16,90 zł
Adam Rodowski opiekuje się schorowanym stryjem Tomaszem, który u schyłku życia wrócił do Polski z USA. Niestety stan starca mocno się pogarsza. Zarówno Adamowi, jak i jego żonie Hannie żal stracić dodatkowy przychód w postaci wysokiej dolarowej emerytury stryja. Plan jest prosty: „stryj” nadal pozostanie u nich, nikt wszak nie będzie interesował się milczącym człowiekiem na wózku inwalidzkim, do tego dotkniętym zaawansowaną sklerozą; pies stryja powędruje daleko w Polskę, do siostry Hanki; a potężny krzak jałowca rozrośnie się bujnie na świeżo skopanej ziemi w ogrodzie. Wkrótce jednak do Rodowskich przychodzi telegram: pasierb Tomasza, Robert, zapowiada swój przyjazd ze Stanów Zjednoczonych do Polski. Chętnie spotka się z dawno niewidzianymi krewnymi…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 213
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Jałowce jak cyprysy
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
KAW, Warszawa 1986
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-749-4
Wydawnictwo LTW
ul. rtm. W. Pileckiego 9
Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym wysiłkiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do końca utrzymać nerwy na wodzy.
Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą, beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję… Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje.
– Gdzie jest łopata? – spytała. Jej głos nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.
– W piwnicy – wykrztusił z wysiłkiem.
– To może byś przyniósł. A w ogóle, co się z tobą dzieje? Co ci jest?
– Nie mogę… nie mogę… Zrozum…
– Przestań – ucięła energicznie. – Wszystko przemyśleliśmy, omówiliśmy. Postanowiliśmy. Wspólnie. Nie czas teraz na bezsensowne refleksje.
Odwrócił się.
– Chyba rozumiesz, że… – urwał, napotkawszy twarde spojrzenie jej ciemnych, błyszczących oczu.
– Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną – powiedziała z odcieniem pogardy. – Idź wreszcie po tę łopatę.
Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. „Bez księdza, bez modlitwy” – myślał z uporem. Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału religijnego nabrały dla niego zupełnie niespodziewanie ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić odpowiedzialność za czyn, jaki brał na swoje sumienie. Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do nabożeństwa.
W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, solidniejszą, osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił na górę.
Hanka oczekiwała go niecierpliwie.
– Cóżeś tam robił tyle czasu?
– Szukałem łopaty. – Przestraszył się własnego głosu, taki był zmieniony, zachrypnięty.
– Pośpiesz się. Zawiniemy go w prześcieradło i wsuniemy do plastikowego worka. Wszystko przygotowałam.
Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła.
– Daj mi wódki.
Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Nalała.
– A ty?
– Co ja?
– Ty się nie napijesz?
Energicznie potrząsnęła głową.
– Ja nie muszę dodawać sobie odwagi.
Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój, opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgodnych z naturą kobiety doprowadzały go do wściekłości. Wypił wódkę i trzasnął kieliszkiem o podłogę.
– Nie hałasuj – upomniała go i zgasiła światło.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastikowego worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie kogoś, kto przygotowuje paczkę, żeby ją nadać na poczcie. Zawiązała worek i powiedziała:
– Gotowe. Teraz idź wykopać dół. Pośpiesz się.
Był rad, że jest ciemno i że Hanka nie może dojrzeć wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu.
Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki.
– Włóż płaszcz. Deszcz pada – powiedziała z troską w głosie. – Zmokniesz.
Żachnął się.
– Daj mi spokój. Nie potrzebuję płaszcza.
Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, rysujący się niewyraźną sylwetką na tle ciemnego, bezgwiezdnego nieba, wyglądał jak cyprys. Pod nim zaczął kopać.
Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłodnymi uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz. Teraz żałował, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej zapewne wyczekująco koło okna.
Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą. „Nie myśleć, nie myśleć” – powtarzał sobie.
Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wysiłkiem zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się, że jakiś ohydny, szyderczy głos szepce mu do ucha: „Grabarz! Grabarz!”.
Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwałtownie i o mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać.
– Cicho – szepnęła Hanka, jakby przewidując jego odruch. – To ja. Co ty tu jeszcze robisz?
– Przecież widzisz, że kopię – warknął przez zaciśnięte zęby. – Kopię grób… Grób! Jestem grabarzem.
Dotknęła jego ręki.
– Dosyć. To nie ma być rodzinny grób. Dosyć. Chodź.
Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu, żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zaplanowali, obmyślili, razem podjęli tę decyzję.
Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał plastikowy worek, wypełniony nieruchomym ciałem.
Hanka, która w ciemnościach poruszała się z całkowitą swobodą, przysunęła nosze.
– Pomóż mi.
Dotknął zwłok i znowu poczuł nawrót mdłości. Mocno zacisnął szczęki.
– Pomóż mi – powtórzyła niecierpliwie.
Wspólnymi siłami ułożyli plastikowy worek na noszach. Ciężar nie był duży. Stary człowiek ostatnio bardzo schudł.
Ostrożnie i bardzo wolno zanieśli nosze pod wspaniale wybujały krzak jałowca. Spuścili ciało do dołu i zaczęli zakopywać. Spostrzegł, że Hanka przyniosła tę mniejszą łopatę z piwnicy. Ucisk w żołądku nie ustawał ani na chwilę, ale ogromnym wysiłkiem woli panował nad sobą. Dopiero kiedy skończyli machać łopatami i posadzili na świeżej mogile przygotowaną na ten cel darń, zwymiotował. „To pogrzebowa modlitwa” – pomyślał z tragicznym szyderstwem i otarł wargi rękawem zmoczonej deszczem marynarki.
W milczeniu wrócili do domu.
– Nalać ci jeszcze? – spytała Hanka.
– Nalej.
Nie zapalając światła, przyniosła butelkę i dwa kieliszki. Najwidoczniej i ona także postanowiła się napić.
– Żałujesz?
– Czuję wstręt do siebie.
– Daj spokój. Nigdy nie przypuszczałam, że z ciebie taki mięczak.
Sięgnął po butelkę i napełnił swój kieliszek.
– Nie każdy może mieć nerwy jak postronki. Ci, co się na wsi wychowali….
– Mogłeś się nie żenić z chłopką! – krzyknęła. – Nikt ci nie kazał. A jak ci się nie podoba, to możemy się rozwieść. Ja cię siłą trzymać nie będę. Idiota! I wódki też ci już nie dam. Dosyć – dodała, spostrzegłszy rękę wysuwającą się w kierunku butelki.
– Przepraszam – powiedział cicho. – Nie chciałem ci zrobić przykrości. Wszystkiemu winne te cholerne nerwy.
Hanka odniosła butelkę i kieliszki do kredensu.
– Czy myślisz, że mnie to wszystko tak łatwo było znieść? Czy ci się wydaje, że ja zupełnie nic nie czuję? Ale jeżeli coś się postanowi, coś się zadecyduje, to już trzeba konsekwentnie do końca. Nie wolno się mazgaić. Teraz trzeba będzie tam posadzić jakieś krzaki. Najlepiej także jałowiec.
Od owej deszczowej nocy upłynęło parę tygodni. Początkowo Hanka nie zdawała sobie sprawy z trudności, jakie zaczną się teraz piętrzyć przed nimi. Zaczęło się od psa. Zaraz następnego dnia Rex zaczął biegać jak oszalały po całym terenie. Węszył, naszczekiwał, zaglądał do każdego kąta, chwilami siadał przed domem i wył. Wreszcie energicznie zabrał się do kopania pod jałowcem. Trzeba go było uwiązać na łańcuchu.
– Musimy się go pozbyć.
– Chyba nie masz zamiaru...? – oburzył się Adam.
– Ależ nie – przerwała pośpiesznie. – Musimy go oddać w dobre ręce. Gdzieś, gdzie by mu nie zrobiono krzywdy.
– Kto go zechce wziąć?
– Takiego pięknego owczarka każdy weźmie. To rasowy pies. Wiesz co? Mam myśl. Wsadzę go do wozu i zawiozę do Krystyny.
– Pojedziesz aż pod Rzeszów?
– A dlaczegóżby nie? W tej chwili właśnie przypomniałam sobie, że Krystyna kiedyś pisała do mnie, że poszukują ładnego, rasowego psa.
I tak Rex powędrował na południe kraju i musiał przywyknąć do nowych warunków.
Problem psa był zatem załatwiony. Natomiast o wiele bardziej skomplikowany okazał się inny – problem męża.
Adam chodził ponury i milczący. Nieraz całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wyprowadził się ze wspólnej sypialni i zamieszkał w małym pokoiku na górze. Hanka parokrotnie usiłowała nawiązać z nim jakiś trochę cieplejszy, serdeczniejszy kontakt. Jednak wszystkie te próby okazały się bezowocne. Adam zaciął się w swym wrogim milczeniu i nie miał najmniejszej ochoty nawiązywać przyjaznych stosunków z żoną.
– O co ci właściwie chodzi? – pytała wyprowadzona z równowagi. Czego ty chcesz ode mnie?
– Niczego nie chcę. Daj mi spokój.
– Przecież się zgodziłeś, przecież sam tego chciałeś. Dlaczego więc teraz urządzasz takie komedie?
– Zostaw mnie.
W jego życiu nic się pozornie nie zmieniło. Rano wstawał o zwykłej porze. Zjadał skromne śniadanie, które sobie sam szykował, wyprowadzał wóz z garażu i odwoził Hankę do szpitala, a potem jechał do biura projektów. Razem wracali do domu, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Hanka siadała na tylnym siedzeniu. Myślała, że lepiej byłoby jeździć kolejką elektryczną, ale uważała to za zbyt daleko posunięte ustępstwo na jego korzyść. Ostatecznie to za jej pieniądze kupili tego fiata. Z jakiej racji on sam ma z niego korzystać? Czasem ona prowadziła, a wtedy Adam lokował się na tylnym siedzeniu.
Pod koniec sierpnia mieli oboje pojechać na trzy tygodnie do Bułgarii. Któregoś dnia powiedziała:
– Ja nie jadę. Pojedziesz beze mnie.
– Bilety zarezerwowane – mruknął.
– To skreślisz rezerwację mojego biletu.
– Jak chcesz.
W gruncie rzeczy odpowiadała mu ta koncepcja, żeby samemu pojechać do Bułgarii, zmienić otoczenie, odetchnąć innym powietrzem, zapomnieć.
– Dasz sobie tu sama radę?
– Cóżeś się nagle zrobił taki troskliwy? Bądź spokojny. Dam sobie radę bardzo dobrze, a może lepiej, jak ciebie tu nie będzie. Już patrzeć nie mogę na tę twoją pogrzebową minę.
– Nie powinniśmy byli tego robić – powiedział cicho.
Żachnęła się.
– Przestań wreszcie nudzić. Trzeba się było przedtem dobrze zastanowić, a nie teraz idiotycznie zatruwać sobie życie. O, Boże! Chciałabym, żebyś wreszcie wyjechał i nie lamentował mi tutaj nad głową. Dosyć mam kłopotów.
– Należał mu się przyzwoity pogrzeb. Bóg nas skarze.
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Od kiedyż to zrobiłeś się taki wierzący?
Odwrócił się i poszedł do siebie na górę.
* * *
Osobnym zagadnieniem była sprawa matki Hanki, która od tygodnia mieszkała u Rodowskich. Staruszka już po kilku dniach wystąpiła ze swoimi pretensjami.
– Jeżeli ci się zdaje, że mi tu u was wesoło, to się bardzo mylisz – powiedziała do córki.
– Czego mamie brakuje?
– Brakować niczego mi nie brakuje, ale żyje się tu jak w jakim grobie. Gęby nie ma do kogo otworzyć. Ten twój Adaś to jakiś taki ponury. Chodzi z taką miną, jakby kogo zamordował. Słowem się do człowieka nie odezwie. A ten jego stryjaszek jeszcze gorszy. Mruk, nieużyty. Ani w karty nie chce pograć, ani w szachy. Myślałam, że chociaż z niego będę miała jakieś towarzystwo, ale gdzie tam. Lepiej mi było do Krysi jechać, chociaż tam ciasnota i pięcioro dzieci… Ale jakoś tak bardziej po ludzku żyją. Żałuję, żem zdała gospodarkę. Ale nie było komu robić. No to przyjechałam do ciebie. Myślałam, że będzie inaczej. A tu smutno, bardzo smutno.
– Może przecież mama posłuchać radia, obejrzeć telewizję...
– Daj mi święty spokój z tą twoją telewizją! – wybuchnęła staruszka. – Pokazują takie głupoty, że szkoda nawet oczu na patrzenie. Czyś ty kiedy widziała coś ciekawego w telewizji?
– Nie mam czasu, żeby siedzieć przed telewizorem.
– No, naturalnie. Ty nigdy na nic nie masz czasu. Nawet ze mną nie masz czasu porozmawiać.
– Przecież rozmawiam z mamą.
– E, takie tam rozmawianie. Ja bym chciała, żebyśmy sobie spokojnie usiadły w fotelikach i pogawędziły, tak jak kiedyś, jak dawniej.
Hanka uśmiechnęła się.
– Chyba mama widzi, jaka jestem zajęta.
– Widzę, widzę, a ja to niby nic nie robię według ciebie? Kurom trzeba dać jeść i króliki nakarmić, obiad ugotować, a sprzątnąć mieszkanie to mało?
– Przychodzi przecież Wawrzyniakowa do pomocy.
– Wawrzyniakowa, Wawrzyniakowa… Zawracanie głowy, nie żadna pomoc. Wszystko po niej muszę sama zrobić.
– Może mama ma za duże wymagania?
– Lubię, żeby wszystko było akuratnie zrobione. A w ogóle to żałuję, żeśmy gospodarkę zdali. Trzeba nam było na wsi zostać.
– A któż by na tej ziemi robił, mamo?
– A ty, a twój mąż, a wasze dzieci. Ale nie, zachciało ci się na doktorkę iść, a on znowu inżynier. Tak, jakby mało było lekarzy i inżynierów.
– Nie każdy ma ochotę być rolnikiem.
Staruszka pokiwała głową.
– No tak. Faktycznie, że nie każdy.
– Mama coś mizernie wygląda.
– Ja? Mizernie wyglądam? Co ty wygadujesz, moje dziecko? Nie dalej jak wczoraj usłyszałam od Wawrzyniakowej, że wyglądam jak panna na wydaniu.
– A dobrze się mama czuje?
– Znakomicie. Nigdy się lepiej nie czułam.
– Wydaje mi się jednak – odezwała się po chwili Hanka – że dobrze by mamie zrobiła jakaś kuracja wzmacniająca. Może wystarałabym się dla mamy o sanatorium w Nałęczowie…
– Haneczko, co ci do głowy przychodzi? Po cóż ja mam jechać do Nałęczowa? A bo mi tu źle?
– Nałęczów dobrze by mamie zrobił na serce. Tutaj powietrze bardzo suche. W ogóle cała ta linia otwocka to same piachy. Dobre dla chorych na płuca, ale na serce…
– Nie opowiadaj byle czego. Do żadnego Nałęczowa nie pojadę i sprawa skończona. Coś mi się zdaje, że chciałabyś się mnie stąd pozbyć. O co właściwie chodzi? Zawadzam ci?
– Ależ, mamo! Jak mama może tak mówić?
– Wiesz, że ja zawsze mówię to, co myślę. A co to Adaś taki teraz nierozmowny? Pokłóciliście się?
– Skądże znowu!
– No to dlaczego chodzi z taką miną, jakby kogoś zamordował?
– Mamo…
– Bo wam, młodym, to się zdaje, że jak ktoś jest stary, to już nic nie rozumie. A ja wszystko doskonale rozumiem, ze wszystkiego zdaję sobie sprawę i widzę, że coś jest nie w porządku.
– O co właściwie mamie chodzi? – zniecierpliwiła się Hanka.
– A o to, że twój mąż wcale się do mnie nie odzywa i tak spode łba patrzy jak jaki zbój.
– Musi mama zrozumieć, że Adam jest przepracowany.
– Przepracowany, przepracowany… Wszyscy ludzie pracują, a nikt się tak cudacznie nie zachowuje. Od własnego zięcia mam chyba prawo wymagać trochę grzeczności. Zresztą on nawet do swojego stryja nic się nie odzywa.
– Wyjedzie na urlop, odpocznie, to mu się humor poprawi – powiedziała uspokajająco Hanka.
– Mieliście przecież razem jechać do Bułgarii.
– Ale ja nie jadę. Adam jedzie sam.
– A widzisz. Od razu się domyśliłam, że między wami coś się popsuło. Mnie nie oszukacie. O, nie…
Wieczorem, po kolacji, Hanka zabrała Adama na spacer do lasu. Początkowo trochę się opierał, mówiąc że jest zmęczony, ale wreszcie się zgodził.
Kiedy znaleźli się na piaszczystej drodze biegnącej wśród młodych sosen, Hanka powiedziała:
– Już dawno chciałam z tobą porozmawiać. Tak dalej być nie może.
– O co ci chodzi? – burknął.
– Stanowczo musisz zmienić swoje postępowanie. Tak się nie możesz zachowywać.
– Niby jak?
– No przecież wiesz. Chyba nie muszę ci tłumaczyć. Chodzisz taki nadęty, z nikim dwóch słów nie zamienisz… Nie myśl, że mama jest już taką całkowicie zramolałą kretynką. Jeszcze się doskonale we wszystkim orientuje. Czy wiesz, że wystąpiła dzisiaj do mnie z różnymi pretensjami?
– Z pretensjami?
– A tak. Mówiła, że jesteś dla niej nieuprzejmy, że się w ogóle nie odzywasz ani do niej, ani do stryja.
– Chyba nie muszę?
– A właśnie, że musisz. W naszej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na to, żeby wzbudzać w otoczeniu jakieś podejrzenia. Prócz tego mama ma pretensję, że twój stryj nie chce z nią grać w sześćdziesiąt sześć ani w szachy.
– Trudno, żebym na stare lata uczył faceta grać w szachy. To już naprawdę trochę za duże wymagania – żachnął się.
– W sześćdziesiąt sześć mógłbyś go nauczyć. To nie taka sztuka.
– Daj mi spokój. Żałuję, że się w ogóle w to wszystko wdałem. Dla głupich paru dolarów… Cholera!
Hanka pokiwała głową.
– I ja także żałuję. Ale teraz nie możemy się już cofnąć. Za późno.
* * *
Wawrzyniakowa również była niezadowolona.
– Muszę z panem inżynierem porozmawiać.
Adam z nieukrywaną niechęcią spojrzał na pucołowatą kobietę.
– O czym pani chce ze mną rozmawiać?
– A o panu profesorze.
– Tyle razy mówiłem, że mój stryj nie jest żadnym profesorem.
– Jest czy nie jest, nieważne. Ale wygląd ma na profesora. Muszę przecież jakoś mówić. „Panie doktorze”– nie, „panie inżynierze” – nie, „panie mecenasie” – także nie. No to niech już będzie: profesorze. Najlepiej pasuje.
Adam machnął ręką.
– Mniejsza z tym. Więc o co właściwie chodzi?
– A chodzi o to, że pan profesor jest strasznie grymaśny.
– Grymaśny…?
– A żeby pan wiedział. Byle czego nie chce jeść. Okropnie wymagalny. A to mu zrób to, a to mu zrób tamto. A dzisiaj nie ma co wydziwiać. Trzeba to jeść, co dają. A w ogóle to mi się pan profesor zaczął tak do kuchni wtrącać, że rady sobie dać nie mogę. Nie znoszę, jak mi kto do garnków zagląda… Jak tak dalej pójdzie, to chyba podziękuję za pracę.
– Niechże Wawrzyniakowa da spokój – przestraszył się Adam. Nie trzeba się tak denerwować. Pomówię ze stryjem, żeby pani nie dokuczał.
* * *
Początkowo był nawet bardzo zadowolony. Przyzwoicie umeblowany pokój z łazienką, dobre jedzenie, spokój, cisza, świeże powietrze, naokoło las. Żyć, nie umierać. Wydawało mu się, że szczęście się nareszcie do niego uśmiechnęło, że wygrał los na loterii. Jednak po jakimś czasie to ciągłe siedzenie w fotelu inwalidzkim zaczęło go męczyć. Wprawdzie już od dość dawna nie poruszał się zbyt żwawo, ale przy pomocy laski jakoś sobie radził. A teraz nic, tylko fotel i fotel.
Do czytania nie był przyzwyczajony, telewizja nudziła go. Przeważnie usypiał w czasie nadawania, nawet gdy był to program rozrywkowy. Całe dnie spędzał obserwując ptaki na drzewach albo mrówki kręcące się po piasku. Ciągle tłumaczył sam sobie, że jest mu dobrze, bardzo dobrze, że nigdy mu się tak w życiu nie powodziło, nigdy nie miał takiego luksusu. Przecież oprócz tego wszystkiego dostaje jeszcze forsę, sporo forsy, no i bony dolarowe. Nie, stanowczo nie mógł narzekać. Czy kiedyś on, kucharz z podłej knajpy, mógł zamarzyć o takim luksusowym życiu? Że musiał zapuścić brodę? No to co z tego? Za to mu płacą.
Wszystko mógł jakoś znieść, i siedzenie w fotelu inwalidzkim, i brodę, i brak towarzystwa. Najgorsze było to życie bez wódki. Ani kropli. Żeby chociaż od czasu do czasu palnąć sobie setę, a tu ani kieliszka. Prawdziwa rozpacz.
Któregoś dnia, widząc przechodzącą w pobliżu Hankę, pokiwał do niej podniesioną w górę dłonią. Podeszła.
– Chciałbym z panią doktór porozmawiać.
Rozejrzała się niespokojnie.
– Przecież tłumaczyłam, że ja nie jestem żadna „pani doktór”, tylko po prostu Hania. Proszę do mnie mówić Haniu. Niech stryj do mnie mówi Haniu. Tak się umówiliśmy.
Niecierpliwie machnął ręką.
– No dobrze już, dobrze. Niech będzie. Niech pani doktór siada.
– Znowu?
– Siadaj, Haniu.
Usiadła w wiklinowym foteliku.
– Co się stało? Czy coś stryjowi potrzeba?
– Jaki ja tam stryj? Ale niech będzie. Nic się takiego nie stało. Ale potrzeba mi…
– Czego?
– Wódki.
Aż podskoczyła z wrażenia.
– Przecież się umówiliśmy. To był warunek. Tak czy nie?
– No tak, tak, faktycznie. Umówiliśmy się. Co prawda, to prawda. Ale nie myślałem, że mi będzie tak ciężko. Moja miła, moja złociutka. A może by tak chociaż raz na tydzień, w sobotę albo w niedzielę, setuchnę, tylko setuchnę, ani kropelki więcej. Raz na tydzień…
– Wykluczone – powiedziała energicznie i wstała. – I proszę mi tu nie rozrabiać.
Rozmowa ta zdenerwowała Hankę. Przed podjęciem decyzji nie zdawała sobie sprawy, że to wszystko będzie takie skomplikowane. Usposobienie miała optymistyczne, zwykła widzieć tylko dobre strony każdego przedsięwzięcia. Kiedy już raz coś postanowiła, nie dopuszczała do siebie żadnych wątpliwości, żadnych wahań. Bez zastrzeżeń wierzyła w sukces. Teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości, czy jej inicjatywa była słuszna. Nie przewidziała wielu aspektów tej akcji. Nie przypuszczała, że tyle trudności trzeba będzie pokonać. Matka coraz częściej okazywała swoje niezadowolenie i stała się podejrzliwa, ten stary dureń już zaczynał się buntować… Tego tylko brakowało, żeby którejś nocy pies wrócił spod Rzeszowa i zaczął kopać pod jałowcem. Wawrzyniakowa także zaczynała przysparzać kłopotów. Żeby już chociaż Adam jak najprędzej wyjechał do tej Bułgarii i przestał straszyć ludzi swą ponurą twarzą!
Wieczorem matka przyszła do jej pokoju.
– Nie przeszkadzam ci, Haneczko?
– Nie, niech mama siada.
Staruszka z głębokim westchnieniem opadła na fotel.
– Chciałabym z tobą porozmawiać.
– Wydaje mi się, że niedawno rozmawiałyśmy.
– Tak, ale nie o wszystkim.
– A o czym mama chciałaby ze mną pomówić?
– O was, o tobie i o Adamie. Jakież to małżeństwo, które razem nie sypia?
– Małżeńskie łóżka dawno wyszły z mody. Teraz każdy powinien mieć własny pokój, jeżeli to tylko możliwe. Czasem człowiek potrzebuje zupełnej samotności.
– Ja tam z twoim ojcem, Panie świeć nad jego duszą, zawsze spałam w jednym łóżku i było dobrze. Lecz mniejsza o to. Miejcie sobie te osobne pokoje, ale chociaż od czasu do czasu mąż powinien żonę wieczorkiem albo w nocy odwiedzić.
Hanka poczuła, że się czerwieni.
– A skądże to mama wie, że Adam mnie nie odwiedza?
– Skąd wiem, to wiem. Niech ci się nie zdaje, że jestem taka głupia.
– To są nasze osobiste sprawy.
– A pewnie, że osobiste. Kto mówi, że nie? Ale jak będziecie żyli w takiej separacji, to się skończy rozwodem. Rozumiesz?
– No to co z tego? – Hanka wzruszyła ramionami – To najwyżej się rozwiedziemy. Dziury w niebie nie będzie.
– Pewnie. Ale i chłopa w domu także nie będzie. Nie myśl, że sobie tak łatwo znajdziesz nowego męża. Prawda, że taka stara jeszcze nie jesteś, ale i nie młodziutka. A teraz mężczyźni nie tacy skorzy do żeniaczki, oj, nie.
– Obejdę się bez męża.
– To się tylko tak mówi, moje dziecko, to się tylko tak mówi, a chłop kobicie potrzebny i tyle. Radzę ci, Hanuś, dobrze się nad tym zastanów, co ci stara matka mówi, żebyś nie żałowała. Teraz Adama samego puszczasz do Bułgarii. Uważaj, żeby tu sobie jakiej Bułgarki nie przywiózł.
Hanka żachnęła się niecierpliwie.
– Niech mi mama da spokój. Mam swój fach i zawsze dam sobie radę, z mężem czy bez męża.
Staruszka dźwignęła się z fotela.
– Ano, rób, jak uważasz. Żebyś tylko nie żałowała. Dobranoc.
– Dobranoc, mamo.
Skleroza pani Heleny wcale nie była tak daleko posunięta, jak to się mogło wydawać jej otoczeniu. Miała pewne kłopoty ze wzrokiem i bez okularów słabo widziała. Używała dwóch par szkieł, jedne do patrzenia na odległość, drugie do czytania. Oczy szybko się jej męczyły i nawet okulary nie mogły skorygować zamglonego i nieostrego obrazu. Mózg jednak działał bez zarzutu. Pamięć miała znakomitą, potrafiła kojarzyć fakty i wyciągać prawidłowe, logiczne wnioski, a z dawnych lat pozostał jej jeszcze szybki refleks i doskonale rozwinięta spostrzegawczość. Ze słuchem też nie było tak źle, jak powszechnie sądzono. Udawała, że niedosłyszy. To była od dawna obmyślona taktyka, którą stosowała nawet w stosunku do własnej córki. Chciała wiedzieć jak najwięcej o ludziach i ich sprawach. Każdy przecież mniej się liczy ze słowami, jeżeli wie, że w pobliżu znajduje się głuchawa staruszka. Często też pani Helena udawała osobę o wiele bardziej naiwną i w niczym się nieorientującą, niż nią była w istocie.
Ostatnio wiele rzeczy ją niepokoiło, a nawet czasem spędzało sen z powiek. Po pierwsze bała się, że małżeństwo córki może się rozlecieć. Tego sobie absolutnie nie życzyła. Adam jaki był, taki był, ale zdarzają się przecież dużo gorsi. Prawda, że trochę fajtłapa, niezaradny życiowo, taki jakiś powolny, bez temperamentu… Fachowiec jednak dobry, zarabiał zupełnie przyzwoicie, cenili go w pracy, dostawał różne odznaczenia, premie, nie pijak, nie dziwkarz, pieniądze żonie oddawał, domu się trzymał. Czego tu jeszcze chcieć? A że niewiele miał, jak to mówią, tej ikry, to już trudno. Nie można zbyt dużo wymagać. Hanka jest głupia, że nie umie go jakoś do siebie zachęcić. Pewnie, da sobie radę i bez niego, ale zawsze co chłop w domu, to chłop, choćby i trochę ślamazarny. Nie powinna była puszczać go samego do tej Bułgarii, oj nie. Kto wie, co mu się tam może przytrafić. Mężczyzna w sile wieku… Jak go tam słoneczko przygrzeje, jak sobie na te Bułgarki popatrzy, to ślamazarny, nie ślamazarny – diabli wiedzą, co mu może do łba strzelić. A taka zaraz przyczepi się jak rzep do psiego ogona i rób, co chcesz. Gotowa za nim przyjechać do Warszawy, i co wtedy?
Drugą poważną troską pani Heleny był stryj Adama. Postanowiła go trochę rozruszać, ale nie bardzo jej się to udawało. Na wszystkie próby nawiązania rozmowy odpowiadał gniewnymi pomrukami, odwracał głowę, a nawet spluwał, co już było zwykłym grubiaństwem. Nie chciał się nauczyć grać ani w szachy, ani w sześćdziesiąt sześć. A na prośby i nalegania odpowiedział kiedyś, że może grać, ale w „oko” albo w pokera, w żadne tam sześćdziesiąt sześć. Pani Helena nie miała zamiaru uprawiać hazardu i zrezygnowała. Nie zrezygnowała jednak z prób nawiązania rozmowy. Wynajdywała najrozmaitsze tematy, które, jak jej się zdawało, powinny zainteresować ponurego staruszka. Jednakże jakoś nic go nie interesowało, ani rybołówstwo, ani polowanie, ani praca w ogrodzie. Któregoś dnia powiedziała:
– Słyszałam, że pan miał psa?
– Psa? – zdziwił się stary.
– No tak. Podobno to był pański ulubieniec.
– A na co mi pies? – burknął pan Tomasz i wrócił do przeglądania „Przekroju”.
– Zawsze byłoby weselej z psem.
– I bez psa także jest wesoło.
– Tego nie powiem, żeby u nas było tak bardzo wesoło. Po całych dniach gęby nie ma do kogo otworzyć. Dobrze, że mam robotę w ogrodzie, bo inaczej to chyba bym stąd gdzie uciekła.
– Czy pani pije? – spytał niespodziewanie stryj Adama.
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Jak to, czy piję? Niby co? Oczywiście, piję mleko, herbatę, kawkę, czasami lemoniadę.
Machnął ręką niecierpliwie.
– Nie o tym mowa. Pytam, czy pani pije bałtyk, jarzębiak, śliwowicę… i w ogóle… Najzdrowsza czyściocha.
– Ja alkoholu nie używam – odparła z godnością. – Zupełnie nie używam. Lekarz mi zabronił.
– E, tam, lekarze… – skrzywił się pogardliwie. Innym zabraniają, a sami tankują jak cysterny. Znałem jednego takiego pana doktora, co zanim pacjenta zbadał, zawsze musiał setę sobie kropnąć. Nie powiem, żeby był taki oliwa na sto dwa, ale wypić lubił i wyglądał bardzo zdrowo.