16,90 zł
Marek Sosnowski spędza wakacje w Grecji, gdzie spotykają go przygody niczym z filmu – gubi paszport w wozie przypadkowo poznanego Amerykanina, Williama Hawkinsa, poznaje piękną kobietę, z którą spędza upojną noc i w której beznadziejnie się zakochuje. Niestety Aneta jest mężatką i traktuje znajomość z Markiem jak jednorazową przygodę. On jednak nie traci nadziei i wyrusza z nią na Kretę w poszukiwaniu paszportu. Tam jednak czarująca Greczynka znika, ale nie na długo. Spotykają się znowu na przyjęciu u wspólnych znajomych, a potem wyruszają w rejs luksusowym jachtem owego uczynnego Amerykanina, który zwraca młodzieńcowi jego zgubę. Nocą Marek jest przypadkowym świadkiem dziwnej rozmowy Anety z Hawkinsem o finalizowaniu podejrzanej transakcji. Niebawem, po suto zakrapianej imprezie, z której niewiele pamięta, znajduje w swoim paszporcie dwa miliony dolarów…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 207
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Almiritis piją słoną wodę
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Czytelnik, Warszawa 1978
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-744-9
Wydawnictwo LTW
ul. rtm. W. Pileckiego 9
Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Część pierwsza
Obudził się wcześnie. Może z głębokiego snu wyrwały go podniesione głosy dolatujące z sąsiednich balkonów, a może smugi jaskrawego światła, wdzierające się do hotelowego pokoju przez nieszczelne okiennice. Nie miał siły podnieść ciężkich, zmęczonych powiek.
Leniwym ruchem wyciągnął rękę i rozstawionymi szeroko palcami począł wodzić po stojącym obok łóżku. Prześcieradło było jeszcze ciepłe. Otworzył oczy. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że w łazience szumi woda. „Już wstała – pomyślał. – Zerwała się o świcie. Dzielna dziewczyna”. Przez chwilę leżał na wznak, wpatrując się w ciemne plamy zdobiące sufit. Hotel „Marina” zaliczał się do bardzo tanich hoteli.
– Nie śpisz?
Na widok jej nagiego ciała, pokrytego błyszczącymi kroplami wody, poczuł nowy przypływ namiętności. Wyciągnął do niej ramiona.
– Chodź.
Z uśmiechem potrząsnęła głową.
– Dosyć. Jesteś niemożliwy. – Mówiła dobrze po angielsku, z zabawnym, trochę śpiewnym akcentem.
– Podobasz mi się – powiedział. – Bardzo mi się podobasz.
Nie przestawała się uśmiechać.
– To się bardzo dobrze składa. Ty także mi się podobasz. Chyba nie spędziłabym z tobą nocy, gdyby było inaczej. Jak ci się zdaje?
Rozczesała gęste ciemnokasztanowe włosy i zaczęła się ubierać.
– Jak to się właściwie stało? – spytała po chwili. – Żałujesz?
– Oszalałaś?! – zerwał się, podbiegł i chwycił ją na ręce.
– Marco, przestań, puść mnie! – broniła się zdecydowanie.
– Kocham cię – mówił stłumionym głosem. – Kocham cię. Słyszysz? Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką w życiu spotkałem. To wszystko jest cudowne. Kocham cię.
Wreszcie uwolniła się z jego objęć.
– Jesteś nieznośny, insupportable, insupportable – powtórzyła parokrotnie, przechodząc nagle na francuski – insupportable garçon. – Roześmiała się, przesunęła dłonią po jego jasnej, zmierzwionej czuprynie i kończyła się ubierać.
Pobiegł do łazienki, pośpiesznie się ogolił, wziął prysznic. Kiedy wrócił, zastał ją zajętą starannym robieniem makijażu.
– Nie będziesz już spał?
– Jeżeli ty wstałaś…
– Ja to co innego. Mam dużo spraw do załatwienia, ale ty mógłbyś jeszcze trochę pospać.
– Nie mam ochoty.
– A co będziesz robił?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Pójdę się dowiedzieć, kiedy odpływa prom na Kretę, a potem…
– Wybierasz się na Kretę?
– Wspominałem ci przecież o tej idiotycznej historii z paszportem.
– Mówiłeś coś, ale nie zwróciłam uwagi… Chyba nie masz się czym przejmować… Pójdziesz do ambasady.
Skrzywił się niechętnie i potrząsnął głową.
– To nie takie proste. Na pewno miałbym duże przykrości. Obawiam się, że przez jakiś czas nie mógłbym wyjeżdżać za granicę. Ambasada to ostateczność. Najpierw wolę poszukać. Może jednak znajdę. Mała nadzieja, ale muszę spróbować.
– Jedziesz na Kretę szukać paszportu?
– Oczywiście. Mówiłem ci chyba o tym Amerykaninie.
– Nie mówiłeś.
– Prosta sprawa. Pojechałem z wycieczką do Delf. Zwiedzaliśmy ruiny świątyni Apollina. Było cudownie. Ale jakiś diabeł mnie podkusił, żeby pójść na sam szczyt i obejrzeć stadion. Zasiedziałem się tam. Kiedy wróciłem, autokaru już nie było. Nie wiedziałem, co robić. Żadnej komunikacji, a do Aten to kawał drogi. I nagle zjawił się ten Amerykanin. Zabrał mnie do swojego wozu, był bardzo uprzejmy.
– I sądzisz, że w wozie tego Amerykanina…
– Właśnie. Jak wrzucałem plecak, paszport mógł wypaść.
– Z zamkniętego plecaka?
– Nic nie rozumiesz – zdenerwował się. – Paszport wsunąłem do kieszeni plecaka, której nie mogłem zapiąć.
– Któż tak się obchodzi z paszportem?
– Oczywiście, że to idiotyczne, ale teraz nie warto o tym mówić.
– I myślisz, że znajdziesz tego Amerykanina na Krecie?
– Po powrocie z Delf miał odpłynąć swoim jachtem z Pireusu na Kretę.
Przestała malować paznokcie i spojrzała na niego uważniej.
– Swoim jachtem? Na Kretę?
– Tak powiedział.
– A wiesz, jak ten Amerykanin się nazywa?
– Wiem. Dał mi swój bilet wizytowy. William Hawkins.
Nagły błysk pojawił się w brązowych oczach.
– Znasz go może?
Ze zdwojonym zapałem wróciła do malowania paznokci.
– Znasz go? – powtórzył pytanie.
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. To nazwisko wydaje mi się znajome. Tylu ludzi się spotyka. Więc chcesz dzisiaj płynąć na Kretę?
– Tak. Im wcześniej, tym lepiej. W tej sytuacji nie mogę tracić czasu. Może jednak uda mi się odzyskać paszport.
– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
– Nie rozumiem.
– To przecież proste. Gdybyś nie zgubił paszportu, to byśmy się nie spotkali.
Roześmiał się. Miał białe, zdrowe zęby.
– Zupełnie słusznie. Jestem zachwycony, że zgubiłem paszport. Żeby ciebie spotkać, gotów jestem zgubić dziesięć paszportów, dwadzieścia, sto…
– Mówiłeś, że miałeś go w kieszeni plecaka.
– Tak.
– I w Delfach nie zostawiłeś plecaka w autokarze?
– Nie, zawsze noszę go ze sobą. To mały plecak. Bałem się zostawić w autokarze, żeby mi ktoś nie wyciągnął paszportu czy pieniędzy. I właśnie…
– Ale pieniędzy nie zgubiłeś?
– Na szczęście nie. Były w drugiej kieszeni.
– Dlaczego tego wszystkiego nie nosisz przy sobie?
– Wiesz chyba, jakie są dżinsy. Mają takie płytkie kieszenie, że nic się w nich nie mieści.
Skończyła malować paznokcie.
– Muszę już iść. Żegnam cię. Adieu.
Spojrzał na nią spłoszony.
– Więc jak będzie?
– Z czym?
– No z nami. Przecież nie możemy się tak rozstać.
– Dlaczego nie możemy?
– Bo nie… bo… bo muszę cię jeszcze zobaczyć. Nie po to zgubiłem paszport, żebyś natychmiast zniknęła z mojego życia.
Podeszła do niego i dotknęła jego włosów.
– Lubię cię, Marco, bardzo cię lubię. Ale czy nie sądzisz, że to była przygoda, którą już należy zakończyć?
– Nie, to nieprawda! – oburzył się. – To nie przygoda, którą trzeba jak najszybciej skończyć. To miłość.
Położyła mu palce na wargach.
– Ciiicho… Nie używaj wielkich słów. Przecież prawie się nie znamy.
– To co z tego? Można kogoś pokochać od razu, bez długiej znajomości.
– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
– Dawniej nie wierzyłem. Teraz wierzę. Dawniej w ogóle nie wierzyłem w miłość. Nie możesz tak odejść.
– Cóż ty wiesz o mnie, o moim życiu?
– Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Wiem tylko tyle, że cię kocham i że chcę być z tobą.
Spoważniała i zaczęła oglądać z uwagą swoje świeżo pomalowane paznokcie.
– Widzę, że zaczynają się komplikacje. Nie lubię komplikacji.
– Czy miłość nazywasz komplikacjami?
– Oczywiście. Tak zwana miłość zawsze ludziom bardzo komplikuje życie.
– Czy masz takie smutne doświadczenia?
– Może. W każdym razie jestem trochę zaskoczona. Nie traktowałam naszego spotkania aż tak poważnie.
– Widocznie często miewasz takie spotkania – powiedział ze złością.
Uśmiechnęła się.
– Nie próbuj mnie obrażać. To nie jest w stylu romantycznego kochanka.
– Kto ci powiedział, że jestem romantycznym kochankiem?
– Ty sam. Miłość od pierwszego wejrzenia. Czegóż więcej trzeba? W naszych czasach rzadko się spotyka kogoś, kto wierzy w takie rzeczy. Wiesz co? Mam pewien pomysł. Miałam jutro lecieć samolotem na Kretę. Żeby nasze rozstanie nie było tak gwałtowne, zamienię samolot na prom i popłynę z tobą. Wprawdzie to długa całonocna podróż, ale czegóż się nie robi dla miłego towarzystwa.
– Doskonale – ucieszył się. – Nie wiedziałem, że ty także wybierasz się na Kretę. Zaraz pobiegnę kupić bilety. Mam nadzieję, że dostanę jeszcze jakąś kabinę.
– Nie wyobrażaj sobie, mon cheri, że ulokujemy się w jednej kabinie.
– A to dlaczego?
Pogładziła go po dłoni.
– Nie denerwuj się. Wspólna kabina nie wchodzi w rachubę. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że nie chciałabym, żeby nas ktoś zobaczył. Mam tutaj dużo znajomych. Nietrudno o niepożądane spotkanie.
– Myślałem, że całą noc spędzimy razem na statku – powiedział nachmurzony.
– Oczywiście, że całą noc spędzimy razem na statku, ale wyłącznie na rozmowie.
– Szkoda.
Uderzyła go po ramieniu.
– Nie bądź nieznośnym chłopakiem, Marco. Chyba rozmowa ze mną także sprawia ci przyjemność.
– Oczywiście, ale…
– Zresztą zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ja załatwię bilety.
Sięgnął po portfel leżący na nocnym stoliku.
– Zaraz dam ci pieniądze. Ile to może kosztować?
Powstrzymała go energicznym ruchem ręki.
– Daj spokój. Powiedziałam, że ja to załatwię.
– Nie mam zamiaru być na twoim utrzymaniu.
Roześmiała się wesoło.
– Dajże spokój. A zresztą, jeżeli to tak rani twoją męską ambicję, to później się rozliczymy, mon cheri. Bądź grzecznym chłopcem. – Zauważył, że chętnie do angielskiego wtrącała jakieś francuskie słowo. To go trochę drażniło, a trochę intrygowało. Od pierwszego momentu zrobiła na nim wrażenie dziewczyny na takim poziomie, że trudno ją było podejrzewać o głupi snobizm. Po prostu może język francuski był jej bliższy i swobodniej się nim posługiwała aniżeli angielskim.
– Może zjemy razem obiad? – zaproponował.
Skinęła głową.
– To jest myśl. Spotkajmy się o czwartej.
– Gdzie?
– Tam, gdzieśmy się poznali.
– W tej pizzerii niedaleko placu Omonia?
– Tak. Jeżeli masz ochotę.
– Będę punktualnie o czwartej.
– Adieu.
Delikatnie pocałowała go w usta, jakby w obawie, żeby nie zetrzeć szminki z warg, i wybiegła z pokoju.
Przez chwilę stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła. To, co ostatnio przeżył, było czymś tak nierealnym, tak przedziwnie fantastycznym, że ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę.
Włożył kraciastą kolorową koszulę, naciągnął efektownie połatane dżinsy i przez pewien czas szczotkował pracowicie niesforną czuprynę. Następnie wyszedł i nie czekając na windę zbiegł schodami na dół.
Portier z kwaśną miną odpowiedział na jego good morning.
– Czy pan znalazł swój paszport, mister Sosnowski? – spytał zaglądając do książki meldunkowej.
– Jeszcze nie.
– Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan mógł u nas mieszkać bez paszportu. Ta legitymacja, którą mi pan przedstawił, nie wystarcza. Sorry.
– Dzisiaj po południu zwalniam pokój – powiedział z uśmiechem Marek. – Nie będę panu sprawiał kłopotu. Proszę przygotować rachunek.
– To ode mnie nie zależy, mister Sosnowski – zaczął tłumaczyć się portier. – Nie chcemy mieć przykrości ze strony policji. Pan rozumie?
– Ależ doskonale rozumiem. Bardzo dziękuję, że mogłem u was przenocować.
Śniadanie w hotelu „Marina” nie należało do najsmaczniejszych, dwie ogromne, słodkie maślane bułki, kawałek masła, dżem i bardzo kiepska kawa.
Marek jednak tak był zajęty swoimi myślami, że nie bardzo wiedział, co je. Wychodząc z hotelu, spojrzał wesoło na portiera, który odwzajemnił się życzliwym uśmiechem.
Najwyraźniej ciężar spadł mu z serca, kiedy nabrał pewności, że gość bez paszportu nie usiłuje zatrzymać pokoju na dłużej.
Dzień był jak zwykle słoneczny, pełen złota i błękitu płynącego z bezchmurnego nieba.
Kontrast z mrocznym hotelowym holem, oświetlonym słabymi żarówkami, był tak wielki, że Marek, oślepiony nagłym blaskiem, zmrużył oczy. Żałował, że nie wziął ciemnych okularów, ale już mu się nie chciało wracać na górę.
Miał dużo czasu, z którym nie wiedział, co robić. Krążył bez celu po ulicach, przystając przed wystawami i oglądając fotosy filmowe, umieszczone w gablotach przed wejściami do kin. Nie chciał zbytnio oddalać się od centrum, obawiając się zabłądzić. Ateny znał bardzo słabo. Wolał więc poruszać się na trasie pomiędzy placem Omonia a placem Syntagma, gdzie czuł się pewnie i nie musiał nikogo pytać o drogę.
Wskazówki zegarka poruszały się niesłychanie wolno. Poczuł zmęczenie. Wstąpił więc do jakiejś kawiarenki na Venizelon i poprosił o coca-colę. Sącząc brunatny płyn przez plastykową rurkę, myślał o Anecie. To była naprawdę wspaniała dziewczyna. Przypominając sobie noc, spędzoną w jej ramionach, przymknął oczy.
Z rozkosznego rozmarzenia wyrwał go nagle czyjś energiczny głos.
– Cześć, Marek. A ty co tu jeszcze robisz?
Kudłaty młody człowiek, którego twarz zdobiła gęsta, dawno nie przystrzygana broda, szczerzył zęby w powitalnym uśmiechu.
– Kazik! Jak się masz.
Uścisnęli sobie dłonie i brodacz przysiadł się do stolika.
– Myślałem, żeś już dawno odleciał do Warszawy.
– Miałem taki zamiar – skrzywił się Marek – ale trochę mi się skomplikowało.
– Co się stało? Zgubiłeś bilet?
Marek niechętnie opowiedział historię o paszporcie. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma się czym chwalić.
– I masz zamiar jechać na Kretę?
– A co mam robić? To jedyna szansa. Jeżeli paszport wysunął mi się w wozie tego Amerykanina, to przecież mi go odda.
Kazik pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Mało prawdopodobne, ale oczywiście spróbować trzeba. W ostateczności pójdziesz do naszej ambasady. Muszą ci pomóc.
– Wolałbym tego uniknąć.
– Wierzę ci, stary – uśmiechnął się Kazik. – Ale jak na Krecie nie znajdziesz paszportu, to klops. Będziesz musiał iść do ambasady. Czekaj… czekaj… coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Chyba ci mówiłem, że na Krecie siedzi służbowo mój stryj. Budujemy tam olejarnię dla Greków razem z Jugosłowianami.
– Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wspólnego – powiedział Marek.
– Jak to co? – Kazik szarpnął niecierpliwie skołtunioną brodę. – Jeżeli jedziesz na Kretę, to przecież warto tam mieć kogoś życzliwego. No nie? Napiszę parę słów do stryjaszka, prosząc, żeby się tobą zaopiekował. Zrobił się już z niego stary Kreteńczyk. Nawet po grecku zaczyna sobie wcale nieźle radzić.
– Byłeś u niego?
– Jasne. Siedziałem tam prawie dwa tygodnie. Przyznam ci się szczerze, że chętnie bym na stałe zamieszkał na Krecie. Żyć nie umierać. Motoryzacja słabo rozwinięta, żadnego przemysłu, powietrze wspaniałe, spokój, klimat fantastyczny, ludzie mili, uczynni, kulturalni. Tylko ten ich język. Trudno się dogadać. Jeżeli masz kartkę papieru i długopis, to zaraz zredagujemy odpowiednie pismo i zameldujesz się w Iraklionie u stryjcia. Bardzo fajny facet. Przekonasz się.
Marek wyjął z kieszeni spodni notes i ołówek.
– Niestety, nie mam długopisu.
– Nieważne – uśmiechnął się Kazik, wyrwał kartkę i zabrał się do pisania.
– A ty długo zostajesz w Atenach?
– Jutro odlatuję. Posiedziałbym jeszcze trochę, ale nie mogę. Szkoda. Nie wyobrażasz sobie, jaką dziewczynę poderwałem w Pireusie. Bomba.
Gawędzili jeszcze chwilę, wypili coca-colę, a następnie zaczęli włóczyć się po ulicach.
Obaj mieli dużo czasu.
– Ciuchy tu bombowe – mówił Kazik, kiedy zatrzymywali się przed wystawami. – Ale drożyzna. Trzeba by mieć sporo tych cholernych dolarów, żeby kupić co nieco. Spojrzyj, jaka szałowa koszula. Trzysta osiemdziesiąt drachm, przeszło dziesięć dolarów.
Marek wzruszył ramionami.
– Nie lubię oglądać wystaw, jak nie mam forsy. Co to tak lizać przez szybę?
– Przyjemnie chociaż popatrzeć – zaśmiał się Kazik. – Będzie o czym opowiadać w Warszawie. Byłeś na jakimś świńskim filmie?
– Nie byłem.
– Żałuj. Ja byłem trzy razy. Szkoda mi było forsy, ale raz się żyje. Powiadam ci, ubaw po pachy. Najbardziej świńskie to greckie i niemieckie. Z jednego to mi nawet dziewczyna uciekła. Musiałem ją gonić.
– Poszedłeś na takie coś z dziewczyną?
– Chciałem ją trochę rozrajcować, ale nie wypaliło. Nie radzę ci robić takich rzeczy. Za mocne. A ty? Przygruchałeś tu sobie jakąś?
– Mniej więcej – odparł wymijająco Marek. Nie miał ochoty zwierzać się ze swej znajomości z Anetą.
Kazik spojrzał spod oka na kolegę i zmienił temat.
– Widziałeś, jakie oni tu mają złote wyroby?
– Widziałem. Bardzo ładne.
– Co to ładne, piękne. Zobaczysz w Iraklionie. Sklep koło sklepu zawalony złotem. Prawdziwe dzieła. Oni się w tym kochają. Żałuję, że nie miałem tych cholernych drachm. Kupiłbym coś Hance.
– Mogłeś nie chodzić na świńskie filmy i zaoszczędzić.
– Gadasz głupstwa – obruszył się Kazik. – Chyba się orientujesz, ile kosztuje kino, a ile złota bransoleta, porównanie? A zresztą fundnę Hance coś fajnego w Warszawie w jakimś komisie. Nie musi być koniecznie z Grecji.
– Widzę, że cię zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia. Nie okazałeś się, jak mi się zdaje, takim bardzo wiernym narzeczonym.
Kazik machnął ręką.
– Daj spokój. O wierności będę myślał po ślubie i wcale nie jestem pewien, co wyniknie z tych moich rozmyślań.
Marek poczuł ogarniające go zmęczenie. Miał dosyć tej głupiej rozmowy, chciało mu się spać.
– Wrócę do hotelu – powiedział. – Jestem cholernie skonany. Chyba się trochę prześpię.
Kazik skwapliwie wyciągnął rękę na pożegnanie. Widocznie i on miał dosyć spaceru po nagrzanych słońcem ulicach.
– No to cześć. Trzymaj się. A jak będziesz w Iraklionie, pozdrów ode mnie stryjaszka.
W hotelu portier powiedział:
– Przygotowałem dla pana rachunek.
– Dziękuję – uśmiechnął się uprzejmie Marek. – Teraz chciałbym jeszcze z godzinkę odpocząć, a potem ureguluję i zwolnię pokój.
Portier nie wyglądał na zachwyconego perspektywą tego „odpoczynku”, ale nie protestował. Skrzywił się tylko nieznacznie. Chciał się jak najprędzej pozbyć niewygodnego gościa.
Marek pojechał windą na drugie piętro. W pokoju było o wiele chłodniej aniżeli na dworze. Odetchnął głęboko i dotknął palcami mokrej od potu koszuli. Rozebrał się, wziął prysznic, uprał koszulę, powiesił ją na balkonowych drzwiach i rzucił się na łóżko. Prawie natychmiast zasnął.
Obudził się parę minut po trzeciej. Zerwał się i zaczął się pośpiesznie ubierać. Bał się spóźnić.
Koszula była jeszcze wilgotna. Wyjął więc drugą z plecaka, a tę zwinął i zapakował w papier. „Wyschnie na statku” – pocieszał się.
Zbiegł na dół i uregulował rachunek. Portier, odetchnąwszy z widoczną ulgą, żegnał go życzliwym uśmiechem.
– Szczęśliwej podróży, mister Sosnowski.
Żar płynący z nieba zdawał się nasilać w godzinach południowych. Marek czuł, że ta druga koszula także zaczyna wilgotnieć od potu, spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że nie musi się tak bardzo spieszyć. Do placu Omonia było niedaleko. Nie po raz pierwszy dziwił się, że tak blisko centrum miasta zaczynają się peryferie. Hotel „Marina” był przecież bez wątpienia peryferyjnym hotelem, tak zresztą jak cała dzielnica, w której się znajdował.
W pizzerii o tej porze nie było dużego ruchu. Kelner w białej płóciennej marynarce siedział koło jednego ze stolików i sennym spojrzeniem wodził po zalanej słońcem ulicy. Robił wrażenie człowieka, który nie marzy o niczym innym, jak tylko o wygodnym hamaku zawieszonym w cieniu rozłożystych drzew.
Marek początkowo miał zamiar ulokować się na zwanym „świeżym powietrzu”, ale zrezygnował z tego. Doszedł do wniosku, że wewnątrz będzie chłodniej i dyskretniej. Aneta dała mu niedwuznacznie do zrozumienia, iż nie ma ochoty, żeby ją jacyś znajomi spotkali w towarzystwie młodego człowieka.
W wąskiej, długiej salce panował nastrojowy półmrok. Było tu rzeczywiście o wiele chłodniej niż na ulicy. Wybrał stolik pod ścianą i niezdecydowany spojrzał na kelnera, który do niego podszedł.
– Na razie proszę o coca-colę.
– A potem? – spytał kelner, przyglądając się bez entuzjazmu młodemu turyście w połatanych dżinsach.
Kelner chrząknął, mruknął coś niezrozumiałego i odszedł leniwym, lekko kołyszącym się krokiem.
Przyszła dopiero około wpół do piątej. Miała na sobie kolorową sukienkę w duże stylizowane kwiaty. Była wypoczęta, wyświeżona i tak starannie uczesana, jakby przed chwilą wyszła od fryzjera.
– Długo czekasz?
– Umówiliśmy się o czwartej, a ja zazwyczaj jestem punktualny – powiedział z wyrzutem. Niechętne spojrzenia, którymi obdarzał go kelner przez te pół godziny, rozdrażniły go. Zwierzył się z tego Anecie.
Roześmiała się.
– Nie możesz się dziwić, darling. Te tabuny zarośniętych i często niedomytych młodzieńców, którzy w sezonie turystycznym przewalają się przez nasz kraj, nie zachwycają moich rodaków. Przyznam ci się szczerze, że ja także słabo znoszę tę inwazję dziwnych turystów, napływających do nas od kilku lat z całego świata.
– Ja raczej się myję – powiedział Marek.
Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach.
– Wiem. Mogę ci w razie potrzeby wystawić odpowiednie zaświadczenie. Co zjemy? – spytała, spostrzegłszy zbliżającego się kelnera.
– Chyba tradycyjnie neapolitańską pizzę.
– I do tego oczywiście wino. Nauczyłeś się już pić naszą rycynę?
– Tak. Nawet polubiłem. Początkowo nie mogłem się przyzwyczaić do tego żywicznego smaku, ale teraz chętnie piję. To dobre wino i ma tę wielką zaletę, że nie powoduje ociężałości.
Aneta zamieniła parę słów po grecku z kelnerem i zwróciła radosną twarz ku Markowi.
– Tak się cieszę – powiedziała, dotykając jego dłoni.
– Z czego się tak cieszysz?
– No z tego, że popłyniemy razem do Iraklionu. Kupiłam bilety. Niestety nie dostałam już miejsc na „Kantię”. Popłyniemy „Minosem”.
– Czy to nie wszystko jedno?
– „Kantia” jest bardziej nowoczesna, bardziej luksusowa i szybsza. Później wychodzi z Pireusu, a wcześniej przypływa do Iraklionu.
– Wobec tego cieszę się, że popłyniemy „Minosem” – powiedział z przekonaniem Marek. – Dłużej będziemy razem.
– Chciałabym, żebyśmy się na pokładzie spotkali niby przypadkiem. Wszyscy ci, którzy nas będą ewentualnie obserwować, powinni odnieść wrażenie, że to jest zupełnie przypadkowa, pokładowa znajomość. Przepraszam, Marco, jeżeli zrobiłam ci przykrość – dodała pośpiesznie, widząc jego nachmurzoną twarz. – Gniewasz się?
– Nie gniewam się, ale mi trochę przykro. Może masz rację, że się mnie wstydzisz. Rzeczywiście nie jestem zbyt wytwornym dżentelmenem.
Pieszczotliwie uderzyła go po dłoni.
– Dzieciaku, nie bądź niemądry. Dlaczegóż miałabym się ciebie wstydzić? Po prostu chodzi mi o moją opinię. To wszystko. Powinieneś zdać sobie sprawę z tego, że przecież nic o mnie nie wiesz.
– To prawda. Nic o tobie nie wiem – przyznał.
– No więc właśnie. Nie możesz też wiedzieć, jakie są powody, które zmuszają mnie do zachowania pewnych pozorów. Mówiłam ci już, że mam tu dużo znajomych, którzy mogliby narobić niewygodnych dla mnie plotek.
– Czy jesteś mężatką? – zaryzykował pytanie.
– Tak. Jestem mężatką – odparła, patrząc mu w oczy z wyrazem jakby niemego wyzwania.
W tej chwili kelner postawił przed nimi pizzę, butelkę wina i kieliszki.
Zaczekał, aż znowu będą sami.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Poruszyła lekko ramionami.
– Po pierwsze, nie pytałeś mnie, a po drugie to ciebie nie dotyczy. To są moje prywatne sprawy.
– Nie sądzę, żeby to były wyłącznie twoje prywatne sprawy. W tej sytuacji…
– Co w tej sytuacji? – podjęła patrząc na niego uważnie.
– W tej sytuacji będziesz musiała wziąć rozwód.
– Oszalałeś?!
– A jak ty sobie to wyobrażasz? Jeżeli się kochamy…
Jej spojrzenie nabrało wyrazu ogromnej czułości. Uśmiechnęła się leciutko, serdecznie.
– Jesteś duże dziecko.
Zmarszczył brwi.
– Czy dlatego nazywasz mnie dzieckiem, że chcę tę całą sprawę załatwić uczciwie? – powiedział urażony.
Nalała wino do kieliszków.
– Jedz, bo ci pizza wystygnie.
– Zabiorę cię ze sobą do Polski. Zostaniesz moją żoną.
– Jedz, bo ci wystygnie – powtórzyła. Podniosła kieliszek i powiedziała z uśmiechem – is’idżija. Twoje zdrowie, Marco. Proszę cię, nie psuj mi nastroju takimi poważnymi rozmowami. Będziemy mieli na to czas na statku.
Przez chwilę siedział nachmurzony, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie ma sensu udawać obrażonego i postanowił rozładować ciężką atmosferę. Aneta dopomogła mu w tym z ogromnym zapałem.
Rozmawiali więc na tematy obojętne, o sztuce, o teatrze, o filmie, o podróżach, o Grecji, o życiu w starożytnym świecie. Zauważyła, że jej młody przyjaciel dobrze orientuje się w epoce Peryklesa.
– Kim ty właściwie jesteś z zawodu? – spytała.
– Skończyłem archeologię. W tym roku zrobiłem dyplom.
Klasnęła w dłonie.
– Co za zbieg okoliczności! Wyobraź sobie, że ja także kończyłam archeologię w Paryżu.
– Studiowałaś w Paryżu?
– Tak. Moja matka była Francuzką. Wyszła za mąż za Greka. Jak więc widzisz, jestem tylko półkrwi Greczynką.
– Muszę stwierdzić, że cocktail niezwykle udany.
– Mam wrażenie, że trochę uderzył ci do głowy.
– Nie „trochę”, a bardzo – powiedział z przekonaniem.
Roześmieli się. Wrócił dobry nastrój. Marek miał usposobienie pogodne i nie umiał się niczym długo martwić ani się sprzeczać. W każdej sytuacji był głęboko przekonany, że jakoś to będzie. Nie rozumiał ludzi, którzy martwią się na zapas i którzy widzą przyszłość w czarnych barwach. Ten optymistyczny stosunek do życia i otaczającego go świata pozwalał mu niejednokrotnie wygrzebać się z poważnych tarapatów.
Skończyli jeść i poprosili kelnera o rachunek. Aneta chciała płacić, ale Marek sprzeciwił się stanowczo.
– Pozwól, żebym zapłaciła za siebie – powiedziała.
– Wykluczone. Stać mnie jeszcze na to, żeby ci zafundować pizzę i kieliszek rycyny. U nas w Polsce nie ma zwyczaju, żeby kobieta płaciła, będąc w towarzystwie mężczyzny.
– Chciałabym zobaczyć Polskę. Już bardzo dawno rozmyślałam o takiej wycieczce.
– Bądź pewna, że zobaczysz Polskę. Moja w tym głowa.
Wyszli. Miasto ciągle jeszcze było pełne upalnego dnia. Ruch teraz się zwiększył. Ludzie powychodzili z domów po poobiedniej sjeście.
Aneta włożyła przeciwsłoneczne okulary.
– Możemy już jechać do portu – powiedziała, spoglądając na zegarek. – „Minos” odpływa za godzinę.
– Jakim autobusem musimy jechać do Pireusu? – spytał.
– Niepotrzebny nam autobus. Tutaj za rogiem zaparkowałam wóz.
Marek osłupiał na widok najnowszego modelu cadillaca. Jakżeż śmiesznym wydał mu się jego „szeroki gest” z pizzą wobec tego luksusowego wozu.
– To twój? – spytał.
Skinęła głową i otworzyła drzwiczki.
– Tak. Dostałam go od Jorgosa na urodziny.
– Kto to jest Jorgos?
– Mój mąż.
Usiadła za kierownicą i wsunęła kluczyk do stacyjki. Usadowił się koło niej. Stracił humor. „Ja jej co najwyżej mogę zafundować pizzę – myślał ponuro. – A w Warszawie…? A w Warszawie zaprowadzę ją do kina i do Hortexu”.
– Coś się tak zamyślił?
– Nic. Tak sobie.
– Zmęczony?
– Nie.
– Więc o co chodzi?
– O nic. Gdzie w Pireusie zostawisz wóz?
– Zabiorę go na „Minosa”.
– Można załadować?
Roześmiała się.
– Oczywiście. Nie takie wozy ładują na prom.
Ruch był w mieście duży, ale Aneta radziła sobie znakomicie. Prowadziła pewnie, z wprawą doświadczonego kierowcy. Od czasu do czasu rzuciła jakieś słowo swojemu towarzyszowi, od czasu do czasu uśmiechnęła się do niego. Była pogodna, wesoła, pełna młodzieńczej werwy.
Pireus. Jedno-, dwupiętrowe domy z zapuszczonymi żaluzjami. Kolorowe szyldy nad sklepami. Powietrze przesycone nagrzanym słońcem, kurzem i spalinami.
I wreszcie port. Aneta wskazała ogromny prom, stojący przy molo. Jaskrawa biel statku błyszczała na tle pogodnego nieba.
– To właśnie „Kantia”, o której ci wspominałam. Żałuję, że już nie dostałam biletów. Trzeba to było wczoraj załatwić.
– Wczoraj nie myśleliśmy o wyjeździe z Aten – powiedział Marek.
„Minos” był chyba jeszcze większy. Marek patrzył ze zdumieniem, jak w jego kadłubie znikały ogromne, napełnione towarem ciężarówki z przyczepami. Pierwszy raz był świadkiem takiego załadunku.
– Czy to wszystko nie pójdzie na dno? – spytał.
Roześmiała się.
– Bądź zupełnie spokojny. Cali i zdrowi dopłyniemy do Iraklionu. Oni tu zawsze zabierają taki ładunek. To ich największy dochód.
Po trapie weszli na pierwszy pokład. Tutaj za kontuarem siedziało trzech recepcjonistów, a przed kontuarem ustawili się szeregiem młodzi ludzie w białych bluzach. Odbierali od recepcjonistów pasażerów i odprowadzali ich do kabin.
Marek został ulokowany wraz z jakimś starszym, siwym Grekiem, który nie znał żadnego obcego języka i tylko uśmiechał się porozumiewawczo do swego towarzysza podróży. Aneta dzieliła kabinę z solidnie odżywioną Szwajcarką, która nieustannie niepokoiła się o swoje bagaże i co chwilę liczyła walizki, walizeczki, nesesery oraz różnej wielkości pakunki.
W pewnym momencie potężny kadłub „Minosa” drgnął, maszyny rozpoczęły swą rytmiczną pracę i prom ruszył w kierunku morza.
Spotkali się na pokładzie. Usiedli na drewnianej ławce z wygiętym oparciem i patrzyli na błyszczące w wieczornym słońcu Ateny.
– Piękne miasto – powiedział Marek.
– Podoba ci się?
– Szalenie. Jestem całkowicie pod urokiem Aten. Przeszło godzinę siedziałem na Akropolu i wpatrywałem się w panoramę tego niezwykłego, białego miasta.
– Nigdy mi na myśl nie przyszło, że Ateny są białe.
– Na mnie takie zrobiły wrażenie. Błyszcząca biel, poprzecinana szarościami.
– Mówisz jak malarz.
Uśmiechnął się.
– Kolory zawsze bardzo silnie do mnie przemawiały, od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam, że nigdy nie lubiłem łączyć ze sobą zabawek, których kolory „gryzły się”. Ale co się stało z twoim wozem? – spytał nagle zaniepokojony.
– Załadowali go. Płynie razem z nami.
– Nie zauważyłem, żebyś z kimś rozmawiała w tej sprawie.
– Och, oni mnie tu znają. Nie potrzebuję rozmawiać. Zaraz będą podawać kolację. Masz ochotę coś zjeść?
Potrząsnął głową.
– Nie jestem głodny. Natomiast mam ogromną ochotę całować cię.
Uderzyła go po dłoni.
– Obawiam się, że nic z tego nie będzie.
– A może by ulokować mojego Greka z twoją Szwajcarką? Mielibyśmy całą kabinę do dyspozycji.
Roześmiała się.
– Masz znakomite pomysły, ale niezbyt realne. Siedź spokojnie i zachwycaj się pięknem przyrody. Morze o zachodzie słońca ma specjalny urok.
Zapadł szybki, pośpieszny zmrok. Ostatnie blaski dnia ześliznęły się po falach i zgasły.
Morze pociemniało.
Markowi wydało się, że wraz z zapadnięciem nocy pokład „Minosa” zaczął intensywniej wibrować, tak jakby praca maszyn nasiliła się w ciemnościach. Siedział w milczeniu, daremnie szukając słów, które chciałby powiedzieć swej towarzyszce. Cieszył się na tę wspólną noc, a teraz… Ogarnęło go nagłe uczucie zniechęcenia, apatii, bezwładu. Patrzył tępo na pieniącą się czarną wodę, w którą worywał się „Minos”.
– O czym tak dumasz? – spytała.
Zwrócił ku niej smutną twarz i uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Właściwie o niczym.
Dotknęła jego dłoni.
– Zmęczony?
– Nie, chyba nie.
– Więc co ci jest? Co się stało? Dlaczego straciłeś humor?
Wzruszył ramionami.
– Sam nie wiem. Taki nagły przypływ melancholii. To mi zaraz przejdzie.
– Nie lubię, jak jesteś smutny. Lubię, kiedy się śmiejesz.
– Nie zawsze można się śmiać.
– Coś cię gnębi?
– Tak. Sądziłem, że… Sądziłem, że poważnie potraktujesz tę sprawę.
– Jaką sprawę?
– Nasze spotkanie. Naszą miłość. Teraz widzę, że dla ciebie to była tylko przelotna przygoda.
– Strasznie jesteś dziecinny, darling.
– Możliwe, że ci się wydaję dziecinny, ale widzisz, ja po raz pierwszy przeżywam tego rodzaju uczucie. Nigdy jeszcze dotychczas…
– Mówisz poważnie?
– Zupełnie poważnie.