Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krętka Blada to zmyślne stworzonko, wypuszczone na niebiednych mężczyzn tego świata. Bladość swą skrzętnie ukrywa pod perfekcyjnym makijażem, a urodą dosłownie zwala z nóg. Walory intelektu zamieniała na wysoko rozwinięty spryt, więc i trup męski ściele sie gęsto - dosłownie i w przenośni. Ale kiedy sprawa dotyczy wysoko postawionego urzędnika i przekrętów na szczytach władzy, do akcji wkracza ambitny i pełen wiary w sprawiedliwość policjant. I, oczywiście, Joanna Chmielewska. Czy zastosują zasady terroru indywidualnego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Czarne BMW nie zwolniło na widok lizaka i robiło takie wrażenie, jakby w ogóle nie zamierzało się zatrzymać. Sytuacja na szosie jednakże wytworzyła się korzystna dla drogówki. Mały fiat, jadący za ciężarówką, zdecydował się ją wyprzedzić i zjechał na lewy pas, blokując drogę, a sama ciężarówka też zamrugała lewym światłem. BMW musiało gwałtownie zwolnić, zarzuciło, zjechało na pobocze i zatrzymało się, gniotąc prawy przedni błotnik na słupku drogowym.
Gliny w dziesięć sekund znalazły się obok.
Kierowca odmówił dmuchania w balonik, ale atmosfera w wozie wskazywała na nadużycie. Wszyscy byli grzeczni dla siebie wzajemnie wręcz do obrzydliwości. Dokumentem, jaki przeszedł z rąk do rąk, okazała się karta rejestracyjna w okładkach, z których delikatnie wystawały dwa banknoty po sto dolarów sztuka. Sierżant przy okienku samochodu, załatwiający sprawę poniekąd w cztery oczy, wziął.
Towarzyszący mu młody kapral, nieświadom transakcji, zdumiał się, widząc, iż BMW odrywa się od słupka i odjeżdża.
– Dlaczego? – spytał z oburzeniem. – Na bani był, szybkość przekroczył o czterdzieści, próba ucieczki...
– Zamknij dziób – poprosił sierżant łagodnie, wracając do samochodu.
Wsiedli obaj, kapral zaniemiały z oburzenia, kierowca popatrzył z zainteresowaniem, sierżant westchnął i pokazał banknoty.
– Trzeba wymienić, bo inaczej na trzy nie podzielimy. Po służbie, w cywilu.
– No wiesz...! – zatchnął się kapral ze zgorszeniem.
– Nie kłap mi tu paszczęką. Lepiej pogłówkuj. Jak on nam daje tyle, to ile da wyżej? Myślisz, że mu coś zrobią? A z jakiej racji prokurator ma brać, a my nie?
– Zabije kogo...!
– Może nie zdąży. Spojrzałem na adres, tu blisko jedzie, do Kołakowa, to zaraz za Radzyminem.
– Ale błotnik klepał będzie za darmo – zauważył kierowca filozoficznie. – Na auto-casco. Wyrówna mu się.
– I tak by klepał za darmo, a co nasze, to nasze.
– Ale jednak... – wymamrotał kapral z uporem.
– Ty, Bubel, za co ty właściwie z nami jeździsz? – zainteresował się nagle kierowca. – Miałem od razu zapytać, ale zapomniałem. O co biega?
– Za karę – mruknął z goryczą kapral.
– Fakt – przyświadczył sierżant pobłażliwie. – Przenieśli go, bo młody i głupi. Nie tych doprowadził co trzeba, a potem się jeszcze mądrzył, więc mu przyłożyli brutalne traktowanie. I co, degradacja, a już miał, sirota, gwiazdki.
– Cholera. Z nami, znaczy, ma nabrać rozumu?
– Na to patrzy. Może mu się nawet opłaci.
Kapral milczał ponuro. Upór w nim kamieniał, ale rozumu nabierał dostatecznie szybko, żeby przestać gadać. Była to dopiero jego trzecia służba na szosie, dwie poprzednie nie dostarczyły tak upojnych wrażeń.
– No dobra, do roboty! – zarządził sierżant i wysiadł. Następne doświadczenie chwilowego kaprala okazało się jeszcze gorsze.
Patrolowali tę samą trasę o świcie tak wczesnym, że ruch na szosie dopiero się zaczynał. Zaczaili się zaraz za Strugą, terenem, bądź co bądź, nieźle zabudowanym. Radar pokazał co trzeba, dwa samochody leciały, nie zwalniając, i kapral wyszedł z lizakiem, narażając się na przejechanie. Nie został jednakże przejechany, chociaż niewiele brakowało, pierwszy samochód zatrzymał się, tuż za nim zatrzymał się i drugi, chociaż mógł przelecieć. Z tego drugiego wysiadło dwóch panów, w pierwszym jechało także dwóch, mieli zatem przewagę liczebną. Pokazywania dokumentów odmówili stanowczo, dokonali za to prezentacji broni palnej, zaopatrzonej w tłumiki.
Kierowca pierwszego wozu też zdążył wysiąść. W jednej ręce trzymał spluwę, a w drugiej plik banknotów.
– Żonę i dzieci pewnie masz – rzekł do sierżanta miłym głosem. – I numer widzę napierśny. A strielać tobie nie wolno. I wybór masz.
– A pisz sobie, pisz – powiedział równocześnie jego pasażer do kaprala, z zaciętością notującego numery rejestracyjne.
Sierżant nie odezwał się ani słowem. Wyjął z ręki kierowcy plik banknotów, odwrócił się do niego tyłem i ruszył do radiowozu. Kierowca radiowozu odetchnął nieznacznie, bo przestało go coś uciskać za uchem.
– Rąbnęliby nas, jak w mordę strzelił – powiedział zdławionym nieco głosem, kiedy koledzy znaleźli się obok niego. – Tak patrzyłem, czy się czasem nie wygłupisz.
– Mercedes i volkswagen – odparł starszy sierżant z goryczą. – Kradzione, do Ruskich lecą, pewno z Niemiec. Zawiadomimy tych tam dalej, ale wątpię, czy ich tkną. Przejadą, chyba że na granicy ich dorwą.
– Żonę i dzieci to ma prawie każdy...
– Ja nie – oznajmił kapral ze złością.
– Masz mamusię. Pewno się zmartwi, jakby co.
Kapral wzruszył ramionami, zgrzytnął zębami i prychnął. Kierowca odzyskał już równowagę.
– Ruska mafia – zaopiniował. – A już ich trochę przerzedzili i proszę! Jeszcze się snują.
– Teraz jakoś mniej hurtowo – stwierdził sierżant. – I jakby mniej jawnie, za to idą na ostre. Ci chyba z tych, co mają duże plecy, póki żywi, wyjdą ze wszystkiego.
– Ile dali? Sierżant spojrzał na plik banknotów, wciąż trzymany w ręce. Przeliczył je i rozdzielił od razu.
– Nieźle – pochwalił z przekąsem kierowca. – Premia za nawalankę. Mają psychologiczne podejście, to im trzeba przyznać, ale, jak Boga kocham, wolałbym chyba zostać uczciwym człowiekiem.
– Też bym wolał, ale jeszcze więcej wolę być żywy. Schowaj to, gówniarzu, może ci się kiedyś do czego przyda. Takie życie teraz mamy, nie ty kodeks pisałeś i nie ty robiłeś za partyjną wesz. Ich dzieci rządzą, parszywa skurwysynów niedola...
Zgromiony, a zarazem pocieszony wzniosłymi słowy, kapral zacisnął szczęki i schował pieniądze. Bunt w nim narastał.
Samochody, przejeżdżające z rosnącą częstotliwością, trzymały się przepisów pazurami i zębami, przez chwilę zatem nie było co robić. Wszyscy trzej wiedzieli doskonale, że kierowcy z drugiej strony ostrzegają nadjeżdżających światłami, będzie zatem trochę spokoju.
– Ty, Bubel, dlaczego właściwie nazywają cię Bubel?
– z zaciekawieniem spytał kierowca. – Wcale mi na bubla nie wyglądasz. W czym dzieło?
– A, cholera – odparł z zakłopotaniem kapral i jakby nieco zmiękł w sobie. – To moja matka...
– Jak masz na imię naprawdę? Bo od początku słyszę Bubel i Bubel.
– Robert.
– Jego matka u nas pracowała w księgowości – wtrącił się sierżant. – A on do niej czasem przychodził. Różnie do niego mówiła, ale przeważnie Bubel, z Bobka tak jej wyszło, z Bobusia, z Bubka, Bubel się najdłużej utrzymał. Wszyscy ją lubili, dzieciaka też, no i tak jakoś po niej powtarzali. Jak przyszedł po szkole, ktoś tam od razu krzyknął: „Cześć, Bubel!” i już mu zostało. Może to i lepiej, podkomisarza Bubla mogli sobie szukać...
– A szukali?
– A jak? Może i przez to szukanie do nas przeszedł. Lepiej było cicho przyschnąć...
– Żeby policja miała się ukrywać przed bandziorami, to już szczyt wszystkiego! – westchnął smętnie kierowca.
Obecny kapral Robert Górski, nieoficjalnie Bubel, miał dwadzieścia cztery lata, za sobą zaś maturę, szkołę policyjną, prawie dwa lata służby, tyleż samo zaocznych studiów prawniczych i szarżę podporucznika. W czasie owych lat służby pracował w wydziale przestępstw gospodarczych, a degradację zyskał za upór w kwestii przyskrzynienia szajki oszustów na wysokim szczeblu. Z niewiadomych powodów nie spodobały mu się machloje bankowe, polegające na udzielaniu pożyczek osobom wysoce niepewnym, bez żadnego zabezpieczenia. Długów osoby nie płaciły i nie było sposobu niczego z nich ściągnąć, aczkolwiek jawnie pławiły się w dobrobycie. Podkomisarz Górski się zaciął, dowody przestępstwa zgromadził, sprawców czynu podał prokuraturze na półmisku i jeszcze zrobił awanturę, kiedy po godzinie miłej pogawędki z prokuratorem wyszli krokiem swobodnym i z przyjemnym uśmiechem na ustach, bez żadnych dalszych konsekwencji. Okazał się tak potwornie kłopotliwy, że należało się go pozbyć chociaż na trochę. Szaleniec zwyczajny, którego życie może nieco utemperuje.
W głębi duszy trwał przy swoim, tyle że teraz postanowił zachować ostrożność. Nie był debilem. Od początku zdawał sobie sprawę z rozwoju przestępczości osobliwego gatunku, szalejącej w kraju, ale nie spodziewał się aż takich jej rozmiarów i na chwilę stracił rozum. Pasje wzięły górę. Zaćma z oczu spadła mu całkowicie, kiedy znalazł się na szosie z lizakiem w ręku.
Ruska mafia samochodowa dogodziła mu ostatecznie, przełamał się w sobie i zaczął myśleć intensywniej.
„Gwałt niech się gwałtem odciska” – tkwiło mu w głowie, bo Mickiewicza w szkole przerabiał. „Gwałt niech się gwałtem odciska” śniło mu się i skakało po ścianach. „Terror indywidualny nie daje pożądanych rezultatów” – to było drugie twierdzenie, z którym nie zgadzał się od początku, bo historii też się uczył porządnie. Wolał ten gwałt i wierzył w wieszcza.
Kolega z tej samej ławki, a nawet więcej niż kolega, przyjaciel, niejaki Duduś, poszedł po maturze na historię i prezentował podobne poglądy. Nie zerwali kontaktów. Obaj razem, dość rzadko, ale wytrwale, toczyli ze sobą zawzięte dyskusje, dusząc w kołysce niektóre postaci historyczne, mężów stanu, wodzów, królów, nie cofając się nawet przed dostojnikami kościelnymi.
Najbardziej kłócili się o Marię Antoninę, Duduś bowiem twierdził, że i bez niej Rewolucja Francuska też by wybuchła, a Bubel upierał się, że nie. Duduś przez te dyskusje zyskiwał wszechstronność w zawodzie wyuczonym, Bubel zaś coraz bardziej utwierdzał się w mniemaniu, iż historię tworzą jednostki.
Mafia pruszkowska rozłożyła mu się w oczach przez zwyczajne usunięcie dwóch osób. I cześć, koniec pieśni, z miejsca wyszła na prowadzenie mafia wołomińska. Nie zajmował się nią chwilowo, marzył tylko, żeby mu któryś bodaj przekroczył szybkość na szosie. Tu już był gotów na wszystko.
Ówże zganiony przez któregoś mędrca terror indywidualny kusił go nieodparcie. Gwałt, bandzior strzela, czemuż, do diabła, nie ustrzelić bandziora? Jako sługa prawa, musiał się trzymać obowiązujących przepisów i bardzo dokładnie wiedział, czego mu nie wolno. Nie mniej dokładnie jednakże orientował się, jak obchodzić przepisy, które głównie temu służą. Dla niektórych tylko po to istnieją, żeby je obchodzić...
W marzeniach na jawie widział ugadanego prokuratora, kawalera bezdzietnego, najlepiej sierotę z domu dziecka, żeby już żadna mamusia nie bruździła, który to prokurator przestępców by zatrzymywał, a nie puszczał wolno, no, może jeden to mało, kilku takich... Dalej miał ugadanego zwierzchnika, a może nawet... czy to nie przesada...? prokuratora w Generalnej, który miałby sitwę z ministrem sprawiedliwości... bo premier to chyba za wiele...? Paru posłów by się przydało... Jeszcze dalej mieć ugadanego sędziego, z zapleczem w Sądzie Najwyższym... Mało, potrzebny byłby do tego ktoś z NIK-u, na wysokim szczeblu... No, oczywiście, komendant główny by się przydał, albo chociaż zastępca, a gdyby tak i komendant UOP-u... No dobrze, bodaj też zastępca...
Istniejąca klika nadziałaby się na dokładnie taką samą klikę i kto wie, czy nie udałoby się w ten sposób osiągnąć rzetelnej praworządności...? Rzecz jasna, klika istniejąca i już ugruntowana postarałaby się o szybki odstrzał przeciwnika, tu katastrofa, tam zawał, gdzie indziej może jakiś pożar, przypadkowy napad złoczyńców, tajemnicze zniknięcie, tu córka, tam synek...
Zaraz, ale mafiozi i oszuści też chyba mają dzieci...?
Na tym dowcip polega. Ten kretyński przyzwoity człowiek dziecka się nie uczepi, żony parszywcowi nie rąbnie, najwyżej zgwałci, ale to na dwoje babka wróżyła, żonie się może spodobać... Zza węgła strzelać nie będzie. A dlaczego? Tamten może, niby czemu my nie? Owszem, powinno się strzelać zza węgła, proszę bardzo, niech on pierwszy sięgnie po kopyto, my musimy być, najzwyczajniej w świecie, ten lepszy i szybszy...
Jezus, Mario, Dziki Zachód...!
Doszedłszy w marzeniach do Dzikiego Zachodu, Bubel poczuł zgrozę. Zarazem jednak przypomniało mu się, że tamta metoda dała rezultaty. Przyzwoici ludzie wzięli sprawę we własne ręce i bez żadnego miłosierdzia wystrzelali bandziorów. I nastała zwyczajna praworządność, spaskudzona dopiero znacznie później. Jeżeli teraz nasi przestępcy posługują się podobnymi metodami, proszę bardzo, możemy im sprostać.
Jedynym pozytywnym rezultatem tych wszystkich przemyśleń stała się umiejętność strzelania. Bubel, jako snajper, osiągnął szczyty, mógł zestrzelić muchę z żyrandola, nie tykając żyrandola. Z tej umiejętności na razie nic mu nie przychodziło.
I sam nie wiedział, że tu właśnie, za Radzyminem, zaczyna się jego kariera...