Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów, szmaragdów i najlepszej kawy - Andrzejewska Aleksandra - ebook

Kolumbia. Polka w krainie tysiąca kolorów, szmaragdów i najlepszej kawy ebook

Andrzejewska Aleksandra

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolumbia jest rozpieszczona przez Matkę Naturę. Jako jeden z nielicznych krajów w Ameryce Łacińskiej ma wybrzeże nad dwoma oceanami, ośnieżone szczyty Andów, cztery pustynie oraz Amazonię. To kraj tak bogaty w wodę, że ok. 60% energii pochodzi z hydroelektrowni. Kraina 365 odmian owoców: Kolumbijczycy chwalą się, że każdego dnia mogą jeść inny przysmak. A ponieważ nie ma tutaj pór roku, owoce spadają z drzew właściwie bez przerwy. Eldorado?

„Gdy mówię, że mieszkam w Kolumbii, większość Polaków chwyta się za głowę, pytając: „Dziewczyno, czy tobie jest życie niemiłe?”. Trzeba bowiem być (rzekomo) mocno szalonym, aby dobrowolnie osiąść w kraju, który nadal słynie z Pabla Escobara, konfliktów i ładunków kokainy przemycanych do Europy w kartonach z bananami.

Polski to prawdziwy łamacz języka. Po kolumbijskim internecie krążył kiedyś mem, w którym polscy piłkarze zamiast nazwisk mieli na swoich koszulkach nadrukowane hasła do wi-fi.”

Subiektywna wizja Kolumbii dla wszystkich, którzy chcą lepiej poznać Kraj Tysiąca Kolorów i nieźle się przy tym bawić. To także przykład przygody, jaką można przeżyć w Kolumbii. Swoisty „instruktaż”, na co się tutaj przygotować, oraz opowieść o tym, co łączy, a co różni dwa światy – ten znad Wisły i ten znad Amazonki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 292

Oceny
4,3 (40 ocen)
19
15
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wolkakolka

Całkiem niezła

Czuć, że autorka nie ma doświadczenia literackiego. Książka jest bardzo subiektywna, brakuje mi trochę statystyk - np mówienie „dużo kobiet poddaje się operacjom plastycznym”, a można by tam podać jakieś liczby! Ciekawy rozdział o wierzeniach kolumbijczyków. Troszkę za dużo prywatnych opisów, jeśli ktos szuka faktów o Kolumbii.
00
rufusw

Nie polecam

Porażka, strasznie infantylna i nudna.
00
Niepokorny7

Całkiem niezła

Niby niezła, ale spodziewałem się czegoś... ciekawszego, więcej ciekawostek itp. Nieco razi też infantylny styl autorki.
00
lena1666

Dobrze spędzony czas

Autorka ciekawie opowiada. Plus za piękne, kolorowe zdjęcia. Miło by zobaczyć choć trochę ten kraj
00
HaniaJanusz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka - duża wiedza i talent pisarski !
00

Popularność




Au­tor­ka: Alek­san­dra An­drze­jew­ska
Re­dak­cja: Jo­an­na Ku­ła­kow­ska-Lis
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt ma­kie­ty: Iza­be­la Kruź­lak
Skład: Ja­ro­sław Hess
Re­dak­tor tech­nicz­ny: Ma­riusz Kur­kow­ski
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DE­SIGN
Zdję­cia na okład­ce (od góry, 1–4): ar­chi­wum Au­tor­ki (1, 4, IV stro­na okład­ki), Kob­by Da­gan/Shut­ter­stock (2), Juan Da­vid Si­lva Tor­res (3)
Zdję­cia: Ser­gio Bu­sta­man­te Val­der­ra­ma (105, 243), Ma­rio Ca­rva­jal (44, 88, 107, 123), Dia­na Par­da (336), Fa­bian Pon­ce Gar­cia/Shut­ter­stock (355), Ivan Sabo/Shut­ter­stock (240), Juan Da­vid Si­lva Tor­res (15, 49, 252, 291, 305, 313, 350, 370), Agniesz­ka Wi­dła (310), ar­chi­wum Au­tor­ki (po­zo­sta­łe)
Re­dak­tor ini­cju­ją­cy: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Ro­man Ksią­żek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by Alek­san­dra An­drze­jew­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-833-1
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wstęp

Gdy mó­wię, że miesz­kam w Ko­lum­bii, więk­szość osób re­agu­je ze zdu­mie­niem i chwy­ta się za gło­wę, py­ta­jąc: „Dziew­czy­no, czy to­bie ży­cie nie­mi­łe?”. Trze­ba bo­wiem być chy­ba sza­lo­nym, aby do­bro­wol­nie osiąść w kra­ju, któ­ry na­dal sły­nie z Pa­bla Esco­ba­ra, kon­flik­tów i ła­dun­ków ko­ka­iny prze­my­ca­nych do Eu­ro­py w kar­to­nach z ba­na­na­mi.

A gdy do­da­ję, że żyję w Bo­go­cie, spo­ty­kam się z za­cie­ka­wio­nym bły­skiem w oku, po­nie­waż za oknem na pew­no mam tro­pik i miesz­kam przy pla­ży, w ma­łym dom­ku pod pal­ma­mi. Nie wszy­scy wie­dzą, że Bo­go­ta to sied­mio­mi­lio­no­wa sto­li­ca, po­ło­żo­na na da­chu An­dów – bo aż na wy­so­ko­ści 2600 m n.p.m. – i za­ra­zem dy­na­micz­na me­tro­po­lia, w któ­rej pa­nu­je kli­mat wiecz­ne­go paź­dzier­ni­ka i trud­no wyjść wie­czo­rem na uli­cę bez grub­szej kurt­ki.

Fla­ga Ko­lum­bii, wy­wie­szo­na na Świę­to Nie­pod­le­gło­ści 20 lip­ca

Nar­ko­prze­szłość i eg­zo­ty­ka to czę­sto pierw­sze sko­ja­rze­nia z Ko­lum­bią. A tym­cza­sem jest to je­den z naj­bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nych kra­jów na świe­cie, roz­piesz­cza­ny przez Mat­kę Na­tu­rę. Ma wy­brze­że nad dwo­ma oce­ana­mi (Atlan­ty­kiem i Pa­cy­fi­kiem), ośnie­żo­ne szczy­ty An­dów, czte­ry pu­sty­nie (La Gu­aji­ra, Ta­ta­coa, La Can­de­la­ria i Oc­ci­den­te) oraz Ama­zo­nię. Kraj jest tak bo­ga­ty w wodę, że ok. 60% ener­gii po­cho­dzi z hy­dro­elek­trow­ni. To kra­ina 365 od­mian owo­ców, więc Ko­lum­bij­czy­cy chwa­lą się, że każ­de­go dnia mogą jeść inny przy­smak. A po­nie­waż nie ma tu­taj pór roku, owo­ce spa­da­ją z drzew wła­ści­wie bez prze­rwy.

Na po­wierzch­ni 1 141 748  ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych miesz­ka nie­co po­nad 50 mi­lio­nów oby­wa­te­li – Ko­lum­bij­czy­ków, pla­su­ją­cych się, we­dług ran­kin­gów, po­śród naj­szczę­śliw­szych lu­dzi na świe­cie. Ogrom­ne po­ła­cie kra­ju są zu­peł­nie bez­lud­ne, a to­po­gra­fia Ko­lum­bii jest bar­dzo skom­pli­ko­wa­na. Trzy Kor­dy­lie­ry An­dów sta­no­wią na­tu­ral­ne gra­ni­ce we­wnętrz­ne, a re­gio­ny róż­nią się pod wzglę­dem kli­ma­tycz­nym, ga­stro­no­micz­nym i et­nicz­nym. Wy­star­czy wy­je­chać 40 ki­lo­me­trów poza chłod­ną Bo­go­tę, aby zro­bi­ło się cie­pło, a za oknem sa­mo­cho­du bę­dzie moż­na po­dzi­wiać krze­wy ka­wow­ca, ba­na­now­ce i drze­wa man­go.

Ta książ­ka to pod­su­mo­wa­nie mo­ich pięt­na­stu lat ży­cia w Ko­lum­bii i ob­ser­wa­cje ko­lum­bij­skich oby­cza­jów, przed­sta­wio­ne ze spo­rą dozą en­tu­zja­zmu. To su­biek­tyw­na wi­zja Ko­lum­bii, dla wszyst­kich, któ­rzy chcą le­piej po­znać Kraj Ty­sią­ca Ko­lo­rów i nie­źle się przy tym ba­wić. Nie na­le­ży trak­to­wać jej do­słow­nie, ale zde­cy­do­wa­nie po­le­cam ją jako przy­kład przy­go­dy, jaką moż­na prze­żyć w Ko­lum­bii, zbiór wska­zó­wek, na co się tu­taj przy­go­to­wać, oraz opo­wie­ści, gdzie leżą po­do­bień­stwa i róż­ni­ce dwóch świa­tów – tego znad Wi­sły i tego znad rze­ki Mag­da­le­na. Każ­dy, kto od­wie­dził Ko­lum­bię, może mieć inne zda­nie, a na pew­no prze­ży­je inne pe­ry­pe­tie. Tak ja wi­dzę i czu­ję ten kraj. I ten ob­raz Wam tu­taj zo­sta­wiam.

Po­dzię­ko­wa­nia

Mę­żo­wi Mi­gu­elo­wi, któ­ry za­wsze czy­ta to, co pi­szę po pol­sku, dba o pol­sko­ję­zycz­ność Mi­lu­sia oraz po pol­sku mi się oświad­czył. Mimo że ję­zy­ka pol­skie­go do­brze nie ro­zu­mie.

Mi­lu­sio­wi, któ­ry za mnie zde­cy­do­wał o ma­cie­rzyń­stwie, bo wie­dział, co jest dla mnie naj­lep­sze.

Ro­dzi­com, któ­rzy, „choć mimo wszyst­ko po­win­nam zro­bić dok­to­rat”, ufa­ją temu, co ro­bię i naj­pięk­niej wy­ra­ża­ją to w zda­niu: „Sko­ro sama so­bie po­ra­dzi­łaś w Ko­lum­bii, to po­do­łasz wszyst­kie­mu”.

Sio­strze Asi, bo ona zna ten świat o dzie­sięć lat dłu­żej niż ja i dzię­ki temu su­chą sto­pą pro­wa­dzi mnie przez wie­le do­świad­czeń.

Jaka jest Two­ja de­fi­ni­cja Ko­lum­bii?

To py­ta­nie za­da­łam ko­le­żan­kom Po­lkom, któ­re wy­bra­ły Ko­lum­bię jako swój nowy dom.

Do­ro­ta Siry: Cie­ka­we py­ta­nie. Dla mnie Ko­lum­bia jest jak rol­ler­co­aster, to kraj, gdzie wszyst­ko jest „bar­dziej”. Kraj kon­tra­stów i sy­tu­acji eks­tre­mal­nych. Lu­dzie są bar­dzo mili, za­wsze moż­na li­czyć na po­moc­ną dłoń i życz­li­wość, jest pięk­na po­go­da, a kra­jo­bra­zy są jak z pocz­tów­ki. Z dru­giej stro­ny, dziew­czy­ny za­cho­dzą tu w cią­żę w wie­ku pięt­na­stu lat, lu­dzie cho­dzą głod­ni, wciąż pa­nu­je feu­dal­ny spo­sób my­śle­nia, np. w aspek­cie re­la­cji po­mię­dzy bo­ga­ty­mi i bied­ny­mi. I w każ­dej chwi­li na uli­cy ktoś może wy­rwać ci te­le­fon z ręki. Ko­lum­bij­czy­cy po­trze­bu­ją tyl­ko ka­wał­ka chod­ni­ka i mu­zy­ki i już jest im­pre­za, ale te same oso­by po trzy­dzie­stu mi­nu­tach mogą się po­kłó­cić i wal­czyć ze scy­zo­ry­kiem w ręku. Tu­taj miłe chwi­le są bar­dziej miłe, ale i tra­ge­die więk­sze lub bar­dziej bo­le­sne. Ży­cio­wy rol­ler­co­aster!

Mag­da­le­na Gie­sek @mag­da­le­na.gie­sek.art: Ko­lum­bia jest tak dzi­ka i nie­okieł­zna­na, że trud­no ją zde­fi­nio­wać. Fa­scy­nu­ją­ca, ma­gicz­na, pięk­na, cza­sa­mi strasz­na. To pa­le­ta barw, któ­ra nie­ustan­nie mnie fa­scy­nu­je: przy­ro­dą, kon­tra­sta­mi, ra­do­ścią. Kraj pe­łen świa­tła, z mrocz­ny­mi za­kąt­ka­mi, na któ­re przy­my­ka się oko, pra­gnąc do­strzec raj na zie­mi. (...) Dzię­ki niej od­kry­łam ar­ty­stycz­ne po­wo­ła­nie i je­stem jej wdzięcz­na za nie­usta­ją­cą in­spi­ra­cję.

Ka­sia Re­li­ga Fer­raz @ka­sia­_re­li­ga: Mam ta­kie wy­ro­bio­ne po­wie­dzon­ko o ca­łej Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, więc pa­su­je do Ko­lum­bii, jak zna­lazł: Je­dy­na za­sa­da to taka, że tu­taj nie ma za­sad!

Iza­be­la Pérez-Mą­kol­ska: Ko­lum­bij­czy­cy to na­ród ży­ją­cy chwi­lą, cie­szą­cy się ze wszyst­kie­go. Car­pe diem to ich mot­to. Poza tym żad­nej pra­cy się nie boją. Oka­zu­ją ła­two wszel­kie uczu­cia, nie są pa­mię­tli­wi. Mimo tu­tej­szych pro­ble­mów, moja opi­nia o Ko­lum­bii jest bar­dzo po­zy­tyw­na i do­brze mi się tu żyje.

Ewa Ku­lak-Ca­rva­jal oraz Kin­ga Pu­er­to-Grzesz­czuk, www.ko­lum­bia.tra­vel:

Ewa: Ko­lum­bia to dla mnie, przede wszyst­kim, ko­lo­ry – od nie­moż­li­wych do zli­cze­nia od­cie­ni zie­le­ni, przez wszel­kie tony błę­ki­tu dwóch ob­le­wa­ją­cych ją oce­anów, po in­ten­syw­ne, na­sy­co­ne bar­wy kwia­tów, owo­ców, okien i bal­ko­nów ko­lo­nial­nych bu­dyn­ków. To nie­zli­czo­na ilość eg­zo­tycz­nych sma­ków (...). Ko­lum­bia to naj­lep­si przy­ja­cie­le, za­wsze ra­do­śni, nie­obli­czal­ni i chęt­ni do po­mo­cy (...). Ko­lum­bia to aro­ma­tycz­na kawa, lek­ko sło­dzo­na nie­ra­fi­no­wa­nym cu­krem z trzci­ny – pa­ne­la i cia­stecz­ka achi­ras wy­ra­bia­ne z mąki z pal­my sagú. To naj­pięk­niej­sza rze­ka świa­ta – Caño Cri­sta­les; to ką­piel w błysz­czą­cej srebr­nym bla­skiem sło­nej la­gu­nie na ka­ra­ib­skich wy­spach; to prze­pra­wa po go­rą­cych, piasz­czy­stych wy­dmach dzi­kie­go pół­wy­spu La Gu­aji­ra, albo po ośnie­żo­nych szczy­tach pię­cio­ty­sięcz­ni­ków w Par­ku Na­ro­do­wym El Co­cuy. Ko­lum­bia to le­ni­we po­po­łu­dnia w ha­ma­ku lub bu­ja­nym fo­te­lu w Mom­pox – jed­nym z ma­gicz­nych mia­ste­czek, gdzie czas się za­trzy­mał set­ki lat temu. Ko­lum­bia to ska­czą­ce w Ama­zon­ce ró­żo­we del­fi­ny, mi­ster­nie spla­ta­ne in­diań­skie tor­by – mo­chi­las, prze­bie­ga­ją­cy przez ogród mrów­ko­jad czy przy­la­tu­ją­cy na pod­wie­czo­rek (...) sza­fi­ro­wy ptak bar­ra­nqu­ero. Co­dzien­nie, tuż przed za­cho­dem słoń­ca, któ­re w rów­ni­ko­wej Ko­lum­bii, jak w ze­gar­ku, zni­ka za­wsze o 18.00, sia­da on na po­rę­czy ta­ra­su mo­jej te­ścio­wej w ocze­ki­wa­niu na świe­że ka­wał­ki pa­pai i ba­na­na. W mo­jej opi­nii, Ko­lum­bia to pul­su­ją­ce ży­cie, wie­lo­barw­na co­dzien­ność i cią­gle jesz­cze nie do koń­ca od­kry­ty wiel­ki, tu­ry­stycz­ny skarb.

Kin­ga: Ko­lum­bia to dla mnie kraj wiel­kich emo­cji: tych, któ­re to­wa­rzy­szą mi, kie­dy – mimo dzie­się­ciu lat po­by­tu w tym kra­ju – od­kry­wam nie­zna­ny mi owoc; kie­dy prze­mie­rzam wy­so­kie par­tie An­dów, gdzie, trzę­sąc się z zim­na, le­d­wo ła­pię od­dech; kie­dy o za­cho­dzie słoń­ca ło­wię pi­ra­nie z drew­nia­nej pi­ro­gi w od­no­gach Ama­zon­ki; kie­dy śpię w ha­ma­ku pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem w gó­rach Sier­ra Ne­va­da de San­ta Mar­ta; kie­dy za­nu­rzam nogi w cie­płym Mo­rzu Ka­ra­ib­skim; i kie­dy prze­mie­rzam peł­ne hi­sto­rii, ro­man­tycz­ne ulicz­ki ko­lo­nial­nych mia­ste­czek. Ko­lum­bia to jed­nak dla mnie przede wszyst­kim życz­li­wi i otwar­ci lu­dzie. Ro­man­ty­cy, da­ją­cy się nieść wiel­kim emo­cjom. Kie­dy ko­cha­ją, to na­mięt­nie i bez opa­mię­ta­nia – dzia­ła to jed­nak rów­nież w dru­gą stro­nę, więc le­piej nie pod­da­wać ich pró­bie... Ko­lum­bia uza­leż­nia, tak jak trud­na mi­łość. Oprócz nie­za­prze­czal­ne­go pięk­na do­strze­gam rów­nież wszyst­kie jej nie­do­sko­na­ło­ści, nie­spra­wie­dli­wo­ści i kon­tra­sty, ale mimo wszyst­ko z roku na rok ko­cham ją co­raz bar­dziej. Ak­cep­tu­ję ją ze wszyst­ki­mi skraj­no­ścia­mi i co­raz le­piej ro­zu­miem. Mimo że cza­sa­mi do­pro­wa­dza mnie do sza­łu, nie wy­obra­żam so­bie już bez niej ży­cia.

Ko­lum­bia – pierw­szy kon­takt

Szó­sty zmysł cią­gnie mnie do Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej, a ro­zum mówi mi, że to ko­niec świa­ta i że prze­cież nie znam ję­zy­ka. Mek­syk? Ar­gen­ty­na? Za­raz, za­raz, wśród part­ner­skich uni­wer­sy­te­tów jest jesz­cze Uni­ver­si­dad de los An­des, ten w Ko­lum­bii, ten na bia­łej pla­mie na ma­pie.

Ko­lum­bia z 6 sierp­nia 2006 roku

Nie wiem nic o Bo­go­cie, bo kie­dy sa­mo­lot Air Fran­ce ko­łu­je nad lot­ni­skiem, wy­pa­tru­ję ja­kiejś pal­my, słoń­ca, tro­pi­ku. Prze­cież lecę do Ko­lum­bii, a stąd już tyl­ko rzut be­re­tem do rów­ni­ka. Wy­chy­lam się, jak mogę, aby doj­rzeć flo­rę na dole i – ku mo­je­mu zdzi­wie­niu – wi­dzę zie­lo­no-srebr­ne li­ście na drze­wach, któ­re po­tem oka­za­ły się eu­ka­lip­tu­sa­mi. Obok eu­ka­lip­tu­sów wy­ła­nia­ją się zna­ne mi z Eu­ro­py so­sny, jo­dły i drze­wa li­ścia­ste, po tro­pi­ku jed­nak ani śla­du. Wi­dzę też po­ła­cie zie­mi po­kry­te lek­ki­mi da­cha­mi z pla­sti­ku. Póź­niej się do­wiem, że to szklar­nie róż, goź­dzi­ków i al­stro­me­rii, upra­wia­nych przez cały rok w ogrom­nych ilo­ściach na chłod­nym pła­sko­wy­żu do­oko­ła Bo­go­ty oraz że kwia­ty cię­te są jed­nym z naj­słyn­niej­szych to­wa­rów eks­por­to­wych tego kra­ju, a ich sprze­daż za gra­ni­cę osią­ga po­nad 250 000 ton rocz­nie. Po kil­ku la­tach oka­że się, że te ko­lum­bij­skie kwia­ty sama będę co ty­dzień eks­por­to­wać sa­mo­lo­ta­mi do Eu­ro­py.

W szklar­ni peł­nej róż, któ­re w oko­li­cach Bo­go­ty kwit­ną przez okrą­gły rok(fot. Juan Da­vid Si­lva Tor­res)

Wy­sia­dłam na pły­tę lot­ni­ska i za­mar­łam – z zim­na.

Był 6 sierp­nia 2006 roku i we Frank­fur­cie aku­rat pa­no­wa­ła fala skwa­ru znad Sa­ha­ry. Tym­cza­sem na lot­ni­sku tro­pi­kal­ne­go kra­ju owiał mnie wi­cher w ni­czym nie­przy­po­mi­na­ją­cy pu­styn­ne­go wia­tru – miał ra­czej an­tark­tycz­ne po­cho­dze­nie. Do­pie­ro póź­niej do­wie­dzia­łam się, że w sierp­niu hu­la­ją w Bo­go­cie naj­sil­niej­sze wia­try – tzw. vien­tos de ago­sto, któ­re wdzie­ra­ją się przez cien­kie szy­by do miesz­kań i zmu­sza­ją do spa­nia w dwóch pa­rach skar­pet. Do tego wy­lą­do­wa­li­śmy po­nad dwa ki­lo­me­try wy­żej niż pół Eu­ro­py, czy­li na wy­so­ko­ści 2600 m n.p.m. 

Kwia­ty cię­te są jed­nym z naj­słyn­niej­szych to­wa­rów eks­por­to­wych Ko­lum­bii

Idąc po raz pierw­szy w ży­ciu do ko­lum­bij­skiej kon­tro­li mi­gra­cyj­nej, spo­dzie­wa­łam się wszyst­kie­go, a już na pew­no tego, że po hisz­pań­sku nic nie zro­zu­miem. Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że biu­ro Mi­gra­ción Co­lom­bia przez dzie­sięć na­stęp­nych lat bę­dzie trzy­mać w ar­chi­wach ko­pię mo­jej, wy­da­nej w Niem­czech, stu­denc­kiej wizy i że przy każ­dym wjeź­dzie do kra­ju będą wzy­wać mnie na za­ple­cze i prze­świe­tlać; coś z tą wizą bo­wiem było nie tak.

Ot, pre­lu­dium ko­lum­bij­skich nie­po­ro­zu­mień i biu­ro­kra­cji.

Wy­ka­li­gra­fo­wa­łam w for­mu­la­rzu mi­gra­cyj­nym ad­res w cen­trum Bo­go­ty, pod któ­rym mia­łam miesz­kać przez na­stęp­ne pół roku, i drżą­cą ręką wrę­czy­łam do­ku­ment funk­cjo­na­riu­szo­wi, któ­ry wte­dy praw­do­po­dob­nie nie miał na co dzień stycz­no­ści z wie­lo­ma ob­co­kra­jow­ca­mi. Spoj­rzał na mnie spod czap­ki i, wer­tu­jąc mój pasz­port, za­py­tał du­ży­mi li­te­ra­mi, abym na pew­no zro­zu­mia­ła: „Czy ma pani ja­kie­goś zna­jo­me­go w Ko­lum­bii?”. Od­po­wie­dzia­łam, zgod­nie z praw­dą, że nie. Spoj­rzał na mnie raz jesz­cze i z im­pe­tem wbił w pasz­port mi­gra­cyj­ną pie­częć, stwier­dza­jąc: „To te­raz już pani ko­goś zna”.

Od okien­ka mo­je­go no­we­go zna­jo­me­go fala po­dróż­nych prze­nio­sła mnie pod naj­bliż­szy kan­tor. Wiem, że na lot­ni­skach kurs jest za­wsze naj­mniej ko­rzyst­ny, ale była nie­dzie­la, w Eu­ro­pie nie zna­la­złam ko­lum­bij­skich pe­sos, a by­łam prze­ko­na­na, że bez go­tów­ki nie prze­ży­ję do po­nie­dział­ku. W kan­to­rze nie tyl­ko wy­mie­nio­no mi do­la­ry po nie­ko­rzyst­nym kur­sie, ale rów­nież wzię­to wszel­kie moje dane z pasz­por­tu oraz od­cisk pal­ca. Wte­dy po raz pierw­szy do­wie­dzia­łam się, że od­cisk pal­ca jest w Ko­lum­bii naj­bar­dziej wia­ry­god­nym do­wo­dem toż­sa­mo­ści i że zo­sta­wiać go będę jesz­cze ty­sią­ce razy w urzę­dach, ban­kach i biu­rach wy­mia­ny wa­lut.

Tra­nqu­ilo/tra­nqu­ilato czę­sta man­tra w Ko­lum­bii

Za­opa­trzo­ną w pierw­sze ko­lum­bij­skie pe­sos i wy­le­gi­ty­mo­wa­ną od stóp do głów, za­bra­no mnie do cen­trum mia­sta sa­mo­cho­dem na­le­żą­cym do Uni­wer­sy­te­tu An­dyj­skie­go – mo­jej Alma Ma­ter na naj­bliż­sze kil­ka mie­się­cy. Uni­wer­sy­tet miał gest i od­bie­rał z lot­ni­ska za­gra­nicz­nych stu­den­tów przy­jeż­dża­ją­cych na jed­ną z pierw­szych or­ga­ni­zo­wa­nych tu­taj wy­mian. W 2006 roku przy­je­cha­ło nas oko­ło dwa­dzie­ścio­ro. Za dzie­sięć lat, w tej sa­mej wy­mia­nie stu­denc­kiej, bę­dzie uczest­ni­czyć już po­nad sto osób.

Sa­mo­chód je­chał przez sze­ro­ką ale­ję El Do­ra­do w stro­nę cen­trum Bo­go­ty, a przed nami roz­po­ście­ra­ły się wy­so­kie góry, roz­cią­gnię­te ni­czym zie­lo­ny pa­ra­wan na ca­łej sze­ro­ko­ści ho­ry­zon­tu. Było po­chmur­no i zie­lo­no, a więk­szą uwa­gę niż ro­sną­ce przy dro­dze zim­no­lub­ne pal­my i eu­ka­lip­tu­sy przy­cią­ga­ło woj­sko, roz­sta­wio­ne w rów­nych od­cin­kach na ca­łej dłu­go­ści uli­cy. Żoł­nie­rze mie­li w rę­kach broń, któ­ra wy­glą­da­ła groź­niej niż ta, któ­rą na­iw­na stu­dent­ka z Pol­ski wi­dy­wa­ła w fil­mach ak­cji. Pierw­szym od­ru­chem była uciecz­ka, speł­nia­ły się bo­wiem wszel­kie, roz­ta­cza­ne w Eu­ro­pie, wi­zje. Uspo­ko­iłam się do­pie­ro wte­dy, gdy kie­row­ca po­kle­pał mnie po ple­cach, mó­wiąc: „Tra­nqu­ila, tra­nqu­ila” – jak się oka­za­ło, to czę­sta man­tra w Ko­lum­bii, któ­ra ozna­cza nie tyl­ko „spo­koj­nie”, ale rów­nież: „nie przej­muj się”.

Cen­trum mia­sta było peł­ne lu­dzi. Stra­ga­ny z dro­bia­zga­mi, sma­ko­ły­ka­mi, kawą, książ­ka­mi, tło­czy­ły się wzdłuż ulic. Za­dzi­wia­ją­cą pa­no­ra­mę two­rzy­ły góry, któ­re stro­mo wy­ra­sta­ły tuż za do­ma­mi zgru­po­wa­ny­mi w naj­star­szej dziel­ni­cy Bo­go­ty, Can­de­la­rii. Wtasz­czyw­szy ba­ga­że na siód­me pię­tro wska­za­ne­go mi bu­dyn­ku, nie my­śląc wca­le o prze­by­tych wła­śnie dzie­się­ciu ty­sią­cach ki­lo­me­trów, wy­szłam na prze­chadz­kę. Pa­mię­tam to cie­ka­we wra­że­nie, kie­dy nic, na co na­tra­fia­ły moje zmy­sły, nie mia­ło od­nie­sie­nia do zna­jo­mych mi do­znań. Wszyst­ko było inne. Z ulicz­nych bu­dek pach­nia­ło wil­go­cią, zio­ła­mi i nie­zna­ny­mi mi owo­ca­mi. W zgieł­ku i eg­zo­tycz­nym cha­osie zna­la­złam sprze­daw­cę her­ba­ty. Ser­wo­wał ją z pa­ru­ją­ce­go, alu­mi­nio­we­go garn­ka, z cu­krem trzci­no­wym, pa­ne­lą oraz szczo­drym strza­łem ko­lum­bij­skiej wód­ki any­żo­wej, agu­ar­dien­te. Kil­ka sto­isk da­lej sprze­da­wa­no sma­żo­ne pie­roż­ki z prze­róż­nym na­dzie­niem, em­pa­na­das, da­lej – coś w ro­dza­ju pol­skich an­dru­tów – ob­le­as, a wszyst­kie te sto­iska pa­ro­wa­ły ape­tycz­nie w chłod­nym po­wie­trzu.

Gdzie­nie­gdzie sprze­daw­cy dro­bia­zgów prze­krzy­ki­wa­li się, ofe­ru­jąc bi­be­lo­ty za je­dy­ne ty­siąc pe­sos: „A mil, a mil, a mil”, co póź­niej dźwię­cza­ło mi w gło­wie przez dłu­gi czas. Jesz­cze da­lej sprze­daw­czy­ni na­wo­ły­wa­ła nie­ustan­nie: „Lla­ma­das, lla­ma­das, lla­ma­das”, czy­li „roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne”. Szyb­ko na­uczy­łam się, że to efekt ko­lum­bij­skiej po­my­sło­wo­ści i że w ten spo­sób ofe­ru­je się prze­chod­niom moż­li­wość wy­ko­na­nia te­le­fo­nu za mi­nu­ty z wła­snych, za­ku­pio­nych abo­na­men­tów. W 2006 roku był to cał­kiem in­trat­ny biz­nes.

Wi­dok na Can­de­la­rię

Tego sierp­nio­we­go dnia nie wie­dzia­łam, że sześć lat póź­niej sta­nę się wła­ści­ciel­ką ma­łe­go miesz­kan­ka w Can­de­la­rii i będę tym wzbu­dzać zdzi­wie­nie mo­ich ko­lum­bij­skich zna­jo­mych. Cen­trum Bo­go­ty to cen­trum nie tyl­ko ko­lo­rów, za­pa­chów, eg­zo­ty­ki, ale rów­nież ha­ła­su, od­pad­ków i nie­przy­jem­ne­go tło­ku, od któ­rych oni wolą się od­ciąć. Przez dłu­gie lata ta eg­zo­ty­ka i ko­lo­ry Can­de­la­rii za­chwy­ca­ły mnie naj­bar­dziej i chło­nę­łam wszyst­kie od­gło­sy, de­lek­tu­jąc się tym, że za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od domu znaj­dę epi­cen­trum nie­co­dzien­no­ści.

Tego sierp­nio­we­go po­po­łu­dnia na­bra­łam też prze­ko­na­nia, że coś jest nie tak z moim zdro­wiem. Przez na­stęp­ne kil­ka dni bra­ko­wa­ło mi tchu, a wcho­dząc po scho­dach na siód­me pię­tro, co chwi­lę przy­sta­wa­łam, aby na­brać po­wie­trza. Szcze­rze wy­znam, że ni­g­dy nie by­łam ty­pem spor­tow­ca i z ro­dzin­ne­go domu wy­nio­słam zde­cy­do­wa­ną nie­chęć do wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. Dla mo­je­go taty głów­nym wy­sił­kiem fi­zycz­nym jest prze­bie­ra­nie pal­ca­mi po kla­wia­tu­rze kom­pu­te­ra, gdy pi­sze książ­ki o fi­lo­zo­fii. Moja mama na­to­miast ćwi­czy, nie­ustan­nie krzą­ta­jąc się po domu. Nie mo­głam więc ocze­ki­wać, że po dłu­giej po­dró­ży wdra­pię się na naj­słyn­niej­szą górę Mon­ser­ra­te, po­ło­żo­ną na 3100 m n.p.m.; zwy­kłe scho­dy jed­nak nie po­win­ny być dla mnie pro­ble­mem. Na szczę­ście Dia­na, współ­lo­ka­tor­ka Niem­ka, obe­zna­na w ko­lum­bij­skich za­gad­kach, szyb­ko od­cza­ro­wa­ła moją przy­pa­dłość dia­gno­zą: so­ro­che. To lo­kal­na na­zwa cho­ro­by wy­so­ko­ścio­wej, bę­dą­cej nie­mal oczy­wi­sto­ścią w za­dzi­wia­ją­co wy­so­kich An­dach. Ob­ja­wia się za­dysz­ką, osła­bie­niem, za­wro­ta­mi gło­wy, przej­mu­ją­cym uczu­ciem zim­na i sen­no­ścią – w ten spo­sób or­ga­nizm wal­czy o tlen i przy­sto­so­wu­je się do roz­rze­dzo­ne­go po­wie­trza. Le­kar­stwo na nią jest nie­mniej za­dzi­wia­ją­ce niż sama do­le­gli­wość i za­wsze wzbu­dza za­mie­sza­nie wśród tu­ry­stów. Jest nim her­bat­ka z li­ści koki. Co od­waż­niej­si no­wi­cju­sze w Ko­lum­bii strzy­gą usza­mi, jed­nak nie na­le­ży ocze­ki­wać po niej żad­nych spek­ta­ku­lar­nych ani psy­cho­de­licz­nych efek­tów. Koka to po­gwał­co­na i spro­fa­no­wa­na przez cy­wi­li­za­cję za­cho­du świę­ta ro­śli­na In­dian, od ty­się­cy lat żuta przez nich pod­czas wy­sił­ku du­cho­we­go i fi­zycz­ne­go; w ry­tu­ałach re­li­gij­nych oraz w pra­cy na du­żych wy­so­ko­ściach. Dziś moż­na ku­pić nie tyl­ko li­ście koki na her­bat­kę, ale też mąkę z koki, cia­stecz­ka, na­wet roz­grze­wa­ją­cą maść na do­le­gli­wo­ści reu­ma­tycz­ne.

Koka to po­gwał­co­na i spro­fa­no­wa­na przez cy­wi­li­za­cję za­cho­du świę­ta ro­śli­na In­dian

Ten pierw­szy na­par z koki, przy­go­to­wa­ny przez ko­le­żan­kę, sma­ko­wał jak zie­lo­na her­ba­ta, pach­niał tro­pi­kal­nym la­sem i na sta­łe za­do­mo­wił się w mo­jej ku­chen­nej szaf­ce, na wy­pa­dek spad­ku ener­gii i siły.

Naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym wra­że­niem tego dnia w Bo­go­cie byli jed­nak wspo­mnia­ni, uzbro­je­ni po zęby żoł­nie­rze, któ­rzy nie tyl­ko to­wa­rzy­szy­li mi w dro­dze do cen­trum mia­sta, ale rów­nież byli gę­sto roz­sta­wie­ni po ca­łej Can­de­la­rii. Wi­dok ka­ra­bi­nu na ple­cach woj­sko­we­go – bez wąt­pie­nia był na­bi­ty i za­pew­ne z nu­kle­ar­ną mocą ra­że­nia – wzbu­dzał wszyst­ko, poza za­ufa­niem. Ostroż­nie prze­cho­dzi­łam obok funk­cjo­na­riu­szy. Do­pie­ro po la­tach na­bra­łam więk­sze­go za­ufa­nia do żoł­nie­rzy, zro­zu­mia­łam, że są oni po to, aby chro­nić i dać mi bez­pie­czeń­stwo w za­gma­twa­nej sy­tu­acji Ko­lum­bii. Trze­ba wie­dzieć, że Ko­lum­bij­czy­cy wciąż są przy­zwy­cza­je­ni do wy­ostrza­nia uwa­gi, gdy wy­jeż­dża­ją sa­mot­nie sa­mo­cho­dem za mia­sto, zwłasz­cza nocą, a na pu­stych tra­sach pre­fe­ru­ją jaz­dę w kil­ka aut gę­sie­go, czy­li w ka­ra­wa­nie. Dla ochro­ny i dla pew­no­ści. Dla­cze­go? Jesz­cze na po­cząt­ku XXI wie­ku w la­sach i na dro­gach gra­so­wa­li tu wszel­kiej ma­ści i puł­ków par­ty­zan­ci, któ­rzy trud­ni­li się han­dlem bro­nią, nar­ko­ty­ka­mi, wy­mu­sze­nia­mi i bra­niem lu­dzi w nie­wo­lę. Teo­re­tycz­nie mie­li oni za­mia­ry i ide­ały Ja­no­si­ka, po­nie­waż bro­ni­li le­wi­co­wej po­li­ty­ki i pier­wot­nie wal­czy­li prze­ciw­ko ko­rup­cji i ra­dy­kal­nym pra­wi­cow­com. Ale sko­ro cza­sy są cięż­kie, a czło­wiek ja­koś musi utrzy­mać sie­bie i swo­je idee, to w prak­ty­ce i w ce­lach za­rob­ko­wych sta­wa­li się zwy­kły­mi ra­bu­sia­mi i prze­stęp­ca­mi. Do tego do­szli par­ty­zan­ci, któ­rzy z bro­nią w ręku tę­pi­li tych po­przed­nich, a wszy­scy ra­zem nie tyl­ko spę­dza­li sen z po­wiek miesz­kań­com, ale do tego stop­nia nad­wy­rę­ży­li re­pu­ta­cję Ko­lum­bii, że do dziś nie może się z tego wy­ka­ra­skać. Czy­ha­li oni na po­dróż­nych na dro­gach, za­trzy­my­wa­li auta i bu­dzi­li gro­zę wśród lu­dzi. Mie­li broń, li­stę naj­bar­dziej wpły­wo­wych i bo­ga­tych oby­wa­te­li i sia­li pa­ni­kę, po­nie­waż wie­le osób w ten spo­sób zo­sta­ło za­bra­nych dla oku­pu do ko­lum­bij­skiej dżun­gli. Inni, mniej za­moż­ni i bez pie­nię­dzy, byli le­gi­ty­mo­wa­ni i w naj­lep­szym wy­pad­ku – okra­da­ni.

Ko­lo­nial­ne bu­dyn­ki Can­de­la­rii

Dla nas, Eu­ro­pej­czy­ków, bez­tro­ski wy­jazd za mia­sto na grzy­by i cho­dze­nie po le­sie z ko­szycz­kiem jest nor­mą, w ko­lum­bij­skiej gło­wie tłu­cze się jed­nak pod­świa­do­ma wąt­pli­wość, czy na pew­no je­ste­śmy bez­piecz­ni. Za­tem obec­ność woj­sko­wych na dro­gach dzia­ła na nich ko­ją­co. Żoł­nie­rze pil­nu­ją po­rząd­ku za­rów­no na far­mach wy­pa­su by­dła w nie­do­stęp­nych re­jo­nach kra­ju, jak i na bez­lud­nych pla­żach wzdłuż wy­brze­ża Pa­cy­fi­ku. Czę­sto sto­ją też w nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach – wzdłuż więk­szych i mniej­szych dróg kra­jo­wych. Tam, w peł­nym, cięż­kim rynsz­tun­ku bo­jo­wym, przez cały dzień uśmie­cha­ją się do prze­jeż­dża­ją­cych i trzy­ma­ją kciuk pod­nie­sio­ny do góry na znak OK. To efekt kam­pa­nii sił zbroj­nych sprzed kil­ku lat, któ­ra mia­ła na celu po­ka­zać, że czu­wa­ją nad bez­pie­czeń­stwem i ro­bią to, aby Ko­lum­bij­czy­cy czu­li się spo­koj­niej­si. Od tego cza­su mło­dzi i sta­rzy uwiel­bia­ją tych strze­gą­cych ich żoł­nie­rzy z pod­nie­sio­nym kciu­kiem. Tym ge­stem mó­wią lu­dziom: tra­nqu­ilos, a mi­ja­ją­cy ich kie­row­cy trą­bią, ma­cha­ją, wi­wa­tu­ją i od­po­wia­da­ją ta­kim sa­mym ru­chem ręki.

6 sierp­nia 2006 roku woj­sko strze­gło nie tyl­ko bez­pie­czeń­stwa ulic. Roz­sta­wio­ne było tak gę­sto ze wzglę­du na stan wy­jąt­ko­wy; tego dnia aku­rat za­przy­się­ga­ny był pre­zy­dent Ko­lum­bii. A jego chro­nić na­le­ży za­wsze naj­bar­dziej. Ko­lum­bij­ski pre­zy­dent prze­jeż­dża po mie­ście w ko­lum­nie zło­żo­nej z kil­ku iden­tycz­nych, opan­ce­rzo­nych i ku­lo­od­por­nych aut, a jed­no z nich jest ka­ret­ką, przy­sto­so­wa­ną do naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych za­bie­gów oca­le­nia ży­cia. Tyl­ko ochro­nia­rze z ko­lum­bij­skie­go Se­cret Se­rvi­ce wie­dzą, w któ­rym sa­mo­cho­dzie je­dzie gło­wa pań­stwa, a li­nię po­jaz­dów po­prze­dza­ją straż­ni­cy na mo­to­rach, aby, broń Boże, nie za­trzy­ma­li się na żad­nym świe­tle.

Rok 2006 był pierw­szym ro­kiem dru­giej ka­den­cji Alva­ra Uri­be Ve­le­za, któ­ry że­la­zną ręką tę­pił roz­sia­ne po Ko­lum­bii puł­ki par­ty­zan­tów i gu­er­ril­li. Ten kon­tro­wer­syj­ny pre­zy­dent, któ­ry, ot, dro­biazg z Ko­lum­bii, dziś prze­słu­chi­wa­ny jest pod ką­tem ko­rup­cji i in­nych mro­żą­cych krew w ży­łach prze­stępstw, pod­czas ośmiu lat rzą­dów umoż­li­wił tu­ry­stycz­ny roz­kwit kra­ju. Wy­ple­nił naj­więk­sze ogni­ska par­ty­zan­tów i przy­go­to­wał grunt, dzię­ki któ­re­mu jego na­stęp­ca, Juan Ma­nu­el San­tos, pod­pi­sał w 2016 roku hi­sto­rycz­ny pakt po­ko­jo­wy z sze­fa­mi gu­er­ril­li.

Choć nie trzy­mam żad­nej po­li­tycz­nej stro­ny, oso­bi­ście za­wdzię­czam Uri­be fakt, że w 2006 i 2007 roku mo­głam ze zna­jo­my­mi, ba, na­wet z moją Mamą, bez­piecz­nie jeź­dzić au­to­ka­rem po kra­ju i zwie­dzać obo­la­łe jesz­cze, pod­no­szą­ce się z ko­lan, tu­ry­stycz­ne pe­reł­ki. Bez oba­wy, że po dro­dze za­trzy­ma nas i w naj­lep­szym wy­pad­ku wy­le­gi­ty­mu­je – par­ty­zant­ka. Po­nad­to wła­śnie 6 sierp­nia przy­pa­da waż­na data dla Bo­go­ty, po­nie­waż wła­śnie tego dnia, w 1538 roku hisz­pań­ski kon­kwi­sta­dor Gon­za­lo Ji­me­nez de Qu­esa­da miał tu­taj za­ło­żyć osa­dę, któ­ra póź­niej sta­ła się sto­li­cą dzi­siej­szej Ko­lum­bii.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki