Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szepnij życzenie – może akurat spełni się w ten świąteczny czas, gdy wszystko jest możliwe!
Jak co roku, wraz z początkiem grudnia, rozpoczynają się przygotowania do świąt. Nie inaczej jest w miasteczku, gdzie znajduje się znany sklepik – Kraina Zeszłorocznych Choinek. Jego wnętrze wypełnia zapach imbirowych ciasteczek oraz świąteczna magia. Mieszkańcy chętnie odwiedzają to miejsce, jednak zajęci swoimi sprawami nie dostrzegają tego, co najważniejsze. Pojawienie się nieznajomego, który otwiera stragan z ozdobami na świątecznym kiermaszu, jeszcze bardziej ich dzieli. A przecież zbliża się czas spotkań i wspólnej radości…
Czy świąteczna magia zadziała i tym razem? Jak zareagują mieszkańcy na zaproszenia, które znajdą na progach swoich domów? Ile życzeń spełni się w te święta?
Po bestsellerowej serii „Cztery Płatki Śniegu” i magicznej „Krainie Zeszłorocznych Choinek” przyszedł czas na wyjątkową opowieść, która otuli Cię jak miękki szalik w mroźny dzień i ogrzeje jak futerko mruczącego kota!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadząca: Weronika Jacak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Anna Zientek
Korekta: Katarzyna Dragan, Magdalena Wiśniowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Elementy graficzne layoutu: Izabella Lachowicz
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografia na okładce:
© Kryssia Campos | Getty Images
© kavalenkau | Shutterstock
Fotografia autorki na skrzydełku: Agnieszka Ożga-Woźnica
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66981-94-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Prolog
Dwa tygodnie przed Gwiazdką
Dzień, w którym do miasteczka zawitał tajemniczy przybysz, był szary i mglisty. Mgła snuła się w wąskich zaułkach i tak utrudniała widoczność, że mieszkańcy w pośpiechu zaparkowali samochody na poboczach i zaszyli się w domach, z niechęcią zerkając przez okna. Najstarsi członkowie rodzin z przejęciem kiwali głowami: taka pogoda u nas w miasteczku na wzgórzu? Ostatni raz takie mglisko było chyba w 1970? Nie, bo w 1985, pamiętasz, jak córka starego Lemiesza wychodziła za mąż?! A nie w 84, po pożarze u Markowskich? Eeee, co ty tam wiesz! Masz pamięć złotej rybki!
Dyskusjom i swarom nie było końca, wszyscy jednak byli zgodni co do jednego. W taki paskudny dzień lepiej zostać w zaciszu ciepłego, przytulnego domu, wypić gorącą herbatę z cytryną, przeczytać wczorajszą gazetę, przełączać kanały telewizyjne, sarkając pod nosem, że same powtórki, lub przygarnąć do boku leniwie pomrukującego kota albo kudłatego psa… I najlepiej nie wyściubiać nosa za próg! Przekonał się o tym listonosz Paweł Franik, który swój nos rozbił o uliczną latarnię, gdy wracał z wizyty u matki. Na szczęście była to jedyna ofiara paskudnej pogody. Kto mógł, zamykał się na cztery spusty, szczelnie domykał okna i zaciągał zasłony, by skutecznie odgrodzić się od mgły spowijającej miasto.
W domu przy ulicy Miłej wesoło trzaskał ogień w kominku. Dorota i Antoś siedzieli na kocu rozłożonym przed paleniskiem i żartobliwie się przekomarzając, rozgrywali partię Dobble. Jeremi, w przeciwieństwie do byłej żony i syna, nie był dobry w tę grę, gdyż brakowało mu refleksu. Po kilku sromotnie przegranych turach (podczas których towarzyszyło mu dziwne wrażenie, że przeciwnicy śmieją się z niego ukradkiem) rozsiadł się wygodnie na kanapie, popijał herbatę i z zachmurzoną miną obserwował toczącą się grę.
W budynku przy ulicy Pod Sarnią Górką rozchodził się przyjemny aromat drożdżowego ciasta. Beata Tomczyk zaparzyła kubek herbaty, po czym usiadła przy kuchennym stole i położyła przed sobą rodzinny album fotograficzny. Z namaszczeniem przewracała podniszczone stronice, rozkoszując się rozgrzewającym napojem, i z bladym uśmiechem wspominała minione uroczystości oraz święta. Na dłużej zatrzymała się przy zdjęciu z ubiegłorocznej Gwiazdki. Przypomniała sobie, jak tuż przed świętami Danuta ukradła zeszyt z przepisami. Ależ wtedy była wściekła na nią! Na myśl, że ostatecznie przyniosło jej to szczęście, uśmiechnęła się szerzej, gładząc bransoletkę zgrabnego zegarka zdobiącego nadgarstek. Postanowiła, że odwiedzi siostrę, i już po chwili zapukała do drzwi mieszkania na parterze. Odpowiedziała jej głucha cisza. Danuta wyszła w taką pogodę? To dziwne. Beatą wstrząsnął dreszcz, zaraz jednak pomyślała o zaparzonej herbacie, drożdżowym placku oraz albumie i z zadowoleniem wróciła na górę.
W mieszkaniu przy Ryneczku Nina Tomczyk rzuciła ostatnie spojrzenie na spowity mgłą skwer i z cichym westchnieniem zaciągnęła zasłonę. Lekko musnęła palcem gramofon, z którego dobiegały ostatnie dźwięki „Karuzeli z Madonnami” Ewy Demarczyk, i usiadła obok starszej pani. Podopieczna Niny, Helena Piwowarczyk, siedziała w swoim ulubionym fotelu z przymkniętymi powiekami i dłońmi splecionymi na brzuchu. Jej głowa kołysała się rytmicznie, a kąciki ust lekko się unosiły. Opiekunka nie po raz pierwszy zauważyła, że odkąd starsza pani przeprowadziła się do rodzinnego miasteczka, wyraźnie odmłodniała. Jej czoło się wygładziło, głębokie bruzdy wokół ust zdawały się zanikać, a z oczu bił jasny blask. Była też pogodniejsza i mniej… kłótliwa. Nina zastanawiała się, czy za zmianami zachodzącymi w jej podopiecznej nie stoją częste wizyty w pewnym sklepiku…
Po drugiej stronie Ryneczku, w dużym szarym domu, Józefina Pawłowska pieszczotliwym ruchem gładziła jedwabiste i ciepłe futerko rudego kocura, który chętnie podsuwał łebek i grzbiet. Jej wzrok błądził w półmroku po sklepiku, po ustawionych na prostych, drewnianych regałach bombkach i figurkach, poruszanych niewidzialnym przeciągiem łańcuchach oraz wieńcach z gęstego igliwia, udekorowanych posrebrzanymi szyszkami i czerwonymi wstążeczkami. Ech, wszystko pięknie, brakuje tylko najważniejszego… Spojrzenie Józefiny spoczęło na samotnej filiżance stojącej na tacy.
– Ech, brakuje mi ciebie, ty uparty ośle! – mruknęła pod nosem.
Kocur uniósł łapkę i delikatnie przytknął ją do bladego policzka staruszki, jakby tym prostym gestem chciał pocieszyć opiekunkę. Dłoń Józefiny powędrowała śladem kociej pieszczoty, ale po ciepłej, miękkiej łapce pozostały już tylko wspomnienie i słona kropla wsiąkająca w głębokie zmarszczki wyżłobione wokół ust.
Mieszkańcy Świerczynek cieszyli się ciepłem i przytulnością swoich domów, organizując zajęcia, które zazwyczaj robi się wtedy, gdy pogoda nie zachęca do wyjścia. Pili rozgrzewające napoje, przeglądali albumy ze starymi fotografiami, planowali listę świątecznych zakupów i martwili się, czy pogoda dopisze, żeby porządnie umyć okna. Niektórzy się kłócili, inni przekomarzali lub tęsknili za dawnymi czasami, a mgła snuła się ulicami miasteczka i otulała mury domów, pnie rosnących na skwerze drzew oraz witryny sklepów przystrojone kolorowymi światełkami. Przez szpary w podłogach i dachach wnikała do mieszkań, jakby chciała sprawdzić, czy ich lokatorzy są gotowi na nadchodzącą Gwiazdkę. A oni, instynktownie szukając przed nią schronienia, stronili od widoku uliczek pogrążonych w mlecznej bieli.
Nie zauważyli więc, że w miasteczku pojawił się obcy mężczyzna. Nie widzieli, jak wolnym krokiem przeszedł ulicami, przyglądając się mijanym budynkom i wystawom sklepów, by w końcu zatrzymać się pod klonem na skwerku. Spojrzenie mężczyzny wędrowało po przyozdobionych w świąteczne girlandy latarniach i jaśniejących ciepłem oknach. Choć do świąt zostało jeszcze dwa tygodnie, gdzieniegdzie dało się dostrzec migoczące kolorowe punkciki choinkowych światełek.
Przybysz postawił kołnierz płaszcza, sięgnął do kieszeni i wydobył wycinek z gazety, który był już nieco sfatygowany, a w miejscach składania papier stał się wyblakły i kruchy. Mężczyzna ostrożnie wygładził go palcami i obiegł wzrokiem treść artykułu. Na samej górze, dużymi literami widniał tytuł: EMERYTOWANYNAUCZYCIELHISTORII I JEGOMAGICZNAKRAINAZESZŁOROCZNYCHCHOINEK.
Mężczyzna złożył kartkę na pół, z powrotem wsunął ją do kieszeni płaszcza i niespodziewanie tupnął nogą. W miejscu, w którym stał, nie było korzeni.
– Nada się wyśmienicie – mruknął ukontentowany przybysz.
Po zbadaniu terenu mężczyzna niespiesznym krokiem przeciął skwerek, minął salon fryzjerski Doris, salon mody ślubnej, masarnię i sklepik z tanimi drobiazgami. Zatrzymał się na rogu i wcisnąwszy dłonie w kieszenie ciepłego płaszcza, obrócił się, by ostatni raz zlustrować wzrokiem okolicę. Potem ruszył w dół wzgórza wąską brukowaną uliczką i znikł we mgle.
Taka pogoda utrzymała się do świtu. Rankiem nad Świerczynkami rozjaśniło się cudownie błękitne niebo. Słońce zalśniło w oknach, a miasteczko ze smużkami dymu leniwie snującymi się z kominów wyglądało jak z bajki. Popołudniu niebo przykryły chmury, a wieczorem na ulice spadły pierwsze płatki śniegu.
Mieszkańcy zapomnieli o wędrującej uliczkami mgle. Padał śnieg.
Nadchodziła Gwiazdka.
Rozdział 1
Pod koniec listopada Józef Pawłowski z czułością przesunął miękką ściereczką po sosnowej ladzie, po czym oparł się o nią i potoczył zachwyconym wzrokiem po sklepiku. Postanowił, że w tym roku otworzy Krainę Zeszłorocznych Choinek już teraz, by mieszkańcy z wyprzedzeniem mogli nabyć świąteczne ozdoby i upominki. Od rana pucował, szorował i porządkował swoje małe królestwo. Chciał wykorzystać zaskakująco ciepły listopadowy dzień, a także fakt, że jego bliźniaczka Józefina pojechała do Krakowa na wizytę u okulisty.
Józef nie wątpił w to, że gdyby była na miejscu, nie szczędziłaby mu dobrych rad i wskazówek. Zakomunikowała mu to zresztą przy niedzielnym śniadaniu.
– Mam kilka znakomitych pomysłów. Myślę, że warto je wykorzystać w Krainie Zeszłorocznych Choinek – wygłosiła Józefina, uderzając łyżeczką w jajko.
Józef rozkoszował się jajkiem na miękko, skupiając na tym całą swoją uwagę. To był błąd. Powinien wiedzieć, że jeśli Józefina ma jakiś pomysł, należy mieć się na baczności, a co dopiero przy kilku pomysłach! Puścił mimo uszu paplaninę siostry i pozwolił, by jego myśli powędrowały ku Helenie, z którą umówił się na popołudniową przechadzkę po miasteczku. Tymczasem Józefina skończyła obierać jajko, odłożyła łyżeczkę, wytarła dłonie w lnianą serwetkę i dalej rozwodziła się nad swoimi pomysłami, a kiedy powiedziała już wszystko, spojrzała na Józefa wyczekująco.
– I co o tym myślisz? – zapytała.
– O czym? – Józef wyrwał się z zamyślenia.
– O moim pomyśle.
Mężczyzna poczuł uderzenie gorąca i w duchu skarcił się za bujanie w obłokach. Powinien wysłuchać, co takiego wymyśliła siostra, ale szczerze powiedziawszy, przez lata nauczył się wpuszczać jej paplaninę jednym uchem, a wypuszczać drugim. Była osobą, która na każdy temat miała coś do powiedzenia, on zaś miał spokojną, wręcz flegmatyczną naturę i nade wszystko cenił spokój oraz ciszę. Dlatego żyjąc pod jednym dachem z Józefiną, przyswoił bezcenną zdolność wyłączania się na zawołanie. Teraz był skłonny przyznać, że być może ta umiejętność okaże się dla niego zgubną.
Starsza pani chrząknęła ponaglająco, a zdjęty nagłą paniką Józef zorientował się, że entuzjastycznie kiwa głową.
– To znakomity pomysł, Józefino!
– Tak? – Bliźniaczka lekko przechyliła głowę i przyjrzała mu się podejrzliwie. – A który?
– Każ… każdy – wykrztusił, zagłębiając łyżeczkę w miękkim jajku.
– Naprawdę? – Józefina uśmiechnęła się promiennie, wyprostowała się dumnie i sięgnęła po filiżankę. – Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że podejdziesz do tego tak entuzjastycznie, Józefie. Spodziewałam się raczej… czegoś zgoła odmiennego. Dobrze wiedzieć, że masz jeszcze odrobinę zdrowego rozsądku – powiedziała zadowolona i wróciła do śniadania.
Dłoń Józefa znieruchomiała. Pomyślał, że oddałby ten cudowny posiłek z chrupiącymi bułeczkami i obłędnie pachnącą kawą, byle tylko cofnąć się w czasie o pięć minut. Wtedy na pewno uważnie by wysłuchał, co takiego wymyśliła siostra. Teraz ogarnął go niepokój.
– Mam nadzieję, że rozumiesz, że kwestia cen nie podlega dyskusji? – rzucił pospiesznie.
– Tak, tak… – Józefina machnęła ręką bagatelizująco. – Przecież wiem, że masz na punkcie tych swoich skorup bzika…
– O, przepraszam!
– Pardon, pardon, bracie… unikatowych ozdób choinkowych. Pogodziłam się już z twoją zabawą w świętego mikołaja. Poza tym sam słyszałeś, że moje pomysły wprowadzą zaledwie zmiany kosmetyczne, subtelnie, ale z klasą. Znakomicie, nie spodziewałam się aż takiego uznania, Józefie!
– Ehem, tak…
– Wiesz, tak sobie myślę… – Kobieta pochyliła się w stronę brata. – Skoro będziemy pracować w sklepiku razem, chyba powinnam zostać twoją wspólniczką.
Łyżeczka w ręku Józefa wykonała gwałtowny ruch, a zawartość poszybowała w górę i z miękkim plaśnięciem przylgnęła do sufitu. Pawłowscy powoli unieśli głowy i wbili oszołomione spojrzenia w na wpół płynny kawałek żółtka, który wyraźnie zamierzał poddać się prawu grawitacji. Po chwili opadł na stół i wylądował na talerzu Józefiny.
Siostra ocknęła się jako pierwsza.
– Nic nie powiesz?
– Przecież jesteś… poniekąd… moją… ehem, wspólniczką.
– Ale ja nie chcę poniekąd! Chcę oficjalnie!
– Oficjalnie nie potrzebuję wspólnika! – zaprotestował Józef.
– Warsztat świętej pamięci tatusia należy też do mnie! – przypomniała.
– Mam płacić czynsz?
– A na cóż mi pieniądze?
– Nie interesujesz się ozdobami choinkowymi. Nawet ich… nie lubisz!
– Ale lubię ciebie. Choć przyznaję, że z każdym rokiem spędzonym pod jednym dachem z takim upartym starym osłem trochę mniej…
– Nie potrzebuję wspólnika! – powtórzył Józef. – Możesz przychodzić do sklepiku, kiedy tylko ci się podoba, i zrzędzić ze swojego fotela, ale Kraina Zeszłorocznych Choinek należy do mnie i świetnie sobie radzę!
– Wybacz szczerość, bracie, ale muszę ci przypomnieć, że w ubiegłym roku sprzedałeś dwie, powtarzam, DWIE ozdoby choinkowe! Gdyby w naszym kraju wręczano nagrodę dla najmniej przedsiębiorczego biznesmena roku, niechybnie zgarnąłbyś pierwszą nagrodę! Ba, zdeklasyfikowałbyś konkurencję przed startem! Oczywiście, że potrzebujesz mojego wsparcia. – Józefina podniosła się zza stołu i spojrzała znacząco na resztkę jajka, które zleciało z sufitu. – A teraz, gdy widzę, że z trudem panujesz nad swoimi rękami, wiem, że jeszcze bardziej, niż podejrzewałam!
Kilka dni po tej rozmowie Józef krzątał się po swoim przytulnym sklepiku i cieszył się w duchu, że siostra wyjechała na cały dzień. Otworzył drzwi, przewietrzył ciasne pomieszczenie, starł kurz z regałów, a następnie wyeksponował na półkach i w wiklinowych koszach delikatne bombki, misternie wykonane figurynki oraz inne cudowne ozdoby świąteczne.
Był dumny ze swojej wystawy. Tyle trudu i czasu poświęcił, by zgromadzić piękne i niepowtarzalne okazy. Bardzo długo zachowywał swój skarb w ukryciu, tylko dla siebie, rok temu coś w nim jednak pękło. Uświadomił sobie, że nie chce, by po jego śmierci kolekcja bombek i ozdób choinkowych skończyła zapomniana na jakimś zakurzonym strychu. Powinna dawać ludziom radość i wlewać w ich serca ducha świąt! I tak powstała Kraina Zeszłorocznych Choinek – sklepik z unikatowymi ozdobami, zainspirowany opowieścią o magicznym miejscu, do którego po Bożym Narodzeniu odchodzą świąteczne drzewka. Historię tę opowiedział Józefowi Bonifacy, a ten pielęgnował ją w pamięci przez te wszystkie lata, podobnie jak wspomnienie najlepszego przyjaciela i jedynej miłości. W ten sposób tłumił tęsknotę i żal do najbliższych mu osób. Teraz, gdy Helena wróciła do miasteczka, nie potrzebował już Krainy Zeszłorocznych Choinek, ale nie potrafił zrezygnować ze sklepiku. Tyle radości sprawiło mu stworzenie tego miejsca! I cóż z tego, że – jak wypominała mu Józefina – rok temu sprzedał tylko dwie bombki? Na widok zachwytu klientów serce Józefa biło szybciej. Po cichu zresztą liczył, że po wywiadzie, którego mimo wcześniejszych oporów udzielił jednemu z krajowych dzienników, sklepik stanie się swoistą atrakcją miasteczka i przyciągnie kupujących, którzy docenią piękno ozdób choinkowych, a wtedy Józef spełni swoje marzenie o podróżach… I kto wie, może namówi Helenę, by mu towarzyszyła!
Mężczyzna się rozmarzył, lecz gdy rzucił okiem w lustro ozdobione dębową ramą, które przed paroma dniami Józefina zawiesiła na ścianie, odchrząknął zakłopotany. Ech, czemu twarz mężczyzny przybiera tak głupawy wyraz, gdy tylko pomyśli o pięknej kobiecie?
Wyobraził sobie, co na ten temat powiedziałaby jego bliźniaczka, i się skrzywił. Jego rozmyślania przerwało głośne tupanie dobiegające sprzed wejścia. Wyprostował się dumnie i wyczekująco popatrzył na drzwi. W progu pojawił się zziajany listonosz.
– Uszanowanie, panie profesorze! – Uchylił czapkę.
– Dzień dobry, panie Pawle. – Właściciel sklepiku skinął lekko głową.
– Dla pana profesora to może rzeczywiście dobry… – Listonosz przyjrzał się badawczo Józefowi. – Na emeryturze, z własnym biznesem, za próg nosa nie musi wyściubiać w taki ziąb…
– Przecież dziś prawie piętnaście stopni! – Józef otworzył szeroko oczy. – W listopadzie to niemal tropiki!
– …a teraz jeszcze list z zagranicy odbiera – ciągnął niezrażony listonosz, nurkując dłonią w przepastnej torbie opartej o prawe udo. – Nie dziwota, że profesor szczerzy się jak głupi do sera! Za przeproszeniem…
Józef ponownie spojrzał w lustro. Wydawało mu się, że jego mina jest całkiem zwyczajna.
– Nie wiadomo, czy ma się człowiek cieszyć… – bąknął niepewnie.
– List z zagranicy to list z zagranicy! – stwierdził listonosz i wzruszył ramionami. Potarł zaczerwienione policzki i zroszone potem czoło, po czym z zaciekawieniem rozejrzał się po wnętrzu sklepiku.
Józef – widząc, że mężczyzna zerknął ochoczo na fotel Józefiny – szybko wskazał mu miejsce. Franik uśmiechnął się z wdzięcznością i już miał się rozsiąść… gdy Pawłowski w ostatniej chwili wybiegł zza lady i porwał w objęcia kota, który smacznie tam drzemał.
– Hmmm, doprawdy nie wiem, kto mógłby do mnie napisać z zagranicy… – Potrząsnął głową i postawił na podłodze fukające z oburzeniem zwierzę.
Listonosz delikatnie pogładził podłokietnik, po czym ułożył na nim wilgotną czapkę i wrócił do przeszukiwania torby.
– Może dostał pan profesor spadek? Albo na loterii wygrał?
– Och, szczerze wątpię!
– Albo odnalazł profesor zaginionego syna?
– Nic nie wiem o żadnym synu! – sarknął oburzony Józef. – Nigdy nie byłem w obcych krajach, więc doprawdy nie rozumiem, skąd miałby się tam wziąć mój syn!
– No wie, pan profesor… – Paweł zaśmiał się rubasznie. – Dziecko to nie kapusta, żeby rosło tam, gdzie ziarenko się zasieje. Może pan profesor nie pamięta wszystkich grządek, które oporządzał…
– Dobrze, dobrze! – Zakłopotany Józef uciekł spojrzeniem w bok. – Ze mnie taki ogrodnik jak z pana baletnica!
– A może… – Listonosz podrapał się po brodzie, z namysłem przyglądając się Józefowi.
– Może po prostu sprawdzimy? – zasugerował z ironią i westchnął zniecierpliwiony.
– A tak, tak… – Franik się zreflektował.
Zaszeleściły koperty i druczki, mignęły kolorowe kartki okolicznościowe, wreszcie Paweł wydał z siebie okrzyk triumfu i pomachał wydobytym listem. Józef już nie mógł się doczekać, aż otworzy list – jego również zaintrygowała przesyłka.
Wyciągnął rękę w stronę listonosza, ale ten szybko schował list za siebie.
– Niepokwitowane nietrzymane – wyjaśnił. – Zaraz dopełnimy formalności i pan profesor dostanie swój list.
Józef miał ochotę powiedzieć Franikowi, by skończył już z tym całym profesorowaniem. Taki był z niego profesor jak ogrodnik, ale w miasteczku zakorzenił się zwyczaj zwracania się w ten sposób do wszystkich przedstawicieli kadry nauczycielskiej – oczywiście, jeśli przekroczyli pewien wiek. I na nic zdały się protesty! Profesor to profesor, i kropka!
Pawłowski zadał sobie w duchu pytanie, kto zaadresował kopertę. Jeszcze rok temu na wieść o niespodziewanym liście jego serce zabiłoby szybciej, pomyślałby zapewne, że napisała go Helena, ale ona wróciła do Świerczynek i poniekąd również do życia Józefa. Najchętniej rozerwałby kopertę i sprawdził, co się w niej kryje, listonosz jednak nadal się guzdrał: grzebał w torbie w poszukiwaniu Bóg wie czego i spoglądał co chwilę nieufnie na właściciela sklepiku, jakby ten miał się nań rzucić i ukraść niepokwitowaną przesyłkę.
– Może mógłbym…?
– Nie ma mowy! – Listonosz zacisnął wargi i obrócił się lekko w bok, aby własnym ciałem osłonić torbę i kopertę. – Zaraz pan profesor dostanie, tylko wydobędę co trzeba i pokwitujemy. To zajmie sekundkę!
Starszy pan pomyślał, że to bardzo długa sekundka. Pan Franik najwidoczniej nie dostrzegł jego zniecierpliwienia: powoli zapiął jedną przegródkę torby, potem mocował się z opornym zamkiem drugiej kieszeni, w końcu udało mu się szarpnąć suwak i wydobyć urządzenie. Teraz nieśpiesznie uniósł kopertę, odczytał nazwisko, zerknął przelotnie na Pawłowskiego, jakby chciał sprawdzić, czy to na pewno on, westchnął i stuknął palcem w ekran. Urządzenie najwyraźniej pogrążyło się w smacznej drzemce, bo ani myślało odpowiadać. Listonosz uderzył więc mocniej, po czym na widok otwierających się rubryczek gwizdnął wesoło i zaczął szukać w rejestrze przesyłki Józefa.
– Kiedyś wystarczyła kartka… – Starszy pan z nostalgią pomyślał o dawnych czasach, gdy otrzymany list kwitowało się na papierze i zajmowało to dosłownie chwileczkę.
Franik obrzucił go karcącym spojrzeniem.
– A teraz zrobili tablety, żeby było wygodniej i szybciej!
– To się im udało – zakpił Józef.
Na jego szczęście Paweł nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w tym momencie otworzyło się okienko do pokwitowania listu i listonosz skupił uwagę na swoim elektronicznym pomocniku. Wskazał adresatowi odpowiednie miejsce na ekranie i podał rysik.
– Nie za mocno i nie za lekko – pouczył.
– To jak?
– W sam raz!
Józef złożył podpis i w końcu otrzymał swój list. Obracał kopertę w dłoniach, mrużył oczy, próbując odczytać adres nadawcy i główkując, czy jest znajomy. W duchu nie mógł się doczekać chwili, gdy zostanie sam i będzie mógł sprawdzić, co znajduje się w środku. Listonosz jednak nie zamierzał jeszcze wychodzić. Obrzucił lekko rozbawionym spojrzeniem wnętrze sklepiku i zamarł w pozie wyczekiwania.
– Nie otworzy pan profesor? – zapytał po chwili.
– Ależ oczywiście!
– Zatem…? – Franik wychylił się z fotela, a Józef odruchowo cofnął się o krok, uśmiechnął się blado i lekko uderzył trzymaną kopertą o kontuar.
– Nie teraz. Mam coś do zrobienia.
Listonoszowi zrzedła mina. Zaczął się gramolić, ostentacyjnie i głośno przy tym wzdychając. Poprawił na ramieniu pasek torby, rękoma wygładził granatową kurtkę, po czym naciągnął na głowę wciąż wilgotną czapkę i po raz ostatni obrzucił kopertę rozczarowanym spojrzeniem.
– Na naszą pocztę nieczęsto trafiają listy z zagranicy – zauważył.
– Hmmm, doprawdy?
– No tak. Ostatnio chyba do Kowalczyków niosłem. Okazało się, że ciotka z Francji im zmarła i zawiadomienie dostali. U Leszczyńskich kiedyś córka widokówkę z wakacji im przysłała, nie uwierzy pan, z Wysp Kanadyjskich! Wiedział pan profesor, że oni tam w tej Kanadzie wyspy mają?
– Naprawdę? Nie wiedziałem… – Stropiony Józef podrapał się po głowie i pomyślał o geograficznej pomyłce listonosza, ale również o tym, że do wieczora całe miasteczko usłyszy, że otrzymał przesyłkę z zagranicy i zyskał spadek albo syna. Westchnął w duchu.
Franik ociężałym krokiem ruszył do wyjścia. W progu jednak przystanął i spojrzał na Józefa z nadzieją, że ten zmieni zdanie i zachęci do asystowania przy otwieraniu listu. W końcu dotknął czubkiem palca świerkowej gałązki w wąskim okienku.
– Ładny ma pan profesor ten sklepik – przyznał. – Jak z bajki. – Zaśmiał się z własnego żartu.
Józef pokiwał tylko głową z powagą.
– O tak, jak z bajki! – potwierdził.
Gdy wreszcie zawiedziony listonosz zniknął za drzwiami, Pawłowski cienkim nożykiem otworzył list, wydobył złożone na pół kartki papieru i zaczął czytać. Potem powoli odłożył list na blat i z oszołomieniem rozejrzał się po Krainie Zeszłorocznych Choinek. Nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał.
Już prędzej spodziewałby się spadku lub syna.
Rozdział 2
Kraina Zeszłorocznych Choinek ponownie otworzyła podwoje.
W wyszorowanych na błysk wnętrzach warsztatu po świętej pamięci tatusiu zapachniało igliwiem i pomarańczami. Światełka w wąskich okienkach rzucały na ściany migające refleksy, w fotelu Józefiny drzemał kocur, a ozdoby świąteczne w najwymyślniejszych kolorach i kształtach pyszniły się na półkach, regałach oraz w wiklinowych koszach wymoszczonych miękkim sianem, oczekując na nowych właścicieli.
Kupujący jednak nie zjawiali się tłumnie, o nie.
Czasem zajrzał ktoś z miasteczka, ale tylko po to, by przywitać się ze starym nauczycielem, jakaś para emerytów zachodziła do sklepiku Pawłowskiego, bo dowiedziała się o nim z lokalnej gazety, a jeszcze innym razem wstępował ktoś, kto akurat był w okolicy przejazdem. Póki co nie zniknęła ani jedna ozdoba. Nikt nie myślał o kupowaniu gwiazdkowych prezentów czy dekorowaniu choinki. Za oknem wesoło przyświecało słonko, zimowe kurtki tkwiły nieruszone w szafach, a czapki i rękawice w szufladach komód. Jak tu nastrajać się świątecznie, gdy termometr za oknem pokazuje 15 stopni Celsjusza?
Józef zdawał się tym nie zrażać, miał ważniejsze rzeczy na głowie – tego popołudnia próg Krainy Zeszłorocznych Choinek miał przekroczyć wyjątkowy gość.
Mężczyzna stał sztywno wyprostowany obok fotela Józefiny i obserwował przechadzającą się po sklepiku Helenę. Przyjaciółka chciała odwiedzić to miejsce już wcześniej, oferowała nawet pomoc w porządkach i przygotowaniach, lecz Józef nie chciał o tym słyszeć. Uparł się, że zaprosi ją dopiero, kiedy wszystko będzie gotowe, teraz zaś z niepokojem czekał na jej opinię. Kobieta podeszła do regałów, obejrzała wystawione ozdoby i nawet kilka z nich ostrożnie wzięła w dłonie. Na koniec obróciła się dookoła i spojrzała na Pawłowskiego błyszczącymi oczami.
– Pięknie to urządziłeś, Józiu! – wykrzyknęła.
Komplement z ust Heleny sprawił, że Józef spuchł z dumy. Policzki przyprószone srebrzystym zarostem pokrył rumieniec. Poczuł się jak sztubak, zupełnie jak przed laty, gdy ukradkiem spotykali się pod klonem na skwerku, a on nie wiedział, co zrobić z trzęsącymi się rękoma. Podszedł teraz do niej, ujął ją za łokieć, by ukryć zmieszanie, i podprowadził ją do fotela. Obok na niskim stoliku czekała herbata.
– Cieszą mnie twoje słowa uznania, Helciu! – powiedział, podając przyjaciółce filiżankę.
– Jak mogłyby być inne? – Helena powiodła roziskrzonym spojrzeniem po wnętrzu sklepiku. – To miejsce jest… jak z bajki!
– Tak, gdzieś już to słyszałem… – Józef uśmiechnął się pod nosem, przysunął krzesło obok fotela i sięgnął po filiżankę. Chciał coś jeszcze dodać, otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął. Po chwili zebrał się na odwagę. – Cieszę się, że tak mówisz, kochana przyjaciółko, ponieważ chciałbym ci przedstawić pewną propozycję…
– Propozycja? Dla mnie?
– Tak, Helciu, dla ciebie.
– Słucham więc, Józiu…
– Wiesz, pomyślałem… Minęło co prawda tyle lat… i nie jesteśmy już młodzi, jednak… – zaczął. Helena spoglądała na niego z łagodnym wyczekiwaniem. Mężczyzna odchrząknął, by zapanować nad zaciskającym się gardłem. – Tak, tak… nie jesteśmy już młodzieniaszkami, Helciu, nie ma się co bawić w kokieterię. Niemniej uważam, że na pewne sprawy nigdy nie jest za późno i należy podążać za głosem serca. W pewnym wieku jest się już zbyt starym, żeby narobić głupstw, można więc sobie pozwolić na słuchanie serca! Dlatego pomyślałem, że może zechciałabyś…
– Tak, Józiu? – Oczy Heleny błyszczały jak wtedy, gdy całował ją na skwerku lub wiódł, trzymając za rękę, do warsztatu snycerskiego ojca. Tyle lat, dobry Boże, tyle lat!
– Pomyślałem, że może zechciałabyś tworzyć ręcznie malowane kartki z życzeniami i sprzedawać je w moim sklepiku – dokończył w końcu zadowolony z siebie Józef i z ulgą wypił łyk herbaty, nieco już wystudzonej.
– Och! – wyrwało się Helenie. Również i jej policzki pokrył delikatny rumieniec, blask oczu jednak wyraźnie przygasł i Józefowi przemknęło przez myśl, że być może kobieta spodziewała się nieco innej propozycji.
– Uwielbiałaś malować… – próbował wytłumaczyć, lekko zmieszany.
– Tak, masz rację. – Pokiwała głową. – Musisz jednak wiedzieć, Józiu, że nie robiłam tego od lat. Co prawda przed ucieczką z domu zabrałam ze sobą farby, ale gdy znalazłam się w nowym miejscu, wśród nieznanych ludzi, kiedy przyszło mi zmierzyć się z nowymi obowiązkami, nową szkołą i nauką… Przykro to mówić, ale zabrakło mi czasu na rozwijanie talentu malarskiego. Potem wyszłam za mąż, urodził się Ireneusz… Jego ojciec był spokojnym i dobrym człowiekiem, pochodził z zamożnego domu i miał pewne wymagania co do prowadzenia gospodarstwa. Chciał, bym w pełni poświęciła się rodzinie i wychowaniu dzieci. Bóg ofiarował nam tylko jednego synka, lecz o malowaniu nie było już wtedy mowy, zaczęłam dziergać. Moje dłonie wciąż malowały, tyle że szydełkiem…
– Helciu, tak mi przykro! Nie miałem pojęcia, że musiałaś porzucić malowanie. Swoje marzenie… – powiedział stroskany.
– Miałam dobre życie. – W ton Heleny wkradła się jakaś twardsza nuta. – Nie musisz mnie żałować, Józiu. Co do twojej propozycji…
– Tak? – Józef wyprostował się na krześle, spoglądając wyczekująco na kobietę. – Powiedz, że się zgadzasz!
– Czy właśnie po to zaprosiłeś mnie dzisiaj do Krainy Zeszłorocznych Choinek? Mówiłeś, że chcesz się ze mną podzielić czymś niesamowitym. Tak się wyraziłeś – przypomniała rozbawiona.
– Hmmm, niezupełnie… – Józef podrapał się po brodzie i zamyślił na chwilę. – Muszę ci coś pokazać! – Podniósł się z krzesła.
Przeciął sklepik tak szybkim krokiem, że zaszeleściły łańcuchy zawieszone na wbitych w ścianę haczykach. Zanurkował pod ladą, a po chwili wyłonił się, dzierżąc w dłoniach dużą, drewnianą szkatułkę. Postawił ją na kontuarze, z pęku kluczy wybrał maleńki kluczyk, przekręcił nim i zdecydowanym ruchem uniósł wieko. Helena wychyliła się z fotela zaciekawiona. Gdy w dłoniach przyjaciela dostrzegła charakterystyczny prostokąt, wymownie uniosła brwi.
– List?
– O, to nie byle jaki list! – Mężczyzna zatrzasnął wieko skrzynki, uśmiechając się przy tym pod nosem i cicho mamrocząc. – Musiałem go ukryć przed Józefiną, sama rozumiesz. Dla niej nie ma świętości, zagląda mi nawet do szuflady z gat… Nieważne. Ta skrzynka to mój ostatni bastion intymności! Moja droga bliźniaczka myśli, że trzymam w niej potłuczone bombki i inne, jak to określa, śmieci. Poza tym nie ma pojęcia, który klucz do niej pasuje.
– Musiałeś go ukryć przed Józefiną? – powtórzyła Helena zdziwiona, a jej oczy zrobiły się wielkie.
Starszy pan schował z powrotem skrzyneczkę i wrócił do przyjaciółki. W tym momencie szczęknęła klamka, a drzwi sklepiku otwarły się z impetem. Pawłowski odruchowo schował rękę z listem za plecy. Na widok stojącego w progu Antka, szeroko uśmiechniętego, w rozpiętej kurtce i z szalikiem niedbale zwisającym z jednego ramienia, odetchnął z ulgą.
– Och, to ty, chłopcze! – zaśmiał się. – Dobrze się składa.
– Pomyślałem, że wpadnę i zapytam, czy nie potrzebuje pan pomocy. – Antoś zwinął szalik w niedbałą kulkę i położył go na ladzie. – Kraina Zeszłorocznych Choinek już działa?
– Dzień dobry – chrząknął znacząco Józef.
– Dzień dobry! – Chłopiec grzecznie ukłonił się Helenie. – To jak, działa czy nie działa?
– Działa – przyznał Józef.
Mężczyzna i chłopiec wymienili długie spojrzenia i unieśli kąciki ust w szerokich uśmiechach. Helena obserwowała ich i wprost nie mogła nasycić oczu tym widokiem.
Ciszę przerwał Antoś.
– Czy ja mógłbym… do pana… popołudniami? Będę zamiatał, odśnieżał, parzył herbatę i przysięgam, że najmniejszym paluszkiem nie tknę żadnej bombki! – zastrzegł szybko, a jego policzki pokrył mocny rumieniec. Oczy chłopca w błagalnym wyrazie wbiły się w twarz starca.
– Hmmm, może rzeczywiście przydałaby mi się pomoc… – Józef pogładził się po policzku jedną dłonią, a drugą wciąż trzymał za plecami. – Tylko co na to twoi rodzice? Powinieneś z nimi o tym porozmawiać.
Z ust Antosia wydarło się pogardliwe prychnięcie.
– Rodzice? Tata jak zwykle przyjeżdża tylko w weekendy, a mama jest teraz bardzo zajęta. Jest taka duża sieć… – Zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie to, czym mama w ostatnich tygodniach usprawiedliwiała chroniczny brak czasu. – Nie wiem, na czym to polega, ale bardzo jej zależy, żeby jej salon się tam dostał. Ciągle pracuje, a gdy nie pracuje, spotyka się z takim jednym panem…
– Nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyś spędzał w Krainie Zeszłorocznych Choinek popołudnia? – upewnił się Józef.
– Nie! – Antoś parsknął śmiechem. – Ucieszy się, że wie, gdzie jestem! Poza tym… wie, ile znaczy dla mnie to miejsce!
Między mężczyzną a chłopcem pojawiła się nić porozumienia. Helena, patrząc na nich, czuła, jak jej pierś otula kojące ciepło, niczym smak gorącego mleka z miodem i szczyptą cynamonu w mroźny poranek albo piecowe kafle rozgrzewające plecy, gdy za oknem szaleje śnieżyca i świat pogrąża się w nieskończonej bieli. Przez jej głowę przemknęła myśl, że odnaleźli się we właściwym momencie – Antek stał się dla emerytowanego nauczyciela wnukiem, którego ten nigdy nie miał, a Józef wypełnił pustkę w sercu chłopca, powstałą po śmierci ukochanego dziadka Bonifacego. Kobieta wiedziała, że ta niezwykła komitywa jest dziełem sklepiku Józefa. Kraina Zeszłorocznych Choinek była magicznym miejscem!
– Porozmawiaj najpierw z rodzicami, a ja z radością powitam cię na pokładzie! – powiedział wesoło starszy pan i odruchowo zerknął w kierunku wąskiego okienka. – Odśnieżać póki co nie ma czego, ale z przyjemnością mianuję cię Młodszym Specjalistą ds. Segregowania Przynoszonych Pudełek z Bombkami i Wynajdywania Prawdziwych Perełek. Masz już doświadczenie…
– Nie mogę się doczekać! – wykrzyknął z entuzjazmem Antoś. – A czy w tym roku również ubierzemy choinkę?
– Zobaczymy, chłopcze, zobaczymy… – Józef przypomniał sobie o kopercie ukrytej za plecami i powoli wyciągnął rękę. – Najpierw chciałbym się z wami czymś podzielić…
Nic więcej nie zdołał dodać, bo drzwi Krainy Zeszłorocznych Choinek otworzyły się, z hukiem uderzając o ścianę, a w progu pojawiła się wzburzona Józefina. Jej twarz była zaczerwieniona, jakby przebiegła całe miasteczko, a czapka z futerkiem trzymała się na jednym uchu.
– Usłysza… usłyszałam w mieście coś okropnego! Coś, w co nie jestem w stanie uwierzyć, Józefie! – wysapała. – Czy to prawda, że dostałeś list z zagranicy i nic mi nie powiedziałeś?
Rozdział 3
Dorota Wróblewicz zerknęła na wyświetlacz komórki i zmarszczyła brwi. „Idę do pana józefa do krajiny zeszlorocznychoinek ko cie Antek”. Dłuższą chwilę zajęło jej odszyfrowanie wiadomości od syna, a w tym czasie jej serce wykonało co najmniej czterdzieści szybkich fikołków. Pierwsza część SMS-a pomimo kilku potknięć gramatyczno-ortograficznych była jasna. Ale jakie kocię? Dorota wiedziała, że Pawłowscy mają kota, bo mijając ich dom, często go widywała, wygrzewającego się w oknie albo hasającego po gałęziach rozłożystego drzewa rosnącego na posesji. Nie miała jednak pojęcia, co zwierzę może mieć wspólnego z jej synem. Chyba Antek nie zamierza przynieść go do domu? Zdjęta niepokojem szybko przeczytała wiadomość po raz kolejny, tym razem sylabizując pod nosem.
Owszem, chłopiec od czasu do czasu napomykał, że chciałby mieć jakieś zwierzątko, ale zasypany gradem argumentów – odpowiedzialność, obowiązki, czasochłonna opieka, dom, który często świecił pustkami, gdy byli w pracy lub szkole i załatwiali sprawy na mieście – łatwo odpuszczał. Czyżby wziął sprawy w swoje ręce i bez pytania jej o zdanie adoptował futrzastego towarzysza? Na samą myśl zrobiło jej się słabo.
W końcu zrozumiała, co chłopiec miał na myśli, i prawie się roześmiała.
Ostatnimi czasy Antoś zaczął stosować dziwaczne skróty. Przy śniadaniu witał ją gromkim „Hej Ma!”, wychodząc do szkoły, krzyczał „Nara!”, a na cotygodniowej liście spraw do załatwienia, którą przytwierdzili magnesem do lodówki, napisał: „Cho do kina!”. Tamtego dnia na widok tak oryginalnego zaproszenia Dorota przewróciła oczami, a potem machnęła długą i płomienną przemowę na temat piękna polskiego języka. Najwyraźniej mało skuteczną.
„Wróć na kolację. Też Cię KOCHAM” – odpisała szybko.
– Przepraszam. – Po raz ostatni zerknęła na wyświetlacz i wsunęła smartfon do torebki. Splotła dłonie na kolanach i utkwiła wzrok w twarzy rozmówcy. – Na czym stanęliśmy?
Filip Lisowicz wyrozumiale się uśmiechnął.
– Opowiadałem pani właśnie historię naszej sieci. Tradycja salonów fryzjerskich Błękitny Loczek sięga lat dziewięćdziesiątych, kiedy to założycielka firmy pani Amelia Błękitna uruchomiła swój pierwszy salon stylizacji fryzur. W pierwszym dziesięcioleciu Błękitny Loczek specjalizował się głównie w uczesaniach ślubnych i okolicznościowych, jednak z upływem czasu…
– Tak, tak, wiem. – Dorota pokiwała głową. – Wszyscy znają historię Błękitnego Loczka, a pani Amelia to legenda wśród fryzjerek. O sukcesie małego salonu, który rozrósł się do znanej i cenionej sieci, słuchamy na każdym szkoleniu.
– Pani Amelia jest świadoma, jak trudno w dzisiejszych niepewnych czasach utrzymać się na rynku… – Mężczyzna znacząco zawiesił głos.
– Oj, trudno! – jęknęła Dorota.
– Konkurencja drapieżna…
– Jak piranie – dopowiedziała Dorota i pomyślała o nowoczesnym salonie fryzjerskim, który otworzył swe podwoje minionego lata i sprzątnął jej sprzed nosa kilka wiernych klientek. Ostatecznie nie tak wiernych, jak uważała właścicielka salonu Doris.
– Klienci wymagający… – rzucił Lisowicz.
– Otóż to! – Kiwnęła głową.
– A ceny…
– …za wysokie! – wtrąciła i poczuła do siedzącego naprzeciw mężczyzny sympatię. Uśmiechnęła się. – Mam wrażenie, że czyta pan w moich myślach!
Mężczyzna cmoknął rozbawiony i pokręcił głową.
– Nie, nie, pani Doroto, to nie tak. Nie jestem wróżką, która zerka w kryształową kulę, a następnie odgaduje pani troski i pragnienia, ja po prostu znam ten rynek. Od wielu lat współpracuję z panią Amelią. Przez ten czas zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz i odwiedziłem różne salony fryzjerskie. – Filip pochylił się w stronę Doroty z porozumiewawczym uśmiechem. – Niektóre mieściły się w wielkich galeriach handlowych, a lustra w nich były wysadzane kryształkami Swarovskiego, do innych wchodziło się przez zasłonę z kolorowych plastikowych pasków, a za całe wyposażenie robiło upstrzone lustro na ścianie, zwyczajne krzesło i zestaw plastikowych wałków. I jedno pani powiem! – zawołał, unosząc palec. – Wszędzie problemy są podobne! Różni się tylko skala!
– Naprawdę? – zapytała sceptycznie Dorota.
– Tak, pani Amelia jest tego świadoma i wie, jak trudne są początki. Pomaganie właścicielom mniejszych salonów poczuwa za swój obowiązek, ba!, za życiową misję. Pod opieką sieci Błękitny Loczek te przybytki rozkwitają, zyskują renomę, a przy tym dostęp do profesjonalnych szkoleń i najlepszych kosmetyków, nie wspominając już o środkach na remont i gustowną aranżację salonów. To bilet do sukcesu!
Dorota nerwowo przełknęła ślinę.
– I jak można… otrzymać taki bilet?
– Cóż… przede wszystkim grupa zaufanych współpracowników pani Amelii typuje salony, które spełniają pewne standardy…
– Standardy… – Dorota podejrzliwie zmrużyła oczy.
Filip Lisowicz przytaknął z bladym uśmiechem.
– Oczywiście. Musi pani wiedzieć, że kiedy zobaczyłem salon Doris, od razu pomyślałem…
Serce fryzjerki znowu zaczęło bić szybciej.
– Na pewno?
– Ależ tak! – wykrzyknął Filip, uderzając dłonią w kolano. – Jeśli mogę tak powiedzieć, mam do tych spraw nosa. Nie bez powodu od wielu lat jestem cenionym współpracownikiem pani Loczek… Przepraszam – zreflektował się i jego policzki pokrył lekki rumieniec. – Tak zwykliśmy nazywać panią Amelię w gronie współpracowników.
– To urocze! – skomentowała Dorota. Kobieta poczuła radość, a może raczej nadzieję, że wszystko się ułoży, a nowoczesny salon fryzjerski przestanie odbierać jej klientów. Gdyby znalazła się pod skrzydłami Błękitnego Loczka, gdyby olśniła mieszkańców miasteczka stylowym wystrojem, gdyby w gablotach i na półkach stanęły firmowe kosmetyki stworzone specjalnie dla sieci Amelii, a za fotelami fryzjerskimi przeszkolone fryzjerki… Na samą myśl o takim sukcesie jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
Nie zauważyła, że Filip Lisowicz wpatruje się w nią jak urzeczony.
– Co mogę zrobić, by dołączyć do Błękitnego Loczka? – zapytała drżącym z emocji głosem.
– Może porozmawialibyśmy o tym przy kolacji? – zaproponował jakby od niechcenia, ale gdy dostrzegł konsternację w spojrzeniu swojej rozmówczyni, natychmiast wyjaśnił. – To rozległa kwestia, wymagająca szczegółowego omówienia, a teraz spieszę się na kolejne spotkanie. – Wymownie uniósł rękę i rzucił okiem na zegarek.
Dorota biła się z myślami.
Rozmowa na zapleczu salonu fryzjerskiego, gdzie zza ściany dobiegał radosny szczebiot pracujących fryzjerek, była czymś zwyczajnym i całkiem niewinnym, lecz kolacja w restauracji z mężczyzną, na dodatek tak atrakcyjnym jak Filip Lisowicz… To było małe miasteczko, wszyscy znali ich rodzinę. Ją, Jeremiego, a także Antka… Właścicielka salonu Doris nerwowo przełknęła ślinę i otworzyła usta, by uprzejmie odmówić.
Napotkała jednak utkwione w swojej twarzy oczy Filipa i poczuła uderzenie gorąca.
Minęło wiele czasu od dnia, w którym jej mąż oświadczył, że czuje się przytłoczony małżeńską rutyną i chce odejść, od dnia, gdy po raz ostatni Dorota widziała w oczach mężczyzny ten blask, głodny, wyczekujący, pełen podziwu. Dlaczego nie miałabym się nacieszyć tym spojrzeniem nieco dłużej? – zapytała samą siebie w myślach. To tylko kolacja. Poza tym naprawdę zależało jej na współpracy z Błękitnym Loczkiem. Być może to jedyny ratunek dla jej salonu.
– Czemu nie? – Lekko wzruszyła ramionami. – Ale muszę być w domu przed dwudziestą – zastrzegła szybko. – Mam rodzinne zobowiązania.
– To zupełnie tak jak ja!
Rozdział 4
Zapadał już zmierzch, gdy z domu stojącego przy ulicy Pod Sarnią Górką wyłoniły się dwie kobiece postaci i raźnym krokiem ruszyły w kierunku Ryneczku. Nina, która była nie tylko wielkim śpiochem, ale również zmarzluchem, opatuliła szyję grubym szalikiem, a na głowę naciągnęła kaptur. Jej matce zaś dla odmiany na przemian robiło się gorąco i zimno.
– Te nasze wieczorne przechadzki są bardzo przyjemnym zwyczajem – zauważyła Beata.
– Co mówisz? – Nina odwróciła się w stronę matki.
– Mówię, że te nasze wieczorne spacery są bardzo fajne. Można spokojnie porozmawiać, odetchnąć świeżym powietrzem…
– Świeżym?! – Córka skrzywiła się na widok smugi ciemnego dymu, unoszącego się z komina mijanego budynku, jej mama zaś ciągnęła niezrażona.
– Dotlenić się przed snem, a przede wszystkim pobyć ze sobą, spędzić czas i… spokojnie porozmawiać.
– Co?
– Porozmawiać! – huknęła kobieta.
– Już to mówiłaś – zauważyła Nina i uśmiechnęła się z czułością do Beaty.
Czyżby u mamy pojawiły się pierwsze problemy z pamięcią? Zaniepokoiła się nagle.
– Naprawdę? – Beata zerknęła z ukosa na córkę i potarła nerwowo dłonie. – To pewnie z radości. Wszystko mi się plącze, ale jestem taka szczęśliwa, że mam cię blisko. Ułożyło się idealnie: pani Helena przeniosła się do Świerczynek, ty nie musiałaś rezygnować z pracy u Piwowarczyków, a do tego częściej przebywasz w domu.
– Co mówisz, mamuś? – zapytała Nina i zsunęła kaptur z lewego ucha.
– Nic, nic – westchnęła.
Szły dalej. Nina nuciła pod nosem wesołą piosenkę, a Beata przeklinała w duchu własne tchórzostwo. Córka była jej najbliższą osobą na świecie, więc bez problemu powinna podzielić się nowiną. Za każdym razem jednak, gdy próbowała to powiedzieć, w jej gardle zaciskała się żelazna obręcz, a słowa ulatywały. Przecież Jan tak gorąco ją dopingował. Tłumaczył: musisz w końcu powiedzieć Ninie, Beatko! Nie chcesz chyba odkładać tego na ostatnią chwilę? Będzie jej przykro, gdy dowie się, że tak długo trzymałaś to w tajemnicy! A może wolisz, byśmy powiedzieli jej razem?
– Nie, nie… – wyjęczała Beata.
Zachowanie mamy zaniepokoiło Ninę. Mijały właśnie zakład zegarmistrzowski Witkowskiego i dziewczyna przystanęła przed nim. Na witrynie, wyłożonej złocisto-zielonym suknem, wyeksponowano eleganckie zegarki w gustownych pudełkach. W głębi na ścianach wisiały bogato zdobione stare zegary. Ich renowacja była wielką pasją zegarmistrza. Beata zerknęła na córkę przelotnie. Dlaczego przystanęła akurat tutaj? Czy coś podejrzewała?
– Bardzo ładna wystawa – stwierdziła Nina. – Jeśli dobrze pamiętam, wcześniej był tu straszny burd… no dosłownie groch z kapustą.
– Tak? Nie zauważyłam. – Beata suszyła głowę Janowi, że śliczne damskie zegareczki na bransoletce leżą niedbale obok baterii i szpulek miedzianego drutu, nie wiadomo po co eksponowanych w najlepszym miejscu, aż wreszcie musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Mozolnie wyszorowała zakurzoną witrynę, udrapowała materiał i wybrała z asortymentu najładniejsze okazy.
– Teraz jest o wiele lepiej. Od razu chce się wejść do środka!
– Wejść do środka?! – wykrzyknęła spłoszona Beata. – A po co?
– Jak to: po co? – Nina posłała matce rozbawione spojrzenie. – A po co chodzi się do zegarmistrza, mamuś? No przecież, żeby kupić zegarek.
– Masz zegarek!
– Ooo, ten sam od pierwszej komunii!
– I nawet go nie nosisz! – powiedziała z wyrzutem Beata.
– Nie działa, odkąd w szóstej klasie razem z Kaśką Kleczkowską sprawdzałyśmy, czy jest wodoodporny. Uprzedzę twoje pytanie: nie jest.
– Nie potrzebujesz nowego zegarka, Ninko! Nikt przy zdrowych zmysłach nie nosi teraz zegarka! Mamy komórki…
– Ciocia Danka nosi – zauważyła.
– Powiedziałam: przy zdrowych zmysłach.
– Mamo…
– No co: mamo? – Beata poczuła, jak jej dłonie się pocą. – Dobrze cię znam, nie potrzebujesz zegarka… Tylko wydasz ciężko zarobione pieniądze.
– Eee tam! U pana Witkowskiego nie jest wcale drogo. Gdybyś widziała ceny w Krakowie! – Gwizdnęła.
– Ale tanio też nie!
– Mamo…
– Kupisz, ponosisz dwa dni, a potem rzucisz w kąt i tylko kurz będzie zbierał!
– Mamuś…
– Co?
– Nie denerwuj się tak. Nie potrzebuję zegarka…
– Uff, no właśnie!
– Pomyślałam po prostu, że mogłybyśmy kupić coś ładnego cioci Danusi pod choinkę. Dobrze wiesz, że ciocia niechętnie wydaje na siebie pieniądze.
– Wiem…?
– No tak. Sama powiedziałaś, że ciocia skąpi nawet na nowe buty i przez to nabawiła się jesiennego przeziębienia! Po naszej rozmowie dużo o tym myślałam i doszłam do wniosku, że masz rację. Kurtka, buty… nie da się ukryć, że ubrania cioci są dość znoszone. Zrobiło mi się przykro i stwierdziłam, że mogłybyśmy jej coś sprezentować. Mogłybyśmy kupić coś porządnego, na przykład zegarek! – Kiwnęła głową w kierunku jednego zegarka.
Beata trzymała wcześniej ten zegarek w ręku i wiedziała, że srebrną bransoletkę zdobią grawerowane gwiazdki. Miał w sobie coś wyjątkowego i byłby odpowiednim gwiazdkowym podarunkiem.
– Kupmy jej lepiej kalosze – bąknęła.
Nina parsknęła śmiechem.
– Nie żartuj, mamuś.
– Wcale nie żartuję. Co zrobi Danuta z nowym zegarkiem, gdy znowu się rozchoruje?
– Położy go sobie na nocnym stoliku i będzie sprawdzać, kiedy wziąć kolejne lekarstwa! – Nina przewróciła oczami. – Daj spokój. Może i kalosze są bardziej praktyczne, ale ten zegarek to szczyt elegancji! Tylko błagam, nie mów, że to zbyt drogi prezent! Mam trochę oszczędności, poza tym pan Witkowski to twój dobry znajomy, prawda? Z pewnością udzieli nam jakiegoś rabatu…
– Rabatu? Ach tak! – Beata się ożywiła. – Teraz sobie przypominam! Przy ostatnim spotkaniu napomknął coś o specjalnej promocji na mikołajki. Wszystko o pięćdziesiąt procent taniej! Przyjdziemy, gdy promocja już wystartuje, i kupimy dla Danuty najdroższy zegarek, jaki tylko znajdziemy.
– Pięćdziesiąt procent?! – Nina wybałuszyła oczy. – O rany, to nie lada okazja! Mam nadzieję, że pan Witkowski nie zbankrutuje przez taką szczodrość. Poczekaj, tylko zerknę… Może i ja coś dla siebie wybiorę albo dla… kogoś? – wymamrotała niewyraźnie i zaczerwieniła się po czubki uszu.
Beata nie dostrzegła emocji grających na twarzy córki. Zbyt mocno zajmowały ją próby odciągnięcia dziewczyny od witryny zakładu zegarmistrzowskiego. Osobiście sprezentuję mojej kochanej siostrzyczce nawet i trzy zegarki, pomyślała, tylko chodźmy stąd w końcu, bo inaczej zaraz…
Nie zdążyła dokończyć myśli, gdy za szybą zakładu mignął cień, skrzypnęły drzwi, a w progu pojawił się zegarmistrz we własnej osobie. Beata wstrzymała oddech i wpatrywała się w mężczyznę wielkimi oczami. Jan Witkowski przywitał wesoło kobiety:
– Cóż za niespodzianka! Chcą panie naprawić zegarek, a może kupić nowy?
– Nie tym razem! – zaśmiała się Nina. – Wybrałyśmy się z mamą na wieczorny spacer, by odetchnąć świeżym powietrzem, i przy okazji dowiedziałam się, co pan planuje! – wykrzyknęła radosnym tonem.
Beata poczuła, jak ogarnia ją panika. Jeśli zaraz nie odciągnie stąd Niny, dojdzie do prawdziwej katastrofy! Wyciągnęła rękę, ale jej palce jedynie prześlizgnęły się po rękawie córki.
Za późno…
Jan zwrócił ku niej uśmiechnięte oblicze.
– Czyli już wiesz! – stwierdził.
– Tak! – Nina przytaknęła zadowolona. – Mama wszystko mi powiedziała!
– I co o tym myślisz? – Policzki Witkowskiego pokrył delikatny rumieniec. Beata wyczuła zdenerwowanie w jego głosie. Pamiętała, jak na początku znajomości zdradził, że boi się, że jej córka go nie zaakceptuje… – Jak podoba ci się ten pomysł?
– Jestem zachwycona! – wykrzyknęła. – Zastanawiam się tylko… czy panu to wyjdzie na dobre? Przemyślał pan to należycie?
– To znaczy? – zapytał skonsternowany.
– Czy to się panu w ogóle opłaca? Nie będzie pan żałował?
Spojrzenie Jana utkwiło w obliczu szczerze przejętej Niny. Tymczasem Beata ukryła twarz w dłoniach, wyrzucając sobie, że podczas spaceru nie zebrała się na odwagę, by powiedzieć córce, że rozpoczyna nowy etap w życiu. Tchórz, tchórz!, zgrzytała w duchu zębami.
– Jak mógłbym żałować? Twoja mama to cudowna kobieta i zasługuje na wszystko, co najlepsze!
– Mama nie znosi zegarków! – Nina machnęła ręką. – Za to ciocia Danusia… To na niej powinien pan skupić swoją uwagę!
– Proszę?!
Beata z przerażeniem odkryła, że dialog pomiędzy Niną a Janem zaczyna ją bawić. Jeszcze chwila i wybuchnie szaleńczym śmiechem. Zrobiła krok w stronę córki i ujęła ją pod ramię, posyłając przy tym mężczyźnie przepraszające spojrzenie.
– Powinnyśmy już iść. Po drodze chciałabym jeszcze wstąpić do marketu…
– Nie radzę! – Jan pokręcił głową. – Byłem tam po południu i widziałem, że rozwieszają świąteczne światełka!
– Mam nadzieję, że nie te, co w zeszłym roku! – wyrwało jej się.
– Dlaczego? To bardzo… szczęśliwe światełka!
– No może, może…
Kobieta poczuła, że robi jej się gorąco, i niezdarnym ruchem rozplątała szalik pod szyją.
– Podoba ci się? – zapytał Jan, gdy dostrzegł, że Nina wpatruje się w srebrny zegarek.
– Tak, bardzo. Przyjdę po niego niedługo.
– Będzie mi niezmiernie miło. I cieszę się, że tak entuzjastycznie przyjęłaś szczęśliwą nowinę!
– Mam tylko jedno pytanie… – Nina z zafrasowaniem pogładziła futerko przy rękawie kurtki i pomyślała, że gdyby promocja obowiązywała do dnia jej wypłaty, nie musiałaby ruszać oszczędności, które odkładała na wspólne wakacje z Danielem. – Jak długo będzie to trwało?
– Jak długo? – Jan zerknął niepewnie na Beatę. – Do końca życia… jak przypuszczam.
– Do końca życia?! – krzyknęła Nina. – Zaczynam podejrzewać, że pan oszalał!
– Cóż, zawsze uważałem małżeństwo za umowę długoterminową – powiedział rozbawiony Witkowski. – Ale skoro uważasz, że powinienem się jeszcze zastanowić…
Do Niny w końcu dotarło, że mówią o dwóch zgoła odmiennych sprawach, i zamarła z uchylonymi ustami.
– Pan się żeni? – wydusiła po chwili.
– Myślałem, że wiesz! – Zegarmistrz również pojął, że doszło do nieporozumienia. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na zaczerwienioną twarz ukochanej, by pojąć, że jeszcze nie podzieliła się z córką swoimi planami. Zakłopotany, podrapał się po czole.
– Nie miałam pojęcia, ale gratuluję z całego serca! – odrzekła i zapytała mamę: – Wiedziałaś?
– Tak… – bąknęła niepewnie Beata.
– Oj, mamuś, mamuś! – Nina wybuchnęła śmiechem, kręcąc głową. – Opowiadasz mi o promocjach na zegarki, a prawdziwą bombę chowasz w kieszeni! Może jeszcze wiesz, kim jest ta szczęściara?
– No… – zaczęła Beata i gwałtownym ruchem zdjęła szalik z szyi. Miała wrażenie, że próbuje ją udusić. – Tak się składa, że wiem, bo widzisz, córeczko, ta szczęściara… to ja.