Kryminał. Czarny mercedes - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Czarny mercedes ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

0,0
16,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Stefan Downar wybiera się na urlop do Zakopanego. Przed wyjazdem zagląda do komendy miasta, gdzie odbywa rozmowę telefoniczną z rozhisteryzowaną kobietą, która twierdzi, że grozi jej bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo. Postanawia zabić czas do dojazdu pociągu i udaje się do domu inżynierowej Krystyny Jarzęckiej. Podczas niedługiego spotkania nie udaje mu się ani jej uspokoić, ani nawet dowiedzieć się, co lub kto jej zagraża, a pod koniec rozmowy Jarzęcka stwierdza, że wszystko było tylko żartem. Nieprzekonany Downar udaje się na dworzec, ale podczas podróży jego obawy znikają, do czego przyczynia się nawiązana w przedziale znajomość z uroczą, pełną energii dziennikarką Hanką. W Zakopanem już na pierwszym spacerze spotyka zaprzyjaźnionego komisarza Borowicza, który oznajmia mu, że ostatniej nocy zamordowano młodą kobietę, której ciało znaleziono koło skoczni. Została już zidentyfikowana – to inżynierowa Jarzęcka z Warszawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 233

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Czar­ny mer­ce­des

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edycję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Iskry, War­sza­wa 1958

© Co­pyri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­pyri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-745-6

Wy­daw­nic­two LTW

ul. rtm. W. Pi­lec­kie­go 9

Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. 6–24–24

T…ak, tak, tak… 17…tak, tak, tak 99… Nie ro­zu­miem… tak, tak, tak…Chwi­lecz­kę… 06, 26, 86… tak, tak… 24… tak… Ile?… 25… Tak, tak… W po­rząd­ku. Przy­ję­ła Wal­cza­ko­wa.

Wy­glą­da­ła na zmę­czo­ną. Czar­ne, lśnią­ce wło­sy pod­kre­śla­ły bla­dość jej twa­rzy. Ze­bra­ła za­pi­sa­ne kart­ki i z pew­ną nie­chę­cią spoj­rza­ła na mło­de­go męż­czyznę, któ­ry od ja­kie­goś cza­su do­ma­gał się ener­gicz­nie po­łą­cze­nia ze Szcze­ci­nem.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Dy­żur­ny pod­ofi­cer pod­niósł słuchaw­kę.

– Po­go­to­wie mi­li­cyj­ne. Słucham… Pi­ja­ny kie­row­ca roz­ra­bia przed ki­nem „Ma­zow­sze”? Tak, wiem, na Ka­sprza­ka. Za­raz spraw­dzi­my. Pro­szę się wy­łą­czyć.

Za chwi­lę zno­wu te­le­fon. Bój­ka na rogu Tar­go­wej i Wi­leń­skiej. Za­alar­mo­wa­ny ra­dio­wóz je­dzie li­kwi­do­wać zaj­ście. Zno­wu roz­le­ga się dzwo­nek te­le­fo­nu. Awan­tura w re­stau­ra­cji na Mo­ko­to­wie. Od­zywa się drugi apa­rat, trze­ci, czwar­ty, pią­ty. Ja­kaś ko­bie­ta z Wol­skiej ucie­kła przed pi­ja­nym mę­żem. Na Że­la­znej chu­li­ga­ni na­pa­dli na kie­row­cę tak­sów­ki. W ba­rze na Chłod­nej pi­jak pchnął no­żem kel­ne­ra. Na Wierzb­nie za­mor­do­wa­no pro­stytut­kę. I tak cią­gle, dzień i noc. Z ca­łe­go mia­sta bie­gną wo­ła­nia o po­moc, o ra­tunek. 6–24–24.

Głos dy­żur­ne­go jest zmę­czo­ny.

– Po­go­to­wie mi­li­cyj­ne. Słucham?… Za­ła­twi­my… Spraw­dzi­my… Pro­szę się wy­łą­czyć.

Te­le­fo­ny wy­glą­da­ją jak sta­do czar­nych żół­wi.

Wszedł wy­so­ki, szczupły męż­czyzna w brą­zo­wej je­sion­ce. Ciem­na, lek­ko fa­lu­ją­ca czupryna, wy­so­kie czo­ło, wą­skie, po­dłuż­ne oczy o chłod­nym, ba­daw­czym spoj­rze­niu, pro­sty, tro­chę za sze­ro­ki nos i moc­no za­ryso­wa­ny pod­bró­dek.

Sier­żant, pil­nują­cy te­le­fo­nów, uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

– Czo­łem, Ste­fan. Cóż to, jesz­cze sie­dzisz w War­sza­wie?

– Jadę dziś na noc do Za­ko­pa­ne­go. Wpa­dłem się z wami po­że­gnać.

– Na dłu­go je­dziesz?

– Na dwa ty­god­nie. Chcia­łem na mie­siąc, ale nie daję rady.

– Do­bre i dwa ty­god­nie. Od­pocz­niesz.

– Duży dzi­siaj ma­cie ruch?

Jak­by w od­po­wie­dzi je­den z czar­nych żół­wi za­dzwo­nił alar­mu­ją­co.

– Po­go­to­wie mi­li­cyj­ne. Słucham? – przez chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Sier­żant Sto­do­lak nie­cier­pli­wie przy­gła­dził moc­no już si­wie­ją­ce wło­sy. – Mó­wi­łem prze­cież pani, że mi­li­cja się ta­ki­mi spra­wa­mi nie zaj­mu­je. Pro­szę się zwró­cić do le­ka­rza. I pro­szę nie blo­ko­wać li­nii. Pro­szę się wy­łą­czyć – ener­gicz­nie odło­żo­na słuchaw­ka trza­snę­ła tro­chę za gło­śno.

– Kto to dzwo­nił?

– A, ja­kaś zwa­rio­wa­na bab­ka. Hi­ste­rycz­ka. Już drugi raz za­wra­ca mi gło­wę.

– Cze­go chce?

Sto­do­lak nie­chęt­nie wzruszył ra­mio­na­mi.

– Bo ja wiem? Mówi, że jest zde­ner­wo­wa­na, nie­spo­koj­na, że się cze­goś boi. A my tu akurat nie mamy nic in­ne­go do ro­bo­ty, tyl­ko uspo­ka­jać ner­wo­we baby. Po­wie­dzia­łem jej, żeby się zwró­ci­ła do le­ka­rza.

– Był­bym z nią chęt­nie po­mó­wił. Szko­da.

– Nie ma cze­go ża­ło­wać.

Te­le­fon ode­zwał się po­now­nie, gło­śno, na­tar­czywie.

– Po­go­to­wie mi­li­cyj­ne. Słucham? – sier­żant przy­krył dło­nią mi­kro­fon. – Ta sama. Je­śli chcesz, mo­żesz z nią po­ga­dać.

– Halo. Tu po­rucz­nik Do­wnar. Słucham pa­nią.

Mó­wi­ła szyb­ko, tro­chę bez­ład­nie, tak jak­by się bała, żeby zno­wu nie odło­żo­no słuchaw­ki. W jej gło­sie wy­czuwa­ło się ogrom­ne pod­nie­ce­nie.

– Pa­nie po­rucz­ni­ku… ja prze­pra­szam, że za­bie­ram czas… ale… Do­praw­dy nie wiem, jak to po­wie­dzieć… Czuję, że mi gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie wiem, do kogo się zwró­cić, więc dla­te­go dzwo­nię. Chcia­ła­bym…

– O ja­kim nie­bez­pie­czeń­stwie pani mówi? Coś się sta­ło?

– Nie, nie, nic się nie sta­ło, to zna­czy jesz­cze się nic nie sta­ło. Ale… ale się boję, bar­dzo się boję. Była­bym ogrom­nie zo­bo­wią­za­na… gdyby pan ze­chciał do mnie przy­je­chać – ostat­nie sło­wa brzmia­ły ci­szej, bła­gal­nie.

– Do­brze – po­wie­dział Do­wnar. – Przy­ja­dę do pani. Pro­szę mi po­dać ad­res – wy­jął pió­ro, za­no­to­wał i odło­żył słuchaw­kę.

Zwró­cił się do Sto­do­la­ka.

– Mo­że­cie mi dać wóz?

Sier­żant spoj­rzał zdzi­wio­ny.

– Na­praw­dę chcesz je­chać do tej hi­ste­rycz­ki?

– Tak. Spraw­dzę na miej­scu, o co cho­dzi. Może to rze­czywi­ście tyl­ko hi­ste­rycz­ka, a może…

– Prze­cież po­dob­no wy­jeż­dżasz.

– Do wpół do pierw­szej mam czas. Zdą­żę od­wie­dzić pa­nią in­żynie­ro­wą Ja­rzęc­ką. Wa­liz­kę mam już na dwor­cu – zło­żył kart­kę z ad­re­sem i wsunął ją do kie­sze­ni. – No więc jak? Pod­rzuci mnie ktoś na Mo­ko­tów?

– Oczywi­ście. Za­wie­zie cię Si­ko­ra. Ale dzi­wię się, że ci się chce zaj­mo­wać ta­ki­mi spra­wa­mi.

Do­wnar uśmiech­nął się. Kie­dy się śmiał, jego chłod­na, su­ro­wa twarz na­bie­ra­ła na­tych­miast ja­kie­goś cie­płe­go, ser­decz­ne­go wy­ra­zu. Po­wie­dział:

– Je­że­li moż­na uspo­ko­ić zde­ner­wo­wa­ną ko­bie­tę, to dla­cze­go tego nie zro­bić?

– Zmie­nisz zda­nie, jak zo­ba­czysz sta­rą wiedź­mę – mruk­nął Sto­do­lak.

Do­wnar po­że­gnał się z ko­le­ga­mi i szyb­ko zszedł na dół do sa­mo­cho­du.

W dro­dze na Mo­ko­tów ogar­nę­ły go wąt­pli­wo­ści. Czy to w ogó­le mia­ło ja­kiś sens? Czy nie tra­ci nie­po­trzeb­nie cza­su? Sto­do­lak naj­praw­do­po­dob­niej miał ra­cję. Ja­kaś roz­hi­ste­ryzo­wa­na baba. Nie był­by so­bie za­wra­cał gło­wy tą całą spra­wą, gdyby… gdyby nie ten głos, któ­ry miał w so­bie coś ta­kie­go, co ka­za­ło mu po­je­chać. Myślał o tym, jak wy­glą­da. Nie wie­rzył, żeby była sta­ra i brzyd­ka. Przy­pusz­cze­nie Sto­do­la­ka wy­da­wa­ło mu się nie wia­do­mo dla­cze­go zupeł­nie nie­praw­do­po­dob­ne. A może bę­dzie to po­czą­tek ja­kiejś cie­ka­wej przy­go­dy ro­man­tycz­nej? Uśmiech­nął się. „Od razu wi­dać, że jadę na urlop” – po­myślał.

Si­ko­ra za­ha­mo­wał. Opo­ny za­skrzypia­ły na ubi­tym śnie­gu.

– Czy mam za­cze­kać?

– Nie. Wra­caj­cie do ko­men­dy. Cześć.

Uli­ca była pusta. Tyl­ko zmar­z­nię­ty pies krę­cił się koło szta­chet. W głę­bi, w ogro­dzie, sta­ła pięk­na wil­la. Kwa­dra­ty dwóch okien błysz­cza­ły sła­bym bla­skiem.

Do­wnar raz jesz­cze spraw­dził numer domu i pchnął że­la­zną furt­kę. Za­rdze­wia­łe za­wia­sy zgrzyt­nę­ły nie­przyjem­nie.

Trzy schod­ki pro­wa­dzi­ły na mały ga­nek. Z chro­po­wa­tej po­wierzch­ni sza­rej ścia­ny wy­sta­wał czar­ny ba­ke­li­to­wy guzik.

Dzwo­nek roz­legł się ha­ła­śli­wie w głę­bi po­grą­żo­ne­go w ci­szy domu. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li drzwi się otwo­rzyły i snop świa­tła padł na ka­mien­ny ga­nek.

Do­wnar uchylił ka­pe­lu­sza.

– Do­bry wie­czór. Chciał­bym się wi­dzieć z pa­nią in­żynie­ro­wą Ja­rzęc­ką.

– To ja. Po­rucz­nik Do­wnar, praw­da? Dzię­kuję, że pan przy­je­chał.

Nie, ta nie była sta­ra wiedź­ma. Gę­ste ciem­no­blond wło­sy oka­la­ły bla­dą, bar­dzo pięk­ną twarz. Ogrom­ne czar­ne oczy mia­ły cie­pły, ak­sa­mit­ny blask. Wą­skie war­gi, z któ­rych star­to szmin­kę, wy­glą­da­ły ane­micz­nie.

Do­wnar wszedł do hal­lu i zdjął je­sion­kę. Przy­glą­da­ła mu się uważ­nie.

– Pro­szę, może pan po­zwo­li do mego po­ko­ju.

Po scho­dach z ja­sne­go drze­wa we­szli na pierw­sze pię­tro. Lam­pa z du­żym aba­żurem roz­sie­wa­ła ła­god­ny, po­ma­rań­czo­wy blask. Barw­ne okład­ki ksią­żek, usta­wio­nych na pół­kach, ko­lo­ro­wymi pla­ma­mi ożywia­ły ciem­ną to­na­cję ume­blo­wa­nia.

Ja­rzęc­ka wska­za­ła go­ścio­wi fo­tel i przy­sunę­ła owal­ny, ma­ho­nio­wy sto­lik.

– Na­pi­je się pan cze­goś? Ko­niak? We­rmut?

Do­wnar po­trzą­snął gło­wą.

– Nie. Dzię­kuję.

Nie na­le­ga­ła. Usia­dła na­prze­ciw­ko nie­go i się­gnę­ła po pa­pie­ro­sy. Za­uwa­żył, że duża krysz­ta­ło­wa po­piel­nicz­ka była peł­na nie­do­pał­ków, na któ­rych czer­wie­ni­ły się śla­dy po szmin­ce.

Za­pa­no­wa­ła chwi­la kło­po­tli­we­go mil­cze­nia. Do­wnar utkwił wzrok w ciem­nych bursz­tynach, któ­re zna­ko­mi­cie har­mo­ni­zo­wa­ły z ele­ganc­ką po­pie­la­tą su­kien­ką. Cze­kał.

Ner­wo­wym ruchem za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i zmarsz­czyła brwi. Głę­bo­ko za­cią­gnę­ła się dy­mem.

– Je­stem panu bar­dzo wdzięcz­na, że pan do mnie przy­szedł. Zda­ję so­bie spra­wę, że mój te­le­fon mógł zro­bić tro­chę dziw­ne wra­że­nie. Ale pro­szę mi wie­rzyć, że do­praw­dy nie wie­dzia­łam, do kogo się zwró­cić. Bo… bo wi­dzi pan… żyję w od­osob­nie­niu, mam mało zna­jo­mych i dla­te­go… Trud­no mi tak wszyst­ko od razu panu wy­tłuma­czyć… Niech pan nie myśli, że je­stem ja­kaś nie­nor­mal­na… hi­ste­rycz­ka, że coś mi się zda­je – głos mia­ła pod­nie­co­ny, lek­ko zdy­sza­ny.

Do­wnar słuchał uważ­nie. Naj­lżej­szym na­wet ruchem nie zdra­dził ja­kie­go­kol­wiek znie­cier­pli­wie­nia. Nie wie­dział, co ma są­dzić o za­cho­wa­niu in­żynie­ro­wej Ja­rzęc­kiej.

– Wspo­mnia­ła pani, że od­czuwa lęk przed gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwem. Czy mo­gła­by pani ja­koś bli­żej spre­cyzo­wać to nie­bez­pie­czeń­stwo?

Splo­tła dło­nie i za­czę­ła so­bie wy­ła­mywać pal­ce ze sta­wów.

– Wła­ści­wie… bar­dzo trud­no po­wie­dzieć coś kon­kret­ne­go, ale czuję zupeł­nie wy­raź­nie że gro­zi mi strasz­li­we nie­bez­pie­czeń­stwo, że coś się sta­nie, że… Niech mnie pan ra­tuje! Bła­gam pana, niech mnie pan ra­tuje.

Do­wnar za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– Przy­sze­dłem tutaj, żeby pani po­móc – po­wie­dział wol­no. – Ale sta­wia mnie pani w nie­co trud­nej sy­tua­cji. Cóż mogę przed­się­wziąć, je­że­li pani nie mówi mi, o co cho­dzi, cze­go się pani oba­wia? Pro­szę zro­zu­mieć, że nie je­stem w sta­nie za­pew­nić pani bez­pie­czeń­stwa, je­śli pani nie zdo­bę­dzie się na szcze­rą roz­mo­wę ze mną. Prze­cież nie mogę bez żad­nych pod­staw ob­sa­dzić tego domu mi­li­cją.

Wpa­trzyła się nie­rucho­mo w ja­kiś punkt poza jego ple­ca­mi.

– Ma pan ra­cję – po­wie­dzia­ła ci­cho. Gwał­tow­nym ruchem od­wró­ci­ła gło­wę i przy­gryzła war­gi. Wy­da­wa­ło się, że za chwi­lę wy­buch­nie pła­czem.

Do­wnar przy­sunął bli­żej swój fo­tel i de­li­kat­nie ujął ją za rękę.

– Pro­szę się uspo­ko­ić. Nie­chże się pani nie do­pro­wa­dza sama do sta­nu ta­kie­go roz­draż­nie­nia. Pro­si­ła mnie pani, że­bym pa­nią od­wie­dził. Przy­je­cha­łem więc i pro­po­nuję, że­byśmy so­bie spo­koj­nie o wszyst­kim po­mó­wi­li. Przy­rze­kam, że wszyst­ko, co od pani usłyszę, po­zo­sta­nie mię­dzy nami. Zro­bię tyl­ko to, co bę­dzie nie­zbęd­ne dla za­pew­nie­nia pani bez­pie­czeń­stwa. Pro­szę mi się do­brze przyj­rzeć. Czy nie są­dzi pani, że za­sługuję na odro­bi­nę za­ufa­nia? – głos jego brzmiał mięk­ko, ser­decz­nie.

Z trudem po­ruszyła war­ga­mi.

– Jest pan bar­dzo do­bry. Dzię­kuję.

Moc­niej ści­snął chłod­ną, wil­got­ną od potu dłoń.

– No więc, niech mi pani wy­tłuma­czy, o co cho­dzi – po­wie­dział ener­gicz­niej.

Wy­buch­nę­ła gwał­tow­nym, spa­zma­tycz­nym pła­czem.

– Nie mogę, nie mogę. Boję się… strasz­nie się boję! Boże! Boże!

Do­wnar pa­trzył na nią bez­rad­nie. Za­sta­na­wiał się, czy jed­nak nie na­le­ża­ło we­zwać le­ka­rza.

Na­gle uspo­ko­iła się. Wy­rwa­ła dłoń z jego uści­sku, wsta­ła szyb­ko z fo­te­la i pod­bie­gła do ma­łe­go baru.

– Na­pi­je­my się cze­goś. To nam do­brze zro­bi.

Po­sta­wi­ła na sto­li­ku kie­lisz­ki i na­peł­ni­ła je po­śpiesz­nie.

Umo­czył war­gi. Ko­niak był fran­cu­ski, wy­so­ko­ga­tun­ko­wy.

– Czy pani tu miesz­ka zupeł­nie sama?

– Wła­ści­wie nie, ale w tej chwi­li je­stem sama. Mąż mój wy­je­chał wczo­raj na urlop do Za­ko­pa­ne­go.

– I zo­sta­wił pa­nią?

Zmie­sza­ła się. Wzię­ła do ręki kie­li­szek i przy­glą­da­ła się pod świa­tło jego za­war­to­ści.

– Tak się zło­żyło.

– A czy pań­stwo nie mają go­spo­si?

– Owszem, mamy. Gdzieś wy­szła. Przy­pusz­czam, że po­je­cha­ła na Gro­chów, do swo­jej sio­stry.

– Czy bę­dzie tam no­co­wać?

– Są­dzę, że tak. Już dość póź­no.

Do­wnar wy­jął pa­pie­ro­śni­cę i w za­myśle­niu po­czął ob­ra­cać ją w pal­cach.

– To jest wil­la bliź­nia­cza, praw­da? Czy w tej drugiej czę­ści domu nikt nie miesz­ka? Nie wi­dzia­łem świa­teł w oknach.

– Miesz­kał dok­tor Fech­ner. W ze­szłym ty­god­niu wy­pro­wa­dzi­li się. Na ra­zie nikt tu nie miesz­ka.

– Czy pani nie ma ja­kiejś przy­ja­ciół­ki, któ­ra by mo­gła u pani dzi­siaj za­no­co­wać?

– Dzwo­ni­łam do Olgi, Pro­si­łam, żeby przy­je­cha­ła do mnie, ale ona leży cho­ra na grypę. Z ni­kim in­nym wła­ści­wie tak się nie przy­jaź­nię. Nie mogę prze­cież… Pan ro-

zumie?

Się­gnę­ła po bu­tel­kę i na­peł­ni­ła swój kie­li­szek.

– Cze­mu pan nie pije? Ten ko­niak nie jest wca­le taki zły.

Uśmiech­nął się.

– Ko­niak jest zna­ko­mi­ty. Myślę jed­nak, że nie po­win­ni­śmy się upić. Trze­ba na trzeź­wo pod­jąć de­cyzję­.

– De­cyzję?

– No tak. Już dłuż­szą chwi­lę sie­dzę tu u pani i wła­ści­wie nie do­szli­śmy w na­szej roz­mo­wie do żad­nych re­zul­ta­tów. Mam sto­sun­ko­wo nie­wie­le cza­su. Wy­jeż­dżam dzi­siaj. Nie­długo będę mu­siał po­że­gnać pa­nią. Więc…

Ner­wo­wym ruchem chwyci­ła go za rękę. Po­czuł, że jej pa­znok­cie wbi­ja­ją mu się w cia­ło.

– Boję się nocy, okrop­nie boję się nocy…

Wzruszył ra­mio­na­mi.

– Cóż ja na to mogę po­ra­dzić? Je­śli pani nie chce wy­ja­wić po­wo­du tego lęku…

Ze­rwa­ła się gwał­tow­nie i prze­ra­żo­ne spoj­rze­nie utkwi­ła w drzwiach.

– Słyszy pan? Idą! Idą!

Do­wnar wstał i od­ru­cho­wo do­tknął kie­sze­ni, w któ­rej tkwił pi­sto­let.

– Kto idzie? Nic nie słyszę.

– Są na dole! Są już na dole! Niech mnie pan ra­tuje! Niech mnie pan ra­tuje! Nie chcę umrzeć! Nie chcę umrzeć!

Spoj­rzał na nią. W sze­ro­ko otwar­tych oczach zo­ba­czył obłęd.

– Pro­szę się uspo­ko­ić. Przy mnie nic pani nie gro­zi. Niech pani tu chwi­lę za­cze­ka, a ja zej­dę na dół i spraw­dzę, czy rze­czywi­ście ktoś wszedł do miesz­ka­nia.

– Ale pan mnie tu nie zo­sta­wi sa­mej, praw­da? Pan jesz­cze wró­ci?

– Oczywi­ście, że wró­cę.

Ener­gicz­nym kro­kiem pod­szedł do drzwi. Za­wa­hał się. Wsunął rękę do kie­sze­ni i moc­no ujął kol­bę pi­sto­le­tu. Nie­sa­mo­wi­ty na­strój tego sa­mot­ne­go domu po­czynał mu się udzie­lać. Na­ci­snął klam­kę.

Moc­ne świa­tło trój­ra­mien­ne­go żyran­do­la wy­peł­nia­ło pusty hall. Nie było ni­ko­go. Ostroż­nie zszedł na dół, za­trzymał się i po­czął na­słuchi­wać. Ci­sza. Zaj­rzał do jed­ne­go po­ko­ju, a po­tem do drugie­go, w któ­rym sta­ły raj­zbre­ty, na­stęp­nie zwie­dził kuch­nię, ła­zien­kę i po­ko­ik służ­bo­wy. Ani żywej du­szy. Wró­cił więc do hal­lu. Wte­dy po­słyszał lek­ki szmer przy drzwiach wej­ścio­wych. Ci­cho pod­szedł do wy­łącz­ni­ka. Zga­sił świa­tło. Po­tem wy­jął pi­sto­let, od­sunął za­suwę i szyb­kim ruchem szarp­nął za klam­kę.

W pro­gu stał ten sam zmar­z­nię­ty pies, któ­re­go wi­dział na uli­cy. Ład­ny brą­zo­wy se­ter.

Do­wnar uśmiech­nął się. Po­śpiesz­nie scho­wał pi­sto­let do kie­sze­ni i wpu­ścił psa.

– Do dia­bła – mruk­nął – jak tu dłu­żej po­sie­dzę, to za­cznę ze stra­chu strze­lać do zwie­rząt do­mo­wych.

Wol­no wszedł po scho­dach. Był zły na sie­bie, że tak ła­two pod­dał się na­stro­jo­wi, wy­two­rzo­ne­mu przez tę i hi­ste­rycz­kę. To prze­cież nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su.

Ja­rzęc­ka na­le­wa­ła so­bie nowy kie­li­szek ko­nia­ku. Spoj­rzał na nią nie­chęt­nie.

– W miesz­ka­niu nie ma ni­ko­go. Zda­wa­ło się pani – po­wie­dział.

Nie­spo­dzie­wa­nie wy­buch­nę­ła gło­śnym śmie­chem. Śmia­ła się gwał­tow­nie, ha­ła­śli­wie, nie­mal spa­zma­tycz­nie. Oczy jej się za­szkli­ły. Łzy spływa­ły po bla­dej, zmę­czo­nej twa­rzy.

Pa­trzył zdzi­wio­ny, za­sko­czo­ny. Nie wie­dział, jak się ma za­cho­wać.

– Może pani po­dać szklan­kę wody? – spytał. Nie prze­sta­wa­ła się śmiać.

– Cha… cha… cha… Ale pana na­bra­łam… Cha… cha… cha… Do­bry ka­wał. Musi pan przy­znać, że je­stem nie­złą ak­tor­ką. Mam ta­lent, co? Cha… cha… cha… A pan myślał, że ja rze­czywi­ście cze­goś się boję, że słyszę ja­kieś po­dej­rza­ne szme­ry… Cha… cha… cha… Ale się uba­wi­łam. Pro­szę mi wy­ba­czyć. To może nie­ład­nie z mo­jej stro­ny, ale tak się pie­kiel­nie nudzi­łam… Wpa­dłam na po­mysł, żeby za­dzwo­nić do po­go­to­wia mi­li­cyj­ne­go. Jaki to numer? 6–24–24, praw­da? No, niech się pan już na mnie nie gnie­wa. To był tro­chę głupi ka­wał. Przy­zna­ję. Może pan po­zwo­li jesz­cze kie­li­sze­czek ko­nia­ku. Na zgo­dę.

Do­wnar mil­czał. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa i obo­jęt­nie roz­glą­dał się po po­ko­ju. Za­uwa­żył, że szczel­nie przed­tem za­mknię­te okno było te­raz uchylo­ne. Wi­docz­nie pani Ja­rzęc­ka chcia­ła wy­pu­ścić dym i od­świe­żyć po­wie­trze.

Opa­no­wa­ła pa­rok­syzm śmie­chu i te­raz przy­glą­da­ła mu się uważ­nie w ocze­ki­wa­niu ja­kiejś re­ak­cji. Za­pew­ne są­dzi­ła, że się obu­rzy i że ją zwymyśla, że może na­wet spi­sze pro­to­kół.

Po­wol­nym ruchem strzep­nął po­piół z pa­pie­ro­sa i się­gnął po swój ko­niak. Nie wy­pił jed­nak. Ob­ró­cił w pal­cach kie­li­szek i po­sta­wił go z po­wro­tem na sto­li­ku. Ob­ser­wo­wał ją bez sło­wa.

Na po­zór ro­bi­ła wra­że­nie zupeł­nie spo­koj­nej. Uśmie­cha­ła się. W ca­łym jed­nak jej za­cho­wa­niu wy­czuwał coś bar­dzo sztucz­ne­go.

– Nic mi pan nie mówi? Nie robi mi pan awan­tury, że za­bra­łam panu tyle cza­su? Mam na­dzie­ję, że pan prze­ze mnie nie spóź­ni się na po­ciąg.

Wstał.

– Pani po­zwo­li, że się po­że­gnam. Zro­bi­łem wszyst­ko, żeby pani po­móc. Nie są­dzę jed­nak, żeby to się na coś zda­ło.

– Do­bra­noc, po­rucz­ni­ku. Prze­pra­szam.

Ukło­nił się. W drzwiach za­trzymał się chwi­lę, jak­by z pew­nym wa­ha­niem. I wte­dy wy­da­ło mu się, że zno­wu zo­ba­czył w jej oczach prze­ra­że­nie.

– Do­bra­noc pani. Pro­szę nie za­po­mnieć do­brze za mną za­mknąć drzwi.

Wiatr ustał. Drob­ny, gę­sty śnieg pa­dał wol­no, ukła­da­jąc się bia­łym puchem na ga­łę­ziach drzew. Z da­le­ka do­la­tywał war­kot au­to­bu­su.

Na uli­cy nie było żywej du­szy. Do­wnar spoj­rzał na ze­ga­rek i dłu­gi­mi kro­ka­mi po­czął iść w kie­run­ku Puław­skiej. Cią­gle jesz­cze słyszał ner­wo­wy śmiech Ja­rzęc­kiej i zgrzyt za­rdze­wia­łej furt­ki. Jego do­bry hu­mor znik­nął bez śla­du. Ta dziw­na roz­mo­wa wy­pro­wa­dzi­ła go z rów­no­wa­gi. Był nie­za­do­wo­lo­ny z sie­bie. Nie zdo­łał wy­ba­dać, co dzia­ło się na­praw­dę w tej ta­jem­ni­czej wil­li i czy w ogó­le coś się dzia­ło. In­żynie­ro­wa Ja­rzęc­ka nie­wąt­pli­wie gra­ła ja­kąś ko­me­dię, ale jaką i w ja­kim celu? Czy była szcze­ra na po­cząt­ku ich roz­mo­wy, czy też przy po­że­gna­niu? Ale po co to wszyst­ko? Prze­cież nie po­trze­bo­wa­ła wpro­wa­dzać go w błąd. Mo­gła po pro­stu wca­le nie dzwo­nić do po­go­to­wia mi­li­cyj­ne­go i nie pro­sić go, żeby przy­je­chał. Czyż­by to rze­czywi­ście był tyl­ko głupi żart? Nie­praw­do­po­dob­ne. A może jed­nak to wa­riat­ka, może na­le­ża­ło we­zwać le­ka­rza?

Im bar­dziej od­da­lał się od domu in­żynie­ro­wej, tym sil­niej opa­no­wywa­ły go wąt­pli­wo­ści. Czy do­brze po­stą­pił, że zo­sta­wił samą tę ko­bie­tę? Czy nie na­le­ża­ło jed­nak zba­dać ca­łej spra­wy do­kład­niej? Może przed wil­lą Ja­rzęc­kich trze­ba było po­sta­wić po­ste­runek? Tak, po­wi­nien był jed­nak za­ła­twić tę spra­wę ja­koś kon­kret­nie. Spóź­nił­by się na po­ciąg? No cóż, trud­no… osta­tecz­nie prze­cież bi­let moż­na prze­stem­plo­wać. Bla­da, tra­gicz­na twarz nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. I te oczy, te ogrom­ne, prze­ra­żo­ne, peł­ne ja­kie­goś nie­me­go bła­ga­nia oczy. W tej chwi­li uświa­do­mił so­bie zupeł­nie wy­raź­nie, że to wszyst­ko, co było na po­cząt­ku ich roz­mo­wy, to była praw­da, że kłam­stwem była je­dynie koń­co­wa sce­na, sce­na ze śmie­chem, sztucz­nym, te­atral­nym śmie­chem. Nie wol­no mu jej tak zo­sta­wić. Nie miał pra­wa odejść nie wy­ja­śniw­szy wszyst­kie­go do koń­ca. A je­śli rze­czywi­ście coś jej się sta­nie? Je­że­li…

Do­cho­dził już pra­wie do Puław­skiej. Pchnię­ty na­głą de­cyzją za­wró­cił.

Po­czął iść bar­dzo szyb­ko, pra­wie biegł. Śpie­szył się tak, jak­by każ­da se­kun­da była dro­ga, jak­by rze­czywi­ście gro­zi­ło ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo. Jak­żeż ża­ło­wał te­raz, że ode­słał Si­ko­rę z wo­zem! O zna­le­zie­niu tak­sów­ki w tej czę­ści mia­sta nie moż­na było na­wet ma­rzyć. Chyba przy­pa­dek.

Spo­co­ny do­padł wresz­cie do zna­jo­mych szta­chet i ener­gicz­nym ruchem otwo­rzył furt­kę. Dom był ci­chy i ciem­ny. W żad­nym oknie nie błysz­cza­ło świa­tło.

Do­wnar za­wa­hał się. A może pani Ja­rzęc­ka już śpi? Może nie­po­trzeb­nie ją bu­dzi? Bę­dzie zdzi­wio­na jego po­wro­tem. I co jej w ogó­le po­wie? Jak wy­tłuma­czy swo­je po­wtór­ne od­wie­dzi­ny? Było jed­nak rze­czą mało praw­do­po­dob­ną, żeby tak zde­ner­wo­wa­na ko­bie­ta w cią­gu nie­speł­na go­dzi­ny po­ga­si­ła wszyst­kie świa­tła i za­snę­ła. Na­le­ża­ło raz jesz­cze zba­dać tę spra­wę.

W kil­ku sko­kach wbiegł na ga­nek i za­dzwo­nił. Ci­sza. W głę­bi domu nie roz­legł się ża­den szmer. Po­cze­kał chwi­lę i zno­wu na­ci­snął czar­ny guzik. Dzwo­nek za­dźwię­czał gło­śno, na­tar­czywie, alar­mu­ją­co. I zno­wu ci­sza. Nikt się nie po­ruszył. Na­wet pies nie za­szcze­kał.

– Co u dia­bła – mruk­nął Do­wnar. – Czyż­by się upi­ła i za­snę­ła tak moc­no?

Po­czął wa­lić pię­ścią w drzwi. Nikt się jed­nak nie po­ruszył. Dom po­zo­stał ciem­ny i mil­czą­cy.

Zgrzyt­nę­ła furt­ka. Do­wnar od­wró­cił się błyska­wicz­nie i od­ru­cho­wo do­tknął pi­sto­le­tu.

Bia­łą ścież­ką szła za­ma­szystym kro­kiem ja­kaś star­sza, dość tęga ko­bie­ta.

– A pan cze­go się tu tak do­bi­ja? – głos mia­ła twar­dy, ener­gicz­ny.

– Chcia­łem się wi­dzieć z pa­nią in­żynie­ro­wą Ja­rzęc­ka.

– Pani nie ma.

– Jak to nie ma? To nie­moż­li­we!

– Jak panu mó­wię, że nie ma, to nie ma. Pań­stwo wy­je­cha­li wczo­raj do Za­ko­pa­ne­go.

Do­wnar po­czuł, że mu na­gle strasz­li­wie wy­schło w gar­dle. Z trudem prze­łknął śli­nę. Spytał:

– I pani Ja­rzęc­ka tak­że wy­je­cha­ła?

– Oczywi­ście, że wy­je­cha­ła. Obo­je wy­je­cha­li.

– Wczo­raj?

– Ojej, nie bądź­że pan dzie­cin­ny! Prze­cież wy­raź­nie panu tłuma­czę, że wczo­raj obo­je pań­stwo wy­je­cha­li do Za­ko­pa­ne­go.

– A pani kim jest? Miesz­ka pani tutaj?

Spoj­rza­ła na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Ja je­stem go­spo­sia. A w ogó­le, co pan się tak wy­pytuje? Jaki pana in­te­res?

Do­wnar po­sta­no­wił zde­kon­spi­ro­wać się.

– Je­stem z mi­li­cji – po­wie­dział, wyj­mu­jąc port­fel. – Pro­szę, tu jest moja le­gi­tyma­cja. Niech pani otwo­rzy drzwi i za­pa­li świa­tło, to ją so­bie obej­rzy.

Mrucząc coś pod no­sem po­szpe­ra­ła w du­żej skó­rza­nej tor­bie i wy­ję­ła klu­cze. Wi­dać było, że za­sko­czyła ją wi­zyta mi­li­cjan­ta.

We­szli do hal­lu. Ko­bie­ta prze­krę­ci­ła kon­takt i otrze­pa­ła śnieg z płasz­cza. Pa­trzyła nie­uf­nie na nie­ocze­ki­wa­ne­go go­ścia.

– A pan wła­ści­wie w ja­kiej spra­wie? Mó­wi­łam prze­cież, że pań­stwa nie ma w domu. Ja nic nie za­ła­twiam. Niech pan przyj­dzie, jak wró­cą.

Do­wnar roz­glą­dał się bez­rad­nie do­ko­ła. Prze­cież był tu przed pół­go­dzi­ną. Roz­ma­wiał z Ja­rzęc­ką, pił ko­niak, pa­lił pa­pie­ro­sy. Pa­mię­tał do­kład­nie jej twarz, bla­dą, zmę­czo­ną twarz i duże prze­ra­żo­ne oczy. Prze­cią­gnął dło­nią po roz­pa­lo­nym czo­le.

– Gdzie pies? – spytał na­gle. Go­spo­sia zro­bi­ła zdzi­wio­ną minę.

– Pies? Jaki pies?

– No, pies pań­stwa Ja­rzęc­kich – znie­cier­pli­wił się Do­wnar – taki brą­zo­wy se­ter.

– Moi pań­stwo żad­ne­go psa nie mie­li i nie mają. Ja bym tu z psem i ty­god­nia nie była. Dla­te­go ode­szłam od dok­to­ro­stwa Jan­kow­skich, że mie­li bul­do­ga. Pies w domu to jesz­cze gor­sza za­ra­za jak dziec­ko. Kto by to wy­trzymał?

Do­wnar nic nie od­po­wie­dział. Szyb­ko wbiegł po scho­dach na górę. Na­ci­snął klam­kę. Drzwi do po­ko­ju Ja­rzęc­kiej były za­mknię­te na klucz. Po­czuł, że go­rą­ca fala krwi na­pływa mu do gło­wy. „Chyba zwa­rio­wa­łem” – po­myślał. Spoj­rzał w dół. Go­spo­sia sta­ła bez ruchu i za­darł­szy gło­wę przy­glą­da­ła mu się uważ­nie swymi wy­pukłymi ocza­mi. W skró­cie per­spek­tywicz­nym wy­glą­da­ła jak ogrom­na, nie­zgrab­na żaba.

– Drzwi są za­mknię­te. Mu­szę się na­tych­miast do­stać do tego po­ko­ju! – krzyk­nął.

Po­wol­nym ruchem wy­ję­ła z tor­by pęk klu­czy.

– Jak pani wy­jeż­dża, to za­wsze swój po­kój za­myka, ale klucz mi zo­sta­wia, że­bym mo­gła sprząt­nąć. Pro­szę, pa­nie wła­dzo.

We­szła na górę. Jak na sta­rą, tęgą ko­bie­tę, po­rusza­ła się żwa­wo.

Do­wnar nie­cier­pli­wie po­chwycił klu­cze i drżą­cymi rę­ka­mi otwo­rzył drzwi. Po­kój był pusty. Po­rzą­dek pa­no­wał tu wzo­ro­wy. Okna szczel­nie za­mknię­te. W du­żej krysz­ta­ło­wej po­piel­nicz­ce ani śla­du nie­do­pał­ków. Ma­ho­nio­wy owal­ny sto­lik stał na swo­im miej­scu. Kie­lisz­ki i bu­tel­ka z ko­nia­kiem znik­nę­ły.

– A tak na­praw­dę, to cze­go pan tu szuka? – spyta­ła go­spo­sia.

Do­wnar mach­nął ręką, jak­by się chciał opę­dzić od uprzykrzo­nej mu­chy. Szyb­ko pod­szedł do baru i otwo­rzył go. Bu­tel­ka eks­por­to­wej wód­ki, we­rmut, bu­tel­ka Egri Bur­gun­di. Ko­nia­ku nie było. Jak­by z od­da­li po­słyszał głos go­spo­si:

– Chciał­by pan so­bie gol­nąć? Pro­szę, tu są kie­lisz­ki.

Zbiegł na dół i po­szedł do ła­zien­ki. Od­krę­cił kran. Wsunął gło­wę pod strumień zim­nej wody. Przez dłuż­szą chwi­lę pod­da­wał się temu za­bie­go­wi. Na­stęp­nie wy­tarł się ręcz­ni­kiem i wró­cił na górę.

Nie­co przy­tom­niej spoj­rzał na go­spo­się Ja­rzęc­kich.

– Niech pani sia­da – po­wie­dział.

Spyta­ła, dla­cze­go ma sia­dać, ale speł­ni­ła roz­kaz. Do­wnar przy­sunął krze­sło i wy­jął z kie­sze­ni no­tes.

– Na­zwi­sko pani?

– So­jec­ka.

– Imię?

– Ka­ro­li­na.

– Wiek?

Po­ruszyła się nie­spo­koj­nie.

– Co mi się pan tak tu wy­pytuje? Co to, ukra­dłam co, czy jak?… Też coś…

Do­wnar spoj­rzał na nią i zmarsz­czył brwi.

– Je­że­li pani nie bę­dzie od­po­wia­dać na pyta­nia, za­bio­rę pa­nią do ko­mi­sa­ria­tu.

– Na ko­mi­sa­riat?! Ale za co? Co ja zro­bi­łam? Cze­go się mnie pan cze­pia? Spo­ko­ju czło­wie­ko­wi nie dają! Po nocy przy­cho­dzą. Tak­że po­rząd­ki! Na ża­den ko­mi­sa­riat nie idę. Niech mi pan gło­wy nie za­wra­ca.

– Jak pani uwa­ża. Za­raz za­dzwo­nię i przy­je­dzie po pa­nią wóz mi­li­cyj­ny – wy­cią­gnął rękę w kie­run­ku te­le­fo­nu.

– Nie, nie, niech pan da spo­kój. No, już po­wiem… Czter­dzie­ści dzie­więć.

– Co czter­dzie­ści dzie­więć?

– No prze­cież mnie pan pytał, ile mam lat, to mó­wię, że czter­dzie­ści dzie­więć.

– Aha, tak. Daw­no pani pra­cu­je u pań­stwa Ja­rzęc­kich?

– W kwiet­niu bę­dzie dwa lata.

– Póź­no pani dziś wró­ci­ła do domu. Gdzie pani była?

Nie­cier­pli­wie wzruszyła ra­mio­na­mi. W jej wy­pukłych oczach ma­lo­wa­ła się z trudem ha­mo­wa­na złość.

– Ale pan cie­ka­wy! Byłam u sio­stry, na Gro­cho­wie. Mia­łam u niej za­no­co­wać, ale że­śmy się po­kłó­ci­ły, to wró­ci­łam do domu.

Do­wnar za­myślił się.

– Więc pani twier­dzi, że pań­stwo Ja­rzęc­cy wy­je­cha­li wczo­raj do Za­ko­pa­ne­go.

– No prze­cież już panu mó­wi­łam.

– I na dłu­go wy­je­cha­li?

– Pew­nie na mie­siąc. Jak­by mie­li wcze­śniej wró­cić, to za­te­le­fo­nują. Mu­szę mieć parę dni, żeby przed ich przy­jaz­dem sprząt­nąć miesz­ka­nie. War­to by już pod­ło­gi wy­cykli­no­wać. Czar­ne. Ale bo to moż­na po­rzą­dek utrzymać? Każ­dy wła­zi z za­bło­co­nymi bu­cio­ra­mi – do­da­ła zna­czą­co.

Do­wnar za­mknął no­tes i zga­sił pa­pie­ro­sa. Przez chwi­lę pa­trzył na za­mknię­te okna. Wol­no od­wró­cił gło­wę. Po­wie­dział:

– Chciał­bym obej­rzeć miesz­ka­nie.

– A niech pan oglą­da. Nie bro­nię panu.

– To jest po­kój pani Ja­rzęc­kiej, tak?

– Tak.

– Pan Ja­rzęc­ki sy­pia, zda­je się, na dole?

– Oni ra­zem nie śpią. Ta­kie to i mał­żeń­stwo.

Do­wnar spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła dwuna­sta. Je­że­li chciał zdą­żyć na po­ciąg, to mu­siał się śpie­szyć.

Obej­rzał raz jesz­cze do­kład­nie cały po­kój, na­stęp­nie zaś zszedł na dół.

In­żynier Ja­rzęc­ki miesz­kał w du­żym na­roż­nym po­ko­ju, któ­ry służył mu jed­no­cze­śnie za pra­cow­nię. Świad­czyły o tym raj­zbre­ty i przy­rzą­dy kre­ślar­skie, po­roz­rzuca­ne po sto­łach. Sze­ro­ki tap­czan, pół­ka z książ­ka­mi i moc­no znisz­czo­ny klu­bo­wy fo­tel do­peł­nia­ły ume­blo­wa­nia. Obok był sa­lo­nik, speł­nia­ją­cy tak­że za­pew­ne rolę ja­dal­ni. Nie­wiel­ki stół z ja­sne­go drew­na, kre­dens, kil­ka wy­ście­ła­nych krze­seł, sto­lik do brydża, trzy fo­te­le, ka­nap­ka, duża sto­ją­ca lam­pa, koło niej ra­dio. Na pod­ło­dze tani, barw­ny dy­wan, a na ścia­nach kil­ka drze­wo­rytów. Wi­dać było ogrom­ną przy­pad­ko­wość w urzą­dze­niu miesz­ka­nia – no­wo­cze­sny styl nie­któ­rych me­bli łą­czył się tu z ty­po­wo drob­no­miesz­czań­skim gustem.

Nie było cza­su na prze­pro­wa­dze­nie do­kład­niej­szej re­wi­zji. Do­wnar zaj­rzał jesz­cze do kuch­ni i ła­zien­ki, a na­stęp­nie wró­cił do hal­lu i wło­żył płaszcz. Miał już otwo­rzyć drzwi, gdy na­gle tknię­ty ja­kąś myślą za­trzymał się.

– Czy pani pa­mię­ta, w ja­kiej suk­ni wy­je­cha­ła pani in­żynie­ro­wa? – spytał.

Go­spo­sia spoj­rza­ła na nie­go ze zdzi­wie­niem.

– W suk­ni? W ta­kiej sza­rej, weł­nia­nej. Pew­nie, że pa­mię­tam. Sama ją pra­so­wa­łam.

– I bursz­tyny mia­ła pani Ja­rzęc­ka na szyi?

– A mia­ła. Skąd pan wie?

Po­biegł do po­ko­ju Ja­rzęc­kiej i zaj­rzał do sza­fy z ubra­niem. Sza­rej weł­nia­nej su­kien­ki nie było.

So­jec­ka sta­ła przy drzwiach wej­ścio­wych. Nie­cier­pli­wi­ła się.

– Czy pan już idzie?

– Tak. Do­bra­noc.

Drzwi trza­snę­ły pchnię­te ener­gicz­ną ręką. Zgrzyt­nę­ła za­suwa.

Do­wnar po­śpiesz­nie wy­do­stał się na uli­cę i po­czął biec w kie­run­ku Alei Nie­pod­le­gło­ści. Są­dził, że tam może prę­dzej zła­pie ja­kiś śro­dek lo­ko­mo­cji. Zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie tuż za ro­giem spo­strzegł wol­ną tak­sów­kę. Ura­do­wa­ny przy­śpie­szył kro­ku i otwo­rzył drzwicz­ki.

Szo­fer ob­rzu­cił go wro­gim spoj­rze­niem.

– Chwi­lecz­kę. Nie pchaj się pan do wozu. Gdzie pan chcesz je­chać?

– Na dwo­rzec.

– Na dwo­rzec nie jadę. Jadę na Służe­wiec.

Do­wnar po­czuł, że mu krew ude­rza do gło­wy.

– Jaz­da na dwo­rzec! – krzyk­nął i wsiadł do sa­mo­cho­du.

– Na ża­den dwo­rzec nie jadę. A pan nie uda­waj waż­ne­go i wy­ki­da­laj z wozu, pó­kim do­bry.

Do­wnar pod­sunął mu pod nos swo­ją le­gi­tyma­cję.

– Ja was na­uczę po­rząd­ku!

W jed­nej chwi­li szo­fer zmiękł.

– Pa­nie wła­dzo ko­cha­ny, na co te ner­wy! Już się je­dzie na dwo­rzec. Głów­ny czy Wschod­ni?

– Głów­ny. A za ta­kie za­cho­wa­nie wo­bec pa­sa­że­ra bę­dzie­cie od­po­wia­dać.

– O, jak rany. Po­żar­to­wać nie moż­na?

– Ja was od­zwycza­ję od ta­kich żar­tów.

Do odej­ścia po­cią­gu było jesz­cze dwa­dzie­ścia mi­nut. Do­wnar prze­ka­zał tak­sów­ka­rza dy­żur­ne­mu mi­li­cjan­to­wi, sam zaś po­pę­dził do te­le­fo­nu. Mimo jed­nak usil­nych sta­rań nie mógł po­łą­czyć się z ze­psute­go au­to­ma­tu, któ­ry upar­cie zwra­cał pięć­dzie­się­cio­gro­szów­ki. Trze­ba było biec do ko­mi­sa­ria­tu dwor­co­we­go, znaj­du­ją­ce­go się poza sta­cją.

Zzia­ja­ny Do­wnar do­padł wresz­cie apa­ra­tu i ner­wo­wo na­krę­cił numer. Po dłuż­szej chwi­li roz­legł się w słuchaw­ce za­spa­ny głos.

– Halo? Kto mówi?

– To ty, Ka­rol? Tu mówi Ste­fan.

– Co się sta­ło? Dla­cze­go mnie bu­dzisz po nocy?

– Za parę mi­nut jadę do Za­ko­pa­ne­go. Je­że­li mo­żesz, to się roz­budź i po­słuchaj, co ci po­wiem. Przed chwi­lą mia­łem bar­dzo dziw­ną przy­go­dę.

– Słucham. Mów.

Do­wnar w kil­ku zwię­złych zda­niach stre­ścił całą hi­sto­rię. Wal­czak wy­słuchaw­szy go cier­pli­wie po­wie­dział:

– A co ty, Ste­fek? Na bani je­steś?

– Osza­la­łeś?! Na ja­kiej bani? Wszyst­ko, co ci po­wie­dzia­łem, to szcze­ra praw­da. Trze­ba wziąć pod ob­ser­wa­cję wil­lę tych Ja­rzęc­kich. Za­dzwo­nię do cie­bie z Za­ko­pa­ne­go. Bę­dzie­my w kon­tak­cie.

– Do­bra, do­bra. Uwa­żaj, że­byś nie wpadł pod po­ciąg.

– Nie wy­głupiaj się. No, cześć.

Do­wnar odło­żył słuchaw­kę i pę­dem ruszył w kie­run­ku prze­cho­wal­ni ba­ga­żu. Fleg­ma­tycz­ny funk­cjo­na­riusz bez po­śpie­chu szukał jego wa­liz­ki. Czas na­glił. Każ­da mi­nuta była dro­ga.

– Pro­szę wsia­dać i drzwi za­mykać.

Lo­ko­mo­tywa sap­nę­ła i wy­rzuci­ła kłę­by pary. Tło­ki po­czę­ły się wol­no po­ruszać. Ktoś krzyk­nął:

– Niech pan nie wska­kuje w bie­gu!

Sie­dzą­cy w prze­dzia­le pa­sa­że­ro­wie, jak przy­sta­ło na rdzen­nych Po­la­ków, z wy­raź­ną nie­chę­cią spoj­rze­li na no­we­go to­wa­rzysza po­dró­ży.

– Prze­pra­szam, czy tu jest wol­ne miej­sce?

Pyta­nie mia­ło ra­czej kon­wen­cjo­nal­ne zna­cze­nie, po­nie­waż w prze­dzia­le je­cha­ły tyl­ko trzy oso­by.

Do­wnar usta­wił na siat­ce wa­liz­kę, usiadł przy drzwiach i otarł mo­kre od potu czo­ło. Był bar­dzo zmę­czo­ny. Prze­życia ostat­nich go­dzin wy­czer­pa­ły go ner­wo­wo.

Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li przyj­rzał się uważ­niej swym to­wa­rzyszom po­dró­ży. Tęgi je­go­mość o wą­tro­bia­nych wor­kach pod ocza­mi i zwi­sa­ją­cych pod­bród­kach po­grą­żo­ny był w lek­turze ja­kiejś fa­scynują­cej po­wie­ści. Po drugiej stro­nie prze­dzia­łu, przy oknie, sie­dzia­ła przy­stoj­na, mło­da blon­dyn­ka w nar­ciar­skim stro­ju. Koło niej star­sza pani, przy­po­mi­na­ją­ca swym wy­glą­dem nie­za­do­wo­lo­ne­go kan­gura, ma­cha­ła pra­co­wi­cie druta­mi, po­więk­sza­jąc roz­mia­ry ogrom­ne­go sza­la, któ­ry za­pew­ne w naj­bliż­szej przy­szło­ści miał chro­nić jej dłu­gą szyję.

Za oknem czer­wo­ne iskry roz­sie­wa­ły się po ciem­nej płasz­czyź­nie nocy. Wa­gon ko­łysał ła­god­nie. Koła wy­bi­ja­ły na szynach po­śpiesz­ny rytm. Każ­dy ki­lo­metr po­tę­go­wał sen­ny na­strój.

Tłusty pa­sa­żer odło­żył książ­kę i ziew­nął sze­ro­ko. Pani o twa­rzy kan­gura prze­sta­ła ro­bić na drutach. Przy­stoj­na blon­dyn­ka pod­nio­sła się ze swe­go miej­sca i za­pyta­ła uprzej­mie:

– Czy moż­na zga­sić świa­tło?

Wszyscy przy­ję­li z cał­ko­wi­tą apro­ba­tą tę ini­cja­tywę.

Sła­by, nie­bie­ski blask wy­peł­nił prze­dział. Do­wnar prze­chylił w tył gło­wę i za­mknął oczy. Chciał za­snąć. Stło­czo­ne pod czasz­ką myśli nie da­wa­ły mu jed­nak spo­ko­ju. Wi­zja prze­żytych nie­daw­no chwil wra­ca­ła z upo­rem. Mia­sto za­sy­pa­ne śnie­giem, puste, ciem­ne uli­ce, sa­mot­na wil­la o mar­twych, bez­świetl­nych oknach i bla­da, peł­na mil­czą­ce­go cier­pie­nia twarz tej ko­bie­ty. Bła­ga­ła go o ra­tunek, a on?… Ogrom­ne, prze­ra­żo­ne oczy. Spo­co­ne ze stra­chu dło­nie… I na­gle ten nie­sa­mo­wi­ty, hi­ste­rycz­ny śmiech, któ­ry nie prze­sta­wał dźwię­czeć mu w uszach. Roz­ma­wiał dziś z in­żynie­ro­wą Ja­rzęc­ką, a ona wczo­raj wy­je­cha­ła z mę­żem do Za­ko­pa­ne­go. Co to wszyst­ko zna­czy? Roz­ma­wiał z ko­bie­tą, któ­ra przed dwudzie­stu czte­re­ma go­dzi­na­mi je­cha­ła może tym sa­mym po­cią­giem. Czy moż­na wie­rzyć sło­wom go­spo­si? Ro­bi­ła wra­że­nie kutej na czte­ry nogi baby. Ale dla­cze­go wła­ści­wie mo­gło ko­muś za­le­żeć na tym, żeby go oszuki­wać? Prze­cież nie pro­wa­dzi żad­ne­go śledz­twa. W wil­li Ja­rzęc­kich zna­lazł się zupeł­nie przy­pad­ko­wo. Gdyby nie wszedł do Ko­men­dy Mia­sta, nic by o tej ca­łej spra­wie nie wie­dział. A czy ist­nie­je w ogó­le ja­kaś spra­wa? Czy war­to so­bie tym za­przą­tać gło­wę? Czy to nie jest za­wo­do­wa ma­nia, żeby w każ­dym zda­rze­niu wę­szyć za­raz krymi­nal­ną za­gad­kę? Do dia­bła z tym wszyst­kim! Je­dzie na urlop, chce wy­po­czywać, jeź­dzić na nar­tach, opa­lać się i nie myśleć o żad­nych spra­wach, o żad­nych śledz­twach. Znaj­dzie so­bie ja­kąś dziew­czynę, po­flir­tuje tro­chę. Ach, że­byż to mógł spo­tkać ko­bie­tę, któ­ra by mu się tak po­do­ba­ła jak in­żynie­ro­wa Ja­rzęc­ka! Czy na­praw­dę wi­dział in­żynie­ro­wą Ja­rzęc­ką? Czy rze­czywi­ście z nią roz­ma­wiał? A może?…

Wstał i wy­szedł na ko­rytarz. Nie było tu ni­ko­go. Wy­jął pa­pie­ro­śni­cę. Przez chwi­lę przy­glą­dał się uważ­nie swe­mu od­bi­ciu w szybie, jak gdyby chciał się prze­ko­nać, czy wy­glą­da nor­mal­nie. Pa­pie­ros ja­rzył się rdza­wo na tle czar­ne­go okna.

Po­czuł zmę­cze­nie. Zga­sił pa­pie­ro­sa i wró­cił na swo­je miej­sce.

W prze­dzia­le wszyscy już spa­li. Usiadł i przy­krył płasz­czem gło­wę. Chciał uciec od swych myśli. Chciał za­snąć.

Noc­ne go­dzi­ny mi­ja­ją albo bar­dzo szyb­ko, albo bar­dzo po­wo­li. Ci­sza, nie przy­no­szą­ca snu, ro­dzi myśli, z któ­rymi trud­no jest wal­czyć. Tę­sk­no­ta za bla­skiem dnia sta­je się z każ­dą chwi­lą co­raz sil­niej­sza.

Wresz­cie szyby okien­ne po­sza­rza­ły i z ciem­no­ści po­czął się z wol­na wy­do­bywać ośnie­żo­ny kra­jo­braz.

Pierw­sza obu­dzi­ła się mło­da blon­dyn­ka. Prze­tar­ła oczy i od razu za­czę­ła roz­ma­wiać z Do­wna­rem z taką swo­bo­dą, jak gdyby go zna­ła od uro­dze­nia.

– Fan­ta­stycz­nie lu­bię góry, po pro­stu sza­leń­czo. A pan?

– Owszem, też lu­bię góry.

– Nar­ty to fan­ta­zja, no nie?

– Bar­dzo przy­jem­ny sport.

– Pan na dłu­go do Za­ko­pa­ne­go?

– Na parę ty­god­ni.

– Wy­glą­da pan nie­szcze­gól­nie. Do­brze panu zro­bi wy­po­czynek.

– Są­dzę, że tak.

– Na pew­no pan sza­ło­wo jeź­dzi na nar­tach. Wy­bie­rze­my się ra­zem na wy­ciecz­kę, do­brze?

– Chęt­nie.

– A bajo-bon­go pan tań­czy?

– Oba­wiam się, że nie.

– Nie szko­dzi. Na­uczę pana. Pój­dzie­my do „Wa­try” albo do „Mor­skie­go Oka” i za dwa wie­czo­ry bę­dzie pan tań­czył jak Geof­frey Hol­der.

Do­wnar ski­nął po­waż­nie gło­wą. Nie miał wpraw­dzie po­ję­cia, kto to jest Geof­frey Hol­der, ale po­sta­no­wił nie zdra­dzać się ze swą igno­ran­cją.

Pani przy­po­mi­na­ją­ca kan­gura wy­do­była się z pew­nym trudem spod swej pe­li­sy i nie­chęt­nym spoj­rze­niem ob­rzu­ci­ła roz­ma­wia­ją­cych.

– Już dzień?

Pyta­nie to było cał­ko­wi­cie zbęd­ne, po­nie­waż ja­sny blask wy­peł­niał prze­dział.

Otyły je­go­mość chrap­nął gło­śniej niż do­tych­czas i na­gle otwo­rzył oczy. Przez pe­wien czas po­ruszał mię­si­stymi war­ga­mi, jak gdyby spraw­dza­jąc smak ja­kiejś spo­żywa­nej we śnie po­tra­wy, na­stęp­nie zaś pod­niósł się ocię­ża­le i zdjął z siat­ki dużą tor­bę po­dróż­ną.

– Naj­wyż­szy czas coś prze­ką­sić – po­wie­dział to­nem uspra­wie­dli­wie­nia. Za­raz też za­czął sze­le­ścić wo­sko­wa­nym pa­pie­rem, roz­pa­ko­wując za­pa­sy żyw­no­ści.

Po­ciąg wspi­nał się co­raz wy­żej. Pa­ro­wóz dy­szał ast­ma­tycz­nie, cią­gnąc z wy­sił­kiem dłu­gi sznur wa­go­nów. Ośnie­żo­ne pa­gór­ki bia­łym śla­dem zna­czyły dro­gę. Da­chy ma­łych, nędz­nych dom­ków ster­cza­ły z zasp jak grzyby.

Do­wnar wy­glą­dał przez okno. Cie­szył się, że je­dzie w góry. Już te­raz zda­wa­ło mu się, że czuje rześ­kie, ostre po­wie­trze. Blask dnia roz­pro­szył noc­ne nie­sa­mo­wi­te na­stro­je. Wspo­mnie­nia ubie­głe­go wie­czo­ra po­czyna­ły bled­nąc i od­da­lać się.