Korngold - Maciej Paterczyk - ebook + audiobook + książka

Korngold ebook

Maciej Paterczyk

3,3

Opis

 

Do zniszczonej po wojnie Warszawy powoli powraca życie. Wśród ruin i zgliszczy dochodzi do serii tajemniczych zbrodni, a ludzie szepczą między sobą, że to sprawka wampira. Jakub Korngold, łowca wampirów, podąża jego śladem i trafia do taniego hotelu robotniczego. Hotel, z zaminowaną piwnicą i przerwami w dostawach prądu, skrywa mroczną tajemnicę. Korngold, chcąc złapać krwiożerczą istotę, będzie musiał ją rozwiązać. Nie słyszeliście o Korngoldzie? Nic dziwnego. Komunistyczna bezpieka i Klub Wampirów zrobiły wiele, by jego imię zostało zapomniane…

 

To wielowątkowa i wielopoziomowa powieść o wampirzycy Ninie, dzięki której poznajemy całą historię, oraz o łowcy wampirów. W tym starciu wygrywają zło i mrok. Ale dobro nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Przynajmniej taką mamy nadzieję… 

 

 

Po przeczytaniu tej książki dostaniecie gęsiej skórki na dźwięk krakania wron. Sprawdzicie, czy dobrze zamknęliście okna. Przyjrzycie się z niepokojem obrazom wiszącym na ścianie. I naprawdę zaczniecie się bać pająków.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (14 ocen)
0
6
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Maciej Paterczyk, 2022

Redakcja: Paweł Pokora

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © incomible, © maximlacrim,

© morphart, © mitispoart/123rf

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-78-9 (EPUB); 978-83-67084-79-6 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

On kupił jej sześć sukienek, a ja wskrzesiłem

z martwych jej pieprzonego kota,

więc kto kocha ją bardziej?

Stephen King,

1

Jestem już w takim wieku i stanie, że w lustro spoglądam tylko wtedy, kiedy muszę. Teraz patrzę. Wszystko wydaje się w porządku i zadowolona kiwam głową. Zastanawiam się, czy nie rozpuścić włosów. Spięłam je mocno w kok, odsłaniając szyję, kości policzkowe i zgrabne uszy. Nie zestarzały mi się jedynie uszy. Są małe, delikatne, w promieniach słońca wydają się wręcz przezroczyste. Tyle tylko, że mężczyźni nie patrzą na uszy.

Jeśli rozpuszczę włosy, będę musiała je uczesać. Uwielbiam czesać włosy. Kiedy byłam młodsza, stawałam naga przed lustrem i szczotkowałam włosy przez cały wieczór. Podziwiałam je, gdy sięgały moich piersi. Gdy zapuściłam naprawdę długie włosy, końcówkami drażniły mój płaski brzuch, choć nigdy nie sięgnęły włosów łonowych.

Pewnie się obruszasz. Wiem, że łatwo cię speszyć. Zwłaszcza jeśli porusza się temat cielesności i seksu. Nie twoja wina. Wina czasów, w których żyłeś. Często tłumaczymy w ten sposób zachowania naszych przodków. Ale więcej jest w tym poczucia wyższości względem nich niż rzeczywistego zrozumienia.

Wymądrzam się. Speszyłam cię, a teraz się wymądrzam. Źle zaczęłam.

Zostawiam włosy spięte. Są krótsze i nie tak ładne jak kiedyś. Rozpuszczone nie sięgają mi nawet piersi. Choć trzeba przyznać, że piersi opadły mi wyraźnie. Może kiedyś by dosięgnęły... Zapewne znów cię peszę. Nie powinnam, ale nie mogę się powstrzymać.

Denerwuję się. Gdy jestem zdenerwowana, myślę o seksie i palę papierosy.

Kłopot w tym, że kilka lat temu rzuciłam palenie.

Uspokajam się. Wszystko sprawdzam raz jeszcze, tak jak zaplanowałam. Okna wydają się zamknięte. Zamykam drzwi wejściowe i zakładam łańcuch. Klucz zostawiam w zamku, przekręcam go na bok, by włamywacz nie wypchnął go z drugiej strony. Nie wiem, czy to skuteczna metoda. Widziałam to na jakimś filmie. Ale był to amerykański film sensacyjny, więc nie mogę być niczego pewna. Źródło wiedzy równie dobre, co ulotka. Właśnie, poczta! Otwieram drzwi, zdejmuję łańcuch i wychodzę, bo przecież po to przeglądałam się w lustrze, by mieć pewność, że mogę wyjść na zewnątrz. A potem o tym zapomniałam. Zaczęłam wspominać swoje młode, jędrne piersi, brzuch i wzgórek łonowy, który akurat niewiele się zmienił. Jak uszy.

Schodzę klatką schodową. Otwieram skrzynkę pocztową. Rachunki i reklamy. Zatrzymuję wzrok na ulotce, która zapewnia „prawdziwą ucztę dla wampirów”. Zamieram ze strachu, ale moje oczy dalej śledzą tekst. Uspokajam się. Jest to reklama restauracji, której specjalnością są krwiste steki. Jak można jeść krwisty stek? Mój żołądek ściska się, czuję mdłości. Ktoś przechodzi obok i mówi „dzień dobry”. Zamyślona nie reaguję w porę, odwracam się, gdy jest za późno. Odpowiedzieć mimo wszystko? Milczę. A może nawet nie usłyszałam „dzień dobry”? Na mojej klatce schodowej nie jestem lubianą osobą.

Otwierają się drzwi wejściowe, wchodzi druga postać. Młody mężczyzna w puchatej kurtce i w żółtej czapce, z długimi ładnymi kręconymi włosami opadającymi na ramiona. Przypomina trochę snowboardzistę z amerykańskich filmów. Przed oczyma na krótko staje mi scena z jednego filmu. Grupka młodych ludzi – do których ten młodzieniec pasowałby idealnie – zjeżdża po stoku narciarskim, słychać głośną muzykę i, nie wiadomo dlaczego, piski dziewcząt. Niechętnie oglądam takie filmy. Nie lubię nart. Nie lubię głośnej muzyki i piszczących z radości dziewcząt. Choć lubię młodych mężczyzn.

Młodzieniec długo mi się przygląda. Próbuje zgadnąć, ile mam lat. Nie udaje mu się. Nikomu się nie udaje. Jedni dają mi czterdzieści kilka lat, może pięćdziesiąt. Niektórzy dają mi sześćdziesiąt albo i więcej. Chłopak dochodzi do wniosku, że jestem za stara. Zawadiacki uśmiech znika z jego twarzy i wita się tym idiotycznym „dzień dobry”, jeszcze, jak na złość, wypowiedzianym głośno i powoli.

Szkoda, wzdycham.

Wracam. Wspinam się po schodach. Śmierdzi. Śmierdzą wszystkie klatki schodowe tego świata. Czuję mięso, tłuszcz, pastę do podłóg lakierowanych i kurz. I jeszcze psy. Cuchną przemokniętą sierścią. Kiedyś na klatce mieszkały bezpańskie koty. Wtedy było znacznie gorzej. Podczas naszej rozmowy zapewne powiem, że kogoś nienawidzę. Najpewniej będę wtedy zdenerwowana i wściekła. Zdarza się, że jestem niesprawiedliwa w osądach. Ale psów i kotów nienawidzę naprawdę. Psy wciąż tu są. Piszę listy do spółdzielni mieszkańców. Wrzucam skargi do skrzynek pocztowych. Piszę pięknym charakterem pisma, bo chodziłam do szkoły, kiedy uczono jeszcze kaligrafii. Nikt tego nie docenia. Nikt mi nie odpowiada na listy.

Wspinam się z trudem. Piąte piętro. Dla mnie to brzmi jak wyrok. Winda nie działa. Mam wrażenie, że nie naprawiają jej, by zrobić mi na złość. A może dobrze, że nie działa? Gdyby była sprawna, musiałabym nią jeździć. Winda jest mała, wąska i przypomina postawioną pionowo trumnę. Boję się trumien. Czasami winda zatrzymuje się po drodze i choć w środku nie ma wolnego miejsca, ktoś się wciska. A dzielenie z kimś trumny jest straszne i niewygodne.

Wchodzę po schodach i uciekam od smrodu. Najtrudniej było mi wytrzymać, gdy po klatce roznosił się zapach krwi i śmierci. Tydzień musiałam czekać, aż ktoś zajrzy do tej starowinki mieszkającej na parterze. Przynajmniej problem bezpańskich kotów i ich dokarmiania rozwiązał się samoistnie.

Na trzecim piętrze lekko uginają mi się kolana. Rozglądam się za krzesłem, ale go nie ma. Sama zniosłam krzesło, ale zostało skradzione. Napisałam list w tej sprawie i przykleiłam do ściany, ale nikt mi nie odpowiedział. To znaczy, ktoś odpisał, ale nie powiem co. Wulgaryzmy.

Wracam do mieszkania, siadam na łóżku. Drzwi zamknęłam? Zamknęłam. Przekręciłam klucz, by złodziej z zewnątrz nie dostał się do środka? Nie, nie będzie żadnego włamania. Złodzieje kradną rowery spod bloku, wybijają szyby w sklepach, włamują się do piwnic, ale przez dwadzieścia lat żaden nie obrabował wdowy spod trzynastki i nie zrobi tego teraz. Powtarzam to sobie wyraźnie, ale wiem, że nie ma to sensu. Wstaję, przechodzę do przedpokoju, przekręcam klucz w zamku na bok. Jak w amerykańskim filmie.

Wracam do sypialni. Siadam na łóżku i wyliczam wszystko raz jeszcze: okna, drzwi, gaz. Czy sprawdzałam gaz? Gaz jest zakręcony, jestem tego pewna. Ale pewność, że gaz jest zakręcony, a sprawdzenie tego, to dwie różne sprawy. Idę do kuchni. Kuchenka stoi nieużywana od wielu miesięcy, a wszystkie pokrętła wskazują 0. Lodówki cicho buczą, jak należy. Kran zakręcony. By mieć pewność, odkręcam kran i zakręcam go ponownie. Spada kilka kropel i wszystko zamiera. Otwieram szafkę nad zlewem i sprawdzam półkę z medykamentami. Nie wiem dlaczego, ale skoro już jestem w kuchni, to sprawdzam. Większość opakowań leków jest pusta. Są to stare apteczne butelki z korkiem. Napisy z nazwą i zastosowaniem dawno starły się i wyblakły. Znajduję jakąś maść, odkręcam, lecz do moich nozdrzy nie dolatuje żaden zapach. Mimo to wiem, co trzymam w słoiku. Gdybym miała więcej tej maści, młodzieniec na dole przyglądałby mi się dłużej. Dałby mi mniej lat. Mogłabym dłużej patrzeć na jego przyjemny uśmiech. Gdyby.

– Cholerny doktor Zimmermann – szepczę w złości.

Wracam i siadam na twardym łóżku. Chyba na złość kupiłam sobie twarde łóżko. Nie sypiam w nim, ale nawet siedzenie sprawia ból. Zaczynam wszystko wyliczać raz jeszcze: okna, drzwi, gaz, kran. Naprawdę sprawdziłam okna? Każde? Od razu wstaję i sprawdzam. Wiem, że i tak to zrobię.

Wracam do sypialni po dwóch minutach. Mieszkanie jest puste i ciche. Okna szczelnie zamknięte. Czuję tylko zapach kurzu. Ale kurz nie jest problemem. Nie oderwie mnie od naszych myśli i wspomnień. Mamy dla siebie dużo czasu. Tak, celowo użyłam liczby mnogiej. Pamiętam o tobie.

Gotowy? Zamykam oczy. Przenoszę się gdzie indziej. Chwytam starodawną klamkę i otwieram drzwi z cichym skrzypnięciem. Znajduję się teraz w ciemnym pomieszczeniu z drewnianą podłogą. Na wprost widzę kominek, gdzie przyjemnie pali się ogień, i kilka obitych skórą foteli. Dalej, w narastającym półcieniu, znajdują się półki z książkami. Korytarze pełne książek wydają się biec we wszystkie strony, przecinają się, zwężają, a czasem rozszerzają, tworząc prawdziwy labirynt. Zaciągam się zapachem papieru i drukarskiej farby. Czy jest przyjemniejszy zapach niż ten unoszący się przy kartkowaniu książek? Może zapach kawy? Papierosów? O tak, papierosów! Seksu? Krwi?

Tak, zapach krwi jest najpiękniejszy.

Zapach seksu... Co za głupoty? Dlaczego w ogóle pomyślałam o seksie? Ze zdenerwowania? Przez tego młodzieńca o jasnych kręconych włosach? Biorę dwa głębokie wdechy, żeby się opanować i zapomnieć o nim. Czy do półki z medykamentami zajrzałam przez przypadek, a może chciałam wygrzebać coś z opakowania z maścią? Zobaczyć, ile zostało.

Znika biblioteka. Nie ma zapachu książek, ognia w kominku i obitych skórą przyjemnych foteli. Czuję tylko kurz i naftalinę w małym mieszkaniu wdowy. Klnę soczyście, jak nigdy przy ludziach. Muszę się skupić i opanować. Jeśli będę myślała o zbyt wielu rzeczach, drzwi do biblioteki pozostaną dla mnie zamknięte.

Skupiam się. Przynajmniej próbuję. Młodzieniec w ładnych loczkach był, ale już go nie ma. Różnica wieku między nami wynosi zresztą jakieś sto trzydzieści lat. Akurat ten argument do mnie nie przemawia. Mam się speszyć? Zawstydzić? Zamykam oczy i próbuję o nim zapomnieć.

Trochę maści jeszcze zostało. Na czarną godzinę. Zimmermann powtarzał, że mam z niej korzystać tylko w sytuacjach zagrażających życiu i bezpieczeństwu. Nie po to, żeby zapewnić sobie przyjemności i rozrywkę. Odpowiedziałam, że jak najbardziej, biorąc największe opakowanie. A on mi uwierzył. Uczony, a głupi.

Wracam do biblioteki. Nie jestem tam sama, korytarze zapełniają się postaciami, ale na razie je ignoruję. Półki z książkami sięgają...

To sprawdziłam ten gaz czy nie?

Sprawdziłam.

Regały z książkami sięgają od podłogi do sufitu ginącego w mroku. Ogień w kominku podskakuje wesoło. Dotykam pierwszego fotela i odcisk palca zostaje na obiciu. Jest jeszcze szklany stolik, na którym stoi koszyk z jabłkami. Jednego jabłka brakuje.

Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Nie lubię tego zdania. Brzmi jak zaklęcie, ściągające nieszczęście, ale robię wyjątek.

Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, powtarzam.

Niewiele z tego wszystkiego rozumiesz, prawda? Zaraz odpowiem na twoje najpilniejsze pytania. Nie będziesz zadowolony z tego, co usłyszysz. Odpowiedzi zrodzą kolejne pytania. Na nie również postaram się odpowiedzieć. Mamy czas.

Rozsiadam się wygodnie w fotelu. Chwytam jedno jabłko z miski i przyglądam mu się. Pomysł z jabłkami był bardzo dobry. Zaczynam się śmiać. Śmieję się głośno i długo.

Ja jestem mądra, a inni są głupi, mówię. To zdanie akurat wypowiadam sobie kilkukrotnie codziennie przez całe życie, więc nie spodziewam się żadnego nieszczęścia.

Cisnę jabłkiem w ogień. Mój śmiech tylko narasta.

Zaczynamy? Zaczynamy.

2

Na początku musimy coś ustalić: nie żyjesz od przeszło siedemdziesięciu lat. Z twojego prawdziwego ciała pozostały tylko kości. Nie ma już nawet robaków. Wszystko, co żywe – i widoczne gołym okiem – zostawiło cię w spokoju. Nie mówię tego, żeby cię przestraszyć. Stwierdzam tylko fakty. Oprócz kości są pewnie jeszcze strzępy ubrań, guziki i buty. Te ostatnie mogli zabrać ci przed pochowaniem. Miałeś porządne lakierki od warszawskiego szewca Sikory. Skoro ja to zauważyłam, to chłopcy, którzy ciemną nocą jechali pochować cię w lesie, również to zauważyli. Przyjrzeli się najpewniej także guzikom. Więc pewna jestem tylko kości i szmat.

Wszystko to sobie teraz wyobrażasz, prawda? Niepotrzebnie. Tamto ciało, kiedy wrzucono je do płytkiego grobu, miało z tobą niewiele wspólnego. Wszystkie twoje myśli i wspomnienia były już częścią mnie. Ukradłam je wbrew twojej woli, pijąc twoją krew. Wielokrotnie wcześniej wysysałam z ludzi wspomnienia, ale po raz pierwszy zapragnęłam poznać czyjąś całą przeszłość. Wymagało to wielu dni czy wręcz tygodni, które spędziliśmy razem w mrocznych kazamatach ministerstwa. Czy przejęłam całą twoją pamięć? Wydaje mi się, że tak. Ale jest jedno ale. Zawsze jest jakieś ale.

Zaraz do tego wrócimy. Chciałabym, żebyśmy na początku wyjaśnili sobie kilka rzeczy, potem będzie łatwiej. Odkąd stałeś się częścią mnie, podejrzewam, że żyjesz we mnie, a nawet zachowałeś pewną niezależność. To bardzo dziwne uczucie. Jakby w tyle głowy mieć półki z książkami, na których ktoś czasami przekłada tytuły... Nie, wtedy byłabym pewna twojej obecności. Raczej jakby ktoś przekładał zakładki w dawno nieczytanych książkach, zaginał pożółkłe kartki lub zostawiał ślady na niewielkiej warstwie kurzu. To mogła być mysz. Ale podejrzewam, że to ty.

Nie wiem, jak daleko sięga twoja niezależność. Myślę, że możemy ze sobą rozmawiać, choć dotychczas nie odezwałeś się słowem. Chcę, żebyś w końcu przemówił. Nawet nie musisz się odzywać. Wystarczy, że się zdenerwujesz. W tyle mojej głowy jest największa biblioteka świata – zgromadziłam pamięć wielu osób – ale jeśli w złości trącisz choć jedną książkę, znajdę cię. Nie osobiście, zrobi to grupa wściekłych bibliotekarek, które na moje żądanie nieustannie przeszukują korytarze mojej pamięci.

Tak to sobie wyobrażam. Chude bibliotekarki z lampkami naftowymi w dłoniach nieustannie przemierzają ciemne aleje Biblioteki Pamięci. Wszystkie mają grube rogowe okulary, oczy szerokości szpilki, włosy spięte w kok, a ich długie suknie nasiąknięte zapachami naftaliny, starych ksiąg i kurzu suną po podłodze z cichym szelestem. Jedna bibliotekarka nie różni się od drugiej. Druga od trzeciej, a trzecia od setnej. Tak wyglądają, bo tak chciałam, żeby wyglądały. Wszystko w mojej głowie wygląda tak, jak chcę. Ty jesteś jedyną niewiadomą.

Bibliotekarki miały swój pierwowzór. Była to pewna nauczycielka języka polskiego, która sprawiła, że zapomniałam mowy wyniesionej z domu. Nauczycielka była okrutna, bezwzględna i głupia. Ale skuteczna, za co jestem jej dziś bardzo wdzięczna. Dziś mówię i myślę po polsku. Mowa, którą szeptała mi do ucha matulka, prosząc, żebym wszystko zapamiętała, przepadła. I dobrze. Gdybym dzisiaj mówiła językiem prawie wymarłym, byłby problem. Czasem zdarza mi się nazwać inaczej jakiegoś ptaka lub drzewo. Wtedy przypominam sobie swoją nauczycielkę i zaraz się poprawiam. Żeby nie bolało. Dłoń, ręka, pupa. Całe ciało.

Myślisz, że to głupie? Wyobrażać sobie bibliotekę pełną wspomnień. Książki z napisami na obwolutach: człowiek X, spacer po parku, godzina i data. Człowiek Y, trudna rozmowa z szefem, godzina i data. Półki z książkami są wysokie, sięgają ginącego w mroku sufitu. Żeby sięgnąć po niektóre tytuły, trzeba wspiąć się po wysokich drabinach. Wszystko mam przemyślane i zaplanowane. Tylko ty jesteś tajemnicą? Jesteś tam? Jaką masz formę? Reagujesz na swoje imię?

Myślisz, że w moim wieku nie wypada bawić się wyobraźnią, Jakubie? Może. Ale ja mam sto pięćdziesiąt lat, a ty nie żyjesz od siedemdziesięciu. Nie czas na rozmowę o tym, co wypada, a co nie.

Teraz mam zamknięte oczy i jestem w Bibliotece Pamięci. Mogę otworzyć oczy, pójść do łazienki, kuchni czy po prostu przejść się po korytarzu mojego małego mieszkania. Czy biblioteka przetrwa? Tak, sprawdziłam. Mogę wychodzić i wracać. Posypie się trochę pyłu z sufitu, zadrżą półki, ale wszystko pozostanie na miejscu. Sprawdziłam wiele razy. Jak się domyślasz, mam teraz dużo wolnego czasu.

Dalej myślisz, że to głupie? Pewnie tak. Pewnie nazwałbyś mnie wariatką. Nie znoszę tego słowa. Jest jak splunięcie. Wiele razy obrażano mnie w ten sposób. Publicznie. Prosto w oczy. Za plecami. Za pomocą słów, atramentu czy wycinków z gazet. Ale nie jestem wariatką. Jestem starą wampirzycą, która dobrze wie, co robi.

Milczysz. Nie znoszę twojego milczenia.

Przypominamy stare małżeństwo. Kiedy włączam komputer, bo muszę wysłać wiadomość, lecz po kilku nieudanych próbach zastygam z bezradności – śmiejesz się. Wiem to. Kiedy próbuję na poczcie wysłać telegram, ale kobieta w okienku tłumaczy mi, że poczta nie oferuje takiej usługi od wielu lat, wyobrażam sobie twój paskudny uśmiech. Wreszcie, kiedy zabrudzam krwią kuchenny obrus, czuję twój wstręt. Tłumaczę się, że to tylko świńska krew, prawdziwej, ludzkiej, nie piłam od bardzo dawna. Zawstydzona zabieram się do pospiesznego sprzątania. Myję obrus, podłogę i zlew, by pozbyć się wszystkich czerwonych odprysków. Nie spoglądam w lustro, bo jest mi głupio. A gdy już spoglądam, dostrzegam ślady krwi we własnym odbiciu. Wszystko przez ciebie.

Kiedy moje stupięćdziesięcioletnie kolana upadają na chodnik, schody czy śliskie łazienkowe płytki, wyczekujesz. Masz nadzieję, że już nie wstanę. Ale ja zawsze wstaję.

Kiedy... Chrzań się, Jakubie.

W ten sposób minęło nam siedemdziesiąt lat. W milczeniu i w narastającej wzajemnej wrogości. Jak mówiłam: stare małżeństwo. Właściwie to siedemdziesiąt jeden i pół roku. Ja to wiem. Sądzę, że ty nawet nie liczysz. Dobrze, że nie mamy dzieci.

Milczysz. Nie znoszę twojego milczenia.

A ja jestem rozmowna i chętnie odpowiedziałabym na różne pytania. Od czasu twojej śmierci świat poszedł naprzód. Mógłbyś zapytać o wszystko, o nowinki techniczne, literaturę i zmiany polityczne na świecie. Ale wiem, o co byś pytał. Gdzie cię pochowali? Gdzieś. Czy kiedyś tam byłam? Nie, niby dlaczego. Czy tych, którzy cię pochowali, spotkała kara? Nie. Czy mieli wyrzuty sumienia? Nie wiem, za późno już, żeby zapytać. Czy osoba, która cię zabiła, poniosła za to karę? Czy została jakkolwiek ukarana? Żyję sto pięćdziesiąt lat, a tylko raz dostałam mandat, gdy na oczach policjanta przeszłam przez ulicę na czerwonym świetle. Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje? Podejrzewam, że nie.

Wolałabym, żebyś pytał o inne rzeczy. O podbój kosmosu, o auta, które jeżdżą tak szybko, że ich nie widać, o medycynę, której postęp sprawił, że ludzie przestali na co dzień myśleć o bólu i śmierci. O tych kilka dobrych książek, które napisano, kiedy ciebie zabrakło. Powstało też morze złej literatury, ale kilka książek jest naprawdę świetnych. Żal, że nie mogłeś ich przeczytać.

Ty i tak pytałbyś tylko o swoją śmierć.

Jak to możliwe, że przejmuję czyjąś pamięć? Myślę, że najlepsza odpowiedź to magia. Nie znam lepszego słowa. Ale ta magia nie ma nic wspólnego z wyciąganiem królika z kapelusza. Potrafię zgasić świeczkę, nie wypuszczając powietrza z ust. Mogę sprawić, że w całym bloku mieszkalnym zgaśnie światło. Klaszczę, światło jest, klaszczę, światła nie ma. Wezwanego do awarii elektryka mogę w ten sposób doprowadzić do rozstroju nerwowego. Można to jeszcze porównać do królika wyciągniętego z kapelusza. Ale potrafię też sprawić, że dwa jadące z naprzeciwka samochody zderzą się ze sobą. Czasem wypatruję kierowców bez zapiętych pasów. Wystarczy, że tylko pomyślę o zderzeniu, a ono następuje. A potem rodzina nieroztropnego kierowcy pogrąża się w żałobie. Ten królik wyjęty z kapelusza mało już kogo śmieszy. Potrafię sprawić, że spadnie zawieszony szyld, obluzuje się cegłówka ze starego balkonu albo kubek z gorącą kawą wyleje się na dłoń eleganckiej kobiety patrzącej na mnie z wyższością. Bywam złośliwa. A gdy jestem w wyjątkowo złym humorze, a obok przechodzi kobieta z dzieckiem śpiącym w wózeczku, potrafię sprawić, że... nieważne. Jak powiedziałam, bywam zazd... złośliwa.

Jak widzisz, lubię mówić. Szkoda, że o nic nie pytasz.

Ale teraz porozmawiamy – musimy.

Jestem starą wampirzycą. Żyję już bardzo długo i coraz bardziej obawiam się śmierci. Nawet wampiry umierają, choć rzadko z powodu przebicia serca osinowym kołkiem. Częściej wskutek nieszczęśliwych wypadków czy chorób, które wolniej, bo wolniej, ale niszczą nasze ciała, z upływem czasu coraz słabsze i kruchsze. Zastanawiam się, czy jest coś po drugiej stronie. Czy śmierć to ostateczny koniec? Mam nadzieję, że tak. Żadna religia tego świata nie ma mi nic do zaoferowania. I dlatego potrzebuję ciebie. Razem możemy żyć wiecznie. Nie lubię tego słowa, ale zrobię wyjątek. Powtórzę: wieczność. Pomyśl o tym. Żeby to osiągnąć, muszę poznać twoje najważniejsze wspomnienie, właściwie tylko jego brakujący fragment. Szukam go od wielu lat bez powodzenia. Od blisko siedemdziesięciu dwóch lat. Praktycznie każdego dnia.

Zabrałeś ten fragment ze sobą do grobu. Ukryłeś go przede mną. Zachowujesz się jak ten Gollum z Władcy Pierścieni. Książki nigdy nie czytałam, choć urodziłam się jeszcze przed pisarzem, który ją napisał. Ty w ogóle nie miałeś okazji przeczytać Tolkiena. Po co mówię takie rzeczy? Opowiadam rzeczy niemądre, bo znów zaczynam się denerwować.

Gdy umierałeś, zrobiłam wszystko, by przejąć twoje wspomnienia. Moja biblioteka pełna jest książek z napisem Jakub Korngold na obwolucie. Piętrzą się na wszystkich półkach. Ale nie ma tej księgi, której najbardziej potrzebuję. Dlaczego nie chcesz mi dać wspomnienia z nieświeskiej wieży?

Zastanawiasz się, co w tym wspomnieniu takiego ważnego? Jak ono może zapewnić nam nieśmiertelność? To już moje zmartwienie. Nie zastanawiaj się. To tylko jedna scena, właściwie jej fragment. Daj mi ją! Teraz!

Cisza. Tylko szelest sukni bibliotekarek, które, gdy się denerwuję, zaczynają kręcić się w miejscu. Jak zepsuta zabawka. Złościsz mnie. Zmieniam zdanie! Wcale nie żałuję, że powiedziałam o rozkładzie twojego ciała. Jak się dłużej zastanowić, chłopcy zapewne zakopali cię w bardzo płytkim grobie. Padał deszcz, osuwała się ziemia, a łopaty grzęzły w plątaninie korzeni. Mieli rozkaz zakopać cię głęboko, ale to byli jeszcze chłopcy, nieposłuszni. Najpewniej byli już pijani. Ukryli cię byle jak, przykryli gałęziami i piaskiem. Z łatwością wywęszyły cię dzikie zwierzęta. Wyciągnęły i zaniosły...

Milczysz. Trudno. I tak wszystko z ciebie wyciągnę.

Uspokajam się.

Jestem już spokojna.

Wydaję polecenie bibliotekarkom. Każę im szukać ciebie do skutku. W końcu znajdą cię, okrążą. Zabiorą twój skarb. Pewnie myślisz: tyle razy udawało mi się ukryć, podobnie będzie tym razem. Zdziwisz się. Jak cię złapię? Już mówiłam, zdenerwuję cię. Obejrzę raz jeszcze twoje wspomnienia. Wszystko będę komentowała. Zirytuję cię, przestraszę lub wścieknę. W końcu nie wytrzymasz, odezwiesz się.

Nie powinnam zdradzać swojego planu?

Nie powiedziałam ci wszystkiego.

Gotowy? Zacznę od pierwszego wspomnienia, jakie poznałam. Od sceny w nieświeskim zamku Radziwiłłów. I jeśli znajdę to, czego szukam, tam też skończę.

Gotowy? Wychodzę z Biblioteki Pamięci. Nie zamierzam w niej przebywać dłużej niż to konieczne. Dlaczego ją stworzyłam? Przez kilka ostatnich lat codziennie wyobrażałam sobie bibliotekę, dbałam o detale, uczyłam się zapamiętywać zmyślone rzeczy. Przyświecał mi jeden cel: ściągnąć tam ciebie. I udało się. Wpadłeś w przygotowaną pułapkę. Czuję twoją obecność gdzieś między półkami. A teraz najważniejsze, posłuchaj. Wyjścia pilnują bibliotekarki. Ja mogę wyjść, ty nie.

Ile wytrzymasz? Pewnie długo. W tym czasie przypomnę ci sceny, o których wolałbyś zapomnieć. Będziesz mnie słyszał. W Bibliotece Pamięci nie sposób uciec od mojego głosu. W końcu nie wytrzymasz. Wyjdziesz z jednej z wąskich alejek i krzykniesz: tu jestem.

Taki jest plan. Pewne rzeczy powiedziałam dwukrotnie, bo choć za życia byłeś bystry i spostrzegawczy, to jednak byłeś mężczyzną. Więc lepiej było powtórzyć.

Pewnie myślisz, że jestem wariatką. Chciałabym powiedzieć, że wszyscy, którzy nazywali mnie wariatką, też byli mężczyznami, ale to nieprawda. Ostatnio, gdy siedziałam w parku, podeszła do mnie paniusia z wózkiem dziecięcym i zażądała, żebym opuściła okolice placu zabaw. Pomachała mi ręką przed oczyma i pstryknęła palcami. Zagroziła, że zadzwoni po policję. A ja siedziałam dalej nieruchomo i stawiałam w Bibliotece Pamięci kolejne półki i pułapki. Są tam pułapki. Ostrzegam cię.

– Wariatko, idź stąd, bo zawołam policję! – krzyknęła kobieta prosto w moją twarz.

A ja tylko spojrzałam na jej małe dziecko zawinięte w bielusie śpioszki i kocyk. I nie przyjechała policja, ale pogotowie. I nie do mnie, lecz właśnie do niej, bo... nieważne.

Zacznijmy.

3

Ukryłeś się na szczycie wieży. Widziałeś z jednej strony zaśnieżony dziedziniec, a z drugiej ciemniejący, martwy las. Świat wyglądał, jakby wyszedł spod pędzla malarza północnych krajobrazów. Stalowe i puste niebo. Drzewa uginające się pod ciężarem śniegu. Ale na dole, pod zamkiem, wszystko wyglądało inaczej. Widziałeś nieruchome ciała, a śnieg barwił się na czerwono od przelanej krwi. Potyczka? Bitwa? Coś innego, gorszego. Dostrzegłeś ruch. Ktoś przeżył, wspierając się na łokciach, próbował dopełznąć do lasu.

Na wieżę prowadziły wąskie, spiralne schody. Każdy stopień przedstawiał się długim trzeszczącym imieniem. Na dole zastawiłeś pułapkę, której nauczył cię Zweig. Pułapka niewiele pomoże, ale spowolni bestię. Będziesz wiedział, kiedy nadejdzie. Przynajmniej taką miałeś nadzieję.

To było pierwsze twoje wspomnienie, jakie poznałam. Opuszczony zamek, ciemniejące niebo i ukrywająca się gdzieś bestia. Martwi ludzie. Strach. Ponownie spojrzałeś na surowy krajobraz. Słońce przykryte woalką z popołudniowej mgły przybrało barwę zimnego fioletu. Schowało się już za czubkami wysokich świerków i opadało coraz niżej. Obsypane śniegiem gałęzie były nieruchome, a z głębi lasu wylewał się półmrok. Tylko rosyjski malarz Isaak Lewitan mógłby należycie oddać ten widok za pomocą pędzla ściśniętego w zmarzniętej dłoni. Ty nie widziałeś w tym żadnego piękna. Bałeś się nadchodzącej ciemności, tego, co się z niej wyłoni. A raczej wybiegnie. I to bardzo szybko.

Rosyjski malarz Lewitan albo Fin Gallen-Kallela. Chwalę się.

Łatwo mi to mówić. Leżę bezpieczna w łóżku. Jest mi ciepło, niewygodnie i nudno. Przed chwilą opuściłam Bibliotekę Pamięci, a jedna z bibliotekarek przyniosła mi wspomnienie, które teraz oglądam. Słyszę namolną muchę latającą pod sufitem i ciche buczenie lodówki w kuchni. Nikt teraz nie nazwie mnie wariatką, choć w nocnej szafce przechowuję listy, w których tak mnie nazwano. Nie myślę o tych listach. Wspominam.

Bałeś się. Słyszałeś ogłuszające uderzenia własnego serca, pompującego krew, która w każdej chwili mogła rozlać się i wsiąknąć w śnieg na dole lub wprost na mury nieświeskiego zamku. Może powinna? Czy ci wszyscy nieszczęśnicy nie przelali krwi z twojego powodu? Odsunąłeś się do okien. Na szczycie wieży znajdowała się biblioteka rodziny Radziwiłłów. Księgozbiór wcale nie był okazały, większość półek stała pusta. Zostały powieści, notatki, rodzinne dokumenty i kilka encyklopedii, którymi od lat interesowały się tylko mole. Księgi ważniejsze i cenniejsze wywieziono już dawno w bezpieczniejsze miejsce. Jeśli gdziekolwiek takowe jeszcze istniało.

Znów wyjrzałeś na zewnątrz. Czy miałeś nadzieję na ratunek? Wierzyłeś, że niecelne wystrzały z broni, które poniosły się echem po okolicy, zaalarmują mieszkańców pobliskiego Nieświeża i sprowadzą pomoc? Nie, nie miałeś złudzeń. Dziś, w moim teraz, słysząc wystrzał z broni, ktoś na pewno chwyciłby za telefon komórkowy i zadzwonił po policję. W twoich czasach ludzie chowali się w domostwach. Przyjdą, owszem, następnego dnia, gdy będzie po wszystkim. Będą się skradać, z widłami i grabiami. Zabiorą to, na co nie zwracały uwagi wrony. W pozostawionych trupach każdy znajdzie coś dla siebie – ludzie i zwierzęta. Oczywiście nie wiem, czy tak było w tym przypadku, ale sądzę, że tak. Pewne rzeczy są niezmienne.

Wiedziałeś, że nie masz szans na ratunek z zewnątrz.

Śledziłeś krawędź lasu – słusznie. Nie dostrzegłeś wampirzycy ukrytej między drzewami, ale ja tak. Ranny człowiek nie ustawał w swoim wysiłku, choć przepełzł zaledwie kilka metrów, zostawiając za sobą wyraźny ślad krwi. Człowiek? Tylko tyle? Przecież znałeś jego imię.

Muszę przerwać raz jeszcze. Chcę, żebyś zrozumiał, czym jest pamięć. To ważne, Jakubie. Ludzką pamięć można porównać do taśmy filmowej. Zaczyna się w chwili narodzin i rwie wraz ze śmiercią mózgu. Zapewne uśmiechasz się pod nosem i myślisz, że opowiadam rzeczy powszechnie wiadome. Więc teraz słuchaj uważniej. Pamięci wszystko jest obojętne. Ona tylko nawija się na metafizyczną szpulę. Nigdy nie przyspiesza ani nie zwalnia. Żadne wydarzenie nie ma dla niej szczególnego znaczenia. Gdy człowiekowi wydaje się, że sięga po jakieś wspomnienie z przeszłości, tak naprawdę dostaje tylko marną kopię. Wspomnienia przechodzą metamorfozę. Wyobrażamy sobie, jak dana scena wyglądała, niż rzeczywiście do niej wracamy. Mózg jest cwany i przebiegły. Dba o dobre samopoczucie człowieka. Prawdziwa pamięć niczego nie fałszuje i, co najważniejsze, zapisuje się w niej dosłownie wszystko. Każdą rzecz, jaką w życiu widziałeś i jakiej doświadczyłeś. Wszystko to przepadłoby wraz z twoją śmiercią, gdyby nie ja. Nie dziękuj.

Zapytasz, po co ten przydługi wykład? Ty, Jakubie, z pobytu na szczycie wieży zapamiętałeś strach. A ja, poznając twoją pamięć, zauważyłam znacznie więcej. Bo czy zajęty wypatrywaniem bestii dostrzegłeś, że nie wszystkie ciała na dole były pozbawione życia? Nie mówię o tym nieszczęśniku, który próbował doczołgać się do lasu. Byli inni. Nie mogli się ruszać, bo bestia okaleczyła ich znacznie bardziej. Zostawiła ich sobie na później. Część ludzi jęczała cicho z bólu. Część modliła się, ładnie, powoli, nie gubiąc wersów. Nikt nie wzywał Boga na pomoc. Wiedzieli, że nawet on nie uchroni ich od bestii. Jeszcze cicho padały żeńskie imiona, zapewne przyjaciółek, żon lub kochanek. Niektórzy wołali matki, by ich przytuliły. Tych ostatnich było mi nawet szkoda.

Wracam do teraźniejszości. Do mojego bezpiecznego schronienia i najgrubszej muchy świata uderzającej w szybę. Widzę dwie muchy. Dwie czy trzy. Będę czasem przerywała wspomnienia, ponieważ bezpieczeństwo jest bardzo ważne. Muszę dbać o tak wiele rzeczy! Jeżeli much będzie za dużo, będę musiała się dowiedzieć dlaczego? Skąd się wzięły? Jaki zapach ściągnął je do mieszkania? Kilka much to nie problem, ale rzecz warta zapamiętania. Wszystko inne wydaje się na razie w porządku. Mogę wrócić do Nieświeża.

A nie, jeszcze jedno. Wiem, co chcesz powiedzieć. Skoro pamięć przypomina nagrany film, to dlaczego w Bibliotece Pamięci są książki, a nie tysiące rolek taśmy? Odpowiedź jest prosta: gdyby leżały taśmy, nie wszedłbyś do środka. Pochodzisz z pierwszej połowy dwudziestego wieku i jednym z bezpieczniejszych i przyjemniejszych dla ciebie miejsc była biblioteka. Gdybyś pochodził z początków dwudziestego pierwszego wieku, wyobraziłabym sobie jakąś jasną przestrzeń ozdobioną roślinnością. Z ukrytych głośników dobywałaby się relaksująca muzyka. Młoda atrakcyjna dziewczyna zaprosiłaby cię do środka. Nie jest trudno wyobrazić sobie młodą atrakcyjną dziewczynę. Trudniej jest czasami wyobrazić sobie chmurę na niebie. Pośrodku pomieszczenia stałyby komputery z zapisanymi na dyskach wspomnieniami. Czym są komputery? Kiedy indziej ci opowiem. Ważne, że o wszystkim pomyślałam. Wracam.

Patrzyłeś na rannego, który pełzał w stronę lasu. Podziwiałeś jego upór. Nie rozumiałeś, dlaczego wybrał las. Lepiej było ukryć się w zamku. Tak jak ty. Nie zauważyłeś, że krew, którą nieszczęśnik zostawiał za sobą, wypływała z jego twarzy i zasłaniała mu pole widzenia. Na tym powinnam poprzestać. Ale postanowiłam być z tobą zupełnie szczera. Posłuchaj, jak było naprawdę: szpony bestii pozbawiły nieszczęśnika oczu. Z pustych zakrwawionych oczodołów ludzki mózg nie jest wstanie stworzyć żadnego obrazu. Człowiek pełzł przed siebie. Nie wiedział gdzie.

Ja widzę wszystko – to jest dar, a czasem przekleństwo.

Chciałeś zbiec na dół i uratować nieszczęśnika. Gdybyś to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej. Zginąłbyś pod zamkiem. Nie złapałabym cię pół roku później i nie przesłuchiwała w mrocznych kazamatach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Nie poznałabym twojej historii. Dla mnie byłaby to duża strata, bo dzięki temu, że cię spotkałam, żyjesz w mojej pamięci już przeszło siedemdziesiąt lat. Na starość urozmaicasz mi życie. Jeszcze możesz się przydać – jeśli dasz mi to, czego szukam.

Ostatecznie nie ruszyłeś się. Zostałeś na szczycie wieży, która była jednocześnie miejscem ukrycia i pułapką.

Na dziedziniec zaglądałeś rzadziej. Tam również leżeli martwi. Zlatywały się pierwsze wrony. Ptaszyska spacerowały dookoła ciał, nie bały się, jakby przywykły do widoku trupów. Były to czasy, gdy ludzkie mięso wróciło do jadłospisu wielu zwierząt.

Gdy znów wyjrzałeś na zewnątrz zamku, uciekinier przestał się poruszać.

– Żegnaj – wyszeptałeś.

Pozostali leżący na dole nie zwrócili uwagi na śmierć kolegi. Każdy umierający zajęty był sobą. Ale pojękiwań i modłów było coraz mniej. Głosy słabły. Przyjrzałeś się nieszczęśnikom. Zrozumiałeś, że bestia zawsze atakuje w pierwszej kolejności twarz. Jej długie szpony szukają oczu i najczęściej je znajdują. Przecinają też nosy, policzki, szyję. Potem bestia porzuca bezbronną i zdezorientowaną ofiarę niczym dziecko starą szmacianą lalkę.

– Sprytna jesteś, wampirzyco – szepnąłeś.

Niedobrze. Miałeś nadzieję, że w jej działaniu nie ma schematu, ale on był. Dziwiłeś się, dlaczego nie piła krwi. Atakowała, raniła i odsuwała się w cień. Ofiara wykrwawiała się. Krew wsiąkała w ziemię, śnieg, ubrania, cokolwiek. Bestia zaspokoiła już głód? Wątpiłeś. A może z posiłkiem czekała na ciebie? Może ty miałeś być daniem głównym?

Zweig powtarzał, że wampiry po przemianie nie myślą racjonalnie. Atakują, kiedy tylko nadarzy się okazja. Ale Zweiga już nie było. A bestia cierpliwie stojąca za pniem drzewa różniła się od innych wampirów.

Zakrakała wrona, podskoczyłeś przestraszony. Uspokoiłabym cię i powiedziała, że to tylko wrona. Wrony czasem kraczą. Niestety, mnie tam nigdy nie było.

Marzłeś. Słońce dawało tyle ciepła co Księżyc w pełni. Byłeś warszawiakiem przez pięć miesięcy w roku przywykłym do zimna, ale dopiero w lasach odległego Polesia zrozumiałeś, czym jest mróz przenikający przez kamienne ściany, do ludzkich płuc, kości i serca. Widziałeś każdy swój oddech. Żeby się ogrzać, musiałeś rozpalić ognisko. Zdecydowałeś się podpalić powieść Mniszkówny Trędowata. Słuszny wybór, postąpiłabym podobnie. Potarłeś siniejące dłonie i otoczyłeś nimi wątły płomień. Ogień był zbyt mały, musiałeś coś dorzucić. Kolejne na półce były modlitewniki i tomy poezji. Cóż za trudny wybór!

Wyglądałeś przez wszystkie okna. Nie dostrzegłeś wampirzycy, nie winię cię. Patrzyła na ciebie pustymi, martwymi oczami. Wielkie szpony kładła na pniu drzewa i delikatnie zdrapywała korę. Własne ciało musiało ją swędzieć i boleć. Ale nie ruszyła się z miejsca. Wyczekiwała zupełnych ciemności. Gdybym mogła, ostrzegłabym cię. Ale, jak już mówiłam, mnie tam nie było.

W końcu odszedłeś od okien. Popatrzyłeś w płomień i pozwoliłeś sobie na swobodny przepływ myśli. Dla mnie był to chaos, z którego niewiele zrozumiałam. Nagle podjąłeś jakąś decyzję. Poszukałeś papieru. Miałeś przy sobie wieczne pióro, pozłacany Parker Duofold, prezent od Heleny. Przez krótką chwilę pomyślałeś o żonie. Zawładnęły tobą uczucia, których nie rozumiałam. Miłość? Może. Żyję sto pięćdziesiąt lat, ale miłości nie doświadczyłam. Pożądania – tak. Zauroczenia może. Miłości nie.

Napisałeś: „Nazywam się Jakub Korngold. Gdybym miał umrzeć, niech ci, którzy znajdą...”.

Opuszczam to wspomnienie. Nie wracam jednak do teraźniejszości i tych kilku tłustych much uderzających w szybę. Przenoszę się do pokoju przesłuchań, gdzie poznaliśmy się i wniknęłam w twoją pamięć pierwszy raz. Często będę przeskakiwała między twoimi wspomnieniami a moimi. Czasem poinformuję cię o zmianie, a czasem nie. Zorientujesz się, Jakubie. Twoje wspomnienia – żeby były dobrze widoczne – są zapisane w książkach w czerwonych okładkach. Moje w pięknie zdobionych książkach w złotej oprawie. Ponieważ tak chciałam.

Jesteś dziecinną wariatką – taki list znalazłam kiedyś w skrzynce pocztowej. Bez adresu nadawcy, odbiorcy i znaczka pocztowego. Dziecinna wariatka, co to w ogóle znaczy?! Wyobrażasz sobie, Jakubie?

Przenosimy się. Nie ma już Nieświeża. Jest pokój przesłuchań w siedzibie bezpieki. Siedziałam na wygodnym krześle. Ty siedziałeś przywiązany, z opuszczoną głową. Twarz zasłaniały ci długie, zaniedbane włosy. Twoje krzesło pozbawione siedziska było niewygodne. Zgarnęłam ci włosy. Chciałam się upewnić, że to ty. Zabawne, bo właściwie nie wiedziałam, jak wygląda prawdziwy Jakub Korngold.

– Jakub Korngold! Niemożliwe! – pokręciłam głową.

Oczy miałeś zamknięte, drażniło cię nawet blade światło. Przez długi czas miałeś założony na głowie worek. Dotknęłam cię palcem wskazującym w ramię. Nie zareagowałeś. Ale żyłeś. Wampir może pomylić się w wielu kwestiach, ale nie w tej, czy ktoś jest martwy lub nie.

Rozkazałam ci się przedstawić. Wreszcie na mnie spojrzałeś. Nie miałeś oczu drapieżnika. Jakub Korngold z opowieści, które słyszałam, potrafił zabić wzrokiem. Te akurat opowieści były gówno warte. Wiedziałam to. Ale zrodziła się we mnie wątpliwość... To nie on, pomyślałam. Wygląd też się nie zgadzał. W zasłyszanych historiach chodziłeś zawsze w starodawnym meloniku, zapiętej koszuli i eleganckiej marynarce. W tym niewygodnym stroju biegałeś po dachach warszawskich budynków, opustoszałych cmentarzach, zapadłych wsiach czy nie wiadomo gdzie jeszcze, goniąc takich jak ja. Szybko biegałeś. Opowieści, jakie do mnie docierały, rzadko były z pierwszej ręki. A przede mną siedział zabiedzony człowieczyna, wydobyty z jakiejś nory, gdzie ukrywał się kilka tygodni, co oceniłam na podstawie wyglądu i zapachu. Nie musiałam nawet zaglądać do papierów. Opadłych i drżących ramion nie zasłaniał tweedowy garnitur z angielskiej wełny. Choć akurat garnitur mogli zabrać ludzie, którzy cię przyprowadzili. Najbardziej zmartwił mnie wzrok. Ofiary, nie łowcy.

Wytarłam swój zabrudzony błotem palec wskazujący.

– Pytałam o nazwisko. Nie każcie mi powtarzać pytania – zagrzmiałam.

Mój głos nie był nawet przesadnie zły. Ale twoje ciało zadrżało, nie mogłeś nad nim zapanować. Może drżało z zimna? Wszak było zimno jak w psiarni. Zresztą kilka pomieszczeń dalej były klatki z pasami. Rurami niósł się dźwięk groźnych pomruków i pazurów chwytających pręty klatek. Psy były głodne, zdziczałe i głośne. Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego je trzymano. Ktoś musiał je karmić. Nie dociekałam kto. W miejscu, gdzie pracowałam, nie należało zadawać zbyt wielu pytań.

Maź, jaką były pokryte twoje ubrania, a potem mój palec, roztarła się na chusteczce. Skrzywiłam się z obrzydzeniem. Gdzie ty się ukrywałeś, zastanowiłam się.

– Słyszycie pieski? Są głodne. I żywią się takimi, którzy nie odpowiadają na pytania.

Śmieszna groźba. Nie mogła przestraszyć prawdziwego Jakuba Korngolda. Ale przytaknąłeś. Przed udzieleniem odpowiedzi wziąłeś jeszcze dwa głębokie wdechy dla dodania sobie odwagi.

– Jakub Korngold – odpowiedziałeś słabym głosem.

– Kłamiecie! – krzyknęłam.

Milczałeś. Po raz pierwszy spojrzałam na twoje buty. Drogie. Nie pasowały do włóczęgi, za jakiego wzięli cię milicjanci. Spojrzałam w papiery. Funkcjonariuszom, którzy cię aresztowali, nie powiedziałeś, jak się nazywasz, co oczywiście skutkowało pierwszymi siniakami i paskudną raną na czole powstałą zapewne od uderzenia głową w krawędź drzwi samochodu. Milicjanci wiedzieli, że naniesiesz do radiowozu błota, i to ich zdenerwowało. Trafiłeś na peryferyjny posterunek, gdzie otrzymałeś kilka kolejnych ciosów i w zasadzie na tym powinno się wszystko zakończyć. Ale dalej milczałeś. Nie odpowiadałeś na podstawowe pytania. Zignorowano by kłamstwa, ale nie ten upór. Przewieziono cię do Warszawy, w moje sidła. Choć mogłeś zostać przydzielony komuś innemu. Ale trafiłeś do mnie. Przejrzałam listę rzeczy, jakie zdeponowano, kiedy przekroczyłeś próg gmachu bezpieki. Były: grzebień (cały), wieczne pióro (piszące), kilka złożonych zdjęć (stare), pasek od spodni (stan dobry) i niebezpieczny długi szpikulec niewiadomego przeznaczenia (wiek przedmiotu trudny do określenia, zakończenie ostre, posrebrzany). Zapewne nie posrebrzany, tylko cały ze srebra. Wreszcie uwierzyłam, że nazywasz się Jakub Korngold.

Dla niektórych osób byłeś legendą, wiesz o tym? Nie było to duże grono, ale dość niezwykłe. Słowo „legenda” też nie jest właściwe, bo wcale cię nie lubiliśmy. Nienawidziliśmy cię.

– Co, Jakubie, robiliście... no tam... – straciłam pewność siebie. – Pozwolisz, że od razu przejdziemy na ty. Co robiłeś w pewnym szałasie nad Wisłą? W lesie na zupełnym odludziu.

– Łowiłem ryby.

A jednak potrafiłeś odpyskować. Nie tylko mnie. Lekarz, który widział cię przede mną – moim skromnym zdaniem największy skurwiel tego świata, a ja w swoim życiu widziałam już wielu drani – powiedział, że wszystkie siniaki i odrapania na twoim ciele są efektem samookaleczania. Musiałeś go zdenerwować, i to bardzo. Polecił nie podawać ci nic do jedzenia ani picia. A ty od dawna niczego nie jadłeś i nie piłeś.

Miałam wodę. Powiedziałam, że dam ci wody, a ty podziękowałeś swoimi zaschniętymi i poranionymi ustami. Wstałam, by odnaleźć emaliowany kubek ustawiony w rogu pomieszczenia. Gmach bezpieki wzbudzał strach wśród ludzi, ale był starym budynkiem z nieszczelnym dachem. Pokoje przesłuchań mieściły się w podziemiach, ale i tak na suficie zbierała się woda, kapiąc cicho.

Niestety, dawno nie padało. Kubek był pusty. Nie moja wina. Naprawdę chciałam dobrze. Mogłam oczywiście pójść do łazienki i nalać wody. Ale ja nie robiłam takich rzeczy. Nawet gdybyś był moim kochankiem, leżelibyśmy razem w łożu i poprosiłbyś mnie o wodę, też bym ci nie przyniosła. Nawet wówczas musiałbyś poradzić sobie sam. Miałam trudny charakter.

Wróciłam, usiadłam na krześle i uśmiechnęłam się.

– Wody, proszę – wyszeptałeś.

– Chyba szczęśliwa karta opuściła cię na dobre, Jakubie – odpowiedziałam.

Bez ostrzeżenia rzuciłam się na ciebie i wgryzłam w szyję.

4

Nie wracam do nieświeskiej wieży. Wracam do teraźniejszości. Uchylam jedno oko. Są muchy. Trzy czy cztery, tyle co nic. Wyciągam rękę i dotykam nocnej szafki. W szafce schowany jest list, w którym nazwano mnie dziecinną wariatką. Są też inne listy. W jednym napisano, że zapłacę za swoje grzechy i wyrządzone krzywdy. Nie było adresu nadawcy, a na kopercie widniało jedno słowo: morderczyni. Dlaczego trzymam te wszystkie listy? Nie wiem. Chwytam przełącznik, wciskam go i zapala się nocna lampka. Zaraz ją zgaszę, bo jeszcze jest dzień. Sprawdzam tylko, czy jest prąd. Prąd musi być, bo inaczej moje zapasy krwi w lodówce zepsują się. Po jednym dniu będą do niczego. Niemożliwe? Podczas blackoutu w Szczecinie w dwa tysiące ósmym roku w całym mieście przez jeden dzień nie było prądu. Wkrótce zmarły wszystkie szczecińskie wampiry prócz mnie. Co miały zrobić? Zapolować? To byli starcy, którzy od wielu miesięcy bądź lat nie wychodzili z domu. Mogli tylko czekać na nowe zaopatrzenie, które nie przyjechało. Klub Wampirów był już wówczas organizacją słabą i nie potrafił im pomóc...

Myślę o zbyt wielu rzeczach naraz. O zapasach krwi, anonimowych listach i muchach nad głową. Odganiam od siebie wszystkie niepotrzebne myśli. Klub Wampirów już nawet nie istnieje, został rozwiązany.

Myślę o agregacie na prąd, który trzymam na strychu. Działa? Nie wiem. A jeśli nie wiem, to muszę założyć, że nie działa. Niedobrze. Gdzie jest klucz do strychu? Przecież nie mam strychu, tylko piwnicę. Nieważne. Bibliotekarki podają mi czerwoną książkę. Wracam do zaśnieżonego Nieświeża.

Przeczytałam list, który napisałeś pewien, że zaraz umrzesz. Nie warto go powtarzać, same głupoty o zaufaniu i wiecznej miłości. Słowo „wieczność” zawsze mnie bawi. Jest niepoważne. Podobnie miłość. Miłość przemija, jak wszystko. Od czytania tych głupot uratowały mnie wrony. Zerwały się z jednego drzewa, by zaraz wylądować na kolejnym. Spłoszył je ruch.

Dostrzegłeś postać wybiegającą z zamku. Ksiądz. Nie musiałam buszować w twojej głowie, by wiedzieć, że to ksiądz. Wyglądał jak ksiądz, czyli grubawy, biegł jak ksiądz, czyli nie za szybko, niezgrabnie i cały czas odwracał się za siebie. Otworzyłeś małe okno i krzyknąłeś, by wracał do zamku. Twój głos rozniósł się po pustej okolicy. Ksiądz odwrócił się, potknął i stracił równowagę. Upadł. Wtedy z lasu wyszła ona. W końcu ją dostrzegłeś. Zaatakowała natychmiast, bez ostrzeżenia. Trzema susami pokonała dwadzieścia metrów dzielące ją od kolejnej ofiary. Pazurami przecięła twarz nieszczęśnika, który nie zdążył nawet zasłonić się rękoma.

Nie zamknąłeś oczu. Nie krzyknąłeś. Nawet nie odwróciłeś wzroku. Serce biło ci szybko, ale równomiernie.

Byłam pewna, że po tym szybkim ataku bestia odskoczy na bok, ale wyraźnie zgłodniała, ukrywając się w lesie. Bardzo zgłodniała, śnieg nie zdążył zabarwić się na czerwono. Twój żołądek skurczył się, ale nie cofnąłeś się o krok. Patrzyłeś jakby za karę.

Bestia. Nawet nie myślałeś o niej jak o bestii. Jakby z jej dłoni nie wyrosły długie, czerniejące szpony. Jakby jej grzbietu nie pokryła mokra, wilgotna szczecina. Straszyły wystające zęby zatopione we krwi. I puste oczy, które zaraz zaczną szukać kolejnej ofiary.

Moim zdaniem wyglądała strasznie, a ja już niejedno w życiu widziałam.

Ty wciąż potrafiłeś dostrzec jej ludzką formę. Widziałeś w niej jednocześnie bestię i człowieka. Nie współczułeś jej, bo ze współczuciem nie miało to nic wspólnego. Aby zrozumieć, co naprawdę czułeś, musiałam przejść z tobą długą drogę, która zaczęła się wówczas, na szczycie wieży nieświeskiego zamku i jednocześnie gdzie indziej, w małym, obskurnym pokoju przesłuchań, śmierdzącym wilgocią i nieczystościami, gdzie związałam cię i pierwszy raz wnikałam w twoją pamięć.

Bestia zaspokoiła głód, co wcale nie było dobrą wiadomością. Bestia, potwór, upiorzyca, wampirzyca. Jak zwał, tak zwał. Niepotrzebnie krzyczałeś w stronę księdza, by zawrócił, bo było wiadomo, że dobrej rady nie posłucha. Gdyby słuchał dobrych rad, nie zostałby księdzem. Choć trzeba przyznać, że nie miał czasu zareagować. Bestia była naprawdę szybka.

Krew spływała z jej paszczy. Z góry widziałeś kolejną rozrastającą się czerwoną plamę. Niczym kleksy na białej kartce. Ale ksiądz jeszcze żył, co zakrawało na cud. Ksiądz jak to ksiądz, pewnie całe życie modlił się o cud, ale inny. O dziwo, teraz nie modlił się wcale. Może się namodlił. Próbował porozumieć się z tobą. Kilkukrotnie wymówił twoje imię. A potem wypowiedział jedno krótkie zdanie: „Jakubie, przeżyj”.

Bestia spojrzała na szczyt wieży i obnażyła ociekające krwią zęby. Pobiegła w bok. Ruszyłeś za nią do sąsiedniego okna, a potem kolejnego, ale straciłeś ją z oczu. Ukryła się i pozostała ostrożna. Zakląłeś, słusznie.

Usłyszałeś głośne krakanie wron i trzepot dziesiątek skrzydeł. Ptaszyska utworzyły nad zamkiem wielką chmurę. Zawyły wilki. Przybyły na zawołanie bestii. Wybiegły z lasu ze wszystkich stron, nie zatrzymały się nawet przy trupach. W zapadającym zmierzchu przypominały przesuwające się cienie. Próbowałeś je policzyć, ale zrezygnowałeś. Zwolniły przy otwartej bramie, ale zaraz potem znów przyspieszyły. Warczały, skomlały i głośno dyszały, przemierzając kolejne puste komnaty zamku. Słyszałeś ich pazury drapiące o posadzkę na dole i drzwi do wieży. Nie rozumiałeś nic z wilczego warczenia, ale ja tak. Chciały cię dorwać, rozszarpać, pożreć. Czuły twój zapach, ale nie mogły cię dosięgnąć, co potęgowało ich dziką wściekłość. Byłeś ostatnim żywym człowiekiem w tym przeklętym zamczysku. Bestia, wilki i wrony polowały już tylko na ciebie. Nie miałeś szans ujść stamtąd z życiem.

Znów poszukałam twojego serca. Myślałam, że jak szalone będzie pompować krew do twojego mózgu. Spanikujesz. Upadniesz. Ale twoje serce uspokoiło się jeszcze bardziej. Byłeś Jakubem Korngoldem.

O czym myślałeś? Pamiętam to bardzo dobrze. Wszystko pamiętam. O żonie Helenie i synu. O nauczycielu Zweigu. Nie modliłeś się. Zresztą przed chwilą spaliłeś wszystkie modlitewniki, a nie nadpaliłeś ani jednego tomiku wierszy, co mówiło o tobie całkiem sporo.

Zadawałeś sobie pytania. Czy w życiu zrobiłeś wszystko, co powinieneś? Zaprzeczyłeś. Wszyscy zaprzeczali. Czy zachowywałeś się przyzwoicie, jak przystało na porządnego człowieka? Czy zachowywałeś się jak dżentelmen? Głupie pytanie, ale naprawdę zadałeś je. Nie wiedziałeś, co odpowiedzieć. Swego czasu uchodziłeś za prawdziwego dżentelmena. Ale później, gdy zostałeś łowcą wampirów, twoje dobre maniery zdały się na nic. Mogłeś je schować do butonierki, w której nie było już kolorowej chusteczki, zużyłeś ją dawno, wycierając z siebie krew pierwszej ofiary, którą zabiłeś. Cholerny dżentelmen.

Nie wiem, kogo bardziej nie znoszę. Dżentelmenów, policjantów, księży czy autorów anonimowych listów.

Próbowałeś pogodzić się z nadchodzącą śmiercią. Było to niemożliwe. Człowiek nigdy nie będzie gotów na śmierć. Dziś mam sto pięćdziesiąt lat i wiem, co mówię.

Uspokój się, odezwał się Zweig w twojej głowie. Nie zdziwiłam się. Wnikałam już w pamięć wielu osób, które słyszały głosy w głowie. Zweig był twoim mistrzem i nauczycielem, więc nic dziwnego, że przemówił do ciebie w takiej chwili. Gdy człowiek jest w beznadziejnie trudnej sytuacji, do jego głowy pcha się wiele głosów. Każdy ma coś ciekawego do powiedzenia, kiedy jest za późno na ratunek.

Jestem spokojny, odpowiedziałeś.

Policzyłeś wilki? Ile ich jest?

Kilkanaście wilków. Może trochę więcej. Nie one są prawdziwym problemem. Kiedy zabiję bestię, odejdą.

Przygotuj się.

Zawsze powtarzałeś, że przeciwnika trzeba policzyć! Nie policzyłem dokładnie wilków. Nie skrytykowałeś mnie za to. To mi się nie podoba. Czyżbyś wiedział, że nie mam szans przeżyć?

Powiedziałeś kilkanaście...

Taka odpowiedź nie powinna cię zadowolić, mistrzu!

Zweig już nic więcej nie powiedział. Odszedł.

Czekałeś. Dlaczego bestii jeszcze nie było? Może spodziewała się pułapki? Ścisnąłeś w dłoni swoją jedyną broń, srebrny szpikulec o długości trzydziestu centymetrów. Patrzyłeś na wejście do biblioteki ukryte w podłodze. Znałeś siłę bestii, wiedziałeś, że nie ma sensu niczego barykadować. Postanowiłeś zaatakować, gdy tylko wskoczy do środka. Ruszysz do przodu i w odpowiednim momencie pchniesz przed siebie ostrze. Podejrzewałeś, że przetniesz tylko powietrze. Bestia odskoczy w porę, a kiedy będziesz przebiegał obok, zada pierwszy cios. Nie bałeś się bólu. Bałeś się, że stracisz równowagę i nie zdążysz dobiec do okna, które otworzyłeś zawczasu. Chciałeś wyskoczyć z wieży i tak zakończyć swój żywot. Taką podjąłeś decyzję.

Taki był plan. Zły? Dobry? Szalony? Nieważne.

A jeśli... Pokręciłeś głową. Nie czas na wątpliwości.

A jeśli nogi odmówią ci posłuszeństwa? Jeśli się potkniesz? Bestia zaatakuje i zrani cię w twarz. Ból wytrąci ci ostrze z dłoni, upadniesz. A potem...

Będzie inaczej, jeśli będę trzymał się planu. Dam radę!

Kiedy przetniesz ostrzem powietrze, uważaj, by za bardzo nie polecieć do przodu. Trzy kolejne kroki i będziesz już przy otwartym oknie.

Może nie przetnę powietrza. Może przebiję jej serce! Wierzę, że mam szansę ją pokonać!

Skocz wcześniej. Po co czekać?

Nie pomagasz. Ale odpowiedź brzmi: nie.

Dlaczego nie wyskoczysz wcześniej?

Przed oczami stanęli ci wszyscy, których wampirzyca zabiła. Chciałeś spróbować ich pomścić.

– Zemsta – powiedziałeś na głos.

Nigdy nie kieruj się zemstą, skrytykował cię Zweig.

Odpowiedziałeś tak, jak uczeń nigdy nie odpowiada mistrzowi. I dobrze. Nie widzę niczego złego w dążeniu do zemsty.

Wyjrzałeś na dziedziniec. Niebo było bezchmurne i ciała zabitych, mimo nadchodzącego mroku, wyraźnie rysowały się na śniegu. Ciała i chodzące po nich wrony. W komnatach po drugiej stronie zamku zapulsowało światło. Ktoś podłożył ogień w kominku? Wciąż paliło się po porannym rozpaleniu? A może wybuchł pożar? Dostrzegłeś cienie wilków przebiegające korytarzem. Wielkie, wydłużone cienie. Jeden wilk nagle stanął na tylnych łapach i wykonał coś, co przypominało prymitywny taniec. Upadł, podniósł się i pobiegł w przeciwną stronę. Pozostałe wilki rzuciły się na swojego towarzysza. Usłyszałeś ciche skomlenie.

Wilki szybko się buntują. Nie chcą być posłuszne. Co innego ptaki, które gorliwie wykonują każde polecenie. Zauważyłeś, że żadne ptaszysko nie wleciało przez otwarte okno na wieży? Kilka wron usiadło na dachu, ale zaraz odleciały, dlaczego?

Cicho. Nie przeszkadzaj.

To ważne. Dlaczego odleciały!

Jednak to był pożar. Na razie mały, na parterze, ale zaraz rozświetli okna na powyższych piętrach. A może nie? Jak się rozprzestrzeni? Nie było już mebli, obrazów, zasłon czy firan. Podejrzewałeś, że zanim jęzory ognia dosięgną twojej wieży, będzie już długo po wszystkim. A może ogień pójdzie w drugą stronę i sięgnie połączonego z zamkiem kościoła jezuitów?

– No chodź, bestio! Przychodź tu wreszcie! – krzyknąłeś.

Ale nic się nie wydarzyło. Czas mijał. Zapomniałeś o mrozie, ale on nie zapomniał o tobie. Straciłeś czucie w palcach dłoni. Mroźne powietrze wtaczało się do twoich płuc. Noc była tak zimna, jakby już nigdy nie miało wzejść słońce.

Nagle coś zaczęło się dziać. Bliżej, na wieży. Niespodziewanie odezwał się zegar kominkowy stojący na jednej z półek. Wcześniej tylko na niego spojrzałeś, bo był rozbity i oczywiste było, że nie mógł działać. Ale nagle jego wskazówki zaczęły się szybko przekręcać, jakby chciały nadrobić stracony czas. Gdzieś z oddali usłyszałeś bicie zegara wahadłowego. W całym zamku było kilka zegarów, wszystkie zniszczone, ale nagle zaczęły działać, jeden po drugim. Dołączył do nich fortepian.

Pomyślałeś o fortepianie ustawionym na dole, w obszernej bawialni. Ale po wojnie bawialnia była miejscem, gdzie znużeni żołnierze strzelali do pozostawionych obrazów. Dobrze strzelali, bo mieli na czym ćwiczyć. Zepsuty fortepian leżał w rogu, nie miał nawet wszystkich klawiszy i nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Ale teraz grał. Beethoven, Sonata księżycowa. Ty to wiedziałeś. Akurat ja na muzyce klasycznej nie znałam się wcale. Trochę na obrazach, astronomii i literaturze. Ale nie na muzyce. Pieprzyłam się kiedyś na pianinie z marnym grajkiem, w jakiejś mordowni, ale to się chyba nie liczy. Jeszcze po wojnie byłam kilka razy w klubie muzycznym. Potrafiłam docenić fortepian i skrzypce. Ale gdy przyszła moda na jazz, przestałam słuchać muzyki. Później było tylko gorzej, pojawił się rock’n’roll. Beatlesów nie wysłuchałam ani jednej piosenki. I żyję.

Beatlesi to taki zespół muzyczny, nic nie straciłeś.

Grały stare zegary i fortepian. Między pokojami biegały dzikie zwierzęta. Ogień trawił, co tylko mógł. Odezwał się też gwizdek czajnika, a przecież wątpiłeś, by teraz ktoś postawił go na palniku.

Spojrzałeś jeszcze w stronę kościoła. Dzwonu na wieży już nie było, ale usłyszałeś brzęczenie małych dzwonków mszalnych. Gdzie były? Na zakrystii? A może leżały gdzieś pod gruzami obok wejścia do mauzoleum? Ksiądz mógł je tam schować. Żołnierze niechętnie tam zaglądali, bali się.

Przesunęło się z coś ciężkiego, a potem upadło. Pomyślałeś o kamiennej płycie zasłaniającej wejście do mauzoleum i ukrytych za nią dziesiątkach ciał w prostych brzozowych trumnach oznaczonych herbem Trąby. Ale to nie to, pomyślałeś. Byłeś pewien, że wilki coś trąciły i zrzuciły na podłogę. Albo z powodu pożaru zerwał się strop. Może.

– Boisz się?! Chodź tutaj! – ryknąłeś.