Kryminał. Almiritis piją słoną wodę - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Almiritis piją słoną wodę ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

0,0
16,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Marek Sosnowski spędza wakacje w Grecji, gdzie spotykają go przygody niczym z filmu – gubi paszport w wozie przypadkowo poznanego Amerykanina, Williama Hawkinsa, poznaje piękną kobietę, z którą spędza upojną noc i w której beznadziejnie się zakochuje. Niestety Aneta jest mężatką i traktuje znajomość z Markiem jak jednorazową przygodę. On jednak nie traci nadziei i wyrusza z nią na Kretę w poszukiwaniu paszportu. Tam jednak czarująca Greczynka znika, ale nie na długo. Spotykają się znowu na przyjęciu u wspólnych znajomych, a potem wyruszają w rejs luksusowym jachtem owego uczynnego Amerykanina, który zwraca młodzieńcowi jego zgubę. Nocą Marek jest przypadkowym świadkiem dziwnej rozmowy Anety z Hawkinsem o finalizowaniu podejrzanej transakcji. Niebawem, po suto zakrapianej imprezie, z której niewiele pamięta, znajduje w swoim paszporcie dwa miliony dolarów…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 207

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Al­mi­ri­tis piją sło­ną wodę

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edycję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Czytel­nik, War­sza­wa 1978

© Co­pyri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­pyri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-744-9

Wy­daw­nic­two LTW

ul. rtm. W. Pi­lec­kie­go 9

Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

Część pierw­sza

KRETA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Obu­dził się wcze­śnie. Może z głę­bo­kie­go snu wy­rwa­ły go pod­nie­sio­ne gło­sy do­la­tują­ce z są­sied­nich bal­ko­nów, a może smu­gi ja­skra­we­go świa­tła, wdzie­ra­ją­ce się do ho­te­lo­we­go poko­ju przez nie­szczel­ne okien­ni­ce. Nie miał siły pod­nieść cięż­kich, zmę­czo­nych po­wiek.

Le­ni­wym ruchem wy­cią­gnął rękę i roz­sta­wio­nymi sze­ro­ko pal­ca­mi po­czął wo­dzić po sto­ją­cym obok łóż­ku. Prze­ście­ra­dło było jesz­cze cie­płe. Otwo­rzył oczy. Do­pie­ro wte­dy uświa­do­mił so­bie, że w ła­zien­ce szumi woda. „Już wsta­ła – po­myślał. – Zer­wała się o świ­cie. Dziel­na dziew­czyna”. Przez chwi­lę le­żał na wznak, wpa­trując się w ciem­ne pla­my zdo­bią­ce su­fit. Ho­tel „Ma­ri­na” za­li­czał się do bar­dzo ta­nich ho­te­li.

– Nie śpisz?

Na wi­dok jej na­gie­go cia­ła, po­kryte­go błysz­czą­cymi kro­pla­mi wody, po­czuł nowy przy­pływ na­mięt­no­ści. Wy­cią­gnął do niej ra­mio­na.

– Chodź.

Z uśmie­chem po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Do­syć. Je­steś nie­moż­li­wy. – Mó­wi­ła do­brze po an­giel­sku, z za­baw­nym, tro­chę śpiew­nym ak­cen­tem.

– Po­do­basz mi się – po­wie­dział. – Bar­dzo mi się po­do­basz.

Nie prze­sta­wa­ła się uśmie­chać.

– To się bar­dzo do­brze skła­da. Ty tak­że mi się po­do­basz. Chy­ba nie spę­dzi­ła­bym z tobą nocy, gdyby było in­a­czej. Jak ci się zda­je?

Roz­cze­sa­ła gę­ste ciem­no­kasz­ta­no­we wło­sy i za­czę­ła się ubi­erać.

– Jak to się wła­ści­wie sta­ło? – spyta­ła po chwi­li. – Ża­łujesz?

– Osza­la­łaś?! – ze­rwał się, pod­biegł i chwycił ją na ręce.

– Mar­co, prze­stań, puść mnie! – bro­ni­ła się zde­cydo­wa­nie.

– Ko­cham cię – mó­wił stłumio­nym gło­sem. – Ko­cham cię. Sły­szysz? Je­steś naj­wspa­nial­szą dziew­czyną, jaką w życiu spo­tka­łem. To wszyst­ko jest cu­dow­ne. Ko­cham cię.

Wresz­cie uwol­ni­ła się z jego ob­jęć.

– Je­steś nie­zno­śny, in­sup­por­ta­ble, in­sup­por­ta­ble – po­wtó­rzy­ła pa­ro­krot­nie, prze­cho­dząc na­gle na fran­cu­ski – in­sup­por­ta­ble ga­rçon. – Ro­ze­śmia­ła się, prze­sunę­ła dło­nią po jego ja­snej, zmi­erz­wio­nej czuprynie i koń­czyła się ubie­rać.

Po­biegł do ła­zien­ki, po­śpiesz­nie się ogo­lił, wziął prysz­nic. Ki­edy wró­cił, za­stał ją za­ję­tą sta­ran­nym ro­bie­niem ma­ki­ja­żu.

– Nie bę­dziesz już spał?

– Je­że­li ty wsta­łaś…

– Ja to co in­ne­go. Mam dużo spraw do za­ła­twie­nia, ale ty mógł­byś jesz­cze tro­chę po­spać.

– Nie mam ocho­ty.

– A co bę­dziesz ro­bił?

Wzruszył ra­mio­na­mi.

– Nie wiem. Pój­dę się do­wie­dzieć, kie­dy od­pływa prom na Kre­tę, a po­tem…

– Wy­bie­rasz się na Kre­tę?

– Wspo­mi­na­łem ci prze­cież o tej idio­tycz­nej hi­sto­rii z pasz­por­tem.

– Mó­wi­łeś coś, ale nie zwró­ci­łam uwa­gi… Chyba nie masz się czym przej­mo­wać… Pój­dziesz do am­ba­sa­dy.

Skrzywił się nie­chęt­nie i po­trzą­snął gło­wą.

– To nie ta­kie pro­ste. Na pew­no miał­bym duże przy­kro­ści. Oba­wiam się, że przez ja­kiś czas nie mógł­bym wy­jeż­dżać za gra­ni­cę. Am­ba­sa­da to osta­tecz­ność. Naj­pierw wolę po­szukać. Może jed­nak znaj­dę. Mała na­dzie­ja, ale mu­szę spró­bo­wać.

– Je­dziesz na Kre­tę szukać pasz­por­tu?

– Oczywi­ście. Mó­wi­łem ci chyba o tym Ame­ryka­ni­nie.

– Nie mó­wi­łeś.

– Pro­sta spra­wa. Po­je­cha­łem z wy­ciecz­ką do Delf. Zwie­dza­li­śmy rui­ny świą­tyni Apol­li­na. Było cu­dow­nie. Ale ja­kiś dia­beł mnie pod­kusił, żeby pójść na sam szczyt i obej­rzeć sta­dion. Za­sie­dzia­łem się tam. Kie­dy wró­ci­łem, au­to­ka­ru już nie było. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić. Żad­nej ko­mu­ni­ka­cji, a do Aten to ka­wał dro­gi. I na­gle zja­wił się ten Ame­ryka­nin. Za­brał mnie do swo­je­go wozu, był bar­dzo uprzej­my.

– I są­dzisz, że w wo­zie tego Ame­ryka­ni­na…

– Wła­śnie. Jak wrzuca­łem ple­cak, pasz­port mógł wy­paść.

– Z za­mknię­te­go ple­ca­ka?

– Nic nie ro­zu­miesz – zde­ner­wo­wał się. – Pasz­port wsuną­łem do kie­sze­ni ple­ca­ka, któ­rej nie mo­głem za­piąć.

– Któż tak się ob­cho­dzi z pasz­por­tem?

– Oczywi­ście, że to idio­tycz­ne, ale te­raz nie war­to o tym mó­wić.

– I myślisz, że znaj­dziesz tego Ame­ryka­ni­na na Kre­cie?

– Po po­wro­cie z Delf miał od­płynąć swo­im jach­tem z Pi­reu­su na Kre­tę.

Prze­sta­ła ma­lo­wać pa­znok­cie i spoj­rza­ła na nie­go uważ­niej.

– Swo­im jach­tem? Na Kre­tę?

– Tak po­wie­dział.

– A wiesz, jak ten Ame­ryka­nin się na­zywa?

– Wiem. Dał mi swój bi­let wi­zyto­wy. Wil­liam Haw­kins.

Na­gły błysk po­ja­wił się w brą­zo­wych oczach.

– Znasz go może?

Ze zdwo­jo­nym za­pa­łem wró­ci­ła do ma­lo­wa­nia pa­znok­ci.

– Znasz go? – po­wtó­rzył pyta­nie.

Wzruszyła ra­mio­na­mi.

– Nie wiem. To na­zwi­sko wy­da­je mi się zna­jo­me. Tylu lu­dzi się spo­tyka. Więc chcesz dzi­siaj płynąć na Kre­tę?

– Tak. Im wcze­śniej, tym le­piej. W tej sy­tua­cji nie mogę tra­cić cza­su. Może jed­nak uda mi się od­zyskać pasz­port.

– Nie ma tego złe­go, co by na do­bre nie wy­szło.

– Nie ro­zu­miem.

– To prze­cież pro­ste. Gdybyś nie zgubił pasz­por­tu, to by­śmy się nie spo­tka­li.

Ro­ze­śmiał się. Miał bia­łe, zdro­we zęby.

– Zupeł­nie słusz­nie. Je­stem za­chwyco­ny, że zgubi­łem pasz­port. Żeby cie­bie spo­tkać, go­tów je­stem zgubić dzie­sięć pasz­por­tów, dwa­dzie­ścia, sto…

– Mó­wi­łeś, że mia­łeś go w kie­sze­ni ple­ca­ka.

– Tak.

– I w Del­fach nie zo­sta­wi­łeś ple­ca­ka w au­to­ka­rze?

– Nie, za­wsze no­szę go ze sobą. To mały ple­cak. Ba­łem się zo­sta­wić w au­to­ka­rze, żeby mi ktoś nie wy­cią­gnął pasz­por­tu czy pie­nię­dzy. I wła­śnie…

– Ale pie­nię­dzy nie zgubi­łeś?

– Na szczę­ście nie. Były w drugiej kie­sze­ni.

– Dla­cze­go tego wszyst­kie­go nie no­sisz przy so­bie?

– Wiesz chyba, ja­kie są dżin­sy. Mają ta­kie płyt­kie kie­sze­nie, że nic się w nich nie mie­ści.

Skoń­czyła ma­lo­wać pa­znok­cie.

– Mu­szę już iść. Że­gnam cię. Adieu.

Spoj­rzał na nią spło­szo­ny.

– Więc jak bę­dzie?

– Z czym?

– No z nami. Prze­cież nie mo­że­my się tak roz­stać.

– Dla­cze­go nie mo­że­my?

– Bo nie… bo… bo mu­szę cię jesz­cze zo­ba­czyć. Nie po to zgu­bi­łem pasz­port, że­byś na­tych­miast znik­nę­ła z mo­je­go życia.

Po­de­szła do nie­go i do­tknę­ła jego wło­sów.

– Lu­bię cię, Mar­co, bar­dzo cię lu­bię. Ale czy nie są­dzisz, że to była przy­go­da, któ­rą już na­le­ży za­koń­czyć?

– Nie, to nie­praw­da! – obu­rzył się. – To nie przy­go­da, któ­rą trze­ba jak naj­szyb­ciej skoń­czyć. To mi­łość.

Po­ło­żyła mu pal­ce na war­gach.

– Ciii­cho… Nie używaj wiel­kich słów. Prze­cież pra­wie się nie zna­my.

– To co z tego? Moż­na ko­goś po­ko­chać od razu, bez dłu­giej zna­jo­mo­ści.

– Wie­rzysz w mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia?

– Daw­niej nie wie­rzyłem. Te­raz wie­rzę. Daw­niej w ogó­le nie wie­rzyłem w mi­łość. Nie mo­żesz tak odejść.

– Cóż ty wiesz o mnie, o moim życiu?

– Nic mnie to wszyst­ko nie ob­cho­dzi. Wiem tyl­ko tyle, że cię ko­cham i że chcę być z tobą.

Spo­waż­nia­ła i za­czę­ła oglą­dać z uwa­gą swo­je świe­żo po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie.

– Wi­dzę, że za­czyna­ją się kom­pli­ka­cje. Nie lu­bię kom­pli­ka­cji.

– Czy mi­łość na­zywasz kom­pli­ka­cja­mi?

– Oczywi­ście. Tak zwa­na mi­łość za­wsze lu­dziom bar­dzo kom­pli­kuje życie.

– Czy masz ta­kie smut­ne do­świad­cze­nia?

– Może. W każ­dym ra­zie je­stem tro­chę za­sko­czo­na. Nie trak­to­wa­łam na­sze­go spo­tka­nia aż tak po­waż­nie.

– Wi­docz­nie czę­sto mie­wasz ta­kie spo­tka­nia – po­wie­dział ze zło­ścią.

Uśmiech­nę­ła się.

– Nie pró­buj mnie ob­ra­żać. To nie jest w stylu ro­man­tycz­ne­go ko­chan­ka.

– Kto ci po­wie­dział, że je­stem ro­man­tycz­nym ko­chan­kiem?

– Ty sam. Mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Cze­góż wię­cej trze­ba? W na­szych cza­sach rzad­ko się spo­tyka ko­goś, kto wi­erzy w ta­kie rze­czy. Wiesz co? Mam pe­wien po­mysł. Mia­łam jutro le­cieć sa­mo­lo­tem na Kre­tę. Żeby na­sze roz­sta­nie nie było tak gwał­tow­ne, za­mie­nię sa­mo­lot na prom i po­płynę z to­bą. Wpraw­dzie to dłu­ga ca­ło­noc­na po­dróż, ale cze­góż się nie robi dla mi­łe­go to­wa­rzystwa.

– Do­sko­na­le – ucie­szył się. – Nie wie­dzia­łem, że ty tak­że wybi­erasz się na Kre­tę. Za­raz po­bie­gnę kupić bi­le­ty. Mam na­dzie­ję, że do­sta­nę jesz­cze ja­kąś ka­bi­nę.

– Nie wy­obra­żaj so­bie, mon che­ri, że ulo­kuje­my się w jed­nej ka­bi­nie.

– A to dla­cze­go?

Po­gła­dzi­ła go po dło­ni.

– Nie de­ner­wuj się. Wspól­na ka­bi­na nie wcho­dzi w ra­chu­bę. Zda­jesz so­bie chyba spra­wę z tego, że nie chcia­ła­bym, żeby nas ktoś zo­ba­czył. Mam tutaj dużo zna­jo­mych. Nie­trud­no o nie­po­żą­da­ne spo­tka­nie.

– Myśla­łem, że całą noc spę­dzi­my ra­zem na stat­ku – po­wied­ział na­chmu­rzo­ny.

– Oczywi­ście, że całą noc spę­dzi­my ra­zem na stat­ku, ale wy­łącz­nie na roz­mo­wie.

– Szko­da.

Ude­rzyła go po ra­mie­niu.

– Nie bądź nie­zno­śnym chło­pa­kiem, Mar­co. Chyba roz­mo­wa ze mną tak­że spra­wia ci przy­jem­ność.

– Oczywi­ście, ale…

– Zresz­tą zo­ba­czymy, jak to wszyst­ko się uło­ży. Ja za­ła­twię bi­le­ty.

Się­gnął po port­fel le­żą­cy na noc­nym sto­li­ku.

– Za­raz dam ci pie­nią­dze. Ile to może kosz­to­wać?

Po­wstrzyma­ła go ener­gicz­nym ruchem ręki.

– Daj spo­kój. Po­wie­dzia­łam, że ja to za­ła­twię.

– Nie mam za­mia­ru być na two­im utrzyma­niu.

Ro­ze­śmia­ła się we­so­ło.

– Daj­że spo­kój. A zresz­tą, je­że­li to tak rani two­ją mę­ską ambi­cję, to póź­niej się roz­li­czymy, mon che­ri. Bądź grzecz­nym chłop­cem. – Za­uwa­żył, że chęt­nie do an­giel­skie­go wtrą­ca­ła ja­kieś fran­cu­skie sło­wo. To go tro­chę draż­ni­ło, a tro­chę in­trygo­wało. Od pierw­sze­go mo­men­tu zro­bi­ła na nim wra­że­nie dzi­ew­czyny na ta­kim po­zio­mie, że trud­no ją było po­dej­rze­wać o głupi sno­bizm. Po pro­stu może ję­zyk fran­cu­ski był jej bliż­szy i swo­bod­niej się nim po­sługi­wa­ła ani­że­li an­giel­skim.

– Może zje­my ra­zem obiad? – za­pro­po­no­wał.

Ski­nę­ła gło­wą.

– To jest myśl. Spo­tkaj­my się o czwar­tej.

– Gdzie?

– Tam, gdzie­śmy się po­zna­li.

– W tej piz­ze­rii nie­da­le­ko pla­cu Omo­nia?

– Tak. Je­że­li masz ocho­tę.

– Będę punk­tual­nie o czwar­tej.

– Adieu.

De­li­kat­nie po­ca­ło­wa­ła go w usta, jak­by w oba­wie, żeby nie ze­trzeć szmin­ki z warg, i wy­bie­gła z po­ko­ju.

Przez chwi­lę stał bez ruchu, pa­trząc na drzwi, za któ­rymi znik­nę­ła. To, co ostat­nio prze­żył, było czymś tak nie­re­al­nym, tak prze­dziw­nie fan­ta­stycz­nym, że cią­gle jesz­cze nie mógł uwie­rzyć, że to wszyst­ko zda­rzyło się na­praw­dę.

Wło­żył kra­cia­stą ko­lo­ro­wą ko­szulę, na­cią­gnął efek­tow­nie po­ła­ta­ne dżin­sy i przez pe­wien czas szczot­ko­wał pra­co­wi­cie nies­for­ną czuprynę. Na­stęp­nie wy­szedł i nie cze­ka­jąc na win­dę zbi­egł scho­da­mi na dół.

Por­tier z kwa­śną miną od­po­wie­dział na jego good mor­ning.

– Czy pan zna­lazł swój pasz­port, mi­ster So­snow­ski? – spytał za­glą­da­jąc do książ­ki mel­dun­ko­wej.

– Jesz­cze nie.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale nie bę­dzie pan mógł u nas miesz­kać bez pasz­por­tu. Ta le­gi­tyma­cja, któ­rą mi pan przed­sta­wił, nie wy­star­cza. Sor­ry.

– Dzi­siaj po po­łu­dniu zwal­niam po­kój – po­wie­dział z uśmiec­hem Ma­rek. – Nie będę panu spra­wiał kło­po­tu. Pro­szę przy­go­to­wać ra­chu­nek.

– To ode mnie nie za­le­ży, mi­ster So­snow­ski – za­czął tłu­ma­czyć się por­tier. – Nie chce­my mieć przy­kro­ści ze stro­ny po­li­cji. Pan ro­zu­mie?

– Ależ do­sko­na­le ro­zu­miem. Bar­dzo dzię­kuję, że mo­głem u was prze­no­co­wać.

Śnia­da­nie w ho­te­lu „Ma­ri­na” nie na­le­ża­ło do naj­smacz­nie­jszych, dwie ogrom­ne, słod­kie ma­śla­ne buł­ki, ka­wa­łek ma­sła, dżem i bar­dzo kiep­ska kawa.

Ma­rek jed­nak tak był za­ję­ty swo­imi myśla­mi, że nie bar­dzo wie­dział, co je. Wy­cho­dząc z ho­te­lu, spoj­rzał we­so­ło na por­ti­era, któ­ry od­wza­jem­nił się życz­li­wym uśmie­chem.

Naj­wyraź­niej cię­żar spadł mu z ser­ca, kie­dy na­brał pew­no­ści, że gość bez pasz­por­tu nie usi­łuje za­trzymać po­ko­ju na dłu­żej.

Dzień był jak zwykle sło­necz­ny, pe­łen zło­ta i błę­ki­tu płyną­ce­go z bez­chmur­ne­go nie­ba.

Kon­trast z mrocz­nym ho­te­lo­wym ho­lem, oświe­tlo­nym sła­by­mi ża­rów­ka­mi, był tak wiel­ki, że Ma­rek, ośle­pio­ny na­głym blas­kiem, zmrużył oczy. Ża­ło­wał, że nie wziął ciem­nych okula­rów, ale już mu się nie chcia­ło wra­cać na górę.

Miał dużo cza­su, z któ­rym nie wie­dział, co ro­bić. Krą­żył bez celu po uli­cach, przy­sta­jąc przed wy­sta­wa­mi i oglą­da­jąc fo­to­sy fil­mo­we, umiesz­czo­ne w ga­blo­tach przed wej­ścia­mi do kin. Nie chciał zbyt­nio od­da­lać się od cen­trum, oba­wia­jąc się za­błą­dzić. Ate­ny znał bar­dzo sła­bo. Wo­lał więc po­ruszać się na tra­sie po­mię­dzy pla­cem Omo­nia a pla­cem Syn­tag­ma, gdzie czuł się pew­nie i nie mu­siał ni­ko­go pytać o dro­gę.

Wska­zów­ki ze­gar­ka po­rusza­ły się nie­słycha­nie wol­no. Po­czuł zmę­cze­nie. Wstą­pił więc do ja­kiejś ka­wia­ren­ki na Ve­ni­ze­lon i po­pro­sił o coca-colę. Są­cząc brunat­ny płyn przez pla­styko­wą rur­kę, myślał o Ane­cie. To była na­praw­dę wspa­nia­ła dziew­czy­na. Przy­po­mi­na­jąc so­bie noc, spę­dzo­ną w jej ra­mio­nach, przy­mknął oczy.

Z roz­kosz­ne­go roz­ma­rze­nia wy­rwał go na­gle czyjś ener­gicz­ny głos.

– Cześć, Ma­rek. A ty co tu jesz­cze ro­bisz?

Kudła­ty mło­dy czło­wiek, któ­re­go twarz zdo­bi­ła gę­sta, daw­no nie przy­strzyga­na bro­da, szcze­rzył zęby w po­wi­tal­nym uśmiec­hu.

– Ka­zik! Jak się masz.

Uści­snę­li so­bie dło­nie i bro­dacz przy­siadł się do sto­li­ka.

– Myśla­łem, żeś już daw­no od­le­ciał do War­sza­wy.

– Mia­łem taki za­miar – skrzywił się Ma­rek – ale tro­chę mi się skom­pli­ko­wa­ło.

– Co się sta­ło? Zgubi­łeś bi­let?

Ma­rek nie­chęt­nie opo­wie­dział hi­sto­rię o pasz­por­cie. Zda­wał so­bie spra­wę z tego, że nie ma się czym chwa­lić.

– I masz za­miar je­chać na Kre­tę?

– A co mam ro­bić? To je­dyna szan­sa. Je­że­li pasz­port wy­sunął mi się w wo­zie tego Ame­ryka­ni­na, to prze­cież mi go odda.

Ka­zik po­krę­cił gło­wą z po­wąt­pie­wa­niem.

– Mało praw­do­po­dob­ne, ale oczywi­ście spró­bo­wać trze­ba. W osta­tecz­no­ści pój­dziesz do na­szej am­ba­sa­dy. Mu­szą ci po­móc.

– Wo­lał­bym tego unik­nąć.

– Wie­rzę ci, sta­ry – uśmiech­nął się Ka­zik. – Ale jak na Kre­cie nie znaj­dziesz pasz­por­tu, to klops. Bę­dziesz mu­siał iść do am­ba­sa­dy. Cze­kaj… cze­kaj… coś mi w tej chwi­li przy­szło do gło­wy. Chyba ci mó­wi­łem, że na Kre­cie sie­dzi służ­bo­wo mój stryj. Bu­du­je­my tam ole­jar­nię dla Gre­ków ra­zem z Jugo­sło­wia­na­mi.

– Nie bar­dzo ro­zu­miem, co ja mam z tym wspól­ne­go – powi­edział Ma­rek.

– Jak to co? – Ka­zik szarp­nął nie­cier­pli­wie skoł­tunio­ną bro­dę. – Je­że­li je­dziesz na Kre­tę, to prze­cież war­to tam mieć ko­goś życz­li­we­go. No nie? Na­pi­szę parę słów do stryjasz­ka, pro­sząc, żeby się tobą za­opie­ko­wał. Zro­bił się już z nie­go sta­ry Kre­teń­czyk. Na­wet po grec­ku za­czyna so­bie wca­le nie­źle ra­dzić.

– Byłeś u nie­go?

– Ja­sne. Sie­dzia­łem tam pra­wie dwa ty­god­nie. Przy­znam ci się szcze­rze, że chęt­nie bym na sta­łe za­miesz­kał na Kre­cie. Żyć nie umie­rać. Mo­to­ryza­cja sła­bo roz­wi­nię­ta, żad­ne­go prze­mysłu, po­wie­trze wspa­nia­łe, spo­kój, kli­mat fan­ta­stycz­ny, lu­dzie mili, uczyn­ni, kul­tural­ni. Tyl­ko ten ich ję­zyk. Trud­no się do­ga­dać. Je­że­li masz kart­kę pa­pie­ru i dłu­go­pis, to za­raz zre­da­guje­my od­po­wied­nie pi­smo i za­mel­du­jesz się w Ira­klio­nie u stryj­cia. Bar­dzo faj­ny fa­cet. Prze­ko­nasz się.

Ma­rek wy­jął z kie­sze­ni spodni no­tes i ołó­wek.

– Nie­ste­ty, nie mam dłu­go­pi­su.

– Nie­waż­ne – uśmiech­nął się Ka­zik, wy­rwał kart­kę i za­brał się do pi­sa­nia.

– A ty dłu­go zo­sta­jesz w Ate­nach?

– Jutro od­la­tuję. Po­sie­dział­bym jesz­cze tro­chę, ale nie mogę. Szko­da. Nie wy­obra­żasz so­bie, jaką dziew­czynę po­de­rwa­łem w Pi­reu­sie. Bom­ba.

Ga­wę­dzi­li jesz­cze chwi­lę, wy­pi­li coca-colę, a na­stęp­nie zac­zęli włó­czyć się po uli­cach.

Obaj mie­li dużo cza­su.

– Ciu­chy tu bom­bo­we – mó­wił Ka­zik, kie­dy za­trzymywa­li się przed wy­sta­wa­mi. – Ale dro­żyzna. Trze­ba by mieć spo­ro tych cho­ler­nych do­la­rów, żeby kupić co nie­co. Spoj­rzyj, jaka sza­ło­wa ko­szula. Trzysta osiem­dzie­siąt drachm, prze­szło dzie­sięć dola­rów.

Ma­rek wzruszył ra­mio­na­mi.

– Nie lu­bię oglą­dać wy­staw, jak nie mam for­sy. Co to tak li­zać przez szybę?

– Przy­jem­nie cho­ciaż po­pa­trzeć – za­śmiał się Ka­zik. – Bę­dzie o czym opo­wia­dać w War­sza­wie. Byłeś na ja­kimś świń­skim fil­mie?

– Nie byłem.

– Ża­łuj. Ja byłem trzy razy. Szko­da mi było for­sy, ale raz się żyje. Po­wia­dam ci, ubaw po pa­chy. Naj­bar­dziej świń­skie to grec­kie i nie­miec­kie. Z jed­ne­go to mi na­wet dziew­czyna ucie­kła. Mu­sia­łem ją go­nić.

– Po­sze­dłeś na ta­kie coś z dziew­czyną?

– Chcia­łem ją tro­chę roz­raj­co­wać, ale nie wy­pa­li­ło. Nie ra­dzę ci ro­bić ta­kich rze­czy. Za moc­ne. A ty? Przy­grucha­łeś tu so­bie ja­kąś?

– Mniej wię­cej – od­parł wy­mi­ja­ją­co Ma­rek. Nie miał ocho­ty zwie­rzać się ze swej zna­jo­mo­ści z Ane­tą.

Ka­zik spoj­rzał spod oka na ko­le­gę i zmie­nił te­mat.

– Wi­dzia­łeś, ja­kie oni tu mają zło­te wy­ro­by?

– Wi­dzia­łem. Bar­dzo ład­ne.

– Co to ład­ne, pięk­ne. Zo­ba­czysz w Ira­klio­nie. Sklep koło skle­pu za­wa­lo­ny zło­tem. Praw­dzi­we dzie­ła. Oni się w tym ko­cha­ją. Ża­łuję, że nie mi­ałem tych cho­ler­nych drachm. Kupił­bym coś Han­ce.

– Mo­głeś nie cho­dzić na świń­skie fil­my i za­osz­czę­dzić.

– Ga­dasz głup­stwa – ob­ruszył się Ka­zik. – Chyba się orien­tujesz, ile kosz­tuje kino, a ile zło­ta bran­so­le­ta, po­rów­na­nie? A zresz­tą fund­nę Han­ce coś faj­ne­go w War­sza­wie w ja­kimś ko­mi­sie. Nie musi być ko­niecz­nie z Gre­cji.

– Wi­dzę, że cię za­czyna­ją drę­czyć wy­rzuty su­mie­nia. Nie oka­za­łeś się, jak mi się zda­je, ta­kim bar­dzo wier­nym na­rze­czo­nym.

Ka­zik mach­nął ręką.

– Daj spo­kój. O wier­no­ści będę myślał po ślu­bie i wca­le nie je­stem pe­wien, co wy­nik­nie z tych mo­ich roz­myślań.

Ma­rek po­czuł ogar­nia­ją­ce go zmę­cze­nie. Miał do­syć tej głupi­ej roz­mo­wy, chcia­ło mu się spać.

– Wró­cę do ho­te­lu – po­wie­dział. – Je­stem cho­ler­nie sko­na­ny. Chyba się tro­chę prze­śpię.

Ka­zik skwa­pli­wie wy­cią­gnął rękę na po­że­gna­nie. Wi­docz­nie i on miał do­syć spa­ce­ru po na­grza­nych słoń­cem uli­cach.

– No to cześć. Trzymaj się. A jak bę­dziesz w Ira­klio­nie, pozd­rów ode mnie stryjasz­ka.

W ho­te­lu por­tier po­wie­dział:

– Przy­go­to­wa­łem dla pana ra­chu­nek.

– Dzię­kuję – uśmiech­nął się uprzej­mie Ma­rek. – Te­raz chci­ał­bym jesz­cze z go­dzin­kę od­po­cząć, a po­tem ure­gulu­ję i zwol­nię po­kój.

Por­tier nie wy­glą­dał na za­chwyco­ne­go per­spek­tywą tego „od­po­czyn­ku”, ale nie pro­te­sto­wał. Skrzywił się tyl­ko nie­znacz­nie. Chciał się jak naj­prę­dzej po­zbyć nie­wy­god­ne­go go­ścia.

Ma­rek po­je­chał win­dą na drugie pię­tro. W po­ko­ju było o wi­ele chłod­niej ani­że­li na dwo­rze. Ode­tchnął głę­bo­ko i do­tknął pal­ca­mi mo­krej od potu ko­szuli. Ro­ze­brał się, wziął prysz­nic, uprał ko­szulę, po­wie­sił ją na bal­ko­no­wych drzwiach i rzucił się na łóż­ko. Pra­wie na­tych­miast za­snął.

Obu­dził się parę mi­nut po trze­ciej. Ze­rwał się i za­czął się po­śpiesz­nie ubie­rać. Bał się spóź­nić.

Ko­szula była jesz­cze wil­got­na. Wy­jął więc drugą z ple­ca­ka, a tę zwi­nął i za­pa­ko­wał w pa­pier. „Wy­schnie na stat­ku” – po­cies­zał się.

Zbiegł na dół i ure­gulo­wał ra­chu­nek. Por­tier, ode­tchnąw­szy z wi­docz­ną ulgą, że­gnał go życz­li­wym uśmie­chem.

– Szczę­śli­wej po­dró­ży, mi­ster So­snow­ski.

Żar płyną­cy z nie­ba zda­wał się na­si­lać w go­dzi­nach po­łu­dni­owych. Ma­rek czuł, że ta druga ko­szula tak­że za­czyna wil­got­ni­eć od potu, spoj­rzał na ze­ga­rek i do­szedł do wnio­sku, że nie musi się tak bar­dzo spie­szyć. Do pla­cu Omo­nia było nie­da­le­ko. Nie po raz pierw­szy dzi­wił się, że tak bli­sko cen­trum mia­sta za­czyna­ją się pe­ry­fe­rie. Ho­tel „Ma­ri­na” był prze­cież bez wąt­pie­nia pe­ry­fe­ryj­nym ho­te­lem, tak zresz­tą jak cała dziel­ni­ca, w któ­rej się znaj­do­wał.

W piz­ze­rii o tej po­rze nie było du­że­go ruchu. Kel­ner w bia­łej płó­cien­nej ma­rynar­ce sie­dział koło jed­ne­go ze sto­li­ków i sen­nym spoj­rze­niem wo­dził po za­la­nej słoń­cem uli­cy. Ro­bił wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry nie ma­rzy o ni­czym in­nym, jak tyl­ko o wy­god­nym ha­ma­ku za­wie­szo­nym w cie­niu roz­ło­żystych drzew.

Ma­rek po­cząt­ko­wo miał za­miar ulo­ko­wać się na zwa­nym „świe­żym po­wie­trzu”, ale zre­zygno­wał z tego. Do­szedł do wnio­sku, że we­wnątrz bę­dzie chłod­niej i dys­kret­niej. Ane­ta dała mu nie­dwuznacz­nie do zro­zu­mie­nia, iż nie ma ocho­ty, żeby ją ja­cyś zna­jo­mi spo­tka­li w to­wa­rzystwie mło­de­go czło­wie­ka.

W wą­skiej, dłu­giej sal­ce pa­no­wał na­stro­jo­wy pół­mrok. Było tu rze­czywi­ście o wie­le chłod­niej niż na uli­cy. Wy­brał sto­lik pod ścia­ną i nie­zde­cydo­wa­ny spoj­rzał na kel­ne­ra, któ­ry do nie­go pod­szedł.

– Na ra­zie pro­szę o coca-colę.

– A po­tem? – spytał kel­ner, przy­glą­da­jąc się bez en­tuzja­zmu mło­de­mu tury­ście w po­ła­ta­nych dżin­sach.

Kel­ner chrząk­nął, mruk­nął coś nie­zro­zumia­łe­go i od­szedł le­ni­wym, lek­ko ko­łyszą­cym się kro­kiem.

Przy­szła do­pie­ro oko­ło wpół do pią­tej. Mia­ła na so­bie ko­lo­ro­wą su­kien­kę w duże styli­zo­wa­ne kwia­ty. Była wy­po­czę­ta, wy­świe­żo­na i tak sta­ran­nie ucze­sa­na, jak­by przed chwi­lą wy­szła od fryzje­ra.

– Dłu­go cze­kasz?

– Umó­wi­li­śmy się o czwar­tej, a ja za­zwyczaj je­stem punk­tu­alny – po­wie­dział z wy­rzutem. Nie­chęt­ne spoj­rze­nia, któ­rymi ob­da­rzał go kel­ner przez te pół go­dzi­ny, roz­draż­ni­ły go. Zwie­rzył się z tego Ane­cie.

Ro­ze­śmia­ła się.

– Nie mo­żesz się dzi­wić, dar­ling. Te ta­bu­ny za­ro­śnię­tych i czę­sto nie­do­mytych mło­dzień­ców, któ­rzy w se­zo­nie turystycz­nym prze­wa­la­ją się przez nasz kraj, nie za­chwyca­ją mo­ich ro­da­ków. Przy­znam ci się szcze­rze, że ja tak­że sła­bo zno­szę tę in­wa­zję dziw­nych turystów, na­pływa­ją­cych do nas od kil­ku lat z ca­łe­go świa­ta.

– Ja ra­czej się myję – po­wie­dział Ma­rek.

Spoj­rza­ła na nie­go z we­so­łym błyskiem w oczach.

– Wiem. Mogę ci w ra­zie po­trze­by wy­sta­wić od­po­wied­nie za­świad­cze­nie. Co zje­my? – spyta­ła, spo­strze­gł­szy zbli­ża­ją­ce­go się kel­ne­ra.

– Chyba tra­dycyj­nie ne­apo­li­tań­ską piz­zę.

– I do tego oczywi­ście wino. Na­uczyłeś się już pić na­szą rycy­nę?

– Tak. Na­wet po­lu­bi­łem. Po­cząt­ko­wo nie mo­głem się przy­zwycza­ić do tego żywicz­ne­go sma­ku, ale te­raz chęt­nie piję. To do­bre wino i ma tę wiel­ką za­le­tę, że nie po­wo­du­je ocię­ża­ło­ści.

Ane­ta za­mie­ni­ła parę słów po grec­ku z kel­ne­rem i zwró­ci­ła ra­do­sną twarz ku Mar­ko­wi.

– Tak się cie­szę – po­wie­dzia­ła, do­tyka­jąc jego dło­ni.

– Z cze­go się tak cie­szysz?

– No z tego, że po­płynie­my ra­zem do Ira­klio­nu. Kupi­łam bi­lety. Nie­ste­ty nie do­sta­łam już miejsc na „Kan­tię”. Po­płynie­my „Mi­no­sem”.

– Czy to nie wszyst­ko jed­no?

– „Kan­tia” jest bar­dziej no­wo­cze­sna, bar­dziej luk­suso­wa i szyb­sza. Póź­niej wy­cho­dzi z Pi­reu­su, a wcze­śniej przy­pływa do Ira­klio­nu.

– Wo­bec tego cie­szę się, że po­płynie­my „Mi­no­sem” – po­wied­ział z prze­ko­na­niem Ma­rek. – Dłu­żej bę­dzie­my ra­zem.

– Chcia­ła­bym, że­byśmy się na po­kła­dzie spo­tka­li niby przy­pad­kiem. Wszyscy ci, któ­rzy nas będą ewen­tual­nie ob­ser­wo­wać, po­win­ni od­nieść wra­że­nie, że to jest zupeł­nie przy­pad­ko­wa, po­kła­do­wa zna­jo­mość. Prze­pra­szam, Mar­co, je­że­li zro­bi­łam ci przy­krość – do­da­ła po­śpiesz­nie, wi­dząc jego na­chmu­rzo­ną twarz. – Gnie­wasz się?

– Nie gnie­wam się, ale mi tro­chę przy­kro. Może masz ra­cję, że się mnie wstydzisz. Rze­czywi­ście nie je­stem zbyt wy­twor­nym dżen­tel­me­nem.

Piesz­czo­tli­wie ude­rzyła go po dło­ni.

– Dzie­cia­ku, nie bądź nie­mą­dry. Dla­cze­góż mia­ła­bym się ci­ebie wstydzić? Po pro­stu cho­dzi mi o moją opi­nię. To wszyst­ko. Po­wi­nie­neś zdać so­bie spra­wę z tego, że prze­cież nic o mnie nie wiesz.

– To praw­da. Nic o to­bie nie wiem – przy­znał.

– No więc wła­śnie. Nie mo­żesz też wie­dzieć, ja­kie są po­wo­dy, któ­re zmu­sza­ją mnie do za­cho­wa­nia pew­nych po­zo­rów. Mówi­łam ci już, że mam tu dużo zna­jo­mych, któ­rzy mo­gli­by na­ro­bić nie­wy­god­nych dla mnie plo­tek.

– Czy je­steś mę­żat­ką? – za­ryzyko­wał pyta­nie.

– Tak. Je­stem mę­żat­ką – od­par­ła, pa­trząc mu w oczy z wyra­zem jak­by nie­me­go wy­zwa­nia.

W tej chwi­li kel­ner po­sta­wił przed nimi piz­zę, bu­tel­kę wina i kie­lisz­ki.

Za­cze­kał, aż zno­wu będą sami.

– Dla­cze­go mi nie po­wie­dzia­łaś?

Po­ruszyła lek­ko ra­mio­na­mi.

– Po pierw­sze, nie pyta­łeś mnie, a po drugie to cie­bie nie do­ty­czy. To są moje prywat­ne spra­wy.

– Nie są­dzę, żeby to były wy­łącz­nie two­je prywat­ne spra­wy. W tej sy­tua­cji…

– Co w tej sy­tua­cji? – pod­ję­ła pa­trząc na nie­go uważ­nie.

– W tej sy­tua­cji bę­dziesz mu­sia­ła wziąć roz­wód.

– Osza­la­łeś?!

– A jak ty so­bie to wy­obra­żasz? Je­że­li się ko­cha­my…

Jej spoj­rze­nie na­bra­ło wy­ra­zu ogrom­nej czuło­ści. Uśmiech­nęła się le­ciut­ko, ser­decz­nie.

– Je­steś duże dziec­ko.

Zmarsz­czył brwi.

– Czy dla­te­go na­zywasz mnie dziec­kiem, że chcę tę całą spra­wę za­ła­twić uczci­wie? – po­wie­dział ura­żo­ny.

Na­la­ła wino do kie­lisz­ków.

– Jedz, bo ci piz­za wy­stygnie.

– Za­bio­rę cię ze sobą do Pol­ski. Zo­sta­niesz moją żoną.

– Jedz, bo ci wy­stygnie – po­wtó­rzyła. Pod­nio­sła kie­li­szek i po­wie­dzia­ła z uśmie­chem – is’idżi­ja. Two­je zdro­wie, Mar­co. Pros­zę cię, nie psuj mi na­stro­ju ta­ki­mi po­waż­nymi roz­mo­wa­mi. Bę­dzie­my mie­li na to czas na stat­ku.

Przez chwi­lę sie­dział na­chmu­rzo­ny, ale w koń­cu do­szedł do wnio­sku, że nie ma sen­su uda­wać ob­ra­żo­ne­go i po­sta­no­wił roz­ła­do­wać cięż­ką at­mos­fe­rę. Ane­ta do­po­mo­gła mu w tym z og­rom­nym za­pa­łem.

Roz­ma­wia­li więc na te­ma­ty obo­jęt­ne, o sztuce, o te­atrze, o fil­mie, o po­dró­żach, o Gre­cji, o życiu w sta­ro­żyt­nym świe­cie. Za­uwa­żyła, że jej mło­dy przy­ja­ciel do­brze orien­tuje się w epo­ce Pe­ry­kle­sa.

– Kim ty wła­ści­wie je­steś z za­wo­du? – spyta­ła.

– Skoń­czyłem ar­che­olo­gię. W tym roku zro­bi­łem dy­plom.

Kla­snę­ła w dło­nie.

– Co za zbieg oko­licz­no­ści! Wy­obraź so­bie, że ja tak­że koń­czy­łam ar­che­olo­gię w Pa­ryżu.

– Studio­wa­łaś w Pa­ryżu?

– Tak. Moja mat­ka była Fran­cuz­ką. Wy­szła za mąż za Gre­ka. Jak więc wi­dzisz, je­stem tyl­ko pół­krwi Gre­czyn­ką.

– Mu­szę stwier­dzić, że cock­ta­il nie­zwykle uda­ny.

– Mam wra­że­nie, że tro­chę ude­rzył ci do gło­wy.

– Nie „tro­chę”, a bar­dzo – po­wie­dział z prze­ko­na­niem.

Ro­ze­śmie­li się. Wró­cił do­bry na­strój. Ma­rek miał uspo­so­bi­enie po­god­ne i nie umiał się ni­czym dłu­go mar­twić ani się sprze­czać. W każ­dej sy­tua­cji był głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że ja­koś to bę­dzie. Nie ro­zu­miał lu­dzi, któ­rzy mar­twią się na za­pas i któ­rzy wi­dzą przy­szłość w czar­nych bar­wach. Ten optymi­stycz­ny sto­sunek do życia i ota­cza­ją­ce­go go świa­ta po­zwa­lał mu nie­jed­no­krot­nie wy­grze­bać się z po­waż­nych ta­ra­pa­tów.

Skoń­czyli jeść i po­pro­si­li kel­ne­ra o ra­chu­nek. Ane­ta chcia­ła pła­cić, ale Ma­rek sprze­ci­wił się sta­now­czo.

– Po­zwól, że­bym za­pła­ci­ła za sie­bie – po­wie­dzia­ła.

– Wy­klu­czo­ne. Stać mnie jesz­cze na to, żeby ci za­fun­do­wać piz­zę i kie­li­szek rycyny. U nas w Pol­sce nie ma zwycza­ju, żeby ko­bie­ta pła­ci­ła, bę­dąc w to­wa­rzystwie męż­czyzny.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć Pol­skę. Już bar­dzo daw­no roz­myśla­łam o ta­kiej wy­ciecz­ce.

– Bądź pew­na, że zo­ba­czysz Pol­skę. Moja w tym gło­wa.

Wy­szli. Mia­sto cią­gle jesz­cze było peł­ne upal­ne­go dnia. Ruch te­raz się zwięk­szył. Lu­dzie po­wycho­dzi­li z do­mów po po­obied­niej sje­ście.

Ane­ta wło­żyła prze­ciw­sło­necz­ne okula­ry.

– Mo­że­my już je­chać do por­tu – po­wie­dzia­ła, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – „Mi­nos” od­pływa za go­dzi­nę.

– Ja­kim au­to­bu­sem mu­si­my je­chać do Pi­reu­su? – spytał.

– Nie­po­trzeb­ny nam au­to­bus. Tutaj za ro­giem za­par­ko­wa­łam wóz.

Ma­rek osłupiał na wi­dok naj­now­sze­go mo­de­lu ca­dil­la­ca. Jak­żeż śmiesz­nym wy­dał mu się jego „sze­ro­ki gest” z piz­zą wo­bec tego luk­suso­we­go wozu.

– To twój? – spytał.

Ski­nę­ła gło­wą i otwo­rzyła drzwicz­ki.

– Tak. Do­sta­łam go od Jor­go­sa na uro­dzi­ny.

– Kto to jest Jor­gos?

– Mój mąż.

Usia­dła za kie­row­ni­cą i wsunę­ła klu­czyk do sta­cyj­ki. Usa­do­wił się koło niej. Stra­cił hu­mor. „Ja jej co naj­wyżej mogę za­fun­do­wać piz­zę – myślał po­nuro. – A w War­sza­wie…? A w War­sza­wie za­pro­wa­dzę ją do kina i do Hor­te­xu”.

– Coś się tak za­myślił?

– Nic. Tak so­bie.

– Zmę­czo­ny?

– Nie.

– Więc o co cho­dzi?

– O nic. Gdzie w Pi­reu­sie zo­sta­wisz wóz?

– Za­bio­rę go na „Mi­no­sa”.

– Moż­na za­ła­do­wać?

Ro­ze­śmia­ła się.

– Oczywi­ście. Nie ta­kie wozy ła­du­ją na prom.

Ruch był w mie­ście duży, ale Ane­ta ra­dzi­ła so­bie zna­ko­mi­cie. Pro­wa­dzi­ła pew­nie, z wpra­wą do­świad­czo­ne­go kie­row­cy. Od cza­su do cza­su rzuci­ła ja­kieś sło­wo swo­je­mu to­wa­rzyszo­wi, od cza­su do cza­su uśmiech­nę­ła się do nie­go. Była po­god­na, weso­ła, peł­na mło­dzień­czej we­rwy.

Pi­reus. Jed­no-, dwupię­tro­we domy z za­pusz­czo­nymi ża­luzj­ami. Ko­lo­ro­we szyl­dy nad skle­pa­mi. Po­wie­trze prze­sy­co­ne na­grza­nym słoń­cem, kurzem i spa­li­na­mi.

I wresz­cie port. Ane­ta wska­za­ła ogrom­ny prom, sto­ją­cy przy molo. Ja­skra­wa biel stat­ku błysz­cza­ła na tle po­god­ne­go ni­eba.

– To wła­śnie „Kan­tia”, o któ­rej ci wspo­mi­na­łam. Ża­łuję, że już nie do­sta­łam bi­le­tów. Trze­ba to było wczo­raj za­ła­twić.

– Wczo­raj nie myśle­li­śmy o wy­jeź­dzie z Aten – po­wie­dział Ma­rek.

„Mi­nos” był chyba jesz­cze więk­szy. Ma­rek pa­trzył ze zdu­mi­eniem, jak w jego ka­dłubie zni­ka­ły ogrom­ne, na­peł­nio­ne towa­rem cię­ża­rów­ki z przy­cze­pa­mi. Pierw­szy raz był świad­kiem ta­kie­go za­ła­dun­ku.

– Czy to wszyst­ko nie pój­dzie na dno? – spytał.

Ro­ze­śmia­ła się.

– Bądź zupeł­nie spo­koj­ny. Cali i zdro­wi do­płynie­my do Ira­klio­nu. Oni tu za­wsze za­bie­ra­ją taki ła­du­nek. To ich naj­więk­szy do­chód.

Po tra­pie we­szli na pierw­szy po­kład. Tutaj za kon­tua­rem si­edzia­ło trzech re­cep­cjo­ni­stów, a przed kon­tua­rem usta­wi­li się sze­re­giem mło­dzi lu­dzie w bia­łych blu­zach. Od­bie­ra­li od re­cep­cjo­ni­stów pa­sa­że­rów i od­pro­wa­dza­li ich do ka­bin.

Ma­rek zo­stał ulo­ko­wa­ny wraz z ja­kimś star­szym, si­wym Gre­kiem, któ­ry nie znał żad­ne­go ob­ce­go ję­zyka i tyl­ko uśmie­chał się po­ro­zu­mie­waw­czo do swe­go to­wa­rzysza po­dró­ży. Ane­ta dzi­eli­ła ka­bi­nę z so­lid­nie od­żywio­ną Szwaj­car­ką, któ­ra nie­ustan­nie nie­po­ko­iła się o swo­je ba­ga­że i co chwi­lę li­czyła wa­liz­ki, wa­li­zecz­ki, ne­se­se­ry oraz róż­nej wiel­ko­ści pa­kun­ki.

W pew­nym mo­men­cie po­tęż­ny ka­dłub „Mi­no­sa” drgnął, ma­szyny roz­po­czę­ły swą ryt­micz­ną pra­cę i prom ruszył w ki­erun­ku mo­rza.

Spo­tka­li się na po­kła­dzie. Usie­dli na drew­nia­nej ław­ce z wy­gię­tym opar­ciem i pa­trzyli na błysz­czą­ce w wie­czor­nym słoń­cu Ate­ny.

– Pięk­ne mia­sto – po­wie­dział Ma­rek.

– Po­do­ba ci się?

– Sza­le­nie. Je­stem cał­ko­wi­cie pod uro­kiem Aten. Prze­szło go­dzi­nę sie­dzia­łem na Akro­po­lu i wpa­trywa­łem się w pa­no­ra­mę tego nie­zwykłe­go, bia­łe­go mia­sta.

– Nig­dy mi na myśl nie przy­szło, że Ate­ny są bia­łe.

– Na mnie ta­kie zro­bi­ły wra­że­nie. Błysz­czą­ca biel, po­prze­ci­nana sza­ro­ścia­mi.

– Mó­wisz jak ma­larz.

Uśmiech­nął się.

– Ko­lo­ry za­wsze bar­dzo sil­nie do mnie prze­ma­wia­ły, od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa. Pa­mię­tam, że nig­dy nie lu­bi­łem łą­czyć ze sobą za­ba­wek, któ­rych ko­lo­ry „gryzły się”. Ale co się sta­ło z two­im wo­zem? – spy­tał na­gle za­nie­po­ko­jo­ny.

– Za­ła­do­wa­li go. Płynie ra­zem z nami.

– Nie za­uwa­żyłem, że­byś z kimś roz­ma­wia­ła w tej spra­wie.

– Och, oni mnie tu zna­ją. Nie po­trze­bu­ję roz­ma­wiać. Za­raz będą po­da­wać ko­la­cję. Masz ocho­tę coś zjeść?

Po­trzą­snął gło­wą.

– Nie je­stem głod­ny. Na­to­miast mam ogrom­ną ocho­tę cało­wać cię.

Ude­rzyła go po dło­ni.

– Oba­wiam się, że nic z tego nie bę­dzie.

– A może by ulo­ko­wać mo­je­go Gre­ka z two­ją Szwaj­car­ką? Mi­eli­byśmy całą ka­bi­nę do dys­po­zycji.

Ro­ze­śmia­ła się.

– Masz zna­ko­mi­te po­mysły, ale nie­zbyt re­al­ne. Siedź spo­ko­jnie i za­chwycaj się pięk­nem przy­ro­dy. Mo­rze o za­cho­dzie słoń­ca ma spe­cjal­ny urok.

Za­padł szyb­ki, po­śpiesz­ny zmrok. Ostat­nie bla­ski dnia ze­śliz­nęły się po fa­lach i zga­sły.

Mo­rze po­ciem­nia­ło.

Mar­ko­wi wy­da­ło się, że wraz z za­pad­nię­ciem nocy po­kład „Mi­no­sa” za­czął in­ten­syw­niej wi­bro­wać, tak jak­by pra­ca ma­szyn na­si­li­ła się w ciem­no­ściach. Sie­dział w mil­cze­niu, da­rem­nie szuka­jąc słów, któ­re chciał­by po­wie­dzieć swej to­wa­rzysz­ce. Cie­szył się na tę wspól­ną noc, a te­raz… Ogar­nę­ło go na­głe uczu­cie znie­chę­ce­nia, apa­tii, bez­wła­du. Pa­trzył tępo na pie­nią­cą się czar­ną wodę, w któ­rą wo­rywał się „Mi­nos”.

– O czym tak du­masz? – spyta­ła.

Zwró­cił ku niej smut­ną twarz i uśmiech­nął się z wy­sił­kiem.

– Wła­ści­wie o ni­czym.

Do­tknę­ła jego dło­ni.

– Zmę­czo­ny?

– Nie, chyba nie.

– Więc co ci jest? Co się sta­ło? Dla­cze­go stra­ci­łeś hu­mor?

Wzruszył ra­mio­na­mi.

– Sam nie wiem. Taki na­gły przy­pływ me­lan­cho­lii. To mi za­raz przej­dzie.

– Nie lu­bię, jak je­steś smut­ny. Lu­bię, kie­dy się śmie­jesz.

– Nie za­wsze moż­na się śmiać.

– Coś cię gnę­bi?

– Tak. Są­dzi­łem, że… Są­dzi­łem, że po­waż­nie po­trak­tujesz tę spra­wę.

– Jaką spra­wę?

– Na­sze spo­tka­nie. Na­szą mi­łość. Te­raz wi­dzę, że dla cie­bie to była tyl­ko prze­lot­na przy­go­da.

– Strasz­nie je­steś dzie­cin­ny, dar­ling.

– Moż­li­we, że ci się wy­da­ję dzie­cin­ny, ale wi­dzisz, ja po raz pierw­szy prze­żywam tego ro­dza­ju uczucie. Nig­dy jesz­cze do­tych­czas…

– Mó­wisz po­waż­nie?

– Zupeł­nie po­waż­nie.