Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolumbowie to mężczyźni „na nieznanych wodach, odkrywcy, pełni zapału, silnej woli, czasem pokonani, ale uparcie dążący do celu prawdziwego bycia ojcem dla swych dzieci”.
Poznaj mężczyzn, którzy postawili na ojcostwo. Poznaj też wciągającą historię powstania Tato.Net. Przekonasz się, że nie brakuje Ci niczego, aby być szczęśliwym, spełnionym tatą.
Bycie ojcem to nie tylko obowiązki – to również potężna siła, która pozwoli Ci odkryć swoją męską tożsamość i uczyni Twoje życie celowym. Potwierdzają to słowa 21 mężczyzn, którzy dzielą się swoim doświadczeniem w tej książce.
Liczba stron: 150
Ojcowie, o których przeczytasz, różnią się pod wieloma względami – jest tu m.in. biznesmen zatrudniający ponad 250 osób, aktor, lekarz, rolnik, tata niepełnosprawny. Łączy ich jedno – nieustannie odkrywają ojcostwo, które jest ich pasją i nadaje głęboki sens ich życiu.
Książka składa się z 4 części. Ojcowskie historie są jednocześnie praktycznymi wskazówkami:
O autorze:
Dr Dariusz Cupiał – Absolwent KUL, inicjator Tato.Net, fundator Fundacji Cyryla i Metodego, trener. Należy do Stowarzyszenia Innowatorów społecznych ASHOKA i Stowarzyszenia Diakonia Światło-Życie. Przeprowadził ponad 5300 godzin szkoleniowych dla ojców. Przeszkolił ponad 220 osadzonych ojców w zakładach karnych i aresztach śledczych. Ojciec trójki dorosłych dzieci, dziadek pięciorga wnuków. Pasjonat jazdy konnej i gór.
Rekomendacje:
Współczesny świat potrzebuje ojcostwa jako pewnej kategorii. Książka Darka Cupiała umożliwia spotkanie mężczyzn ze społeczności Tato.Net, którzy stworzyli ojcowską pierwszą ligę. red. Przemysław Babiarz/ Dziennikarz TVP
Czasy, kiedy wpisanie słowa „ojciec” w wyszukiwarkę dawało takie same wyniki jak wpisanie słów „kryzys” czy „przemoc”, przeszły do historii. Rewolucja Tato.Net znacząco wpłynęła na ten fakt. Polecam tę książkę, bo ukazuje prawdziwych bohaterów naszego pokolenia. prof. dr hab. Kazimierz Korab /Rektor Wyższej Szkoły im. B. Jańskiego
Piękne historie współczesnych ojców zawarte w książce Kolumbowie naszego pokolenia ukazują wartości uniwersalne. Wartości takie, jak odpowiedzialność zrodzona na gruncie miłości oraz troska o rodzinne więzi. Tato.Net jest inicjatywą upowszechniającą społecznie cenny wzorzec ojca. Bowiem tylko silna rodzina zapewnia warunki do właściwego wychowania młodego pokolenia dając poczucie bezpieczeństwa wynikające z autorytetów i tradycji. Małgorzata Mańka-Szulik /Prezydent Zabrza
Publikacja dostępna również jako w serwisie Sklep.Tato.Net jako:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2015, 2019 by Dariusz Cupiał
Całość niniejszej publikacji podlega ochronie prawami autorskimi. Kopiowanie i rozpowszechnianie całości lub jakiejkolwiek części niniejszej publikacji jakąkolwiek metodą poligraficzną, czy elektroniczną wymaga wcześniejszej, pisemnej zgody autora.
Projekt okładki i stron tytułowych:
Krzysztof Słomka AtWork
Korekta:
Anna M. Faszczowa
ISBN 978-83-943115-8-2
(publikacja elektroniczna)
Wydawca:
Fundacja Cyryla i Metodego – Inicjatywa Tato.Net
tel. (+48) 81 527 99 13
www.tato.net, e-mail: [email protected]
nr konta Fundacji Cyryla i Metodego:
Santander 32 1090 2688 0000 0001 3274 5411
Lublin 2019, wydanie III niezmienione
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
Dedykuję moim Rodzicom,
Eugeniuszowi i Jadwidze
Tacie, w podziękowaniu za zakład, dzięki któremu nauczył mnie wiary we własne możliwości oraz walki o zdobywanie śmiałych celów.
Mamie, za huculską krew oraz za zachętę, by wyruszyć w góry na oazę – moją wielką przygodę życia.
Wprowadzenie
Sygnał S.O.S.
Śpieszę się na spotkanie z ważnym klientem. Przyciskam pedał gazu niemal do oporu. Droga między Lublinem a Warszawą jest dziś spokojna. Świeci słońce. Generalnie jestem pozytywnie usposobiony. Mój nie pierwszej młodości Polonez dobrze się spisuje i na przekór swej nazwie mknie w tempie przypominającym raczej rytmy rock and rola. Jako kierowca i tym razem zachowałem się jak typowy kawaler orderu ostatniej chwili, nie dając mu rezerwy czasowej na dotarcie do celu podróży. Mój biznes w międzynarodowej firmie ubezpieczeniowej po kilkudziesięciu miesiącach rozruchu zaczyna nabierać tempa, co mnie cieszy.
Uruchamiam radio, licząc na dobrą muzykę, ale grają byle co, typową sieczkę. Przełączam, jest felieton na temat kondycji współczesnej rodziny. Słyszę głos doktor Wandy Półtawskiej, czyli Duśki, przyjaciółki i duchowej siostry Karola Wojtyły – Jana Pawła II. Kompetentnie opisuje sytuację i stawia trafną diagnozę polskiej rodziny u progu XXI wieku. W końcu apeluje do słuchaczy: „nadchodzi czas, aby bić na alarm S.O.S. dla ojców”. Powtarza to kilkakrotnie. Uświadamiam sobie, że mam ściśnięte gardło i mokre oczy. Muszę natychmiast zatrzymać samochód, by ochłonąć.
Nigdy wcześniej i później nie przytrafiło mi się coś podobnego. Minęło kilkanaście minut, zanim pojechałem dalej do mojej pracy w ubezpieczeniach, ale wiedziałem już, że moje serce po doświadczeniu swoistego katharsis zaczyna nawigować w innym kierunku, bije teraz dla innej sprawy.
Gość z Mińska
O czym marzyłeś, kiedy pierwszy raz wyjechałeś na Zachód? Takie pytanie zadałem kilka miesięcy później młodemu mężczyźnie z Białorusi, ot tak, dla zagajenia rozmowy. Była wiosna 2000 roku, Warszawa, siedziba Fundacji Cyryla i Metodego, przerwa na kawę podczas międzynarodowej konferencji o problemach młodzieży w krajach postsowieckich. Wydawało mi się, że znam odpowiedź. Mężczyźni mojego pokolenia często marzyli o wyprawie „po złoto” na Zachód. Zazwyczaj były to saksy, zarobek na czarno, ale za godziwe pieniądze; rzadziej wymarzone stypendium lub legalna praca.
Usłyszałem tym razem coś, co zaskoczyło mnie kompletnie: Chciałem zobaczyć, jak wygląda normalna rodzina – odparł bez zastanowienia. To był wstrząs. Nawet teraz, wspominając, odczuwam na plecach ów prąd, który mnie wówczas przeszedł. Zachód, czyli Białystok, Lublin czy Warszawa, był dla tego młodego Białorusina terenem innego typu eksploracji. On chciał doświadczyć spotkania ze zwykłą, zdrową, tradycyjną rodziną, by podpatrzeć, jak to jest być mężem i ojcem. W swoim środowisku obserwował samych rozbitków rodzinnych, mężczyzn, którzy nie mogli być dla niego inspiracją do przeżycia ojcowskiej przygody. Pomyślałem wówczas, że my, faceci w Polsce, pomimo wielu braków i błędów, jakie popełniamy w życiu rodzinnym, w sumie jesteśmy szczęściarzami. To prawda, że nie wszystko funkcjonuje w naszym ojcowskim świecie tak, jak powinno, ale nie oznacza to, że nie mamy się czym dzielić z innymi.
Pierwszy projekt
Ta historia młodego Białorusina nie dawała mi spokoju. Zacząłem zadawać sobie oraz „profesorowi internetowi” pytanie: czy ktoś dzisiaj wspiera ojców? W Polsce jest sto tysięcy organizacji społecznych, ruchów, stowarzyszeń, fundacji. Przeważająca większość z nich za naczelny swój cel stawia pomoc dzieciom. Piękny cel, ale czy wystarczający? Gdzie są ojcowie tych dzieci? Nie ma dla nich propozycji? Szukam dalej. Setki organizacji wybrało sobie za cel główny służbę kobiecie i matce. Brawo! Macierzyństwo powinno być chronione i wspierane.
Dlaczego jednak nie znajduję strefy przyjaznej dla taty? Badam internet dalej, z myślą, że może znajdę coś w sąsiednich krajach starego kontynentu. Niestety, cisza... Kobieta może liczyć na przynajmniej sto różnych propozycji szkół rodzenia, karmienia piersią. Dla wsparcia mężczyzny jako taty kompletna posucha. Jestem zaskoczony wynikiem mojej kwerendy, ale fakt jest faktem: ojcostwo gdzieś wyparowało.
W końcu znalazły się dwie oferty dla taty. Po pierwsze, może się on zapisać do stowarzyszenia walki o prawa ojca, pod warunkiem, że wcześniej się rozwiedzie i zostanie pokrzywdzony pozbawieniem opieki nad dzieckiem. Ma jeszcze drugą propozycję wsparcia: może wzmocnić swoje kompetencje wychowawcze w ojcowskiej grupie terapeutycznej, jednak wcześniej musiałby zostać sprawcą przemocy wobec swoich najbliższych.
Na jakie wsparcie ma liczyć mężczyzna, który chciałby po prostu być lepszym ojcem, a nie jest po rozwodzie i nie stosuje przemocy?
Oczywiście, ojcowie stali się bohaterami paru niezłych książek, poświęcono im kilka konferencji naukowych, projektów oraz kampanii społecznych. Mogli wzmocnić się duchowo, udając się na doroczną pielgrzymkę mężczyzn do Piekar Śląskich. Mogli skorzystać z kilku innych propozycji lokalnych. Żeby jednak znaleźć oparcie w organizacji wspierającej ojcostwo, musieli ruszać hen, gdzieś do Australii, Kanady lub USA. Stało się dla mnie oczywiste, że potrzebujemy w Polsce takiej organizacji, a skoro jej dotąd nie ma, trzeba podjąć inicjatywę na bazie Fundacji Cyryla i Metodego, którą założyłem dla budowania mostów jedności Wschodu i Zachodu. Teraz Fundacja otrzymała nowe, dodatkowe cele swojej misji: „budować mosty między sercem ojca a sercem dziecka”. Tak przyszło na świat nieplanowane dziecko – Inicjatywa Tato.Net.
Wprowadzenie nowych celów i zadań do programu małej organizacji to przysłowiowa kaszka z mleczkiem. Pewną obawą, niewiadomą było pytanie: kto mi będzie towarzyszył w tej, w pewnym sensie, pionierskiej misji odkrywania drogi do krainy ojcowskiego etosu. Ideały ekumeniczne, którym wcześniej poświęcała się Fundacja, zgromadziły wartościową, ale bardzo wąską grupę entuzjastów. Znacznie częściej spotykałem się wówczas z obojętnością lub wręcz krytyką naszych ekumenicznych inicjatyw. Brałem pod uwagę, że temat ojcostwa będzie gorzej przyjęty. I, niestety, nie myliłem się. Pewna część moich znajomych zaczęła okazywać „życzliwość inaczej”, chętnie zasiadając w loży komentatorów i szyderców. Ktoś, pukając się w głowę, mówił, że to dziwactwo. Inny ostrzegał przed odstępstwem od wiary. Następny, słysząc, że powstaje centrum ojcostwa, skojarzył to z bankiem spermy. Ale zdecydowana większość osób, z którymi podzieliłem się zamiarem nawigacji na ojcostwo, reagowała ze zrozumieniem, żywo i bardzo pozytywnie. Utwierdzało mnie to w decyzji, by w tym kierunku poprowadzić Fundację.
Jedną z tych pozytywnie nastawionych do sprawy osób był Wojtek Czeronko, wówczas pracownik Lubelskiego Ośrodka Samopomocy LOS. To właśnie z Wojtkiem jesienią 2003 roku opracowaliśmy pierwszy plan działania nowej ojcowskiej inicjatywy. Projekt nazwaliśmy: „Wspieramy rodziny, wspierając ojców”.
Do Lublina z Transylwanii i Izby Lordów
Zaczął się 2004 rok. Za kilka miesięcy ma ruszyć serwis internetowy a następnie pierwszy zjazd dla ojców. W styczniu jestem na Malcie, mam wykład na międzynarodowej konferencji ekumenicznej. Wśród kilkuset uczestników jaśnieją dla mnie dwie ojcowskie perły, które mogłyby nadać blask naszemu spotkaniu w Lublinie. Może tak zasugerować im przyjazd do Polski? Spełnienie tego marzenia wydaje się niemożliwością.
Vasile Mihoc z Rumunii, ojciec trzynaściorga dzieci, a zarazem prawosławny duchowny i profesor Uniwersytetu w Sibiu, jest żywym zaprzeczeniem wszelkich mitów i utartych stereotypowych wyobrażeń o przedstawicielach narodu rumuńskiego, życiu w rodzinie wielodzietnej i podejmowaniu troski duszpasterskiej w Cerkwi prawosławnej. Ojciec Vasile w szczerości i prostocie swego serca uznał za oczywiste, że przyjedzie na ojcowskie forum Tato.Net, ma tylko tysiąc kilometrów do pokonania. On sam, chociaż – jak powiedział skromnie – już coś o ojcostwie wie, chce zdobyć nowe informacje o tym, jak być lepszym ojcem. A może ktoś zechce skorzystać z jego doświadczeń...
Trudniej było umówić się na spotkanie z nieustannie obleganym lordem Davidem Altonem z Liverpoolu. Zaproszenie go do Polski na nasz termin było praktycznie niemożliwe; wpisanie się w jego kalendarz wymaga zwykle dwuletniego wyprzedzenia. David Alton jest członkiem Izby Lordów, doradzał premierowi Wielkiej Brytanii, wykłada na Uniwersytecie w Liverpoolu, poświęca się aktywnie w różnych częściach świata walce o prawa człowieka, także w ruchach pro-life. Jest katolikiem, żonatym, ojcem czwórki dzieci. Gdy usiedliśmy przy stoliku w restauracji hotelu, z wielką uwagą wsłuchiwał się w główne założenia inicjatywy. Byłem zszokowany, gdy na podsumowanie naszego spotkania stwierdził, że jest gotów brać udział w pracach rady programowej Tato.Net i jeśli tylko jego prywatna najwyższa izba kontroli, czyli żona, zatwierdzi pewne zmiany w kalendarzu, przyjedzie razem z synem na naszą konferencję.
Dlaczego Kolumbowie?
Tytuł książki zdradza pewną analogię do fenomenu opisanego w powieści Romana Bratnego Kolumbowie. Rocznik 20. Bratny opisuje odwagę młodych ludzi, którzy podjęli zorganizowaną walkę z okupantem przed Powstaniem Warszawskim i podczas niego. Pierwsze po niewoli rozbiorów pokolenie polskiej młodzieży, które symbolicznie łączy rocznik urodzenia 1920 (to także rok urodzenia Karola Wojtyły), cechowało się niezwykłą twórczą energią w odkrywaniu swojej tożsamości i wymogów przynależności do wspólnoty budującej niepodległą Polskę. Także gdy nastał czas okupacji, pokolenie to umiało właściwie odczytać i realizować powinności oraz zobowiązania patriotyczne na czas wojny. Pokoleniu Kolumbów postawiono wysoko poprzeczkę. Podobnie od współczesnego pokolenia ojców wiele się oczekuje. W nieustannie zmieniającej się kulturze mobilnej przychodzi im realizować swoje ojcowskie powinności w sposób inny niż znany im do tej pory. Oni sami funkcjonowali kilka, kilkanaście lat temu na innych zasadach. Nie mówiąc o kulturowych latach świetlnych, które dzielą ich od pokolenia ich własnych ojców lub dziadków. Nadszedł czas, by współcześni ojcowscy Kolumbowie wytyczyli sobie nowe cele, odkryli normy i określili standardy np. w obszarze zachowania równowagi między pracą a zobowiązaniami rodzinnymi. Obserwuję dziesiątki i setki mężczyzn, którzy wyruszyli w tę podróż i przeżywają odkrywanie swojego ojcostwa w czterech różnych wymiarach. Poświęcone im będą cztery rozdziały tej książki.
Kolumbowie naszego pokolenia nie stanowią podręcznika dla idealnych ojców. Co więcej, to nie jest książka dla ojców dobrych. Nie znajdziecie w niej żadnych gotowych rad na temat radzenia sobie z buntem nastolatków, czy z jedynkami swoich pociech i z całą masą innych mniej lub bardziej katastrofalnych zdarzeń z codziennego życia taty. O czym więc, zapytacie, rzecz będzie?
O ojcach – mężczyznach świadomych, z inicjatywą. Świadomych swojego profilu ojcowskiego, swoich mocnych i słabych stron oraz wyzwań. Za chwilę będą opowiadać, jak im się w różnych sytuacjach udaje lub nie.
Kluczem do tej książki jest idea spotkania. Wypowiadający się tu mężczyźni mówią nam o swoich relacjach, spotkaniach z rodzicami, żoną, dziećmi, także o spotkaniach z Bogiem. Nie są to jacyś fanatycy religijni, ale normalni faceci z krwi i kości. My spotykamy się z nimi, czerpiąc z bogactwa ich historii i doświadczenia.
Książka powstała w dużej mierze dzięki ojcowskim odkryciom mężczyzn związanych z Tato.Net. A to gwarantuje dużą świadomość, bo przecież na warsztaty o odkrywaniu ojcostwa nie zgłaszają się ci, którzy wszystko wiedzą najlepiej. Zapewne nie będzie to książka o ojcowskich mistrzach świata, ale za to – nawiązując do kolarstwa – o kilkunastu zwycięzcach jak nie całych etapów, to na pewno kilku premii górskich. Jak w nawigacji samochodowej trzeba przynajmniej trzech różnych punktów, żeby namierzyć cel, tak i tu, żeby zobaczyć pewien cel, pytam się kilku ojców, współczesnych Kolumbów, niech pomogą nam wyznaczyć kierunek.
I jeszcze jedno, nie będziemy w tej książce marudzić, jak ciężko w dzisiejszych czasach być ojcem, narzekać na osławiony kryzys tegoż i na sto przeciwności losu. Bo o tym sami wiecie najlepiej. Przed nami droga przez cztery odkrycia, których dokonują mężczyźni stający się ojcami. Przed laty Krzysztof Kolumb, poszukując drogi do Indii, dokonał niespodziewanego odkrycia, które zmieniło losy świata. Podobni są współcześni Kolumbowie – na nieznanych wodach, odkrywcy, pełni zaparcia, silnej woli, czasem pokonani, ale uparcie dążący do celu prawdziwego bycia ojcem dla swych dzieci.
Odkrycie pierwsze:
Wyprawa po wizję
„Czy będziesz się bił?” To były pierwsze słowa, które, jako siedmiolatek, usłyszałem po przekroczeniu progu Szkoły Podstawowej (w Żarkach Letnisku). Wypowiedziała je moja pierwsza nauczycielka, patrząc mi uważnie w oczy. Intuicyjnie zrozumiałem, że oczekuje się ode mnie, bym zaprzeczył. Obiecałem pani i mamie, która zaprowadziła mnie do klasy, że będę grzeczny i dobrze się uczył. Następnego dnia złośliwe zaczepki słowne kolegi z ławki sprawiły, że coś się we mnie zagotowało. Pojedynek był naturalną koniecznością. Podjąłem walkę i zwyciężyłem intruza. Sprawiedliwości stało się zadość, ale moja radość trwała tylko krótką chwilę. Zaliczyłem uwagę w zeszycie i reprymendę nauczycielki oraz mamy, bym więcej tego nie robił. Mój instynkt walki, naturalny dla męskiej duszy, został przytłumiony. Powtarzało się to jeszcze wiele razy. W chłopięcej duszy podtrzymywałem (główniew ukryciu) marzenia o bohaterskiej walce np. na arenach sportowych. Środowisko nie dawało wówczas przestrzeni młodym chłopcom, by odkryć siebie. Nic dziwnego, że w sfeminizowanych szkołach dziewczęta lepiej się odnajdywały i osiągały lepsze wyniki. Chłopcy, by odnaleźć siebie, potrzebują czegoś podobnego, co było kiedyś praktyką Indian w Ameryce Północnej – samotnej „wyprawy po wizję”.
Młodzieniec nie mógł z niej wrócić do swej wioski, dopóki w wyniku swoistego przeżycia mistycznego nie poznał swego świętego imienia, które streszczało jego nową tożsamość.
Dzisiejsi Kolumbowie mają podobną drogę przed sobą. Nie szukają tak naprawdę na starcie metod, jak dobrze czy lepiej ułożyć stosunki z żoną i radzić sobie z dzieckiem. Zgłaszają się do Tato.Net, bo jest to ich, często pierwsza, „wyprawa po ojcowską wizję”. Tu odkrywają swoje nowe imię. Ma rację Richard Rohr, pisząc, że pomimo powszechnej pogoni za wszystkim spod znaku unisex, mimo sprzeciwu feministycznych ideologii, mimo gniewu na męskość wyrażoną w ostatnich dekadach, mimo zwątpienia mężczyzn w samych siebie, męska dusza w swej naturze wciąż budzi podziw.
Zobaczmy, jak ojcowie zmieniają stosunek do siebie samych.
Piotr, syn Stanisława
Piotr Siwik mówi o sobie: „nogi nie są moją mocną stroną” (urodził się bez stóp), a z tego co widzę, pomimo inwalidztwa drugiego stopnia, nie odpuścił sobie i poszedł za swoimi marzeniami. I zaszedł daleko. Ukończył studia medyczne, został lekarzem. Doceniając jego kompetencje, powierzono mu funkcję ordynatora oddziału rehabilitacji w olsztyńskim szpitalu. Założył rodzinę, ma piątkę dzieci. Stale podnosi swoją ojcowską poprzeczkę. Brał udział w I Międzynarodowej Konferencji dla Ojców (Lublin 2004 ), a także – co mogłoby się wydawać ryzykowne przy jego ograniczeniach ruchu – razem ze swoim synem Dominikiem w warsztatach „przygoda taty & syna – spływ kajakowy Bugiem 2011”.
Wszystkie warsztaty Tato.Net pomagają mężczyznom wyrobić w sobie coś, z czym często oni sami mają dzisiaj kłopot: właściwy stosunek do siebie. Dzieje się to m. in. poprzez ćwiczenia, które w metodzie Tato.Net nazywamy „indywidualnym profilem ojcostwa”. Dla Piotra jest dzisiaj jasne, chociaż nie zawsze tak było, że jego ścieżka ojcowska prowadzi między pokusą wybielania wad a idealizowaniem swoich zalet. Jego odkrycie jest częścią doświadczenia wielu innych mężczyzn, którzy spotkali się w Tato.Net. Punktem startu efektywnego ojcostwa jest wypracowanie właściwego stosunku do siebie samego: rozpoznanie i uwierzenie w swoje mocne strony (budowanie na nich) oraz zaakceptowanie słabości. Kolejnym krokiem będzie nakreślenie możliwych do realizacji celów i zmian, czyli tzw. tato-plan.
W swoich jeszcze młodzieńczych marzeniach widziałem siebie jako ojca. Z tym wiązałem swoją przyszłość. Chciałem być ojcem. Widziałem siebie trzymającego za ręce swoje dzieci. Im bardziej zderzałem się z rzeczywistością, tym bardziej marzenia wydawały się odległe. Gdy byłem na studiach, dokonało się we mnie przewartościowanie. Było ono związane z dojrzewaniem do męskości, czyli do odpowiedzialności, a także z nowym systemem wartości. Dopiero jednak małżeństwo zmieniło moje patrzenie na życie. To był pierwszy test, czy potrafię podjąć trudną decyzję, przecież już na całe życie, decyzję, która wymaga ode mnie odpowiedzialności i konsekwencji. Zrozumiałem wtedy, że nie chodzi tylko o przyjemność, moje super wspaniałe marzenia, ale że będzie też bolało. No i od razu zaczęło boleć. Wszystko zaczęło mnie przerastać, ale wiedziałem, że nie jestem i nigdy nie będę sam – miałem mocne oparcie w Bogu. Dzięki temu wiedziałem, że moje błędy nie muszą przekreślać dalszego mojego życia.
Nogi nie są moją najmocniejszą stroną. Urodziłem się bez pełnych kończyn. Od 3. roku życia poruszałem się w protezach, nie najlepszych, zresztą. Od urodzenia miałem sporo czasu na przyzwyczajenie się do tego, jaki jestem. Było nieźle do czasu, aż poszedłem do szkoły. W podstawówce momentami nie mogłem myśleć o niczym innym, jak tylko o moim marzeniu, by być pełnosprawnym. Traciłem siły na zmaganie się z myślami, z żalem, kłócąc się z niemożliwością spełnienia mego marzenia, nierealnego przecież. Chciałem być zdrowy choćby przez jeden dzień. Byłem fanem sportu, którego nie mogłem uprawiać. W końcu musiałem to zaakceptować. Jakoś dotarło do mnie, że moją chęć bycia zauważonym niekoniecznie muszę realizować przez sport; mogę poprzez inteligencję. Poczucie wartości zacząłem budować w dziedzinach, które nie były ograniczane brakami mego ciała. Jednak nadal myślałem, że w życiu nie zdołam być do końca szczęśliwy, bo przecież nigdy nie osiągnę sprawności. Mogę być śpiewakiem, ale nie mogę być sportowcem.
Wciąż koncentrowałem się na swoich niemożliwościach. Myślałem o tym, jakim to szczęściem byłoby być sprawnym – w końcu czułbym się spełniony, mógłbym zrealizować wszystkie plany i marzenia. Dopiero w szkole średniej zrozumiałem, że moje szczęście zależy ode mnie, od tego, co i jak będę robił, a przecież nie muszę robić wszystkiego. Zresztą, nawet będąc sprawny, nie mógłbym robić wszystkiego. Zacząłem przyjmować to, co mnie spotyka. Zacząłem stawiać sobie cele, które mógłbym i chciałbym realizować. Jednym z takich celów było zostanie lekarzem. Zdobywanie kolejnych małych szczytów pomogło mi pokonać lęk. Zacząłem z nadzieją, optymistycznie patrzeć na życie, na moje szanse. Dzięki temu byłem w stanie otworzyć się na przyjęcie daru miłości mojej żony.
Decyzja o małżeństwie to była wielka sprawa. Stanąłem nad krawędzią. Musiałem dokonać wyboru na całe życie. Wybierając zawód, mogłem się przecież w każdej chwili wycofać, zmienić kierunek studiów. Praca? To nic wielkiego zmienić pracę. Ale małżeństwo to coś całkiem innego, bo małżeństwo jest na całe życie. W tej sprawie nie mogę co chwilę zmieniać zdania. Tak mówiła moja odpowiedzialność. Ale równie silnie przemawiał do mnie strach. Bałem się ciągle, że zostanę skrzywdzony, oszukany. Chciałem mieć pewność, że nie przytrafi mi się zranienie. Teraz widzę, że tak nie można. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy ktoś nas skrzywdzi czy nie. Nie można ze strachu przed bólem uciekać przed życiem, przed odpowiedzialnością, przed miłością.
Moje życie nie należy tylko do mnie i nie zależy tylko ode mnie. Zawsze czułem wsparcie Boga i rzeczywiście miałem je. Uświadomienie sobie tego stało się kolejnym krokiem milowym w moim życiu. Odtąd mogłem podejmować decyzje, bo wcześniej rozdrabniałem się nad liczeniem strat i zysków. Okazało się, że czasem wystarczy po prostu coś zrobić i wtedy wszystko zaczyna się układać. Tylko że trzeba przyjąć fakt, że nie wszystko zależy ode mnie i nie ja nad wszystkim panuję. Na przykład w szkole średniej postanowiłem, że nie będę ściągał. I już. Wszystko się układało dobrze, a ja po prostu musiałem przyjmować czasem porażki, gdy nie udało mi się dobrze napisać sprawdzianu.
Początkowo nie patrzyłem na siebie jako niepełnosprawnego. Dopiero w szkole zacząłem się zmagać z tym, że nie jestem w ten sam sposób co inni członkiem mego środowiska. Nie mogłem biegać, bawić się w piłkę itp. W sumie dziękuję za to Bogu, bo nie wiem, jak by się potoczyło moje życie. Gdy teraz na to patrzę, widzę, jak ważny jest przyjęty punkt widzenia siebie: Czy ja widzę siebie poprzez pryzmat mej niepełnosprawności, czy też niepełnosprawność jest tylko jakąś okolicznością, która nie determinuje mnie jako osoby. Chodząc na rehabilitację, doświadczam tego, że gdy dodatkowo coś się rehabilitowanemu utrudnia, to wtedy łatwiej pokonuje on swoje zwykłe ograniczenia. Czyli: im trudniej, tym łatwiej.
Ważne jest, by nie widzieć w sobie tej bariery, że jest się w większym stopniu niż inni zależnym od pomocy drugich osób. Niepełnosprawność czy jakieś inne przeciwności nie muszą nas ograniczać, ale mogą nas ograniczać, jeśli im na to pozwolimy. Potrzeba znaleźć w sobie odwagę do podjęcia decyzji bycia ojcem. Przecież niejeden może powiedzieć, że jest niepełnosprawny lub że jest bezrobotny, albo ma trudny charakter i nie może się zdecydować na dzieci. Ale faktem jest, że jeden szuka powodów, a drugi sposobów. Powodów, by uciec, by stchórzyć; sposobów, by znaleźć dobre rozwiązanie.
Dojrzewanie do roli ojca nie było jakimś relaksującym chodzeniem na spacer. Bycie ojcem wymaga odpowiedzialności, ofiary, rezygnacji z siebie. Jednak to stopniowe, czasem bolesne dojrzewanie do tej roli było na tyle owocne, że po pierwszym dziecku nie bałem się kolejnych. Mam ich teraz piątkę. Dwoje z nich już jest dorosłymi ludźmi.
Zawsze mam poczucie, że nie do końca jestem przygotowany. Wciąż się uczę. Marzenia a realne możliwości to nie to samo. Chciałbym wiele, ale rzeczywistość, moje możliwości nie zawsze na to pozwalają.
Kiedyś z dwójką dzieci pojechałem na rekolekcje. Żona, w kolejnej ciąży, musiała zostać w domu. Chciałem jak najwięcej skorzystać z rekolekcji. Wiedziałem, że to będzie trudne, bo były ze mną dzieci, a najpierw to wobec nich miałem obowiązki. Wprawdzie byli opiekunowie do dzieci, ale nie mogłem w ten sposób zwolnić się z odpowiedzialności za moje dzieci. Pamiętam, jak pojechaliśmy na Mszę. Liturgia trwała długo i dzieci wyszły na zewnątrz pobawić się na placu przykościelnym. Zaczął padać deszcz. Zmokły. Nie miałem ze sobą nic do przebrania. Musiałem doczekać do końca Mszy ze zmokniętymi dziećmi. Przytulałem je, ogrzewałem, ale czułem straszną bezsilność. W tej bezradności wołałem wewnętrznie do Boga, że nie radzę sobie, nie mam siły na to wszystko. A co będzie dalej? Niedługo pojawi się trzecie dziecko. I nagle usłyszałem słowa pieśni, którą właśnie śpiewano. Pieśń ułożona we wspólnocie Miłości Ukrzyżowanej. Właściwie dopiero gdzieś po piątym jej prześpiewaniu te słowa do mnie dotarły. To była modlitwa, abym się nie lękał utracić życie. Wstrząsnęło to mną, zmieniło mnie całego! Musiałem sobie zadać pytanie, czy jestem gotów dla dzieci stracić moje życie, moje plany, moje marzenia. Czy jestem gotów traktować moją rolę ojca jako umieranie w różnych sytuacjach dla moich dzieci.
To był pierwszy moment, który przewartościował mnie na tyle, że zawsze potem odnosiłem się do tej właśnie chwili. Może nie zawsze potrafię, ale zawsze pragnę tak przeżywać swoje ojcostwo – nie jako realizację tylko swoich marzeń, moją zabawę, moje zadowolenie, gdy jest fajnie, lecz jako umieranie dla dzieci, oddawanie im siebie. Nie chodzi zatem o mój komfort posiadania rodziny, jej wsparcie, ale o moje bycie wsparciem dla niej. I tak moment bezradności stał się krokiem milowym w moim życiu.
Do ojcostwa doszedłem przez synostwo. Mój ojciec zmagał się z alkoholowym nałogiem. Nie był dla mnie autorytetem. W pewnym momencie zrozumiałem, jak infantylne i zarazem niebezpieczne jest moje tłumaczenie się brakiem dobrego wzorca. Przecież na wyciągnięcie ręki mam inny ideał, z którego mogę czerpać bez ustanku i bez miary – Boga Ojca! W wieku około 19 lat przeżyłem mocne doświadczenie duchowe, w którym odkryłem, że jestem umiłowanym dzieckiem, synem Boga. Dzięki temu odkryłem siebie. To było fundamentalne doświadczenie, dzięki któremu przestałem się czuć ofiarą braku dobrych wzorców i dobrych relacji. Mogę być wypełniony po brzegi poczuciem bycia synem, co z kolei daje mi siłę do bycia ojcem. Ale dopiero obserwując własne dzieci, zacząłem widzieć analogię między moim zachowaniem wobec nich a relacjami w rodzinie. Chociażby kwestia przebaczenia. Wiem, że mi wiele przebaczono, ale czy ja jestem w stanie tak naprawdę przebaczyć innym?
Ile razy tłumaczyłem synowi, gdy miał jakiś konflikt z kolegą, że owszem, powinien mu przebaczyć, ale muszą być spełnione pewne warunki, niech ten kolega najpierw przeprosi za złą postawę i się poprawi. Ale przecież z moimi dziećmi to wygląda zupełnie inaczej. Przychodziły do mnie w chwilach konfliktu i wszystkie zasady o tym przebaczeniu brały w łeb. Nie było kajania się, ale: „Przytul mnie, tato”. Mimo mojego zdenerwowania, mojej kipiącej złości na ich niewłaściwe zachowanie one chciały się do mnie przytulić. Pragnęły ojca, który przebacza bezinteresownie, który je kocha także wtedy, gdy łamią zasady, który jest z nimi, pomimo że one przekroczyły jego nakazy. To mi uświadomiło, że wymagając jedynie ostrego trzymania się zasad, zachowuję się jak tyran. A powinienem był dawno zobaczyć, jak bardzo dziecku potrzebna jest moja bezinteresowność. Nie przebaczenie dopiero po przeproszeniu, naprawieniu błędu, ale moje otwarte ramiona są potrzebne dzieciom. Moją rolą jako ojca jest w tym momencie bezwarunkowo je przytulić. Wtedy następowało to, czego oczekiwałem od początku, czyli szczere przeproszenie.
Aspekt wychowawczo-pedagogiczny ma sens, gdy dzieci wiedzą, że zawsze, w każdej sytuacji mogą przyjść do mnie. I nawet w najgorszych błędach ja ich nie odrzucę i nie będą musiały szukać oparcia gdzie indziej, gdzieś daleko od domu rodzinnego, od nauczanych w nim wartości i daleko ode mnie. Sam nie do końca miałem oparcie w moim ojcu, choć przecież zapewniał mi utrzymanie. Pewnie dlatego w jakimś większym stopniu na to zwróciłem uwagę przy mojej relacji z dziećmi, by być bezwarunkowo ich oparciem. Szkoda, że zrozumiałem to dość późno, ale cieszę się, że w ogóle do tego doszedłem.
W pracy z dziećmi najbardziej zależy mi na tym, by były głęboko przekonane, iż mają we mnie oparcie. Niby wcześniej to rozumiałem, wiedziałem, jakie to ważne, ale dopiero w sytuacji, kiedy dziecko, zamiast o przebaczenie, poprosiło mnie o przytulenie, doświadczyłem, że to jest najważniejsze – mam wspierać i akceptować dzieci zawsze, muszą to czuć, to wiedzieć, że w każdej sytuacji mogą liczyć na moje otwarte ramiona. Najpierw jest miłość, wsparcie, a dopiero potem dyscyplina, wychowanie. To jest kwintesencja ojcostwa – bycie wsparciem.
Mam na imię Piotr, czyli „opoka”. I tak siebie postrzegam jako ojca. Nie trzeba na mnie budować, mnie kopiować, ale staram się być wsparciem, fundamentem. W różnych sytuacjach wychodzi to, że dzieci biorą ze mnie przykład. Nie tylko dlatego, że jestem najbliższym pod ręką wzorcem. Niektóre sprawy może im u mnie imponują, inne po prostu się podobają, a w innych dostrzegają dobro. Chociażby kwestia języka. Moje dzieci nie przeklinają, podobnie jak ja z żoną. Wśród szkolnych kolegów, na podwórku, czy czytając komentarze w internecie, stykają się z wulgaryzmami, ale nie przyjmują ich do swego słownika. Syn mówi, że w jego klasie tylko dwóch chłopców nie przeklina: on i jego kolega. Mogliśmy iść na łatwiznę, mówić byle jak, ale dziś cieszę się, że mój syn mówi poprawnie, bez wulgaryzmów. Ma od nas przejęte bogate słownictwo i nie musi posiłkować się przekleństwami.
Moje dzieci widzą, że są sytuacje, gdy sobie z czymś nie radzę. Nieraz po prostu muszę spasować, a niekiedy dopiero po jakimś czasie na nowo podejmuję walkę z danym problemem. I to jest też dla nich przykład. Ojciec-ideał może być dla dzieci trudny do przyjęcia, do naśladowania. Niełatwo jest brać wzór z idealnego rodzica. No i gorzej znosi się własne porażki. Jak o nich powiedzieć takiemu nigdy niemylącemu się tacie? Czasem przychodzą niełatwe chwile, gdy mam pomóc dzieciom przy odrabianiu zadań domowych. Trudno uporać się z nerwami, kiedy zaczyna się marudzenie, przeciąganie struny. Zadanie domowe miało nam zająć godzinę, a zrobiły się cztery godziny wzajemnego przepraszania, mówienia o swoich emocjach, wzajemnych wykładów, powrotów. Ale też ja przyznaję się do błędów i przepraszam.
Pomaga poczucie humoru i pogoda ducha. A one wiążą się z pewnym dystansem wobec siebie. Nie chodzi o bycie skarbnicą żartów i dowcipów, lecz raczej o pewną autoironię. Jeśli pozwolę komuś uśmiechnąć się nade mną, to zaczyna się inna relacja, zmniejsza się dystans. U nas najwięcej śmiechu jest zawsze ze zdjęć z przeszłości. Oglądamy i odgrywamy scenki. Przypominamy sobie powiedzonka dzieci czy moje i żony, innych osób. I potem te powiedzonka funkcjonują jako nasze rodzinne hasełka. To buduje pogodną atmosferę, pozwala się rozluźnić w stresowych sytuacjach, w chwilach konfliktu. Nie warto podchodzić do dzieci, do różnych spraw bojowo, bo to zrodzi jeszcze większy konflikt. Atmosfera jest bardzo ważna.
Dariusz, syn Eugeniusza
Darek Cupiał, ojciec trójki pełnoletnich dzieci: Marysi, Zosi i Janka, dziadek Madzi. Doktor teologii, przedsiębiorca społeczny, założyciel Fundacji Cyryla i Metodego, inicjator Tato.Net.
Wczesne dzieciństwo spędziłem u dziadków ze strony mojej mamy. Rodzice, za namową babci, zdecydowali się na ten krok, bo sami chcieli zająć się pracą zawodową, co w tamtych czasach nie było praktyką odosobnioną. Byłem u dziadków, daleko od domu rodziców, nawet wtedy, gdy urodziło się moje rodzeństwo, młodszy o dwa lata brat i młodsza o cztery lata siostra. Gdy sięgam do wspomnień z dzieciństwa, to bez wątpienia pierwszą wyciągniętą ku mnie męską dłonią była dłoń mojego dziadka, repatrianta ze Wschodu, ojca dziewięciorga dzieci, Jana Barylaka. Pamiętam, jak dziadek, wracając z pracy w hucie niklu w Szklarach, wstępował do lasu, aby nazbierać dla mnie dzikich poziomek i jagód. Gdy nieco podrosłem, zapraszał mnie do swych męskich zajęć. Mogłem trzymać lejce podczas wypraw wozem konnym do młyna lub do prac polowych. Wspólnie cięliśmy ręczną piłą kawałki drewna. Świat u dziadków w Sulisławicach był beztroski, pełen ciepła. Było to jednak inne ciepło niż to, którego każde dziecko potrzebuje, a które daje obecność mamy i taty. Czyj ty jesteś, a właściwie, kim ty jesteś, pytali sąsiedzi. Odpowiadałem, że jestem synem Jadzi Barylaczki, ale nazywam się Cupiał. Pomimo tego poczucia bycia innym, pobyt u dziadków był dobrym doświadczeniem. Podziwiałem ich, z wypiekami na twarzy słuchałem historii o ich życiu w górach nad wodami Prutu, z którego zostali brutalnie wyrwani przez Armię Czerwoną. Sami szukali swojej nowej tożsamości i miejsca do życia u podnóża Sudetów.
Rodzice zabrali mnie do swojego domu w Dzierżnie na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, gdy przyszedł czas, by rozpocząć naukę w szkole. Musiałem nie tylko wejść w środowisko szkolne, ale też poznać na nowo swoje miejsce w rodzinie. Uczyłem się być synem i starszym bratem oraz wnukiem dla dziadka Tadeusza, ojca mego taty. Tato okazał się być osobą o gołębim sercu, umiejącą słuchać, ze zdrową dawką poczucia humoru. Mama, bardziej uzdolniona i pomocna w nauce, pracowita, ciekawa świata, była typem choleryka. Rodzice troszczyli się o nas jak potrafili najlepiej, wychowywali przez pracę na gospodarstwie ogrodniczym. Gdy miałem 13 lat, przyszedł na świat kolejny brat, Sebastian.
Jako dorastający chłopak interesowałem się piłką, lotnictwem, jeździectwem, astronomią. Były to formy sprawdzenia się. Z czasem główną przygodą i pasją życia stał się dla mnie udział w ruchu oazowym i ekumenicznym, w którym znalazłem swój sposób na zmienianie świata. Temu służyły też studia teologiczne na KUL-u, strajki studenckie, budowanie wspólnoty Effatha przy duszpasterstwie akademickim. Po magisterce poznałem Annę, która podobnie jak ja była mocno związana z oazą. Już na progu naszej znajomości pojawił się temat ojcostwa. Powiedziała: „Chciałabym mieć z tobą dzieci”. W 1989 roku, po sześciu latach znajomości, wzięliśmy ślub.
Początkowo zajęliśmy się dalszymi studiami, ale nie chcieliśmy długo czekać na dzieci. Już w 1991 roku przyszła na świat pierwsza córka. Każde nasze dziecko było chciane i zaplanowane, rodziły się co dwa lata. Szkoła rodzenia i przyjście na świat dzieci otworzyły nowy etap w moim życiu, wiedziałem, że zmienia się ono bezpowrotnie. Byłem przy każdym porodzie. Imiona dzieci dobieraliśmy wspólnie, tak jak odczytywaliśmy rys ich przyszłego powołania. Maria – radość, Zofia – mądrość (przyszła na świat, gdy byliśmy w USA z powodu mojego stypendium ekumenicznego). W Warszawie urodził się Jan – łaska syna.
Inne kolory ma ojcostwo wobec córek, a inne wobec syna. Przy córkach były lalki, pluszowe misie, wszystko śpiewało, tańczyło. Gdy pojawił się syn, choć wprowadziliśmy embargo na militarne zabawki, wszystko w jego rękach wybuchało, strzelało. Kiedyś przywitał mnie w drzwiach, wracającego z pracy, z wycelowanym we mnie kijkiem od nart, który posłużył mu jako miecz i powiedział: „Stawaj tato, walczymy!”. Zabawy w rycerzy, czas na placach zabaw, długie rozmowy przy stole, dużo śmiechu, wspólnego śpiewania, czytania po raz nasty do poduszki „Opowieści z Narnii”. Mam z tego okresu w swoim albumie i w sercu liczne fotografie, ślad wielkiej radości i satysfakcji z daru ojcostwa. Byliśmy szczęśliwą rodziną, a nasza wspólnie przebyta droga była piękna.