Kochaj siebie, a nieważne, z kim się zwiążesz - Eva-Maria Zurhorst - ebook + książka

Kochaj siebie, a nieważne, z kim się zwiążesz ebook

Eva-Maria Zurhorst

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Większość rozwodów jest zbyteczna” – twierdzi Eva-Maria Zurhorst, która dzięki doświadczeniom zdobytym podczas terapii wielu par doskonale rozumie frustracje i problemy, z jakimi borykają się związki. Stanowczo obala iluzję, w którą wierzy wielu ludzi nieszczęśliwych w swoich relacjach, że z nowym partnerem wszystko ułoży się znacznie lepiej. Według niej partnerstwo to wymagająca, ale opłacalna droga rozwoju dla dwojga ludzi.

Głęboki związek i miłość są możliwe nawet tam, gdzie zgasł ostatni promyk nadziei. Przytaczając przykłady ze swojej praktyki, autorka wskazuje na przyczyny rozczarowania, złości i frustracji, które pojawiają się po pierwszych chwilach szczęścia. Małżeństwo zaczyna się dopiero wtedy – twierdzi – gdy partnerzy przestają być w siódmym niebie i stają w obliczu codziennych trudności oraz wyzwań, które wymagają od nich zachowania tolerancji i szacunku dla osoby, z którą dzielą życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 294

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa

Nie poddawaj się

Wiem, że to jest moż­liwe. Wiem, że z Two­jego związku może powstać taki zwią­zek, jakiego sobie życzysz. Los zło­żył tę książkę w Twe ręce. Być może dosta­łeś ją w pre­zen­cie od jed­nego z życz­li­wych przy­ja­ciół. Być może czy­tasz te pierw­sze słowa, bo ktoś powie­dział: „Słu­chaj, jeśli chcesz ura­to­wać swój zwią­zek, prze­czy­taj wresz­cie coś takiego”. Być może Twój part­ner wygra­żał Ci tą książką jak wał­kiem do cia­sta: „Zrób wresz­cie coś dla naszego mał­żeń­stwa!”. Być może natra­fi­łeś na nią w księ­garni, na jakimś tre­ningu albo na noc­nym sto­liku. Powie­działa: „Otwórz mnie i czy­taj”. Może już od dawna poszu­ki­wa­łeś odpo­wie­dzi na pyta­nia, nowego spoj­rze­nia, głę­bo­kiej zmiany w Twoim życiu ero­tycz­nym… Jeśli czy­tasz te słowa, bądź pewien, że świa­do­mie lub nieświa­do­mie pra­gniesz wzbo­ga­cić Twój zwią­zek lub odna­leźć zwią­zek głę­boki. Bądź pewien, że książka ta zapad­nie w Twoje serce, nawet jeśli rozum mówi Ci jesz­cze coś innego.

Być może stra­ci­łeś już nadzieję, że Twoje mał­żeń­stwo będzie głęb­sze i peł­niej­sze, że uda Ci się z part­ne­rem. Być może Twój part­ner ma romans albo Ty roman­su­jesz co jakiś czas. Być może fizyczna miłość nie daje już speł­nie­nia, a wy cią­gle się tylko kłó­ci­cie. Puste życie pły­nie, a Ty oszczę­dzasz sie­bie i Two­jego part­nera miłymi, ale czczymi uprzej­mo­ściami. Być może nie potra­fisz wyba­czyć i jesteś więź­niem wła­snej nie­chęci. Może toczysz wojenki z powodu nie­za­krę­co­nej tubki pasty do zębów, okru­chów na stole i jesteś prze­ra­żony domo­wym wyści­giem zbro­jeń. Być może prze­czy­ta­łeś już dzie­siątki ksią­żek, bywa­łeś na warsz­ta­tach, prze­sze­dłeś tera­pię dla par, a mimo to nie wie­rzysz, że można ura­to­wać Twój zwią­zek.

Mimo to może się udać! Wszystko może się obró­cić o sto osiem­dzie­siąt stopni, dwoje ludzi może naprawdę połą­czyć się ponow­nie lub po raz pierw­szy. Wiem, że to moż­liwe, nawet jeśli zakrawa na cud. Cza­sem jest to cud. Ale zależy to tylko od Cie­bie. Możesz pro­wa­dzić takie życie, jakiego sobie życzysz, i z tym part­ne­rem, któ­rego masz, nie­za­leż­nie od tego, jak daleki, nie­cie­kawy i odra­ża­jący Ci się wydaje. Wiem, bo sama to prze­ży­łam. Jako spe­cja­listka od związ­ków jestem być może złym przy­kła­dem, ponie­waż od lat zaj­muję się tym tema­tem, wiele o nim czy­ta­łam, uczy­łam się od wspa­nia­łych kom­pe­tent­nych nauczy­cieli i pra­co­wa­łam nad uzdro­wie­niem związ­ków z wie­loma ludźmi. To na pewno ważne. Ale prawda brzmi: wiem, że to moż­liwe, bo moje mał­żeń­stwo trwa do dziś, i z całego serca jestem za to wdzięczna mężowi.

Od początku nie uwa­żano nas za dobraną parę. Bywały lata, gdy nikt nie dałby zła­ma­nego gro­sza za nasze mał­żeń­stwo. Ale dzi­siaj uwa­żam, że ten rze­komy defekt zmu­sił mnie do poszu­ki­wa­nia praw­dzi­wej siły drze­mią­cej w związku. Dziś jestem prze­ko­nana, że życie połą­czyło nas i rzu­cało nam tyle kłód pod nogi, aby­śmy, poko­nu­jąc je z rosnącą wiarą i uzdra­wia­jąc sie­bie, mogli wypeł­nić nasze życiowe zada­nie. Bez tego wyzwa­nia ni­gdy nie odkry­li­by­śmy, ile miło­ści i cier­pli­wo­ści, siły i odwagi od dawna miesz­kało w naszych ser­cach, ni­gdy byśmy się nie dowie­dzieli, że dwoje ludzi może poko­nać wszyst­kie prze­szkody nie do poko­na­nia. Nie potra­fi­ła­bym powo­lutku uznać, że wszystko we mnie jest w porządku. Nie mogła­bym napi­sać tej książki.

„Wiem, że to moż­liwe!” – to wła­ściwa, auten­tyczna siła mojej pracy. I siła tej książki. Za to jestem głę­boko wdzięczna mojej córce i mężowi.

Dlaczego powstała ta książka?

Odejść, by powrócić

Nie chcia­łam napi­sać tej książki. Musia­łam to zro­bić. Ona po pro­stu nie dawała mi spo­koju, wszę­dzie przy­po­mi­nała o sobie. Chciała przyjść na świat, i to naj­wy­raź­niej dzięki mnie.

W moim życiu cho­dziło zawsze o bada­nie sto­sun­ków mię­dzy­ludz­kich, jed­nak przez długi czas nie byłam tego ani tro­chę świa­doma. Mia­łam bar­dzo wiele wła­snych celów, pla­nów i życzeń, ale gdy chcia­łam je speł­nić, wszystko ukła­dało się zgoła ina­czej. Życie prędko przy­zwy­cza­iło mnie do tego, że nie mogę go kon­tro­lo­wać ani o nim decy­do­wać, ono roz­wija się samo, a ja mogę tylko patrzeć, jak się toczy. Wbrew mojej woli życie nauczyło mnie, że jest – cykl za cyklem – w cią­głym ruchu, zawsze w trak­cie zmian. A zmiany te są wła­ści­wym sen­sem mojego życia. W każ­dym cyklu kolejne rze­czy dopeł­niają się i umie­rają. Wie­dzie mnie to ku nowemu porząd­kowi, nowym war­to­ściom i roz­wija, a tym samym pro­wa­dzi do nowego wymiaru życia.

Z każ­dym nawro­tem, który nie­gdyś mnie prze­ra­żał i wstrzą­sał mną, uczy­łam się ufać, że zawsze pojawi się coś nowego. Roz­wi­ja­łam czuj­ność, wyczu­cie kie­runku i sensu życia. Naby­wa­łam wprawy w rezy­gno­wa­niu z przy­zwy­cza­jeń i wzor­ców, które powstrzy­my­wały mnie od bycia tym, kim chcia­łam być. Uczy­łam się ufać, że ta nie­znana, roz­cią­ga­jąca się przede mną droga to naj­lep­sza część podróży. Że na naj­bliż­szym roz­staju znów czeka szansa zro­zu­mie­nia, co da mi szczę­ście w życiu. Nauka ta ni­gdy się nie koń­czyła. Jak dro­go­wskaz zawsze odzy­wało się we mnie coś obcego – jakaś skaza, pozorna ułom­ność – i otwie­rało szlak pro­wa­dzący do głęb­szego i praw­dziw­szego niż kie­dy­kol­wiek przed­tem uczu­cia speł­nie­nia. Musia­łam stale zno­sić zmiany, to, że zna­joma prze­strzeń opróż­nia się, aby zro­bić miej­sce na nowe. Cho­ciaż długo byłam tego nie­świa­doma, w moim życiu cho­dziło o zgłę­bia­nie sto­sun­ków mię­dzy­ludz­kich i pogo­dze­nie się z samą sobą.

Jako pię­cio­latka czę­sto czu­łam się samotna. Nacho­dził mnie cza­sami tak dziwny strach, że nie odwa­ży­łam się z nikim o nim roz­ma­wiać. Mia­łam uczu­cie, że życie jest nie­re­alne. Obser­wo­wa­łam ludzi i zada­wa­łam sobie pyta­nie, czy wszy­scy też to zauwa­żają. Z lękiem wyobra­ża­łam sobie, że osoby wokół mnie są akto­rami, któ­rzy wymy­ślili tę sztukę teatralną, a ja być może jestem jedyną osobą uzna­jącą to wszystko za prawdę. Jedyną osobą, która zna praw­dziwe uczu­cie stra­chu i potrafi się cie­szyć. Albo zasta­na­wia­łam się nad tym, czy aby nie jest odwrot­nie: może tylko ja prze­czu­wam, że coś w tym życiu nie jest rze­czy­wi­ste, i dla­tego czuję się wyob­co­wana, samotna, a inni są szczę­śliwi i zado­wo­leni.

W szkole, wśród ludzi, mie­wa­łam czę­sto silne napady migreny, które mogłam znieść tylko w ciem­nym pokoju. Jako nasto­latka dozna­wa­łam w tłu­mie nagłych hiper­wen­ty­la­cji pro­wa­dzą­cych do omdleń. Ledwo osią­gnę­łam peł­no­let­niość, opu­ści­łam rodzinne mia­steczko, a raczej z niego ucie­kłam, wystą­pi­łam z Kościoła kato­lic­kiego w nadziei, że gdzie indziej znajdę wiarę i poczu­cie przy­na­leż­no­ści. Na szczę­ście około dwu­dziestki wyje­cha­łam do Egiptu jako dzien­ni­karka. Kul­tu­rowy, reli­gijny i fizyczny dystans do dotych­cza­so­wego życia obu­dził moją cie­ka­wość. Byłam zafa­scy­no­wana wszech­obec­no­ścią reli­gii w tam­tej­szej codzien­no­ści. Życie i wiara nie­ro­ze­rwal­nie się tam spla­tały. Cena za to była wysoka. Ulice Kairu, nad któ­rymi uno­sił się śpiew muezi­nów, wypeł­niały groźne i lubieżne męskie spoj­rze­nia oraz kobiety pozo­sta­wione na pastwę losu.

Zanim ukoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat, wewnętrzne poszu­ki­wa­nia zagnały mnie aż na Przy­lą­dek Dobrej Nadziei. Ale nawet w kraju czerni i bieli nie mogłam zna­leźć jasno­ści. Sta­łam się wędrow­cem mię­dzy dwoma świa­tami i spo­tka­łam ludzi, któ­rzy – choć mieli inny kolor skóry i wal­czyli ze sobą – żywili te same, głę­bo­kie tęsk­noty. Po dwóch latach oka­zało się, że trzy­mi­nu­towe rela­cje radiowe o apar­the­idzie są dla mnie gwał­tem na praw­dzie i nie mogę już pra­co­wać jako kore­spon­dentka. Kwe­stie, które poru­szały mnie w roz­mo­wach z rady­kal­nie pra­wi­co­wymi, noszą­cymi swa­styki Afry­ka­ne­rami lub tor­tu­ro­wa­nymi przez lata bojow­ni­kami pod­zie­mia, były raczej natury psy­cho­lo­gicz­nej niż poli­tycz­nej. Zaczę­łam roz­ma­wiać o RPA z nie­wi­do­mymi. Oni nauczyli się wyczu­wać węchem i sły­szeć inny kolor skóry. Wszystko wyda­wało mi się absur­dalne. Marzy­łam tylko o jed­nym – chcia­łam dopro­wa­dzić do zbli­że­nia ludzi o róż­nych kolo­rach skóry. Aby pozo­stać wierną oso­bi­stym doświad­cze­niom, zakoń­czy­łam dzien­ni­kar­ską karierę w RPA i napi­sa­łam książkę, w któ­rej mogłam poświę­cić dosta­tecz­nie dużo miej­sca moim zło­żo­nym, cza­sami zagma­twa­nym spo­tka­niom z ludźmi czar­nej i bia­łej rasy na Przy­lądku.

Gdy wró­ci­łam do Nie­miec, cze­kał mnie kolejny etap nauki w ramach pro­jektu badaw­czego „Czło­wiek”. Wła­śnie runął mur ber­liń­ski. Powie­rzono mi komu­ni­ka­cję i sprawy kadrowe w dużym, daw­niej wschod­nio­nie­miec­kim przed­się­bior­stwie w Ber­li­nie. Ponad trzy lata byłam jedną z pio­nie­rek odbu­dowy wschod­niej czę­ści Nie­miec. Pew­nego ranka w moim biu­rze dopa­dło mnie zała­ma­nie ner­wowe. Mia­łam tego dnia przed­sta­wić po raz pierw­szy szer­szej publicz­no­ści stra­te­gie komu­ni­ka­cyjne, które stwo­rzy­łam dla naszego przed­się­bior­stwa. Zała­ma­nie to było jedy­nie zakoń­cze­niem całego pro­cesu.

Wzdra­ga­łam się cała przed wygło­sze­niem refe­ratu. Napi­sa­łam go z naj­więk­szym tru­dem w typowo mene­dżer­skim stylu: wykresy, liczby, dia­gramy, spe­cy­ficzny język.

Wszystko to już od dawna mnie nie poru­szało. Znowu cho­dziło o ludzi. Tym razem napię­cie nie było czarno-białe. Odpo­wia­da­jąc za wewnętrzną komu­ni­ka­cję w przed­się­bior­stwie, awan­so­wa­łam do roli nie­ofi­cjal­nej tłu­maczki mię­dzy Wscho­dem a Zacho­dem, mię­dzy grupą mene­dże­rów i robot­ni­ków. Pro­wa­dzi­łam tre­ningi wspie­ra­jące roz­wój pra­cow­ni­ków i semi­na­ria o roz­woju oso­bo­wo­ści, a pre­zes zarządu wyzna­czał mnie na pośred­nika we wszyst­kich nego­cja­cjach. Ponow­nie sta­łam przed wyzwa­niem poko­ny­wa­nia pozor­nie nie­prze­kra­czal­nych barier mię­dzy ludźmi. Ofi­cjal­nie odpo­wia­da­łam za swój dział, jego pra­cow­ni­ków i bie­żące sprawy, ale wypeł­niał mnie badaw­czy duch i pra­gnie­nie zbli­że­nia ludzi z róż­nych świa­tów.

Pró­bo­wa­łam spro­stać tym wyma­ga­niom jak naj­dłu­żej. Jako osoba z pozoru dyna­miczna haro­wa­łam po dwa­na­ście godzin dzien­nie, paląc jed­nego papie­rosa za dru­gim. Coraz czę­ściej męczyły mnie medycz­nie nie­uza­sad­nione zakłó­ce­nia rytmu pracy serca i zagad­kowe stany lękowe. Gra­łam rolę, w któ­rej nie potra­fi­łam się odna­leźć. Zała­ma­nie ner­wowe było tak silne, że wyrwało mnie z tego kie­ratu i zwró­ciło mi odwagę oraz wier­ność sobie. Nie­świa­doma przy­szło­ści, zło­ży­łam wypo­wie­dze­nie i zre­zy­gno­wa­łam z dobrze płat­nej pracy. Musia­łam poże­gnać się ze spor­to­wym samo­cho­dem, impo­nu­ją­cym miesz­ka­niem w apar­ta­men­towcu, podró­żami i noc­le­gami w luk­su­so­wych hote­lach. Wyre­mon­to­wa­łam znisz­czone miesz­ka­nie w sta­rym budow­nic­twie i żyłam tam dość samot­nie, utrzy­mu­jąc się z drob­nych prac jako autorka tek­stów rekla­mo­wych, bez jakie­go­kol­wiek pomy­słu na dal­sze życie.

Byłam wyczer­pana i wypa­lona, jak ktoś, kto w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi na pyta­nia o naturę ludzką prze­mie­rzył darem­nie cały świat. Mia­łam trzy­dzie­ści dwa lata, dość pokrętną drogę kariery przy­pła­ci­łam zała­ma­niem ner­wo­wym i po dłu­giej tułaczce wylą­do­wa­łam w pustelni. Drę­czyło mnie tylko jedno pyta­nie: jak odna­leźć speł­nie­nie? Jak zro­bić przy tym coś naprawdę sen­sow­nego? Jak stwo­rzyć więź mię­dzy ludźmi?

Dosta­łam dziwną odpo­wiedź – zaszłam w ciążę. Los spre­zen­to­wał mi dziecko, które miało dość woli życia, aby omi­nąć barierę anty­kon­cep­cji. Na ojca wyzna­czył przed­się­bior­czego mło­dego czło­wieka, który nie wie­dział, co to wąt­pli­wo­ści, poszu­ki­wa­nia. Jego doświad­cze­nia i spoj­rze­nie na życie cał­ko­wi­cie róż­niły się od moich. Był ode mnie sześć lat młod­szy i przy­zwy­cza­jony do tego, że bez cere­gieli dostaje to, czego ocze­ki­wał. Mło­dzień­czo atrak­cyjny, zawsze w dobrym humo­rze, chciał się bawić, zwięk­szać obroty swo­jego przed­się­bior­stwa i zawo­dowe wpływy. Prze­ści­gnąć star­szych braci – tego chciał od życia.

Zanim mnie poznał, zajęty był przede wszyst­kim noc­nym życiem i prze­lot­nymi roman­sami. W kręgu jego przy­ja­ciół i życiu codzien­nym spra­wia­łam wra­że­nie obcej, nie tylko dla­tego że wyglą­da­łam zupeł­nie ina­czej niż drobne, pro­sto­li­nijne istoty, które ten nie­znany ojciec mojego dziecka miał przede mną. On też nie ucie­le­śniał moich ówcze­snych ide­ałów – ale biło od niego cie­pło i potra­fił mnie roz­ba­wić. Nie pora­ził nas grom od pierw­szego spoj­rze­nia, nie był arty­stą, uta­len­to­wa­nym archi­tek­tem ani pisa­rzem – wir­tu­ozem słowa, o któ­rym zawsze marzy­łam. Nie był bar­czy­stym męż­czy­zną, na któ­rego ramie­niu można się wes­przeć, nie poszu­ki­wał sensu lub kobiety swo­jego życia.

Ja zawsze szu­ka­łam tego jedy­nego męż­czy­zny. Darem­nie. W nadziei zna­le­zie­nia go spo­tka­łam na swej dro­dze dwie miło­ści i bar­dzo wiele miło­stek. Moje serce nie znało spo­koju. Bar­dzo chcia­łam zostać, oddać się bez reszty, ale coś gnało mnie dalej – od jed­nych odcho­dzi­łam z obawy, że mnie opusz­czą, od innych – że mnie stłam­szą. Wszy­scy, któ­rzy mnie znali, zgod­nie twier­dzili, że nikogo sobie nie znajdę.

Nasza zna­jo­mość prze­bie­gała w nie­zbyt spek­ta­ku­larny spo­sób. Nie była to wspa­niała, roman­tyczna histo­ria. Ledwo go zna­łam. Nie byli­śmy wyma­rzoną parą, każdy mógł to dostrzec. Ale byli­śmy rodzi­cami, co też dało się zauwa­żyć. Było jasne, że uro­dzę to dziecko. „Pora­dzimy sobie jakoś!” Zosta­wi­li­śmy wszystko za sobą, prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do małego mia­sta i wzię­li­śmy ślub.

Dwa lata póź­niej nasza córka już cho­dzi. Nasze mał­żeń­stwo jest miesz­czań­skim muzeum nudy. Mama gotuje, tata pra­cuje. Wła­ści­wie nic nas nie łączy. Mój mąż coraz póź­niej i rza­dziej wraca do domu, ja duszę się mię­dzy pia­skow­nicą a gro­ma­dami matek i ich racz­ku­ją­cych pociech. Kłó­cimy się coraz czę­ściej. Nie­któ­rzy zna­jomi wie­dzieli to od początku, innym wyda­wało się to nie do unik­nię­cia – mię­dzy nami nie mogło się dobrze uło­żyć.

Nic nie speł­nia naszych ocze­ki­wań, ale nie roz­sta­jemy się. Dosto­so­wu­jemy się. Mamy wiele ruty­no­wych zajęć i miłych przy­zwy­cza­jeń. Wspólne dziecko. Naj­pierw prze­my­kamy obok sie­bie pogrą­żeni duchowo i fizycz­nie w coraz więk­szej ciszy. Toczą się pota­jemne i gło­śne wojny. W końcu – wygodny dzień powsze­dni i romanse, skoki w karie­rze, prze­pro­wadzki, bez­na­dziej­ność i nowe początki. Mimo to nie roz­sta­jemy się. Zawsze, gdy docho­dzimy do tej gra­nicy, ogar­nia nas smu­tek, poja­wia się cie­płe uczu­cie głę­bo­kiej, wewnętrz­nej więzi, choć myśle­li­śmy, że już dawno się wypa­liło. Nic dzi­kiego ani namięt­nego – ciche, melan­cho­lijne uczu­cie, wspo­mnie­nie miło­ści, które nik­nie rów­nie nie­ocze­ki­wa­nie, jak się poja­wia.

To uczu­cie nie jest wpraw­dzie odpo­wie­dzią na moje wewnętrzne poszu­ki­wa­nia, ale przy­ciąga mnie w magiczny spo­sób. Jest jak tajemny kod, który wystar­czy zła­mać. Pró­buję go szu­kać. Zaczy­nam je roz­po­zna­wać. Pod­skór­nie prze­czu­wam, że w związku cho­dzi o coś innego niż o tę wła­ściwą osobę. Coś mówi mi: „Nie rezy­gnuj!”. Znów odgra­dzam się od męża, tak jak wie­lo­krot­nie odgra­dza­łam się od poprzed­nich męż­czyzn. Jeśli jestem zroz­pa­czona i wystar­cza­jąco szczera, muszę przy­znać się sama przed sobą: tak, to wszystko już znam. Nie ich wina! Stoję w punk­cie kry­tycz­nym: w samym środku Town­ship w RPA, przy murze ber­liń­skim, mię­dzy Wscho­dem a Zacho­dem. Na pil­nie strze­żo­nej gra­nicy mię­dzy bli­sko­ścią a osta­tecz­nym podzia­łem.

Spo­ty­kamy się teraz czę­ściej tam, gdzie otwie­rają się rany. Roz­ma­wiamy, powoli zaczy­namy przy­glą­dać się światu tej dru­giej osoby z cie­ka­wo­ścią, a nie ze stra­chem i opo­rem. Staję się badaczką związ­ków, czy­tam każdą książkę na ten temat. Cho­dzę na semi­na­ria, kształcę się na tera­peutkę. Coraz czę­ściej ośmie­lamy się ujaw­niać wła­sną prawdę dru­giej oso­bie. Mówiąc o tym, jak bar­dzo jeste­śmy od sie­bie odda­leni, zbli­żamy się. Z rosnącą odwagą zaczy­namy roz­ma­wiać z przy­ja­ciółmi o naszym dale­kim od ide­ału życiu mał­żeń­skim. Innym nie powo­dzi się lepiej. Jeste­śmy coraz bli­żej sie­bie.

Mój mąż coraz czę­ściej przy­cho­dzi do domu, a ja wra­cam do zawodu. Dziś, jako wykształ­cona tera­peutka, pra­cuję z ludźmi, któ­rzy wpa­dli – tak jak ja – w zawo­dowe pułapki. Ludzie są w cen­trum mojego dzia­ła­nia. Zaczy­nam poj­mo­wać, że wie­dzę o wszyst­kich przy­pa­dło­ściach, które prze­szłam, można prze­ka­zać innym. Moje zawo­dowe poszu­ki­wa­nia, kręta droga, którą prze­by­łam, mają sens. Zaczyna się rów­nież budzić moje mał­żeń­stwo – suk­ces i speł­nie­nie poja­wiają się jed­no­cze­śnie.

Na początku tej fazy moje życie zaczyna się cudow­nie ukła­dać. Poznaję dr. Chucka Spez­zano. Blo­kady w moim mał­żeń­stwie zapro­wa­dziły mnie na jego semi­na­rium i teraz sie­dzę wśród stu pięć­dzie­się­ciu osób, i wiem tylko tyle, że mam do czy­nie­nia ze zna­nym ame­ry­kań­skim spe­cja­li­stą od związ­ków, auto­rem wielu ksią­żek. Nie czy­ta­łam żad­nej z nich.

Po dzie­się­ciu minu­tach wykładu jestem tak poru­szona, że nie mogę powstrzy­mać łez. Ten męż­czy­zna zna moje dąże­nia, każdą moją myśl. Jasno for­mu­łuje poważne tezy i zasady związ­ków part­ner­skich – twier­dze­nia, które już od dawna „prze­żu­wam”, ale ni­gdy nie wie­rzy­łam w zawartą w nich głę­boką prawdę. Wygląda na to, że Chuck Spez­zano spę­dził u nas w domu całe lata, ukryty jak szpieg za zasło­nami. Z każ­dym przy­kła­dem i przy­pad­kiem, z każ­dym dow­ci­pem prze­ko­nuję się, że przej­rzał mnie i mojego męża na wylot. Jestem wstrzą­śnięta, poru­szona i jed­no­cze­śnie – zba­wiona.

Przez trzy dni wła­dają mną głę­bo­kie poru­sze­nie i łzy. Wiem, że dosta­łam odpo­wiedź. Wszyst­kie pro­blemy spro­wa­dzają się do miło­ści do sie­bie samej. Mał­żeń­stwo i praca pro­wa­dziły mnie już od dawna do roz­wią­za­nia zagadki mojego oso­bi­stego i tera­peu­tycz­nego życia, ale do tej pory, nie­ufna, nie widzia­łam go tak jed­no­znacz­nie, szcze­gó­łowo i wyraź­nie. Chuck Spez­zano skie­ro­wał tam spoj­rze­nie i wresz­cie roz­kwi­tło we mnie zro­zu­mie­nie. Byłam szczę­śliwa i wypeł­niona badaw­czym duchem.

Mój spo­sób pracy zmie­nia się ponow­nie. Mój sto­su­nek do męża także. Roz­pusz­czamy następną war­stwę naszego mał­żeń­stwa: poka­zu­jemy sobie jesz­cze szcze­rzej wza­jemną obcość i dajemy przy tym wza­jemne zro­zu­mie­nie i opar­cie tam, gdzie od dawna toczyła się wojna. W nowej świa­do­mo­ści róż­nic i tęsk­not trzeba coraz mniej słów, a komu­ni­ka­cja mię­dzy nami jest o niebo lep­sza. Przy­ja­ciele nie wie­rzą wła­snym oczom. Odzy­skaną siłę i miłość widać jak na dłoni. Na co dzień spra­wiamy wra­że­nie świeżo zako­cha­nej pary.

Oka­zuje się, że cho­roba, którą leczymy, nęka także naszych przy­ja­ciół. Nie­mal codzien­nie ktoś opo­wiada mi o trud­no­ściach w swoim związku; wydaje się, że coraz wię­cej męż­czyzn, kobiet i par zna­la­zło się w śle­pej uliczce życia. Wczo­raj jesz­cze poga­duszki o pogo­dzie, dzi­siaj roz­sta­nie i zimne zgorzk­nie­nie: „Moja żona wła­śnie się wypro­wa­dziła. Chce żyć ze swoim kochan­kiem”. Cza­sami jest czwórka małych dzieci, cza­sami oboje mają kochan­ków. Cza­sami panuje mię­dzy nimi po pro­stu pustka, cza­sami trwa wojna. Epi­de­mia się sze­rzy. Postę­pu­jąca cho­roba koń­czy się pra­wie zawsze śmier­cią – roz­wo­dem. Związki roz­sy­pują się gwał­tow­nie i szybko jak domki z kart. Choć nikt nie chce się roz­sta­wać, wszy­scy czują się zmu­szeni do ostat­niego kroku.

W mojej prak­tyce temat roz­padu związ­ków poja­wia się okręż­nymi dro­gami i nie­po­strze­że­nie staje się naj­waż­niej­szy. Przy­cho­dzą do mnie przede wszyst­kim męż­czyźni, cią­gle głodni suk­ce­sów i zawo­do­wego speł­nie­nia. Zwy­kle wystar­czają dwie roz­mowy o poszu­ki­wa­niu celu życia i wszystko spro­wa­dza się do sto­sun­ków z ludźmi: kole­gami, współ­pra­cow­ni­kami, prze­ło­żo­nymi i – nie­ocze­ki­wa­nie dla moich roz­mów­ców – także z part­ner­kami. Wielu traci oddech, pano­wa­nie nad sobą; leją się łzy. Domowy hura­gan prze­ta­cza się przez sam śro­dek mał­żeń­skiego łoża.

Męż­czyźni ci wspięli się wpraw­dzie na wyso­kie szcze­ble kariery, ale razem z długo wzbie­ra­jącą falą uczuć muszą się przy­znać do tego, że ich poczy­na­nia dale­kie są od ich zdol­no­ści i potrzeb. Lata świetlne dzielą ich od part­ne­rek i rodzin. Zauwa­żają, jak mocno pra­gną połą­czyć oso­bi­ste i zawo­dowe dąże­nia. Nasta­wie­nie na suk­ces traci powoli zna­cze­nie, gdy można otwar­cie mówić o wynisz­cza­ją­cych trud­no­ściach. Nagle poja­wia się chęć roz­mowy z part­nerką, przy­pro­wa­dze­nia jej na wspólne spo­tka­nie.

W końcu zauwa­żam, że w prak­tyce spo­ty­kam się coraz czę­ściej z pro­ble­mami, które sama prze­ży­wa­łam. Przy­cho­dzi coraz wię­cej par tak samo pozba­wio­nych nadziei i zroz­pa­czo­nych jak ja. Więk­szość jest zre­zy­gno­wana, pełna poczu­cia winy lub nie­po­koju o dzieci. Pra­wie nikt nie chce roz­sta­nia. Pra­wie nikt nie rozu­mie, jakim cudem wirus wkradł się do związku.

Cho­ciaż ani nie wybra­łam tej drogi świa­do­mie, ani tego wyboru nie obwiesz­cza­łam, sta­łam się powoli, tak jak rzeka drąży koryto, spe­cja­listką od związ­ków. Moje mał­żeń­stwo było źró­dłem. Książki i kursy – pierw­szymi roz­to­pami. Chuck Spez­zano był powo­dzią. Moi klienci – rwącą bez ustanku rzeką. Stali się oni moimi mistrzami. Z każ­dym ich pyta­niem przez gęstwinę zależ­no­ści coraz wyraź­niej prze­świ­ty­wała ścieżka. Z każ­dym pyta­niem stwier­dza­łam, że w moich prze­ży­ciach i doświad­cze­niach mał­żeń­skich ukryte są pra­wi­dło­wo­ści. Że sto­sunki pry­watne i zawo­dowe – a nawet kon­flikty rasowe – prze­bie­gają zgod­nie z tymi pra­wi­dło­wo­ściami. Że każda rela­cja powinna zostać zro­zu­miana i prze­żyta tylko w swej isto­cie, a pro­blemy w związku skła­niać ludzi do lecze­nia ich wła­snego wnę­trza. Że roz­sta­nie nie jest roz­wią­za­niem, lecz tylko zwłoką w uzdra­wia­niu.

Dzięki tej książce rzeka ma pły­nąć dalej. Książką tą chcia­ła­bym wyra­zić wdzięcz­ność za dar miło­ści w moim życiu. Będę szczę­śliwa, jeśli dotrze ona na czas, przed roz­wo­dem, do ludzi, któ­rzy stra­cili wiarę w mał­żeń­stwo lub part­ner­stwo. Chcę prze­ka­zać im tro­chę nadziei, miło­ści i odwagi, które zna­la­złam na tej dro­dze. Chcę ich zachę­cić do szu­ka­nia tego samego w ich związ­kach.

Dla kogo jest ta książka?

Napi­sa­łam ją dla ludzi, któ­rzy żyją w sta­łym, ale nie­za­do­wa­la­ją­cym związku i stoją krok przed roz­wo­dem lub żyją w trój­ką­cie; dla tych, któ­rzy zdra­dzają, są zdra­dzani, odczu­wają neu­ro­tyczny przy­mus zmiany part­nera lub są cią­gle opusz­czani. Dla osób, które chcą uzdro­wić swój zwią­zek, ale nie mają odwagi pod­dać się tera­pii lub nie zna­leźli wła­ści­wej. Dla tych, któ­rzy mają za sobą sporo cier­pie­nia.

Być może jesteś roz­cza­ro­wany rutyną mał­żeń­ską. Może jesteś zre­zy­gno­wany, nie masz już nadziei, że kie­dyś odnaj­dziesz praw­dziwą bli­skość z part­ne­rem, ale coś w Tobie chce wal­czyć o starą, spraną miłość. Może jesteś zroz­pa­czony, masz pota­jem­nego kochanka, drę­czą Cię wyrzuty sumie­nia i nie­po­kój o dzieci i part­nera.

Może myślisz o roz­wo­dzie, boisz się wyznać prawdę, czu­jesz lęk przed wypro­wadzką lub wyrzu­ce­niem z domu. Nie­za­leż­nie od tego, co nie gra w Twoim związku, moje doświad­cze­nie wska­zuje, że są dwa spo­soby postę­po­wa­nia z „trud­nym” związ­kiem. Albo czu­jesz się tak przy­tło­czony, że uwa­żasz ucieczkę za jedyną szansę, albo też wypie­rasz natych­miast każde zakłó­ca­jące spo­kój ducha uczu­cie i pró­bu­jesz „trzy­mać sztamę” z trzema bud­dyj­skimi mał­pami, które nic nie widzą, nie sły­szą i trzy­mają język za zębami. Może sam sie­bie obser­wu­jesz.

Jeśli należysz do tych najbardziej znużonych…

Czy wszystko działa, jak należy, ale w głębi ducha odczu­wasz to jako bez­władne i pozba­wione siły? Czy napada Cię cza­sem tępe uczu­cie zawodu i żalu? Czy wszystko w Tobie jęczy z bólu? Czy czu­jesz, że oszu­ku­jesz sie­bie lub part­nera, czy wydaje Ci się, że Twój part­ner jest ostat­nią osobą, która wie, co się w Tobie dzieje? Czy znasz obawę przed tym, że inni mogą zauwa­żyć zakła­ma­nie Two­jego związku? Coraz czę­ściej – w restau­ra­cji, na przy­ję­ciach, wśród przy­ja­ciół – poja­wia się przy­pusz­cze­nie, że inni są szczę­śliwsi niż Ty. Czy robisz coraz wię­cej, a zostaje z tego coraz mniej? Czy seks zamarł, stał się mecha­niczny i wymaga nowych, eks­tra­wa­ganc­kich pod­niet? Czy czu­jesz się wypa­lony? Czy masz kochanka lub kochankę? Czy marzysz o wiel­kiej miło­ści albo cho­ciaż o eks­cy­tu­ją­cym roman­sie? Czy oba­wiasz się o dzieci? Boisz się, że będziesz musiał opu­ścić drugą osobę? Czu­jesz lęk przed porażką Two­jego miło­snego marze­nia? Lęk przed prawdą Two­jego serca?

…lub przytłacza Cię rzeczywistość

Może jesteś zbyt zajęty, aby zaj­mo­wać się swoim związ­kiem i nie lubisz dys­ku­sji o sta­nach ducha? Twoje wnę­trze to prze­cież tylko Twoja sprawa. Czy mimo to boisz się cza­sem, że Twój part­ner Cię opu­ści? Może powąt­piewa on w swoje uczu­cia do Cie­bie, a Ty od dawna prze­czu­wasz lub wła­śnie się dowie­dzia­łeś, że jest zako­chany w kimś innym? Czy coraz bar­dziej poświę­casz się pracy, nowym zain­te­re­so­wa­niom i nie masz czasu dla part­nera? Czy czu­jesz się odsu­nięty od świata przez part­nera, zna­la­złeś się pod jego pre­sją, oblę­żony lub prze­pę­dzony z domu? Czy masz uczu­cie, że nic, co robisz, nie może part­nera zado­wo­lić? Czy zda­rzają Ci się romanse, choć wła­ści­wie ich nie chcesz?

Czy odu­rzasz się alko­ho­lem, jedze­niem, nar­ko­ty­kami, sek­sem, tele­wi­zją, kom­pu­te­rem lub innymi nało­gami, któ­rych nie umiesz kon­tro­lo­wać? Nało­gami, które w zabaw­nym towa­rzy­stwie lub w samot­no­ści dzia­łają ze zdwo­joną siłą?

Jeśli coś sto­suje się do Cie­bie, nie roz­sta­nie z part­ne­rem jest roz­wią­za­niem, lecz praca nad sobą. Potrze­bu­jesz sta­now­czej woli wyzdro­wie­nia. Nie potrzeba Ci „tego jedy­nego”, wła­ści­wego part­nera, lecz cał­ko­wi­tej otwar­to­ści na prawdę w Waszym związku oraz siły woli, zro­zu­mie­nia, czasu, cier­pli­wo­ści i wielu, wielu ćwi­czeń.

Część I

Stacja końcowa małżeńskiej codzienności

Roz­dział 1

Poślub, kogo chcesz

To obo­jętne, kogo poślu­bisz. I tak spo­tkasz w nim samego sie­bie. Ta druga osoba jest zawsze lustrem, w któ­rym możesz zoba­czyć wła­sne nie­speł­nione potrzeby, zdol­ność do miło­ści, blo­kady i rany, wła­sną życiową ener­gię, a przede wszyst­kim – Twoje roz­dar­cie mię­dzy tęsk­no­tami i lękami. Żaden part­ner nie może Ci dać lep­szego samo­po­czu­cia, zapew­nić Ci sza­cunku i zaufa­nia do Cie­bie samego. Nie­za­leż­nie od tego, kogo spo­tkasz, zawsze spo­ty­kasz tylko sie­bie. I dla­tego – zgod­nie z moim doświad­cze­niem – możesz spo­koj­nie zostać z tym part­nerem, z któ­rym jesteś, choć jeden Bóg wie, jak nie­miły jest dla Cie­bie ten stan. Tam, gdzie jesteś jak w potrza­sku, ogar­nia Cię uczu­cie chłodu, elek­try­zu­ją­cego gniewu, bez­brzeż­nej nie­na­wi­ści i odrazy, tam wła­śnie, w swoim wnę­trzu, masz mnó­stwo do zro­bie­nia.

Zdaję sobie sprawę z tego, że teza ta spo­tka się z sil­nym opo­rem. W dzie­ciń­stwie nauczy­li­śmy się, że jeśli tylko wła­ściwy książę spo­tka wła­ściwą księż­niczkę i jeśli oboje nie umarli, to do dziś żyją szczę­śli­wie… Bajka koń­czy się naj­czę­ściej w dniu ślubu. Codzien­ność mał­żeń­ska daje się jed­nak we znaki dopiero po ślu­bie. Coraz czę­ściej mał­żeń­stwo koń­czy się długo przed „i jeśli nie umarli”.

Co trze­cie mał­żeń­stwo tra­fia w Niem­czech przed obli­cze sędziego do spraw rodzin­nych. W mia­stach – co dru­gie. Od początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych ten­den­cja stale rośnie, punkt kul­mi­na­cyjny osią­gnęła w roku 2003, kiedy roz­wio­dło się dwie­ście tysięcy par. Wszy­scy ci ludzie zawarli zwią­zek mał­żeń­ski, ponie­waż cze­goś szu­kali i ponie­waż sądzili, że zna­leźli to w dru­gim czło­wieku. Roz­wie­dli się, bo tego nie dostali. Part­ner wydaje im się oszu­kań­czym opa­ko­wa­niem kry­ją­cym coś innego, niż wska­zuje na to napis. Mał­żeń­stwo z tym czło­wie­kiem wydaje się oszu­stwem.

Większość rozwodów jest zbyteczna

Sta­wia­jąc pro­wo­ka­cyjną tezę, że sie­dem­dzie­siąt pro­cent mał­żeństw nie musiało się roz­wo­dzić i że to obo­jętne, kogo poślu­biasz, bo tak czy owak spo­ty­kasz tylko sie­bie, chcę skło­nić Cię do innego spoj­rze­nia na mał­żeństwo. Nie jest ono deko­ra­cyj­nym opa­ko­wa­niem romansu. Jego praw­dzi­wym sen­sem jest dopro­wa­dza­nie do rów­no­wagi wewnętrz­nych kon­flik­tów obu part­ne­rów. Dzięki temu mał­żeństwo jest sferą głę­bo­kiego uzdra­wia­nia i odkry­wa­nia praw­dzi­wej, ofiar­nej miło­ści. Myśli­ciele zaj­mu­jący się zagad­nie­niami codzien­no­ści twier­dzą, że życie jest szkołą. Jeśli tak, to intymne sto­sunki i mał­żeństwo są eli­tar­nym uni­wer­sy­te­tem. Tutaj zda­jesz naj­trud­niej­sze egza­miny, tu możesz się nauczyć naj­wię­cej, naj­bar­dziej uro­snąć i naj­wię­cej otrzy­mać.

Tak to usta­liła natura, nawet jeśli baj­ko­pi­sa­rze i ich następcy z Hol­ly­wood chcą, aby­śmy wie­rzyli w co innego. W isto­cie mał­żeń­stwa głę­boko tkwi naj­bar­dziej pro­wo­ka­cyjna dyna­mika życia – swo­isty para­doks: cho­ciaż moż­li­wo­ści drze­miące w intym­nym spo­tka­niu są nie­wy­czer­pane, nasze wła­sne nie­do­bory ni­gdzie nie uka­zują się wyraź­niej niż w zobo­wią­zu­ją­cym, trwa­łym part­ner­stwie. Mał­żeń­stwo zmu­sza nas do stwier­dze­nia, że jako jed­nostki nie jeste­śmy dosko­nali, zawsze nam cze­goś bra­kuje – a mia­no­wi­cie lep­szej połowy, że jeste­śmy „tylko” męż­czy­zną lub „tylko” kobietą.

Wszy­scy rodzimy się męż­czy­znami lub kobie­tami i to lokuje nas w polu naj­ostrzej­szych napięć, mię­dzy bie­gu­nami ludz­kiego życia. Od pierw­szej chwili życia nie jeste­śmy kom­pletną ludzką istotą, lecz albo stwo­rze­niem rodzaju męskiego, albo żeń­skiego. Tęsk­nimy więc za fizycz­nym, emo­cjo­nal­nym i ducho­wym zjed­no­cze­niem z prze­ciw­le­głym bie­gu­nem. Poszu­ki­wa­nie dru­giej połowy tkwi w nas. Tęsk­nota ta jest zapi­sana w ludz­kim kodzie gene­tycz­nym. Nadzieja na to, że kie­dyś spo­tkamy wresz­cie uzu­peł­nie­nie wła­snych bra­ków, napę­dza każdą komórkę naszego ciała, cały nasz byt. Kiedy sta­jemy się parą, bie­rzemy ślub, nasza tęsk­nota wydaje się zaspo­ko­jona, czu­jemy się znowu dosko­nali i zjed­no­czeni.

Po latach wspól­noty nie­wiele par wygląda na dosko­nale nie­na­ru­szone i zjed­no­czone. Nie­zbyt czę­sto odczu­wają har­mo­nię, radość oraz prze­ży­wają głę­boką i żywą komu­ni­ka­cję. Czy znasz jakąś dłu­go­let­nią parę, którą na­dal oży­wia to, że stała się dzięki tej dru­giej oso­bie jed­no­ścią? Która para, trak­tu­jąc róż­nice jako wyzwa­nia, stała się współ­czu­jąca i wspa­nia­ło­myślna? Która para uważa napię­cia za wska­zówki uczące, jak lepiej się zro­zu­mieć? Z powyż­szej sta­ty­styki roz­wo­do­wej można wywnio­sko­wać, że życie z dru­gim czło­wie­kiem staje się nie­zno­śnym cię­ża­rem, odbiera całą nadzieję i speł­nie­nie oraz wiarę w płeć prze­ciwną, zamiast przy­no­sić szczę­ście, jed­ność i długo wycze­ki­waną, har­mo­nijną bli­skość przy­obie­caną w dniu ślubu.

Ta książka mówi o szczę­ściu i har­mo­nii w związ­kach. Zawiera nawet stwier­dze­nie, że szczę­ście i har­mo­nia mogą rosnąć latami. Poka­zuje, że można stale i od nowa to szczę­ście budo­wać. Chcę jed­nak uwol­nić Cię od błęd­nej wiary, że do szczę­ścia potrze­bu­jesz tylko wła­ści­wego part­nera. Książka ta potwier­dza, że sam masz w ręku wszystko, aby wypeł­nić swój zwią­zek życiem i miło­ścią. Musisz jed­nak ogra­ni­czyć prze­strzeń poszu­ki­wań do wła­snego wnę­trza.

Sam sobie partnerem

Jed­ność, któ­rej wszy­scy nie­spo­koj­nie szu­kają, ist­nieje. Ide­alną istotę i jed­ność znaj­dziemy we wła­snym wnę­trzu. Każdy się z nią uro­dził, ale rzadko kto sobie to przy­po­mina. Spo­czywa ona w nas jak pestka sło­necz­nika, która od zara­nia prze­cho­wuje wszyst­kie infor­ma­cje. Ziarno sło­necz­nika, rosnąc, ni­gdy nie zasta­na­wia się, czy chce stać się jabło­nią. Rośnie i staje się naj­lep­szym sło­necz­ni­kiem, jakim potrafi.

Ludzki wzrost naj­czę­ściej nie prze­biega tak nie­za­kłó­ce­nie i jed­no­znacz­nie. Ogra­ni­cze­nia wycho­wa­nia, wyma­ga­nia rodzinne i wpływy spo­łeczne są jak mani­pu­la­cje gene­tyczne na ziar­nie sło­necz­nika. Z bie­giem czasu pozo­sta­wiają tak silne ślady, że nawet nie prze­czu­wamy wła­snej, pier­wot­nej dosko­na­ło­ści. Nasza istota zni­kła nam z pola widze­nia, ponie­waż z zakłó­ceń, ogra­ni­czeń, ocze­ki­wań i prze­cią­żeń stwo­rzy­li­śmy nie­zli­czone pola napięć, które jak gęsta pleśń oto­czyły ziarno. Bra­kuje nam korzeni i natu­ral­nych impul­sów skła­nia­ją­cych do swo­bod­nego dzia­ła­nia. Stra­ci­li­śmy poczu­cie natu­ral­nego połą­cze­nia i nie rozu­miemy, że nie jest to połą­cze­nie ze świa­tem zewnętrz­nym, ale z tym, co wewnątrz. Nie mamy dostępu do źró­dła, do naszej natu­ral­nej, sil­nej i intu­icyj­nej żywot­no­ści. Pro­wa­dzi to do wytwo­rze­nia twar­dej sko­rupy wokół tej rze­komo nie­bez­piecz­nej pustki. Tak powstaje rola, którą gramy, i oso­bo­wość, za którą się uwa­żamy. Cza­sami iden­ty­fi­ku­jemy się z nią tak sil­nie, że stop­niowo zapo­mi­namy, kim jeste­śmy. Zacho­dzimy w głowę, czy nie lepiej być jabło­nią. Może sło­necz­nik nie jest taki zły? Bez kon­taktu z naszym wła­ści­wym bytem pro­wa­dzimy cią­głe poszu­ki­wa­nia „cze­goś”, czu­jemy się przy tym roz­dwo­jeni i roz­darci mię­dzy sprzecz­nymi potrze­bami – jest wśród nich zarówno tęsk­nota za wol­no­ścią, jak i potrzeba bli­sko­ści. Ledwo prze­ży­li­śmy namięt­ność, a już się jej boimy. Unie­sieni marze­niami lądu­jemy przed ścianą nie­po­ko­na­nych blo­kad. Wspa­nia­ło­myśl­ność splata się ze skąp­stwem. Tar­gają nami sprzecz­no­ści; to, co gorąco kochamy, i to, co odrzu­camy, rze­czy świa­dome i nieświa­dome napę­dzają nas, każą szu­kać.

Cza­sami chce się uciec od tego wszyst­kiego, ale czu­jemy się zobo­wią­zani do tro­ski. Chcie­li­by­śmy się wyszu­mieć i wysza­leć, ale nie pozwala nam na to wycho­wa­nie. Pełna tem­pe­ra­mentu kobieta w nas tęskni za wyuz­daną, fizyczną miło­ścią, ale mat­czyna część trosz­czy się o wszyst­kich i wszystko. Silny męż­czy­zna marzy o więk­szej wol­no­ści i przy­go­dzie, ale mały chło­piec cie­szy się, jeśli się o niego dba, gotuje dla niego i orga­ni­zuje mu życie.

Pró­bu­jąc odna­leźć szczę­ście w związku z innym czło­wie­kiem, szu­kamy rów­no­wagi i har­mo­nii w naszym wnę­trzu, powrotu do wła­ści­wego bytu. Poszu­ku­jemy ziarna, nie wie­dząc, jak do niego dotrzeć. Naj­czę­ściej nawet nie zda­jemy sobie sprawy z jego ist­nie­nia.

Dro­go­cenny skarb spo­czywa pod war­stwą ple­śni wewnętrz­nego napię­cia. Pocho­dzi ono po pierw­sze stąd, że wię­zimy w sobie wiele spię­trzo­nych i nie­prze­pra­co­wa­nych uczuć, a oddzie­lone od naszego daw­nego, cało­ścio­wego ist­nie­nia, roz­drob­nione i nie­wy­star­cza­jąco odży­wione czę­ści oso­bo­wo­ści wal­czą mię­dzy sobą. Panują w nas chaos i dez­orien­ta­cja.

Ta wewnętrzna mie­sza­nina naj­czę­ściej nie prze­do­staje się zbyt wyraź­nie do naszej świa­do­mo­ści. Czu­jemy tylko, że cze­goś nam bra­kuje do spo­koju ducha i szczę­ścia, więc szu­kamy naprędce środka zarad­czego, roz­glą­da­jąc się za udo­sko­na­le­niem i uzu­peł­nie­niem na zewnątrz. Mniej lub bar­dziej otwar­cie szu­kamy lep­szej połowy, wiel­kiej miło­ści, czło­wieka, który jest nam prze­zna­czony. Za każ­dym razem, gdy z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla począt­ków zapa­łem wcho­dzimy w nowy zwią­zek, tęsk­nimy za uzu­peł­nie­niem i jed­no­ścią. Ze świecą szu­kać czło­wieka, który nie ma skry­tej nadziei na odna­le­zie­nie swo­jego szczę­ścia w związku part­ner­skim z innym czło­wie­kiem, który nas uzu­pełni, wzmocni, przy­cią­gnie i zapro­wa­dzi rów­no­wagę.

Kłamstwa, gorset i inni zabójcy miłości

Aby zna­leźć i zatrzy­mać tego wyma­rzo­nego czło­wieka, naszą lep­szą połowę, poka­zu­jemy się z ide­al­nej strony – co oczy­wi­ście szybko staje się coraz trud­niej­sze. Poka­zu­jemy te strony, które uwa­żamy za godne uwagi i uzna­nia. Z bie­giem lat robimy to auto­ma­tycz­nie. Nie czu­jąc akcep­ta­cji, opa­no­wu­jemy wzo­rowo swoją rolę i zapo­mi­namy o natu­ral­nej jed­no­ści naszego ziarna. Gdy pozna­jemy nowego part­nera, nie żyjemy naszym dosko­na­łym ist­nie­niem, lecz „lep­szą połową”; poka­zu­jemy tylko strony godne uwagi. Na głę­bo­kim, pod­świa­do­mym pozio­mie pró­bu­jemy spro­stać sta­rym rodzin­nym i nowym spo­łecz­nym ocze­ki­wa­niom. Zacho­wu­jąc się jak ideał, sta­ramy się zataić mniej atrak­cyjną część naszej oso­bo­wo­ści. Zabawa w cho­wa­nego udaje się jed­nak dotąd, aż ktoś rze­czy­wi­ście się do nas zbliży.

W pew­nej sce­nie fil­mo­wej młoda kobieta przy­go­to­wy­wała się do długo wycze­ki­wa­nej randki z męż­czy­zną jej marzeń. Stała przed lustrem w krót­kiej obci­słej sukience. W jed­nej ręce trzy­mała pod­nie­ca­jące, koron­kowe majtki. W dru­giej – cia­sny gor­set w cie­li­stym kolo­rze, opi­na­jący brzuch i pośladki. Na jej twa­rzy malo­wała się rezy­gna­cja. Jeśli włoży gor­set, będzie w ubra­niu wyglą­dała bar­dzo szczu­pło i zgrab­nie. Ale jeśli doj­dzie do wyma­rzo­nej nocy, jej cudowny męż­czy­zna, roz­bie­ra­jąc ją, prze­razi się na widok dzi­wo­ląga. Jeśli włoży te wyuz­dane, obie­cu­jące figi, nic nie zakryje wyle­wa­ją­cych się wał­ków tłusz­czu, które mogą sku­tecz­nie uda­rem­nić zbli­że­nie.

Nic bar­dziej bez­wstyd­nie nie odkrywa naszych tajem­nic, nic bar­dziej nie­za­wod­nie nie ujaw­nia maska­rady niż sto­sunki intymne. Im bar­dziej pozwa­lamy się zbli­żyć, im bar­dziej zra­stamy się z innym czło­wie­kiem, tym mniej możemy się kon­tro­lo­wać i dys­cy­pli­no­wać. Wręcz prze­ciw­nie – tutaj doświad­czamy naszych naj­mniej uro­czych stron – wście­kamy się i gry­ma­simy, czu­jemy się zra­nieni, nie­ro­zu­miani i bez­radni. Gro­zimy i zamy­kamy się w sobie, cze­piamy się i lamen­tu­jemy, ucie­kamy. Im sze­rzej otwie­ramy serce dla kogoś, tym łatwiej nas zra­nić, tym bar­dziej pró­bu­jemy się bro­nić, tym wię­cej naszych dzi­wactw wycho­dzi na powierzch­nię. Ale wra­ca­jąc do powyż­szego przy­kładu: druga osoba tylko zagląda pod sukienkę, wałki tłusz­czu już tam są. Dla dobra naszego związku musimy zatem sami sobie uczci­wie zaj­rzeć pod sukienkę i nauczyć się akcep­to­wać sie­bie takimi, jacy jeste­śmy.

Trzeba odwagi, żeby zanu­rzyć się w to w nas samych, czego nie lubimy, czego nie chcemy doj­rzeć, czym się brzy­dzimy, co potę­piamy i wypie­ramy. Jeśli tego nie zba­damy i szcze­rze nie uznamy za nasze, odpę­dzimy innych, któ­rzy tylko wydo­by­wają na powierzch­nię to, czego nie chcemy widzieć. Należy zaj­rzeć pod wła­sną sukienkę, zająć się wał­kami tłusz­czu i je prze­kształ­cić. Nie ozna­cza to, że trzeba się ich pozbyć, usu­nąć je czy zgu­bić, lecz uświa­do­mić sobie ist­nie­nie cze­goś, żeby prze­kształ­cić to z jed­nej formy w inną. Należy zba­dać, czy można dobrze wyko­rzy­stać ten pozor­nie nie­po­trzebny tłuszcz.

Pewna tera­peutka opo­wia­dała mi kie­dyś o kobie­cie, która cier­piała z powodu swo­jej nad­wagi. Pró­bo­wała wszyst­kiego, ale bez trwa­łego efektu. Pod­czas tera­pii odkryła, że bar­dzo przy­tyła, gdy chciała na poważ­nie zwią­zać się z mężem. Przez jakiś czas badała zatem swoje ukryte prze­ko­na­nia o męż­czy­znach i musiała przy­znać, że miała o nich tak złą opi­nię jak jej matka, opusz­czona wcze­śnie przez ojca. Zaczęła podej­rze­wać, że tusza była pan­ce­rzem, który miał uda­rem­nić jej kon­takt z kimś, kto mógł ją póź­niej opu­ścić.

Potem jed­nak zda­rzyło się coś, co otwo­rzyło tej kobie­cie oczy na zwią­zek pomię­dzy męż­czy­znami i jej nad­wagą. Musiała wyje­chać na kilka mie­sięcy do pracy w Egip­cie. W kraju tym męż­czyźni cenią kor­pu­lentne, puszy­ste kobiety. Gdy wró­ciła na tera­pię, była znacz­nie szczu­plej­sza. Jej ciało znowu o nią zadbało. Chud­nąc, trzy­mało męż­czyzn z daleka od niej. „Kilo­gramy zni­kały same z sie­bie! Nagle prze­sta­łam czuć głód” – opo­wia­dała tera­peutce. Wkrótce, kiedy odkryła, że jej ciało dba o nią cią­gle dzięki nad­wa­dze, była gotowa spo­tkać męż­czyznę i zre­zy­gno­wać z tłusz­czo­wego pan­ce­rza.

Wszy­scy nie­na­wi­dzimy naszych ducho­wych, umy­sło­wych i fizycz­nych wał­ków tłusz­czu. Poka­zują one dru­giej oso­bie nasze nie­do­sko­na­ło­ści, budzą w nas wstyd i wście­kłość na sie­bie samych, zatem odsu­wamy się od nich z gor­se­tem na ciele. A jeśli to nie pomaga, chcemy się ich pozbyć. Pró­bu­jemy odzwy­czaić się od pale­nia, przejść na dietę, pić mniej alko­holu i poka­zać się part­ne­rowi z naj­lep­szej strony. Ni­gdy jed­nak nie wpa­dli­śmy na pomysł, żeby przy­znać się do tego, że coś nas boli lub nam dolega, że w rze­czy­wi­sto­ści czu­jemy się samotni lub bez­radni, gdy odda­jemy się słod­kiej poku­sie w for­mie tabliczki cze­ko­lady, zapy­chamy się chip­sami albo gumi­siami. Że czu­jemy się skrę­po­wani lub zakom­plek­sieni, gdy nie­dbale palimy papie­rosa lub swo­bod­nie pijemy alko­hol. Nie chcemy być słabi i nie chcemy mieć wał­ków tłusz­czu, więc wal­czymy siłą woli ze sła­bo­ściami i man­ka­men­tami – a w końcu z sobą. Każdy, kto chciał się pozbyć dokucz­li­wego uza­leż­nie­nia za pomocą świa­do­mej woli, wie, jak rzadko udaje się to na dłuż­szą metę. Naj­czę­ściej potra­fimy się zdy­scy­pli­no­wać na jakiś czas, a potem uza­leż­nie­nie opa­no­wuje nas jesz­cze sil­niej.

Uzależnienie to poszukiwanie1

Sku­teczny, trwały „odwyk” prze­biega ina­czej – po pierw­sze uświa­da­mia nam, że nie papie­ros, kawa­łek cze­ko­lady czy piwo dają nam przy­jem­ność. Każda używka służy do prze­zwy­cię­że­nia wewnętrz­nego, subiek­tyw­nie nie­przy­jem­nego uczu­cia napię­cia, na które reagu­jemy. Przy­jemne uczu­cie nie jest rze­czy­wi­ście przy­jem­no­ścią, lecz zagłu­szo­nym wyrzu­tem sumie­nia, który nie znika. Nasza uwaga zostaje od niego odwró­cona tak długo, jak długo działa używka. Odnosi się to także do więk­szo­ści związ­ków, w któ­rych kon­su­mu­jemy part­ne­rów jak nar­ko­tyki prze­ciw naszej wewnętrz­nej pustce. Gdy zro­zu­miemy tę zależ­ność, zaklęte koło każ­dego nałogu sta­nie się widoczne – także uza­leż­nie­nie od miło­ści i związku. Zamiast stale ucie­kać przed wewnętrz­nym bólem, lepiej zba­dać istotę uza­leż­nie­nia. Każde uza­leż­nie­nie kryje dobre inten­cje. Zawsze cze­goś szu­kamy, do cze­goś dążymy, nie­za­leż­nie od tego, czy cho­dzi o part­nera, jedze­nie, picie, pale­nie, czy o nar­ko­tyki. Jedząc, szu­kamy cie­płego, pożyw­nego kon­taktu fizycz­nego. Alko­hol pomaga nam wyzwo­lić odrę­twiałe, tłu­mione uczu­cia – po kilku kie­lisz­kach roz­luź­niamy się, sta­jemy się swo­bodni i wiel­ko­duszni. Papie­ros ma dać wol­ność i przy­godę – potrze­bu­jemy go przy tele­fo­nie, pod­czas roz­mów, gdy roz­my­ślamy, a part­ne­rzy mają być lekiem na całe zło i wró­cić nam jed­ność i dosko­na­łość.

Dawne poczu­cie jed­no­ści, poszu­ki­wa­nie kon­taktu fizycz­nego, żywo pły­ną­cych uczuć, bli­sko­ści lub wol­no­ści zostało kie­dyś w naszym życiu prze­rwane, nie­speł­nione, potę­pione lub odrzu­cone. Nie mogli­śmy znieść wywo­ła­nego tym bólu. Lepiej było zatem odciąć się od tych potrzeb. W końcu dopro­wa­dzi­li­śmy sie­bie i oto­cze­nie do prze­ko­na­nia, że niczego nie potrze­bu­jemy. Ból wpraw­dzie ucichł, nikt nie może nam nic zro­bić, ale doskwiera nam wewnętrzna pustka.

Bez uczuć i głę­bo­kiego kon­taktu z innymi ludźmi nie możemy stać się cało­ścią. W uza­leż­nie­niu odnaj­du­jemy na mgnie­nie oka coś, co wypeł­nia nas na powrót, na moment przy­wraca spo­kój. Prę­dzej czy póź­niej wszy­scy musimy jed­nak stwier­dzić, że wpa­dli­śmy w błędne koło. Nic nie otrzy­ma­li­śmy, a potrze­bu­jemy coraz wię­cej, odprę­że­nie trwa tylko chwilę. Jeśli jeste­śmy uczciwi, musimy wręcz przy­znać, że pod osłoną tych manew­rów wewnętrzny defi­cyt wzrósł, każda próba uspo­ka­ja­ją­cego, łago­dzą­cego i uwal­nia­ją­cego relaksu trwa coraz kró­cej i trzeba nam coraz wię­cej nar­ko­tyku. Żaden part­ner na dłuż­szą metę nie może temu zapo­biec.

Dopiero gdy zbie­rzemy się na odwagę, żeby ponow­nie poczuć to, przed czym się regu­lar­nie znie­czu­la­li­śmy, czego uni­ka­li­śmy, gdy powró­cimy do wła­ści­wego poszu­ki­wa­nia i uza­leż­nie­nia, wtedy możemy wyzdro­wieć i dać sobie to, czego nie dosta­li­śmy. Gdy odważ­nie ruszymy tą drogą, uza­leż­nie­nie sta­nie się zbędne. Wów­czas wła­śnie prze­kształ­camy je w nową siłę.

W ten oto spo­sób musimy postę­po­wać z odrzu­co­nymi i wypar­tymi czę­ściami naszej oso­bo­wo­ści, jeśli dążymy do związku dają­cego trwałe szczę­ście. Wszy­scy dys­po­nu­jemy zbio­rem masek, które nało­ży­li­śmy war­stwowo. Chcemy być czu­łymi part­ne­rami, tro­skli­wymi rodzi­cami, uczyn­nymi kole­gami w pracy, wier­nymi przy­ja­ciółmi. Nauczono nas kie­dyś, że dobrze grać te wszyst­kie role, i przy­ję­li­śmy nasz oso­bi­sty sys­tem war­to­ści z całym baga­żem ocze­ki­wań. Co się sta­nie, jeśli ich nie speł­nimy?

Już w dzie­ciń­stwie nauczy­li­śmy się, że zależ­nie od zacho­wa­nia jeste­śmy dobrymi lub złymi dziećmi. Nauczy­li­śmy się ukry­wać i kamu­flo­wać to, co złe, ale mimo prób spro­sta­nia wzo­rowi dobrego czło­wieka czają się w nas zupeł­nie inne potrzeby. Jako dzieci chcie­li­śmy być nie­okieł­znani i gło­śni, chcie­li­śmy eks­pe­ry­men­to­wać, chcie­li­śmy wszyst­kiego i jesz­cze wię­cej. Do dziś tęsk­nimy skry­cie za wielką namięt­no­ścią, sza­leń­stwem, mamy wielką ochotę wrzesz­czeć co sił w płu­cach, a nie­moż­liwe do zaspo­ko­je­nia potrzeby wpę­dzają nas bez­li­to­śnie w kon­sump­cję. Tłam­simy to w sobie. Wolimy zagryźć wargi i poka­zać się z naj­lep­szej strony. Skoro nie jest to moż­liwe, budu­jemy „objazd” dla wszyst­kich naszych tęsk­not, uczuć i potrzeb: jemy zachłan­nie, raczymy się alko­ho­lem lub pota­jem­nie pozwa­lamy sobie raz na jakiś czas na to, żeby być namięt­nym i jęczą­cym kochan­kiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nie­prze­kła­dalna gra słów. W języku nie­miec­kim słowo Sucht może ozna­czać „uza­leż­nie­nie” lub „żądzę” i wyka­zuje zbież­ność fone­tyczną ze sło­wem Suche – „poszu­ki­wa­nie”, ale teza o ety­mo­lo­gicz­nym pokre­wień­stwie tych dwóch słów jest nie­praw­dziwa [przyp. tłum.]. [wróć]