Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Większość rozwodów jest zbyteczna” – twierdzi Eva-Maria Zurhorst, która dzięki doświadczeniom zdobytym podczas terapii wielu par doskonale rozumie frustracje i problemy, z jakimi borykają się związki. Stanowczo obala iluzję, w którą wierzy wielu ludzi nieszczęśliwych w swoich relacjach, że z nowym partnerem wszystko ułoży się znacznie lepiej. Według niej partnerstwo to wymagająca, ale opłacalna droga rozwoju dla dwojga ludzi.
Głęboki związek i miłość są możliwe nawet tam, gdzie zgasł ostatni promyk nadziei. Przytaczając przykłady ze swojej praktyki, autorka wskazuje na przyczyny rozczarowania, złości i frustracji, które pojawiają się po pierwszych chwilach szczęścia. Małżeństwo zaczyna się dopiero wtedy – twierdzi – gdy partnerzy przestają być w siódmym niebie i stają w obliczu codziennych trudności oraz wyzwań, które wymagają od nich zachowania tolerancji i szacunku dla osoby, z którą dzielą życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Wiem, że to jest możliwe. Wiem, że z Twojego związku może powstać taki związek, jakiego sobie życzysz. Los złożył tę książkę w Twe ręce. Być może dostałeś ją w prezencie od jednego z życzliwych przyjaciół. Być może czytasz te pierwsze słowa, bo ktoś powiedział: „Słuchaj, jeśli chcesz uratować swój związek, przeczytaj wreszcie coś takiego”. Być może Twój partner wygrażał Ci tą książką jak wałkiem do ciasta: „Zrób wreszcie coś dla naszego małżeństwa!”. Być może natrafiłeś na nią w księgarni, na jakimś treningu albo na nocnym stoliku. Powiedziała: „Otwórz mnie i czytaj”. Może już od dawna poszukiwałeś odpowiedzi na pytania, nowego spojrzenia, głębokiej zmiany w Twoim życiu erotycznym… Jeśli czytasz te słowa, bądź pewien, że świadomie lub nieświadomie pragniesz wzbogacić Twój związek lub odnaleźć związek głęboki. Bądź pewien, że książka ta zapadnie w Twoje serce, nawet jeśli rozum mówi Ci jeszcze coś innego.
Być może straciłeś już nadzieję, że Twoje małżeństwo będzie głębsze i pełniejsze, że uda Ci się z partnerem. Być może Twój partner ma romans albo Ty romansujesz co jakiś czas. Być może fizyczna miłość nie daje już spełnienia, a wy ciągle się tylko kłócicie. Puste życie płynie, a Ty oszczędzasz siebie i Twojego partnera miłymi, ale czczymi uprzejmościami. Być może nie potrafisz wybaczyć i jesteś więźniem własnej niechęci. Może toczysz wojenki z powodu niezakręconej tubki pasty do zębów, okruchów na stole i jesteś przerażony domowym wyścigiem zbrojeń. Być może przeczytałeś już dziesiątki książek, bywałeś na warsztatach, przeszedłeś terapię dla par, a mimo to nie wierzysz, że można uratować Twój związek.
Mimo to może się udać! Wszystko może się obrócić o sto osiemdziesiąt stopni, dwoje ludzi może naprawdę połączyć się ponownie lub po raz pierwszy. Wiem, że to możliwe, nawet jeśli zakrawa na cud. Czasem jest to cud. Ale zależy to tylko od Ciebie. Możesz prowadzić takie życie, jakiego sobie życzysz, i z tym partnerem, którego masz, niezależnie od tego, jak daleki, nieciekawy i odrażający Ci się wydaje. Wiem, bo sama to przeżyłam. Jako specjalistka od związków jestem być może złym przykładem, ponieważ od lat zajmuję się tym tematem, wiele o nim czytałam, uczyłam się od wspaniałych kompetentnych nauczycieli i pracowałam nad uzdrowieniem związków z wieloma ludźmi. To na pewno ważne. Ale prawda brzmi: wiem, że to możliwe, bo moje małżeństwo trwa do dziś, i z całego serca jestem za to wdzięczna mężowi.
Od początku nie uważano nas za dobraną parę. Bywały lata, gdy nikt nie dałby złamanego grosza za nasze małżeństwo. Ale dzisiaj uważam, że ten rzekomy defekt zmusił mnie do poszukiwania prawdziwej siły drzemiącej w związku. Dziś jestem przekonana, że życie połączyło nas i rzucało nam tyle kłód pod nogi, abyśmy, pokonując je z rosnącą wiarą i uzdrawiając siebie, mogli wypełnić nasze życiowe zadanie. Bez tego wyzwania nigdy nie odkrylibyśmy, ile miłości i cierpliwości, siły i odwagi od dawna mieszkało w naszych sercach, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że dwoje ludzi może pokonać wszystkie przeszkody nie do pokonania. Nie potrafiłabym powolutku uznać, że wszystko we mnie jest w porządku. Nie mogłabym napisać tej książki.
„Wiem, że to możliwe!” – to właściwa, autentyczna siła mojej pracy. I siła tej książki. Za to jestem głęboko wdzięczna mojej córce i mężowi.
Nie chciałam napisać tej książki. Musiałam to zrobić. Ona po prostu nie dawała mi spokoju, wszędzie przypominała o sobie. Chciała przyjść na świat, i to najwyraźniej dzięki mnie.
W moim życiu chodziło zawsze o badanie stosunków międzyludzkich, jednak przez długi czas nie byłam tego ani trochę świadoma. Miałam bardzo wiele własnych celów, planów i życzeń, ale gdy chciałam je spełnić, wszystko układało się zgoła inaczej. Życie prędko przyzwyczaiło mnie do tego, że nie mogę go kontrolować ani o nim decydować, ono rozwija się samo, a ja mogę tylko patrzeć, jak się toczy. Wbrew mojej woli życie nauczyło mnie, że jest – cykl za cyklem – w ciągłym ruchu, zawsze w trakcie zmian. A zmiany te są właściwym sensem mojego życia. W każdym cyklu kolejne rzeczy dopełniają się i umierają. Wiedzie mnie to ku nowemu porządkowi, nowym wartościom i rozwija, a tym samym prowadzi do nowego wymiaru życia.
Z każdym nawrotem, który niegdyś mnie przerażał i wstrząsał mną, uczyłam się ufać, że zawsze pojawi się coś nowego. Rozwijałam czujność, wyczucie kierunku i sensu życia. Nabywałam wprawy w rezygnowaniu z przyzwyczajeń i wzorców, które powstrzymywały mnie od bycia tym, kim chciałam być. Uczyłam się ufać, że ta nieznana, rozciągająca się przede mną droga to najlepsza część podróży. Że na najbliższym rozstaju znów czeka szansa zrozumienia, co da mi szczęście w życiu. Nauka ta nigdy się nie kończyła. Jak drogowskaz zawsze odzywało się we mnie coś obcego – jakaś skaza, pozorna ułomność – i otwierało szlak prowadzący do głębszego i prawdziwszego niż kiedykolwiek przedtem uczucia spełnienia. Musiałam stale znosić zmiany, to, że znajoma przestrzeń opróżnia się, aby zrobić miejsce na nowe. Chociaż długo byłam tego nieświadoma, w moim życiu chodziło o zgłębianie stosunków międzyludzkich i pogodzenie się z samą sobą.
Jako pięciolatka często czułam się samotna. Nachodził mnie czasami tak dziwny strach, że nie odważyłam się z nikim o nim rozmawiać. Miałam uczucie, że życie jest nierealne. Obserwowałam ludzi i zadawałam sobie pytanie, czy wszyscy też to zauważają. Z lękiem wyobrażałam sobie, że osoby wokół mnie są aktorami, którzy wymyślili tę sztukę teatralną, a ja być może jestem jedyną osobą uznającą to wszystko za prawdę. Jedyną osobą, która zna prawdziwe uczucie strachu i potrafi się cieszyć. Albo zastanawiałam się nad tym, czy aby nie jest odwrotnie: może tylko ja przeczuwam, że coś w tym życiu nie jest rzeczywiste, i dlatego czuję się wyobcowana, samotna, a inni są szczęśliwi i zadowoleni.
W szkole, wśród ludzi, miewałam często silne napady migreny, które mogłam znieść tylko w ciemnym pokoju. Jako nastolatka doznawałam w tłumie nagłych hiperwentylacji prowadzących do omdleń. Ledwo osiągnęłam pełnoletniość, opuściłam rodzinne miasteczko, a raczej z niego uciekłam, wystąpiłam z Kościoła katolickiego w nadziei, że gdzie indziej znajdę wiarę i poczucie przynależności. Na szczęście około dwudziestki wyjechałam do Egiptu jako dziennikarka. Kulturowy, religijny i fizyczny dystans do dotychczasowego życia obudził moją ciekawość. Byłam zafascynowana wszechobecnością religii w tamtejszej codzienności. Życie i wiara nierozerwalnie się tam splatały. Cena za to była wysoka. Ulice Kairu, nad którymi unosił się śpiew muezinów, wypełniały groźne i lubieżne męskie spojrzenia oraz kobiety pozostawione na pastwę losu.
Zanim ukończyłam trzydzieści lat, wewnętrzne poszukiwania zagnały mnie aż na Przylądek Dobrej Nadziei. Ale nawet w kraju czerni i bieli nie mogłam znaleźć jasności. Stałam się wędrowcem między dwoma światami i spotkałam ludzi, którzy – choć mieli inny kolor skóry i walczyli ze sobą – żywili te same, głębokie tęsknoty. Po dwóch latach okazało się, że trzyminutowe relacje radiowe o apartheidzie są dla mnie gwałtem na prawdzie i nie mogę już pracować jako korespondentka. Kwestie, które poruszały mnie w rozmowach z radykalnie prawicowymi, noszącymi swastyki Afrykanerami lub torturowanymi przez lata bojownikami podziemia, były raczej natury psychologicznej niż politycznej. Zaczęłam rozmawiać o RPA z niewidomymi. Oni nauczyli się wyczuwać węchem i słyszeć inny kolor skóry. Wszystko wydawało mi się absurdalne. Marzyłam tylko o jednym – chciałam doprowadzić do zbliżenia ludzi o różnych kolorach skóry. Aby pozostać wierną osobistym doświadczeniom, zakończyłam dziennikarską karierę w RPA i napisałam książkę, w której mogłam poświęcić dostatecznie dużo miejsca moim złożonym, czasami zagmatwanym spotkaniom z ludźmi czarnej i białej rasy na Przylądku.
Gdy wróciłam do Niemiec, czekał mnie kolejny etap nauki w ramach projektu badawczego „Człowiek”. Właśnie runął mur berliński. Powierzono mi komunikację i sprawy kadrowe w dużym, dawniej wschodnioniemieckim przedsiębiorstwie w Berlinie. Ponad trzy lata byłam jedną z pionierek odbudowy wschodniej części Niemiec. Pewnego ranka w moim biurze dopadło mnie załamanie nerwowe. Miałam tego dnia przedstawić po raz pierwszy szerszej publiczności strategie komunikacyjne, które stworzyłam dla naszego przedsiębiorstwa. Załamanie to było jedynie zakończeniem całego procesu.
Wzdragałam się cała przed wygłoszeniem referatu. Napisałam go z największym trudem w typowo menedżerskim stylu: wykresy, liczby, diagramy, specyficzny język.
Wszystko to już od dawna mnie nie poruszało. Znowu chodziło o ludzi. Tym razem napięcie nie było czarno-białe. Odpowiadając za wewnętrzną komunikację w przedsiębiorstwie, awansowałam do roli nieoficjalnej tłumaczki między Wschodem a Zachodem, między grupą menedżerów i robotników. Prowadziłam treningi wspierające rozwój pracowników i seminaria o rozwoju osobowości, a prezes zarządu wyznaczał mnie na pośrednika we wszystkich negocjacjach. Ponownie stałam przed wyzwaniem pokonywania pozornie nieprzekraczalnych barier między ludźmi. Oficjalnie odpowiadałam za swój dział, jego pracowników i bieżące sprawy, ale wypełniał mnie badawczy duch i pragnienie zbliżenia ludzi z różnych światów.
Próbowałam sprostać tym wymaganiom jak najdłużej. Jako osoba z pozoru dynamiczna harowałam po dwanaście godzin dziennie, paląc jednego papierosa za drugim. Coraz częściej męczyły mnie medycznie nieuzasadnione zakłócenia rytmu pracy serca i zagadkowe stany lękowe. Grałam rolę, w której nie potrafiłam się odnaleźć. Załamanie nerwowe było tak silne, że wyrwało mnie z tego kieratu i zwróciło mi odwagę oraz wierność sobie. Nieświadoma przyszłości, złożyłam wypowiedzenie i zrezygnowałam z dobrze płatnej pracy. Musiałam pożegnać się ze sportowym samochodem, imponującym mieszkaniem w apartamentowcu, podróżami i noclegami w luksusowych hotelach. Wyremontowałam zniszczone mieszkanie w starym budownictwie i żyłam tam dość samotnie, utrzymując się z drobnych prac jako autorka tekstów reklamowych, bez jakiegokolwiek pomysłu na dalsze życie.
Byłam wyczerpana i wypalona, jak ktoś, kto w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o naturę ludzką przemierzył daremnie cały świat. Miałam trzydzieści dwa lata, dość pokrętną drogę kariery przypłaciłam załamaniem nerwowym i po długiej tułaczce wylądowałam w pustelni. Dręczyło mnie tylko jedno pytanie: jak odnaleźć spełnienie? Jak zrobić przy tym coś naprawdę sensownego? Jak stworzyć więź między ludźmi?
Dostałam dziwną odpowiedź – zaszłam w ciążę. Los sprezentował mi dziecko, które miało dość woli życia, aby ominąć barierę antykoncepcji. Na ojca wyznaczył przedsiębiorczego młodego człowieka, który nie wiedział, co to wątpliwości, poszukiwania. Jego doświadczenia i spojrzenie na życie całkowicie różniły się od moich. Był ode mnie sześć lat młodszy i przyzwyczajony do tego, że bez ceregieli dostaje to, czego oczekiwał. Młodzieńczo atrakcyjny, zawsze w dobrym humorze, chciał się bawić, zwiększać obroty swojego przedsiębiorstwa i zawodowe wpływy. Prześcignąć starszych braci – tego chciał od życia.
Zanim mnie poznał, zajęty był przede wszystkim nocnym życiem i przelotnymi romansami. W kręgu jego przyjaciół i życiu codziennym sprawiałam wrażenie obcej, nie tylko dlatego że wyglądałam zupełnie inaczej niż drobne, prostolinijne istoty, które ten nieznany ojciec mojego dziecka miał przede mną. On też nie ucieleśniał moich ówczesnych ideałów – ale biło od niego ciepło i potrafił mnie rozbawić. Nie poraził nas grom od pierwszego spojrzenia, nie był artystą, utalentowanym architektem ani pisarzem – wirtuozem słowa, o którym zawsze marzyłam. Nie był barczystym mężczyzną, na którego ramieniu można się wesprzeć, nie poszukiwał sensu lub kobiety swojego życia.
Ja zawsze szukałam tego jedynego mężczyzny. Daremnie. W nadziei znalezienia go spotkałam na swej drodze dwie miłości i bardzo wiele miłostek. Moje serce nie znało spokoju. Bardzo chciałam zostać, oddać się bez reszty, ale coś gnało mnie dalej – od jednych odchodziłam z obawy, że mnie opuszczą, od innych – że mnie stłamszą. Wszyscy, którzy mnie znali, zgodnie twierdzili, że nikogo sobie nie znajdę.
Nasza znajomość przebiegała w niezbyt spektakularny sposób. Nie była to wspaniała, romantyczna historia. Ledwo go znałam. Nie byliśmy wymarzoną parą, każdy mógł to dostrzec. Ale byliśmy rodzicami, co też dało się zauważyć. Było jasne, że urodzę to dziecko. „Poradzimy sobie jakoś!” Zostawiliśmy wszystko za sobą, przeprowadziliśmy się do małego miasta i wzięliśmy ślub.
Dwa lata później nasza córka już chodzi. Nasze małżeństwo jest mieszczańskim muzeum nudy. Mama gotuje, tata pracuje. Właściwie nic nas nie łączy. Mój mąż coraz później i rzadziej wraca do domu, ja duszę się między piaskownicą a gromadami matek i ich raczkujących pociech. Kłócimy się coraz częściej. Niektórzy znajomi wiedzieli to od początku, innym wydawało się to nie do uniknięcia – między nami nie mogło się dobrze ułożyć.
Nic nie spełnia naszych oczekiwań, ale nie rozstajemy się. Dostosowujemy się. Mamy wiele rutynowych zajęć i miłych przyzwyczajeń. Wspólne dziecko. Najpierw przemykamy obok siebie pogrążeni duchowo i fizycznie w coraz większej ciszy. Toczą się potajemne i głośne wojny. W końcu – wygodny dzień powszedni i romanse, skoki w karierze, przeprowadzki, beznadziejność i nowe początki. Mimo to nie rozstajemy się. Zawsze, gdy dochodzimy do tej granicy, ogarnia nas smutek, pojawia się ciepłe uczucie głębokiej, wewnętrznej więzi, choć myśleliśmy, że już dawno się wypaliło. Nic dzikiego ani namiętnego – ciche, melancholijne uczucie, wspomnienie miłości, które niknie równie nieoczekiwanie, jak się pojawia.
To uczucie nie jest wprawdzie odpowiedzią na moje wewnętrzne poszukiwania, ale przyciąga mnie w magiczny sposób. Jest jak tajemny kod, który wystarczy złamać. Próbuję go szukać. Zaczynam je rozpoznawać. Podskórnie przeczuwam, że w związku chodzi o coś innego niż o tę właściwą osobę. Coś mówi mi: „Nie rezygnuj!”. Znów odgradzam się od męża, tak jak wielokrotnie odgradzałam się od poprzednich mężczyzn. Jeśli jestem zrozpaczona i wystarczająco szczera, muszę przyznać się sama przed sobą: tak, to wszystko już znam. Nie ich wina! Stoję w punkcie krytycznym: w samym środku Township w RPA, przy murze berlińskim, między Wschodem a Zachodem. Na pilnie strzeżonej granicy między bliskością a ostatecznym podziałem.
Spotykamy się teraz częściej tam, gdzie otwierają się rany. Rozmawiamy, powoli zaczynamy przyglądać się światu tej drugiej osoby z ciekawością, a nie ze strachem i oporem. Staję się badaczką związków, czytam każdą książkę na ten temat. Chodzę na seminaria, kształcę się na terapeutkę. Coraz częściej ośmielamy się ujawniać własną prawdę drugiej osobie. Mówiąc o tym, jak bardzo jesteśmy od siebie oddaleni, zbliżamy się. Z rosnącą odwagą zaczynamy rozmawiać z przyjaciółmi o naszym dalekim od ideału życiu małżeńskim. Innym nie powodzi się lepiej. Jesteśmy coraz bliżej siebie.
Mój mąż coraz częściej przychodzi do domu, a ja wracam do zawodu. Dziś, jako wykształcona terapeutka, pracuję z ludźmi, którzy wpadli – tak jak ja – w zawodowe pułapki. Ludzie są w centrum mojego działania. Zaczynam pojmować, że wiedzę o wszystkich przypadłościach, które przeszłam, można przekazać innym. Moje zawodowe poszukiwania, kręta droga, którą przebyłam, mają sens. Zaczyna się również budzić moje małżeństwo – sukces i spełnienie pojawiają się jednocześnie.
Na początku tej fazy moje życie zaczyna się cudownie układać. Poznaję dr. Chucka Spezzano. Blokady w moim małżeństwie zaprowadziły mnie na jego seminarium i teraz siedzę wśród stu pięćdziesięciu osób, i wiem tylko tyle, że mam do czynienia ze znanym amerykańskim specjalistą od związków, autorem wielu książek. Nie czytałam żadnej z nich.
Po dziesięciu minutach wykładu jestem tak poruszona, że nie mogę powstrzymać łez. Ten mężczyzna zna moje dążenia, każdą moją myśl. Jasno formułuje poważne tezy i zasady związków partnerskich – twierdzenia, które już od dawna „przeżuwam”, ale nigdy nie wierzyłam w zawartą w nich głęboką prawdę. Wygląda na to, że Chuck Spezzano spędził u nas w domu całe lata, ukryty jak szpieg za zasłonami. Z każdym przykładem i przypadkiem, z każdym dowcipem przekonuję się, że przejrzał mnie i mojego męża na wylot. Jestem wstrząśnięta, poruszona i jednocześnie – zbawiona.
Przez trzy dni władają mną głębokie poruszenie i łzy. Wiem, że dostałam odpowiedź. Wszystkie problemy sprowadzają się do miłości do siebie samej. Małżeństwo i praca prowadziły mnie już od dawna do rozwiązania zagadki mojego osobistego i terapeutycznego życia, ale do tej pory, nieufna, nie widziałam go tak jednoznacznie, szczegółowo i wyraźnie. Chuck Spezzano skierował tam spojrzenie i wreszcie rozkwitło we mnie zrozumienie. Byłam szczęśliwa i wypełniona badawczym duchem.
Mój sposób pracy zmienia się ponownie. Mój stosunek do męża także. Rozpuszczamy następną warstwę naszego małżeństwa: pokazujemy sobie jeszcze szczerzej wzajemną obcość i dajemy przy tym wzajemne zrozumienie i oparcie tam, gdzie od dawna toczyła się wojna. W nowej świadomości różnic i tęsknot trzeba coraz mniej słów, a komunikacja między nami jest o niebo lepsza. Przyjaciele nie wierzą własnym oczom. Odzyskaną siłę i miłość widać jak na dłoni. Na co dzień sprawiamy wrażenie świeżo zakochanej pary.
Okazuje się, że choroba, którą leczymy, nęka także naszych przyjaciół. Niemal codziennie ktoś opowiada mi o trudnościach w swoim związku; wydaje się, że coraz więcej mężczyzn, kobiet i par znalazło się w ślepej uliczce życia. Wczoraj jeszcze pogaduszki o pogodzie, dzisiaj rozstanie i zimne zgorzknienie: „Moja żona właśnie się wyprowadziła. Chce żyć ze swoim kochankiem”. Czasami jest czwórka małych dzieci, czasami oboje mają kochanków. Czasami panuje między nimi po prostu pustka, czasami trwa wojna. Epidemia się szerzy. Postępująca choroba kończy się prawie zawsze śmiercią – rozwodem. Związki rozsypują się gwałtownie i szybko jak domki z kart. Choć nikt nie chce się rozstawać, wszyscy czują się zmuszeni do ostatniego kroku.
W mojej praktyce temat rozpadu związków pojawia się okrężnymi drogami i niepostrzeżenie staje się najważniejszy. Przychodzą do mnie przede wszystkim mężczyźni, ciągle głodni sukcesów i zawodowego spełnienia. Zwykle wystarczają dwie rozmowy o poszukiwaniu celu życia i wszystko sprowadza się do stosunków z ludźmi: kolegami, współpracownikami, przełożonymi i – nieoczekiwanie dla moich rozmówców – także z partnerkami. Wielu traci oddech, panowanie nad sobą; leją się łzy. Domowy huragan przetacza się przez sam środek małżeńskiego łoża.
Mężczyźni ci wspięli się wprawdzie na wysokie szczeble kariery, ale razem z długo wzbierającą falą uczuć muszą się przyznać do tego, że ich poczynania dalekie są od ich zdolności i potrzeb. Lata świetlne dzielą ich od partnerek i rodzin. Zauważają, jak mocno pragną połączyć osobiste i zawodowe dążenia. Nastawienie na sukces traci powoli znaczenie, gdy można otwarcie mówić o wyniszczających trudnościach. Nagle pojawia się chęć rozmowy z partnerką, przyprowadzenia jej na wspólne spotkanie.
W końcu zauważam, że w praktyce spotykam się coraz częściej z problemami, które sama przeżywałam. Przychodzi coraz więcej par tak samo pozbawionych nadziei i zrozpaczonych jak ja. Większość jest zrezygnowana, pełna poczucia winy lub niepokoju o dzieci. Prawie nikt nie chce rozstania. Prawie nikt nie rozumie, jakim cudem wirus wkradł się do związku.
Chociaż ani nie wybrałam tej drogi świadomie, ani tego wyboru nie obwieszczałam, stałam się powoli, tak jak rzeka drąży koryto, specjalistką od związków. Moje małżeństwo było źródłem. Książki i kursy – pierwszymi roztopami. Chuck Spezzano był powodzią. Moi klienci – rwącą bez ustanku rzeką. Stali się oni moimi mistrzami. Z każdym ich pytaniem przez gęstwinę zależności coraz wyraźniej prześwitywała ścieżka. Z każdym pytaniem stwierdzałam, że w moich przeżyciach i doświadczeniach małżeńskich ukryte są prawidłowości. Że stosunki prywatne i zawodowe – a nawet konflikty rasowe – przebiegają zgodnie z tymi prawidłowościami. Że każda relacja powinna zostać zrozumiana i przeżyta tylko w swej istocie, a problemy w związku skłaniać ludzi do leczenia ich własnego wnętrza. Że rozstanie nie jest rozwiązaniem, lecz tylko zwłoką w uzdrawianiu.
Dzięki tej książce rzeka ma płynąć dalej. Książką tą chciałabym wyrazić wdzięczność za dar miłości w moim życiu. Będę szczęśliwa, jeśli dotrze ona na czas, przed rozwodem, do ludzi, którzy stracili wiarę w małżeństwo lub partnerstwo. Chcę przekazać im trochę nadziei, miłości i odwagi, które znalazłam na tej drodze. Chcę ich zachęcić do szukania tego samego w ich związkach.
Napisałam ją dla ludzi, którzy żyją w stałym, ale niezadowalającym związku i stoją krok przed rozwodem lub żyją w trójkącie; dla tych, którzy zdradzają, są zdradzani, odczuwają neurotyczny przymus zmiany partnera lub są ciągle opuszczani. Dla osób, które chcą uzdrowić swój związek, ale nie mają odwagi poddać się terapii lub nie znaleźli właściwej. Dla tych, którzy mają za sobą sporo cierpienia.
Być może jesteś rozczarowany rutyną małżeńską. Może jesteś zrezygnowany, nie masz już nadziei, że kiedyś odnajdziesz prawdziwą bliskość z partnerem, ale coś w Tobie chce walczyć o starą, spraną miłość. Może jesteś zrozpaczony, masz potajemnego kochanka, dręczą Cię wyrzuty sumienia i niepokój o dzieci i partnera.
Może myślisz o rozwodzie, boisz się wyznać prawdę, czujesz lęk przed wyprowadzką lub wyrzuceniem z domu. Niezależnie od tego, co nie gra w Twoim związku, moje doświadczenie wskazuje, że są dwa sposoby postępowania z „trudnym” związkiem. Albo czujesz się tak przytłoczony, że uważasz ucieczkę za jedyną szansę, albo też wypierasz natychmiast każde zakłócające spokój ducha uczucie i próbujesz „trzymać sztamę” z trzema buddyjskimi małpami, które nic nie widzą, nie słyszą i trzymają język za zębami. Może sam siebie obserwujesz.
Czy wszystko działa, jak należy, ale w głębi ducha odczuwasz to jako bezwładne i pozbawione siły? Czy napada Cię czasem tępe uczucie zawodu i żalu? Czy wszystko w Tobie jęczy z bólu? Czy czujesz, że oszukujesz siebie lub partnera, czy wydaje Ci się, że Twój partner jest ostatnią osobą, która wie, co się w Tobie dzieje? Czy znasz obawę przed tym, że inni mogą zauważyć zakłamanie Twojego związku? Coraz częściej – w restauracji, na przyjęciach, wśród przyjaciół – pojawia się przypuszczenie, że inni są szczęśliwsi niż Ty. Czy robisz coraz więcej, a zostaje z tego coraz mniej? Czy seks zamarł, stał się mechaniczny i wymaga nowych, ekstrawaganckich podniet? Czy czujesz się wypalony? Czy masz kochanka lub kochankę? Czy marzysz o wielkiej miłości albo chociaż o ekscytującym romansie? Czy obawiasz się o dzieci? Boisz się, że będziesz musiał opuścić drugą osobę? Czujesz lęk przed porażką Twojego miłosnego marzenia? Lęk przed prawdą Twojego serca?
Może jesteś zbyt zajęty, aby zajmować się swoim związkiem i nie lubisz dyskusji o stanach ducha? Twoje wnętrze to przecież tylko Twoja sprawa. Czy mimo to boisz się czasem, że Twój partner Cię opuści? Może powątpiewa on w swoje uczucia do Ciebie, a Ty od dawna przeczuwasz lub właśnie się dowiedziałeś, że jest zakochany w kimś innym? Czy coraz bardziej poświęcasz się pracy, nowym zainteresowaniom i nie masz czasu dla partnera? Czy czujesz się odsunięty od świata przez partnera, znalazłeś się pod jego presją, oblężony lub przepędzony z domu? Czy masz uczucie, że nic, co robisz, nie może partnera zadowolić? Czy zdarzają Ci się romanse, choć właściwie ich nie chcesz?
Czy odurzasz się alkoholem, jedzeniem, narkotykami, seksem, telewizją, komputerem lub innymi nałogami, których nie umiesz kontrolować? Nałogami, które w zabawnym towarzystwie lub w samotności działają ze zdwojoną siłą?
Jeśli coś stosuje się do Ciebie, nie rozstanie z partnerem jest rozwiązaniem, lecz praca nad sobą. Potrzebujesz stanowczej woli wyzdrowienia. Nie potrzeba Ci „tego jedynego”, właściwego partnera, lecz całkowitej otwartości na prawdę w Waszym związku oraz siły woli, zrozumienia, czasu, cierpliwości i wielu, wielu ćwiczeń.
Część I
Rozdział 1
To obojętne, kogo poślubisz. I tak spotkasz w nim samego siebie. Ta druga osoba jest zawsze lustrem, w którym możesz zobaczyć własne niespełnione potrzeby, zdolność do miłości, blokady i rany, własną życiową energię, a przede wszystkim – Twoje rozdarcie między tęsknotami i lękami. Żaden partner nie może Ci dać lepszego samopoczucia, zapewnić Ci szacunku i zaufania do Ciebie samego. Niezależnie od tego, kogo spotkasz, zawsze spotykasz tylko siebie. I dlatego – zgodnie z moim doświadczeniem – możesz spokojnie zostać z tym partnerem, z którym jesteś, choć jeden Bóg wie, jak niemiły jest dla Ciebie ten stan. Tam, gdzie jesteś jak w potrzasku, ogarnia Cię uczucie chłodu, elektryzującego gniewu, bezbrzeżnej nienawiści i odrazy, tam właśnie, w swoim wnętrzu, masz mnóstwo do zrobienia.
Zdaję sobie sprawę z tego, że teza ta spotka się z silnym oporem. W dzieciństwie nauczyliśmy się, że jeśli tylko właściwy książę spotka właściwą księżniczkę i jeśli oboje nie umarli, to do dziś żyją szczęśliwie… Bajka kończy się najczęściej w dniu ślubu. Codzienność małżeńska daje się jednak we znaki dopiero po ślubie. Coraz częściej małżeństwo kończy się długo przed „i jeśli nie umarli”.
Co trzecie małżeństwo trafia w Niemczech przed oblicze sędziego do spraw rodzinnych. W miastach – co drugie. Od początku lat dziewięćdziesiątych tendencja stale rośnie, punkt kulminacyjny osiągnęła w roku 2003, kiedy rozwiodło się dwieście tysięcy par. Wszyscy ci ludzie zawarli związek małżeński, ponieważ czegoś szukali i ponieważ sądzili, że znaleźli to w drugim człowieku. Rozwiedli się, bo tego nie dostali. Partner wydaje im się oszukańczym opakowaniem kryjącym coś innego, niż wskazuje na to napis. Małżeństwo z tym człowiekiem wydaje się oszustwem.
Stawiając prowokacyjną tezę, że siedemdziesiąt procent małżeństw nie musiało się rozwodzić i że to obojętne, kogo poślubiasz, bo tak czy owak spotykasz tylko siebie, chcę skłonić Cię do innego spojrzenia na małżeństwo. Nie jest ono dekoracyjnym opakowaniem romansu. Jego prawdziwym sensem jest doprowadzanie do równowagi wewnętrznych konfliktów obu partnerów. Dzięki temu małżeństwo jest sferą głębokiego uzdrawiania i odkrywania prawdziwej, ofiarnej miłości. Myśliciele zajmujący się zagadnieniami codzienności twierdzą, że życie jest szkołą. Jeśli tak, to intymne stosunki i małżeństwo są elitarnym uniwersytetem. Tutaj zdajesz najtrudniejsze egzaminy, tu możesz się nauczyć najwięcej, najbardziej urosnąć i najwięcej otrzymać.
Tak to ustaliła natura, nawet jeśli bajkopisarze i ich następcy z Hollywood chcą, abyśmy wierzyli w co innego. W istocie małżeństwa głęboko tkwi najbardziej prowokacyjna dynamika życia – swoisty paradoks: chociaż możliwości drzemiące w intymnym spotkaniu są niewyczerpane, nasze własne niedobory nigdzie nie ukazują się wyraźniej niż w zobowiązującym, trwałym partnerstwie. Małżeństwo zmusza nas do stwierdzenia, że jako jednostki nie jesteśmy doskonali, zawsze nam czegoś brakuje – a mianowicie lepszej połowy, że jesteśmy „tylko” mężczyzną lub „tylko” kobietą.
Wszyscy rodzimy się mężczyznami lub kobietami i to lokuje nas w polu najostrzejszych napięć, między biegunami ludzkiego życia. Od pierwszej chwili życia nie jesteśmy kompletną ludzką istotą, lecz albo stworzeniem rodzaju męskiego, albo żeńskiego. Tęsknimy więc za fizycznym, emocjonalnym i duchowym zjednoczeniem z przeciwległym biegunem. Poszukiwanie drugiej połowy tkwi w nas. Tęsknota ta jest zapisana w ludzkim kodzie genetycznym. Nadzieja na to, że kiedyś spotkamy wreszcie uzupełnienie własnych braków, napędza każdą komórkę naszego ciała, cały nasz byt. Kiedy stajemy się parą, bierzemy ślub, nasza tęsknota wydaje się zaspokojona, czujemy się znowu doskonali i zjednoczeni.
Po latach wspólnoty niewiele par wygląda na doskonale nienaruszone i zjednoczone. Niezbyt często odczuwają harmonię, radość oraz przeżywają głęboką i żywą komunikację. Czy znasz jakąś długoletnią parę, którą nadal ożywia to, że stała się dzięki tej drugiej osobie jednością? Która para, traktując różnice jako wyzwania, stała się współczująca i wspaniałomyślna? Która para uważa napięcia za wskazówki uczące, jak lepiej się zrozumieć? Z powyższej statystyki rozwodowej można wywnioskować, że życie z drugim człowiekiem staje się nieznośnym ciężarem, odbiera całą nadzieję i spełnienie oraz wiarę w płeć przeciwną, zamiast przynosić szczęście, jedność i długo wyczekiwaną, harmonijną bliskość przyobiecaną w dniu ślubu.
Ta książka mówi o szczęściu i harmonii w związkach. Zawiera nawet stwierdzenie, że szczęście i harmonia mogą rosnąć latami. Pokazuje, że można stale i od nowa to szczęście budować. Chcę jednak uwolnić Cię od błędnej wiary, że do szczęścia potrzebujesz tylko właściwego partnera. Książka ta potwierdza, że sam masz w ręku wszystko, aby wypełnić swój związek życiem i miłością. Musisz jednak ograniczyć przestrzeń poszukiwań do własnego wnętrza.
Jedność, której wszyscy niespokojnie szukają, istnieje. Idealną istotę i jedność znajdziemy we własnym wnętrzu. Każdy się z nią urodził, ale rzadko kto sobie to przypomina. Spoczywa ona w nas jak pestka słonecznika, która od zarania przechowuje wszystkie informacje. Ziarno słonecznika, rosnąc, nigdy nie zastanawia się, czy chce stać się jabłonią. Rośnie i staje się najlepszym słonecznikiem, jakim potrafi.
Ludzki wzrost najczęściej nie przebiega tak niezakłócenie i jednoznacznie. Ograniczenia wychowania, wymagania rodzinne i wpływy społeczne są jak manipulacje genetyczne na ziarnie słonecznika. Z biegiem czasu pozostawiają tak silne ślady, że nawet nie przeczuwamy własnej, pierwotnej doskonałości. Nasza istota znikła nam z pola widzenia, ponieważ z zakłóceń, ograniczeń, oczekiwań i przeciążeń stworzyliśmy niezliczone pola napięć, które jak gęsta pleśń otoczyły ziarno. Brakuje nam korzeni i naturalnych impulsów skłaniających do swobodnego działania. Straciliśmy poczucie naturalnego połączenia i nie rozumiemy, że nie jest to połączenie ze światem zewnętrznym, ale z tym, co wewnątrz. Nie mamy dostępu do źródła, do naszej naturalnej, silnej i intuicyjnej żywotności. Prowadzi to do wytworzenia twardej skorupy wokół tej rzekomo niebezpiecznej pustki. Tak powstaje rola, którą gramy, i osobowość, za którą się uważamy. Czasami identyfikujemy się z nią tak silnie, że stopniowo zapominamy, kim jesteśmy. Zachodzimy w głowę, czy nie lepiej być jabłonią. Może słonecznik nie jest taki zły? Bez kontaktu z naszym właściwym bytem prowadzimy ciągłe poszukiwania „czegoś”, czujemy się przy tym rozdwojeni i rozdarci między sprzecznymi potrzebami – jest wśród nich zarówno tęsknota za wolnością, jak i potrzeba bliskości. Ledwo przeżyliśmy namiętność, a już się jej boimy. Uniesieni marzeniami lądujemy przed ścianą niepokonanych blokad. Wspaniałomyślność splata się ze skąpstwem. Targają nami sprzeczności; to, co gorąco kochamy, i to, co odrzucamy, rzeczy świadome i nieświadome napędzają nas, każą szukać.
Czasami chce się uciec od tego wszystkiego, ale czujemy się zobowiązani do troski. Chcielibyśmy się wyszumieć i wyszaleć, ale nie pozwala nam na to wychowanie. Pełna temperamentu kobieta w nas tęskni za wyuzdaną, fizyczną miłością, ale matczyna część troszczy się o wszystkich i wszystko. Silny mężczyzna marzy o większej wolności i przygodzie, ale mały chłopiec cieszy się, jeśli się o niego dba, gotuje dla niego i organizuje mu życie.
Próbując odnaleźć szczęście w związku z innym człowiekiem, szukamy równowagi i harmonii w naszym wnętrzu, powrotu do właściwego bytu. Poszukujemy ziarna, nie wiedząc, jak do niego dotrzeć. Najczęściej nawet nie zdajemy sobie sprawy z jego istnienia.
Drogocenny skarb spoczywa pod warstwą pleśni wewnętrznego napięcia. Pochodzi ono po pierwsze stąd, że więzimy w sobie wiele spiętrzonych i nieprzepracowanych uczuć, a oddzielone od naszego dawnego, całościowego istnienia, rozdrobnione i niewystarczająco odżywione części osobowości walczą między sobą. Panują w nas chaos i dezorientacja.
Ta wewnętrzna mieszanina najczęściej nie przedostaje się zbyt wyraźnie do naszej świadomości. Czujemy tylko, że czegoś nam brakuje do spokoju ducha i szczęścia, więc szukamy naprędce środka zaradczego, rozglądając się za udoskonaleniem i uzupełnieniem na zewnątrz. Mniej lub bardziej otwarcie szukamy lepszej połowy, wielkiej miłości, człowieka, który jest nam przeznaczony. Za każdym razem, gdy z charakterystycznym dla początków zapałem wchodzimy w nowy związek, tęsknimy za uzupełnieniem i jednością. Ze świecą szukać człowieka, który nie ma skrytej nadziei na odnalezienie swojego szczęścia w związku partnerskim z innym człowiekiem, który nas uzupełni, wzmocni, przyciągnie i zaprowadzi równowagę.
Aby znaleźć i zatrzymać tego wymarzonego człowieka, naszą lepszą połowę, pokazujemy się z idealnej strony – co oczywiście szybko staje się coraz trudniejsze. Pokazujemy te strony, które uważamy za godne uwagi i uznania. Z biegiem lat robimy to automatycznie. Nie czując akceptacji, opanowujemy wzorowo swoją rolę i zapominamy o naturalnej jedności naszego ziarna. Gdy poznajemy nowego partnera, nie żyjemy naszym doskonałym istnieniem, lecz „lepszą połową”; pokazujemy tylko strony godne uwagi. Na głębokim, podświadomym poziomie próbujemy sprostać starym rodzinnym i nowym społecznym oczekiwaniom. Zachowując się jak ideał, staramy się zataić mniej atrakcyjną część naszej osobowości. Zabawa w chowanego udaje się jednak dotąd, aż ktoś rzeczywiście się do nas zbliży.
W pewnej scenie filmowej młoda kobieta przygotowywała się do długo wyczekiwanej randki z mężczyzną jej marzeń. Stała przed lustrem w krótkiej obcisłej sukience. W jednej ręce trzymała podniecające, koronkowe majtki. W drugiej – ciasny gorset w cielistym kolorze, opinający brzuch i pośladki. Na jej twarzy malowała się rezygnacja. Jeśli włoży gorset, będzie w ubraniu wyglądała bardzo szczupło i zgrabnie. Ale jeśli dojdzie do wymarzonej nocy, jej cudowny mężczyzna, rozbierając ją, przerazi się na widok dziwoląga. Jeśli włoży te wyuzdane, obiecujące figi, nic nie zakryje wylewających się wałków tłuszczu, które mogą skutecznie udaremnić zbliżenie.
Nic bardziej bezwstydnie nie odkrywa naszych tajemnic, nic bardziej niezawodnie nie ujawnia maskarady niż stosunki intymne. Im bardziej pozwalamy się zbliżyć, im bardziej zrastamy się z innym człowiekiem, tym mniej możemy się kontrolować i dyscyplinować. Wręcz przeciwnie – tutaj doświadczamy naszych najmniej uroczych stron – wściekamy się i grymasimy, czujemy się zranieni, nierozumiani i bezradni. Grozimy i zamykamy się w sobie, czepiamy się i lamentujemy, uciekamy. Im szerzej otwieramy serce dla kogoś, tym łatwiej nas zranić, tym bardziej próbujemy się bronić, tym więcej naszych dziwactw wychodzi na powierzchnię. Ale wracając do powyższego przykładu: druga osoba tylko zagląda pod sukienkę, wałki tłuszczu już tam są. Dla dobra naszego związku musimy zatem sami sobie uczciwie zajrzeć pod sukienkę i nauczyć się akceptować siebie takimi, jacy jesteśmy.
Trzeba odwagi, żeby zanurzyć się w to w nas samych, czego nie lubimy, czego nie chcemy dojrzeć, czym się brzydzimy, co potępiamy i wypieramy. Jeśli tego nie zbadamy i szczerze nie uznamy za nasze, odpędzimy innych, którzy tylko wydobywają na powierzchnię to, czego nie chcemy widzieć. Należy zajrzeć pod własną sukienkę, zająć się wałkami tłuszczu i je przekształcić. Nie oznacza to, że trzeba się ich pozbyć, usunąć je czy zgubić, lecz uświadomić sobie istnienie czegoś, żeby przekształcić to z jednej formy w inną. Należy zbadać, czy można dobrze wykorzystać ten pozornie niepotrzebny tłuszcz.
Pewna terapeutka opowiadała mi kiedyś o kobiecie, która cierpiała z powodu swojej nadwagi. Próbowała wszystkiego, ale bez trwałego efektu. Podczas terapii odkryła, że bardzo przytyła, gdy chciała na poważnie związać się z mężem. Przez jakiś czas badała zatem swoje ukryte przekonania o mężczyznach i musiała przyznać, że miała o nich tak złą opinię jak jej matka, opuszczona wcześnie przez ojca. Zaczęła podejrzewać, że tusza była pancerzem, który miał udaremnić jej kontakt z kimś, kto mógł ją później opuścić.
Potem jednak zdarzyło się coś, co otworzyło tej kobiecie oczy na związek pomiędzy mężczyznami i jej nadwagą. Musiała wyjechać na kilka miesięcy do pracy w Egipcie. W kraju tym mężczyźni cenią korpulentne, puszyste kobiety. Gdy wróciła na terapię, była znacznie szczuplejsza. Jej ciało znowu o nią zadbało. Chudnąc, trzymało mężczyzn z daleka od niej. „Kilogramy znikały same z siebie! Nagle przestałam czuć głód” – opowiadała terapeutce. Wkrótce, kiedy odkryła, że jej ciało dba o nią ciągle dzięki nadwadze, była gotowa spotkać mężczyznę i zrezygnować z tłuszczowego pancerza.
Wszyscy nienawidzimy naszych duchowych, umysłowych i fizycznych wałków tłuszczu. Pokazują one drugiej osobie nasze niedoskonałości, budzą w nas wstyd i wściekłość na siebie samych, zatem odsuwamy się od nich z gorsetem na ciele. A jeśli to nie pomaga, chcemy się ich pozbyć. Próbujemy odzwyczaić się od palenia, przejść na dietę, pić mniej alkoholu i pokazać się partnerowi z najlepszej strony. Nigdy jednak nie wpadliśmy na pomysł, żeby przyznać się do tego, że coś nas boli lub nam dolega, że w rzeczywistości czujemy się samotni lub bezradni, gdy oddajemy się słodkiej pokusie w formie tabliczki czekolady, zapychamy się chipsami albo gumisiami. Że czujemy się skrępowani lub zakompleksieni, gdy niedbale palimy papierosa lub swobodnie pijemy alkohol. Nie chcemy być słabi i nie chcemy mieć wałków tłuszczu, więc walczymy siłą woli ze słabościami i mankamentami – a w końcu z sobą. Każdy, kto chciał się pozbyć dokuczliwego uzależnienia za pomocą świadomej woli, wie, jak rzadko udaje się to na dłuższą metę. Najczęściej potrafimy się zdyscyplinować na jakiś czas, a potem uzależnienie opanowuje nas jeszcze silniej.
Skuteczny, trwały „odwyk” przebiega inaczej – po pierwsze uświadamia nam, że nie papieros, kawałek czekolady czy piwo dają nam przyjemność. Każda używka służy do przezwyciężenia wewnętrznego, subiektywnie nieprzyjemnego uczucia napięcia, na które reagujemy. Przyjemne uczucie nie jest rzeczywiście przyjemnością, lecz zagłuszonym wyrzutem sumienia, który nie znika. Nasza uwaga zostaje od niego odwrócona tak długo, jak długo działa używka. Odnosi się to także do większości związków, w których konsumujemy partnerów jak narkotyki przeciw naszej wewnętrznej pustce. Gdy zrozumiemy tę zależność, zaklęte koło każdego nałogu stanie się widoczne – także uzależnienie od miłości i związku. Zamiast stale uciekać przed wewnętrznym bólem, lepiej zbadać istotę uzależnienia. Każde uzależnienie kryje dobre intencje. Zawsze czegoś szukamy, do czegoś dążymy, niezależnie od tego, czy chodzi o partnera, jedzenie, picie, palenie, czy o narkotyki. Jedząc, szukamy ciepłego, pożywnego kontaktu fizycznego. Alkohol pomaga nam wyzwolić odrętwiałe, tłumione uczucia – po kilku kieliszkach rozluźniamy się, stajemy się swobodni i wielkoduszni. Papieros ma dać wolność i przygodę – potrzebujemy go przy telefonie, podczas rozmów, gdy rozmyślamy, a partnerzy mają być lekiem na całe zło i wrócić nam jedność i doskonałość.
Dawne poczucie jedności, poszukiwanie kontaktu fizycznego, żywo płynących uczuć, bliskości lub wolności zostało kiedyś w naszym życiu przerwane, niespełnione, potępione lub odrzucone. Nie mogliśmy znieść wywołanego tym bólu. Lepiej było zatem odciąć się od tych potrzeb. W końcu doprowadziliśmy siebie i otoczenie do przekonania, że niczego nie potrzebujemy. Ból wprawdzie ucichł, nikt nie może nam nic zrobić, ale doskwiera nam wewnętrzna pustka.
Bez uczuć i głębokiego kontaktu z innymi ludźmi nie możemy stać się całością. W uzależnieniu odnajdujemy na mgnienie oka coś, co wypełnia nas na powrót, na moment przywraca spokój. Prędzej czy później wszyscy musimy jednak stwierdzić, że wpadliśmy w błędne koło. Nic nie otrzymaliśmy, a potrzebujemy coraz więcej, odprężenie trwa tylko chwilę. Jeśli jesteśmy uczciwi, musimy wręcz przyznać, że pod osłoną tych manewrów wewnętrzny deficyt wzrósł, każda próba uspokajającego, łagodzącego i uwalniającego relaksu trwa coraz krócej i trzeba nam coraz więcej narkotyku. Żaden partner na dłuższą metę nie może temu zapobiec.
Dopiero gdy zbierzemy się na odwagę, żeby ponownie poczuć to, przed czym się regularnie znieczulaliśmy, czego unikaliśmy, gdy powrócimy do właściwego poszukiwania i uzależnienia, wtedy możemy wyzdrowieć i dać sobie to, czego nie dostaliśmy. Gdy odważnie ruszymy tą drogą, uzależnienie stanie się zbędne. Wówczas właśnie przekształcamy je w nową siłę.
W ten oto sposób musimy postępować z odrzuconymi i wypartymi częściami naszej osobowości, jeśli dążymy do związku dającego trwałe szczęście. Wszyscy dysponujemy zbiorem masek, które nałożyliśmy warstwowo. Chcemy być czułymi partnerami, troskliwymi rodzicami, uczynnymi kolegami w pracy, wiernymi przyjaciółmi. Nauczono nas kiedyś, że dobrze grać te wszystkie role, i przyjęliśmy nasz osobisty system wartości z całym bagażem oczekiwań. Co się stanie, jeśli ich nie spełnimy?
Już w dzieciństwie nauczyliśmy się, że zależnie od zachowania jesteśmy dobrymi lub złymi dziećmi. Nauczyliśmy się ukrywać i kamuflować to, co złe, ale mimo prób sprostania wzorowi dobrego człowieka czają się w nas zupełnie inne potrzeby. Jako dzieci chcieliśmy być nieokiełznani i głośni, chcieliśmy eksperymentować, chcieliśmy wszystkiego i jeszcze więcej. Do dziś tęsknimy skrycie za wielką namiętnością, szaleństwem, mamy wielką ochotę wrzeszczeć co sił w płucach, a niemożliwe do zaspokojenia potrzeby wpędzają nas bezlitośnie w konsumpcję. Tłamsimy to w sobie. Wolimy zagryźć wargi i pokazać się z najlepszej strony. Skoro nie jest to możliwe, budujemy „objazd” dla wszystkich naszych tęsknot, uczuć i potrzeb: jemy zachłannie, raczymy się alkoholem lub potajemnie pozwalamy sobie raz na jakiś czas na to, żeby być namiętnym i jęczącym kochankiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Nieprzekładalna gra słów. W języku niemieckim słowo Sucht może oznaczać „uzależnienie” lub „żądzę” i wykazuje zbieżność fonetyczną ze słowem Suche – „poszukiwanie”, ale teza o etymologicznym pokrewieństwie tych dwóch słów jest nieprawdziwa [przyp. tłum.]. [wróć]