – zwróciłam się do Ludwika. – To ja rozmówię się później. Więc lepiej uważaj na to, co robisz. – Wycelowałam w niego palcem.

Ludwik uśmiechnął się szeroko.

– Dobrze wiesz, że on ma wybujałą wyobraźnię. Przyjedziemy jutro. Dobrej nocy. – Cmoknął mnie w czoło.

– Jutro to ja pewnie wrócę do domu już razem z wami, żeby mi dziecko z zaniedbania nie padło, tak samo, jak z zadymienia kwiaty w salonie! Nie wiem, co ja bym bez tej Kasi zrobiła, naprawdę nie wiem. A czy nie ty powtarzasz mi od lat, że rodzicielstwo nie jest wcale takie trudne!?

– A widzisz? Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej dowiedzieliśmy się, jaka z Kasi dobra dziewczyna – zażartował Ludwik, kompletnie ignorując moje wzburzenie. Pomachali mi jeszcze oboje z Marcelem i wyszli.

Popatrzyłam przez okno. Nie miało sensu być na niego dłużej złą. Mimo że przyjazd Kasi ściągnął na naszą rodzinę sporą dawkę nieszczęść, to jednak nie mogłam mieć do niej żalu. Ludwik również tak myślał. Była tak kochaną i dobrą osobą, że sama chciałabym mieć w przyszłości taką córkę. Naprawdę! Tylko może męża wypadałoby zmienić. A może wcale nie, bo mógłby przecież trafić się gorszy?

I kiedy miałam zacząć czytać książkę, do mojej sali zajrzała szczupła pielęgniarka.

– Pytała mnie pani wcześniej, czy będzie mogła odwiedzić tego mężczyznę, którego razem z panią przywieźli z wypadku. Nie chciałam przeszkadzać, bo od rana byli u pani goście, ale zapytałam go i się zgodził. Jeśli tylko będzie pani miała ochotę, to proszę mówić. W razie czego zaprowadzę.

Spojrzałam na nią i pochyliłam się lekko do przodu. Książka nie zając, może przecież poczekać.

– A czy mogłabym zobaczyć go już teraz?

– Oczywiście. Pomóc pani w czymś?

– Nie, nie. Dziękuję. To tylko ręka.

Wygramoliłam się z łóżka.

– To chodźmy. – Uśmiechnęłam się blado i podążyłam za pielęgniarką długim korytarzem.

– To tutaj – powiedziała, zatrzymując się przy jednych z białych drzwi. – Tylko proszę nie za długo, dobrze? Pacjent nie czuje się najlepiej.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem.

– Rozumiem. Obiecuję, że porozmawiam z nim tylko kilka minut i wrócę do siebie.

Pielęgniarka uśmiechnęła się szeroko.

– Gdyby trafiali nam się tylko tak zdyscyplinowani pacjenci jak pani, to nasza praca od razu byłaby przyjemniejsza. Do zobaczenia na oddziale – rzuciła tylko, a potem odwróciła się i ruszyła z powrotem.

Ja natomiast popatrzyłam na białe drzwi i odetchnęłam głęboko. Miałam mieszane uczucia. Nie dość, że nie wiedziałam, co począć z Ludwikiem i Markiem, to jeszcze za tymi drzwiami czekał na mnie nie tylko mężczyzna, który uratował mi życie. Czaiła się za nimi też konfrontacja z bolesną przeszłością. Trudno mi było określić, czy w tym momencie górę brała wdzięczność, czy jednak żal i niedomówienia. Kiedyś bardzo długo czekałam na ponowne spotkanie z Teodorem. Chciałam wyjaśnić fakt, dlaczego zostawił mnie zaraz po zaręczynach i snułam w głowie scenariusze tego wydarzenia. Siedziałam skulona, zalewając się łzami i tęskniłam za nim jak nigdy za nikim.

Ale teraz było inaczej, tamte czasy minęły. Dorosłam, miałam poukładane życie, a do niego nie czułam już nic. Pozostał chyba tylko sentyment.

A jednak przeszłość postanowiła o sobie przypomnieć. Znowu miałam mętlik w głowie. I chciałam tam wejść i nie chciałam. Bo po co rozgrzebywać to, co się kiedyś zdarzyło?

Tylko w tej sytuacji nie miałam raczej innego wyjścia.

No! Ale bez paniki, moja droga Zuzanno, bez paniki – postanowiłam wziąć się w garść. Skoro już tu jestem, to raz kozie śmierć. A że ja śmierć w pewnym sensie mam już za sobą (choć finalnie, jak wiecie, wcale nie umarłam), to trzeba było tam wejść. Do odważnych świat należy. Nie ma co zachowywać się jak głupia, strachliwa krowa. Chociaż trudno powiedzieć, czy krowy są strachliwe, bo, wstyd się przyznać, ale boję się ich i od obserwacji tego gatunku zawsze stroniłam.

Powoli pchnęłam więc białe drzwi i zajrzałam do pojedynczej sali, gdzie w szpitalnym łóżku leżał nie kto inny jak Teodor. Mimo że nie widziałam go przez bardzo długi czas, nagle ożyły we mnie wszystkie wspomnienia związane z młodością i jego osobą. Choć zmężniał, a jego rysy twarzy stały się wyrazistsze, odniosłam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie. Nadal miał w sobie coś z chłopca, za którym kiedyś szalałam, więc od razu poczułam się o kilka lat młodsza. Może to przez te wielkie, otoczone ciemnymi rzęsami oczy, którym przyglądałam się kiedyś godzinami?

– Zuzanna? – zapytał Teodor, gdy zrobiłam kilka kroków do przodu i przymknęłam za sobą drzwi.

– Tak, to ja. – Uśmiechnęłam się niepewnie na dźwięk jego głosu i powoli podeszłam do szpitalnego łóżka. – Mogę? – Spojrzałam na stojące przy nim, bieluchne krzesło.

– Pewnie, proszę.

Odsunęłam je lekko i usiadłam. Na chwilę zapadła między nami cisza. Ku mojemu zaskoczeniu wcale jednak nie była niezręczna. Czułam na sobie wzrok Teodora. Przyglądał mi się tak samo uważnie, jak ja jemu. Oboje konfrontowaliśmy się z przeszłością.

– Jak się czujesz? – odezwałam się pierwsza.

Teodor wciąż patrzył na mnie uważnie. Zalała mnie fala wspomnień. Jakie on miał piękne, wrażliwe oczy, pomyślałam. Nic się w nich nie zmieniło…

– To tylko tak źle wygląda. – Teodor wysilił się na uśmiech i zrobił niedługą pauzę. – Dobrze cię widzieć.

– Tak. Ciebie też. Chociaż gdyby nie ten twój heroiczny wyczyn, to pewnie nie mielibyśmy teraz tej przyjemności.

Nie odpowiedział.

– Na pewno wiesz, że przyszłam ci za to podziękować – kontynuowałam więc, nie do końca pewnym głosem. – Nie mogę opisać tego, jak bardzo jestem ci wdzięczna i… – spuściłam wzrok.

– Zuzka, daj spokój, proszę – wpadł mi w słowo, zanim atmosfera między nami zdążyła się zrobić naprawdę funeralna.

Cały on. Nawet pomimo upływu czasu nie mogłam zapomnieć, że nie znosił ględzenia i bezsensownych monologów. Chociaż w moim odczuciu akurat ten monolog miał dość spory sens.

– Okej, wiem, że nie lubisz wzruszających mów, ale pomyśl też o tym, jak ja się czuję. Uratowałeś mi życie. Gdyby nie ty, to… Jestem twoją dłużniczką – powiedziałam więc tylko. Wiedziałam, że teraz raczej nie ma sensu wydobywać z siebie zbędnych słów. To nie pora na okazywanie wdzięczności, wyrażanie nadziei czy wylewanie zgromadzonego przez lata żalu.

– Nie powiedziałbym, że masz wobec mnie jakikolwiek dług. Raczej, że ja właśnie go wobec ciebie spłaciłem.

Wbiłam wzrok w swoje kapcie. Ludwik kupił mi jakieś różowe z misiami. Poczułam się przez to jak mała dziewczynka, którą usilnie nie chciałam teraz być.

– Nie ma już o czym mówić – mruknęłam.

Teodor przez chwilę się nie odzywał. Błądził myślami gdzieś po nieznanych mi torach.

– Nie powinienem był wtedy cię zostawiać… – zaczął po kilku minutach, ale tym razem to ja nie dałam mu skończyć.

– Nie musimy dziś o tym rozmawiać.

Popatrzył na mnie nie mniej zaskoczony tymi słowami ode mnie, a ja starałam się grać obojętną, chociaż aż się we mnie gotowało. Kurczę blade! Pewnie, że chciałam o tym rozmawiać. I pewnie, że dziś! Ale nie byłam na to emocjonalnie przygotowana, a życie nauczyło mnie, że na rzucanie się na głęboką wodę jest już trochę za późno. W moim wieku i mięśnie, i kondycja nie te. Tym bardziej, że mam dla kogo żyć i raczej nie powinnam się topić.

– Chciałbym ci to wszystko wytłumaczyć... Dlaczego wtedy zniknąłem bez słowa. Jestem ci to winien.

– To już nie ma dla mnie większego znaczenia. A przynajmniej nie teraz – powiedziałam twardo, jak na dorosłą, dojrzałą kobietę przystało, chociaż na usta cisnęło mi się zupełnie co innego. Jak już zdążyliście zauważyć, mój wiek wcale nie świadczył o tym, że byłam w jakikolwiek sposób dojrzalsza. Może tylko nieco starsza.

– Na pewno masz do mnie żal… – Teodor z uporem wracał jednak do przeszłości.

Na moment przymknęłam powieki. Co mu się tak nagle po latach zebrało na wyznania? Nie mógł zrobić tego wcześniej? Na przykład wtedy, kiedy zostawił mnie samą z pierścionkiem na palcu?

Miałam o tym nie myśleć!

– Sam powiedziałeś przed chwilą, że teraz jesteśmy kwita – orzekłam stanowczo. Nie chciałam dać się wciągnąć w tę głupią dyskusję. Chociaż, jakby się tak nad tym głęboko zastanowić, to wcale nie czułam, żebyśmy dzięki jego poświęceniu wyszli na zero. Było 1:0 dla niego. Jednak życie to wartość nadrzędna. A jego zniknięcie…

– Mimo to czuję się winny… Ale dobrze, skoro nie chcesz o tym rozmawiać, to nie. Nie teraz.

Odetchnęłam z ulgą.

– Bądźmy po prostu znajomymi z młodości, dobrze? Zapomnijmy o wszystkim. To już naprawdę nie ma dla mnie znaczenia – kłamałam jak z nut.

Teodor patrzył na mnie przez chwilę, ale w końcu się uśmiechnął.

– A więc ile to już lat? Dziesięć?

I czterdzieści jeden dni, dopowiedziałam sobie w głowie, chociaż WCALE nie miało to dla mnie znaczenia.

– Tak. Kupę lat, co? – Na moje usta też wypłynął uśmiech.

– Aż trudno w to uwierzyć. Ty zawsze potrafiłaś sprawić, że czułem, jakby nigdy nie było między naszymi spotkaniami żadnej przerwy. Teraz też tak jest. Mimo tego szmatu czasu.

Wokół mojego gardła zacisnęła się pełna emocji i żalu nić. To chyba znowu przez te leki, które mi podają. Byłam przez nie stanowczo za bardzo rozchwiana emocjonalnie. Jak nic czymś mnie tutaj trują! Ach, ta polska służba zdrowia…

Na szczęście przed atakiem płaczu i sentymentalnych wspomnień uratowała mnie pojawiająca się w sali pielęgniarka.

– Przepraszam bardzo, ale koniec odwiedzin. Musimy zabrać pana na badania. Przykro mi. – Spojrzała na mnie łagodnie.