Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wygląda na to, że zrobiliśmy numer o komputerach i historii. Co to ma ze sobą wspólnego? Otóż ma.
Na naszych oczach rewolucjonizuje się technologia (czyli, nie ukrywajmy, środki produkcji), stawiając nas przed nowymi szansami i zagrożeniami zarazem. Jednocześnie kapitał przestaje być głównym czynnikiem produkcji, a staje się nim wiedza – wydaje się, że znaczniej łatwiejsza do upowszechniania, bardziej demokratyczna. Czyżbyśmy dzięki tej przemianie stali się wreszcie właścicielami albo przynajmniej potencjalnymi właścicielami środków produkcji? Każdy może założyć sobie tanim kosztem stronę w Internecie, każdy może korzystać dość swobodnie z jego gigantycznych zasobów. A jakież możliwości komunikacji! A jednak tych, którym droga w przyszłość wydaje się prosta, zaczynają krytykować ci, którzy dostrzegają nowe nierówności, jakie tworzy rewolucja technologiczna. Podobnie jak Marks, gdy tworzyło się społeczeństwo przemysłowe, tylko czekają, aż sposób rozwoju objawi swoje ostateczne konsekwencje, bo wtedy dojdzie do konfrontacji towarzyszącej mu „nadbudowy” z wyłaniającą się nową, której projekty budują dziś alterglobaliści. Tak, świat przypomina czasy przed Marksem! Dzisiejsi alterglobaliści przypominają socjalistów utopijnych, Owenów, Fourierów... Warto przyglądać się krytyce współczesnego kapitalizmu, a także temu, jak przekłada to na polski grunt Edwin Bendyk czy Anna Delick. Najbardziej nam brakuje „polskiego alterglobalizmu”, czyli przetłumaczenia formułowanej przez zagranicznych myślicieli krytyki kapitalizmu na krytykę kapitalizmu polskiego.
Ale jak do tego ma się historia? Otóż, zapanowanie nad dzikim kapitalizmem globalnym oznacza porzucenie państwa narodowego i integracją polityczną między narodami. Aby nadążyć za kapitałem transnarodowym i taką kulturą masową, należy rozerwać ten zrost narodu i państwa, który nie zabezpiecza już obywateli socjalnie, a zatem nie jest w stanie chronić ich realnej wolności. Żeby stało się to możliwe, należy zrewolucjonizować myślenie o historii. Dzięki takim filozofom historii jak Hayden White wiemy, że pisanie historii jest zawsze jej tworzeniem. Twórzmy ją więc, aby było nam lepiej przyszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 704
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKCJA
KRZYSZTOF ISZKOWSKI
KONRAD PUSTOŁA (FOTOGRAFIA)
MAGDA PUSTOŁA
SŁAWOMIR SIERAKOWSKI (REDAKTOR NACZELNY)
AGATA SZCZĘŚNIAK (SEKRETARZ REDAKCJI)
JUSTYNA TURKOWSKA
WAWRZYNIEC ZAKRZEWSKI
OPRACOWANIE GRAFICZNE I SKŁAD
KAROLINA MARZEC / MAREK SOBCZYK
WSPÓŁPRACA
KONRAD OSAJDA (OPIEKA PRAWNA)
ZESPÓŁ
AGATA BIELIK-ROBSON
MICHAŁ BILEWICZ
ANDRZEJ BRZEZIECKI
KINGA DUNIN
MACIEJ GDULA
ADAM JELONEK
MAŁGORZATA KOWALSKA
SERGIUSZ KOWALSKI
JULIAN KUTYŁA
JAROSŁAW MAKOWSKI
SEBASTIAN MICHALIK
ADAM OSTOLSKI
JANUSZ OSTROWSKI
ALEKSANDER PAWLICKI
MACIEJ PTASZYŃSKI
MAGDALENA ŚRODA
JOANNA TOKARSKA-BAKIR
Redakcja pragnie podziękować: Wydawnictwu PWN, Ewelinie Szyszkowskiej, Agacie Nowotny, Marcinowi Miłkowskiemu, Barbarze Szelewie, a także austriackiemu forum kultury za wsparcie finansowe. Drodzy Czytelnicy! Będziemy wdzięczni za wpłaty na Fundusz Krytyki Politycznej wielokrotności prenumeraty zwykłej lub każdej dowolnej sumy. Zachęcamy do abonowania pisma dla swoich bliskich oraz dla instytucji (szkół, bibliotek) w swoim regionie. Wpłaty prosimy kierować: Krytyka Polityczna, PBK S.A. IX o/W-wa, 95-10600076-0000401040000302. Prenumerata: Kwartalnik można zaprenumerować w redakcji w dowolnym terminie i na dowolny okres. Zamówienia przyjmujemy pod adresem elektronicznym: [email protected]. Wpłaty należy kierować na konto: PBK S.A. IX o/W-wa, 95-10600076-0000401040000302. „Krytykę Polityczną” można zaprenumerować także w Księgarni Naukowej Resursa (Krakowskie Przedmieście 62, Warszawa) oraz za pośrednictwem Ruchu S.A. w jednostkach właściwych dla miejsca zamieszkania prenumeratora. Ruch S.A. prowadzi również prenumeratę zagraniczną. Szczegółowe informacje: „Ruch” S.A. O.K.D.P., 00-958 Warszawa, skrytka pocztowa 12, ul. Jana Kazimierza 31/33 lub telefonicznie: (0-22) 5328-731, 5328-820, 5328-816, fax: 5328-732, internet: www.ruch.pol.pl, e-mail: [email protected]. Cena egzemplarza w prenumeracie wynosi 10 zł. Adres Redakcji: „Krytyka Polityczna”, ul. Stawki 3 m. 20, 00-193 Warszawa, tel. (0-22) 635 13 50 lub 506 657 309. Redaktor naczelny: ul. Lawendowa 10, 04-876 Warszawa, 0 888 700 460. Wydawca: Fundacja Inicjatyw Międzynarodowych, Al. Waszyngtona 43/57, 04-008 Warszawa
austriackie forum kultury
Wygląda na to, że zrobiliśmy numer o komputerach i historii. Co to ma ze sobą wspólnego? Otóż ma.
Na naszych oczach rewolucjonizuje się technologia (czyli, nie ukrywajmy, środki produkcji), stawiając nas przed nowymi szansami i zagrożeniami zarazem. Jednocześnie kapitał przestaje być głównym czynnikiem produkcji, a staje się nim wiedza – wydaje się, że znacznie łatwiejsza do upowszechnienia, bardziej demokratyczna. Czyżbyśmy dzięki tej przemianie stali się wreszcie właścicielami albo przynajmniej potencjalnymi właścicielami środków produkcji? Każdy może przecież założyć sobie tanim kosztem stronę w Internecie, każdy może dość swobodnie korzystać z jego gigantycznych zasobów. A jakież możliwości komunikacji! Poza tym, z tego, co wiemy i potrafimy zrobić, nikt nie może nas tak łatwo wywłaszczyć. A jednak tych, którym droga w przyszłość wydaje się prosta, zaczynają krytykować ci, którzy dostrzegają nowe nierówności, jakie tworzy rewolucja technologiczna na świecie. Ci ostatni – podobnie jak Marks za poprzedniej rewolucji technologicznej, gdy tworzyło się społeczeństwo przemysłowe, które właśnie żegnamy – tylko czekają aż nowy sposób rozwoju objawi swoje ostateczne konsekwencje, bo wtedy dojdzie do konfrontacji towarzyszącej mu „nadbudowy” (państwa narodowe, rządy kapitału transnarodowego itd.) z wyłaniającą się nową, której projekty budują dziś alterglobaliści. Tak, świat przypomina czasy przed Marksem! Dzisiejsi alterglobaliści przypominają socjalistów utopijnych: Owenów, Fourierów. Jeszcze „system” trzyma się mocno, ale jego krytyka jest coraz ostrzejsza, a alternatywny model coraz bliżej, choć ciągle daleko. Warto przysłuchiwać się więc temu, co mówią Slavoj lilek (do radykalnej zmiany potrzebna jest organizacja partyjna, inaczej każdy protest przeciw neoliberalnemu konsensusowi zostanie przezeń wchłonięty…) czy Michael Hardt (żadnej partii, tylko siła „wielości” ruchów alternatywnych). Warto przyglądać się krytyce współczesnego kapitalizmu, jaką rysuje Naomi Klein czy Immanuel Wallerstein, oraz rozważaniom o ideologii Ernesto Laclaua i Chantal Mouffe. A także temu, jak przekłada to na grunt polski Edwin Bendyk czy Anna Delick. Bowiem to, czego najbardziej nam brakuje to „polskiego alterglobalizmu”, czyli przetłumaczenia formułowanej przez zagranicznych myślicieli krytyki kapitalizmu na krytykę kapitalizmu polskiego.
Ale co do tego ma historia? Otóż, zapanowanie nad dzikim kapitalizmem globalnym, tworzącym gigantyczne nierówności, pogarszającym warunki życia wielu ludzi, zniewalającym i ogłupiającym oznacza porzucenie państwa narodowego i integrację polityczną ponad narodami. Aby nadążyć za kapitałem transnarodowym i taką samą kulturą masową należy rozerwać ten zrost narodu i państwa, który nie zabezpiecza już obywateli socjalnie, a zatem nie jest w stanie chronić ich realnej wolności. Ale żeby stało się to możliwe należy zrewolucjonizować myślenie o historii. Historii, która zawsze była podstawową formą legitymizacji państwa narodowego, historii pisanej narodowo przez zatrudnionych przez państwo historyków. Dziś tracą oni monopol na opisywanie przeszłości, dziś traci monopol pozytywizm opisujący „prawdę historyczną”, która zawsze była w Polsce prawdą Polaków, na Ukrainie prawdą Ukraińców itd. Dziś dzięki takim filozofom historii jak Hayden White wiemy, że pisanie historii jest zawsze jej tworzeniem. Twórzmy ją więc, aby było nam lepiej w przyszłości. Zacznijmy od napisania historii Europy. I pamiętajmy, że historia zawsze pisana jest dla przyszłości, zatem stwarzając historię, opisujemy i dzień dzisiejszy, i jutro.
/FOT. KONRAD PUSTOŁA
WYSTAWA BHP, GDAŃSK
/ ORYGINALNE PLAKATY BHP
Do: all@net
Temat: wszystko
Drogi Wyborco!
Przesyłam Ci projekt Wielkiej Reformy, dzięki której Twój Kraj stanie się tak wspaniały, jak cały świat, a świat stanie przed Tobą otworem.
Na początek wszyscy zostaną podłączeni do Internetu. Wszelka praca wykonywana będzie za pośrednictwem komputera domowego, co doprowadzi do zwiększenia dobrostanu populacji, zniesie stres transportowy, a także zlikwiduje konieczność transportu jako takiego, co przyczyni się do zmniejszenia emisji spalin, oszczędności energii i uzdrowienia środowiska. Z tych oszczędności państwo spłaci zaciągnięty w supertanim banku internetowym kredyt niezbędny na sfinansowanie zakupu komputera dla każdego obywatela, który go jeszcze nie ma.
Projekt doprowadzi do całkowitej likwidacji biurokracji, bo wszystkie sprawy będą załatwiane bezpośrednio przez Internet. Wielkiemu uproszczeniu ulegnie także handel.
Wszystkie projekty dotyczące dalszych reform będą testowane na losowo dobranych grupach obywateli, uczestniczących w sieciowych symulatorach procesów gospodarczych, społecznych, politycznych i ogólnie rzecz biorąc, życia.
Wybory także będą odbywać się przez Internet i będą trwać nieustannie. W każdej chwili odpowiednio duża grupa internautów będzie mogła wymienić swojego przedstawiciela w organach legislacyjnych za pomocą kliknięcia. Wystarczy, że ponad połowa jego wyborców uzna, że sprzeniewierzył się on swojemu mandatowi i zamanifestuje to za pomocą emaila. Parlament jednakowoż będzie pełnić funkcję wyłącznie doradczą. Każdy będzie mógł sformułować i wysłać projekt ustawy, który następnie zostanie przetestowany na symulatorach sieciowych. Po ogłoszeniu wyników symulacji odbędzie się powszechne referendum internetowe, w którym będą mogli wziąć udział wszyscy aktualnie zalogowani.
Proszę o poparcie dla mojego projektu. Nie wątpię, że spodoba on się wszystkim. Jego myśl przewodnia brzmi przecież:
Wszystko dla wszystkich!
Temat: Re: wszystko
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Superzajebisty projekt. Czy będą jakieś bariery dla niepełnoletnich, czy oni też się będą podłączać do Internetu i o wszystkim decydować? Czy ktoś to będzie sprawdzać?
Temat: Re: wszystko
Ale czy procesy społeczne nie staną się wtedy zbyt nieprzewidywalne? Te wszystkie parlamenty, ta nasza biurokracja, może to było powolne. Ale właśnie dlatego można było na czas wyhamować niebezpieczne procesy, kiedy było już widać, że są niebezpieczne.
Temat: Re: Re: wszystko
Wszystko będzie dobrze. Kiedy powstawał wolny rynek, ludzie też obawiali się anarchii. A okazało się, że wolny rynek świetnie sam się reguluje. Co do twojego pytania, Aniu, to wszyscy będą mieć udział w rządzeniu proporcjonalny do swojego stanu świadomości. Granica osiemnastu lat jest sztuczna. Istnieją piętnastoletni geniusze i sześćdziesięcioletni kretyni. Dlatego każdy przed przystąpieniem do głosowania będzie musiał rozwiązać testy na inteligencję w Internecie. Wynik powyżej 100 IQ sprawi, że głos takiego wyborcy będzie się proporcjonalnie więcej liczył (na przykład 140 IQ daje prawo do 1,4 głosu wyborczego). Wynik poniżej 100 IQ sprawi, że głos proporcjonalnie będzie liczył się mniej.
Temat: Re: Re: Re: wszystko
Masz wszystko przemyślane. Naprawdę. To przekonuje.
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Jesteś geniuszem
Temat: Re: Re: Re: Re: wszystko
Jestem geniuszem, bo od zawsze jestem podłączony do Internetu. Dzięki temu udało mi się zdobyć maksymalną liczbę informacji na temat wszystkiego. Mam największą liczbę kontaktów z innymi adresami internetowymi na świecie. I ciągle z nimi koresponduję. To mi daje największą liczbę kontaktów na świecie. I największą ilość informacji. Nikt nie ma takiej informacji. Ja ją przetworzyłem i tak powstał mój projekt.
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: wszystko
Co to znaczy, że od zawsze jesteś podłączony do Internetu? Internet istnieje od niedawna. To ile ty masz lat?
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Re: wszystko
Przypominam, że Internet istnieje od lat sześćdziesiątych. Tyle, że przez pierwsze dwadzieścia lat był wykorzystywany głównie przez amerykańską armię.
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: wszystko
Czy to znaczy, że jesteś powiązany z amerykańską armią?
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: wszystko
Pojawiło się pytanie, czy jestem powiązany z amerykańską armią. Oczywiście, że jestem. Jestem powiązany z każdą armią. Jestem powiązany ze wszystkim. Tylko dzięki temu mogłem stworzyć taki wspaniały program.
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: wszystko
Rozumiem. Jak mogę na ciebie zagłosować?
I powiedz jeszcze, jak ty to robisz, że tak łatwo wszystkich przekonujesz?
Temat: Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Re: wszystko
To bardzo proste. Hasło: „Wszystko dla wszystkich” przekonuje wszystkich. Szczególnie, gdy wszyscy są mną. A wy wszyscy jesteście mną. Bo to ja stworzyłem wasze fikcyjne osobowości, aby symulator sieciowy, stworzony do testowania projektów społecznych na ludziach, przetestować najpierw na osobowościach wirtualnych. Wyniki testu nie są dobre. Mam nadzieję, że to tylko moja wina.
OPISAĆ PRZYSZŁOŚĆ
/FOT. KONRAD PUSTOŁA
WYSTAWA BHP, GDAŃSK
/ ADAM GARNEK / MAREK SOBCZYK /
EPILOG II
I. MYTHOS:CZERWONY WAGONIK
Miejsce to można nazwać końcem świata, jego początkiem lub też ewentualnie środkiem, pępkiem. W dobie relatywizmu każda odpowiedź jest uzasadniona, ale za dowolnością tą podążają jak najbardziej realne konsekwencje polityczne. Wcześniej miejsce to trzeba odnaleźć, co teoretycznie nie sprawia problemu – wystarczy dokładniejsza mapa, rzut okiem na skorowidz. Kto jednak wiedziony mapą ruszy w poszukiwaniu realnego desygnatu nazwy, srodze się zawiedzie. Bo nawet jeśli nie zabłądzi (jak nam się to przytrafiło), to klucząc podłą górską drogą, na której nie wyminą się dwa pojazdy, dotrze do kolejowych torów rozwidlonych w dość obszerny węzeł, strzeżony przez potężny dworzec o charakterystycznej architekturze cesarskich i królewskich austrowęgierskich budynków kolejowych.
Budynek razi nowością niedawno zakończonego remontu. Razi też swoim nadmiarem, swoją obecnością uzasadnioną chyba tylko tym, by było do czego przyczepić tablicę z nazwą miejscowości, której w istocie nie ma. Maszty z poszarpanymi i brudnymi flagami, słowacką i polską pokazują jednak, że trwałość tego miejsca, jego istnienie mimo faktycznego niebytu uzasadnione jest jakąś ważką funkcją symboliczną.
Wielka wskazówka dworcowego zegara potrzebuje jeszcze kilku minut, by pokazać godzinę 17:40. Z Łupkowa odjedzie wówczas pociąg do Humennego. Pociąg, a dokładniej mały, czerwony, napędzany dieslowskim silnikiem wagonik, stoi zagubiony wśród dyszących zielenią, napierających na stację gór. Trzyma się kurczowo nitki torów, która kilkaset metrów dalej ginie w tunelu pod Przełęczą Łupkowską, by wyskoczyć z niego już po słowackiej stronie i poprowadzić ku odległym o kilka kilometrów Medzilaborcom. („Za następną stacyą Łupkowem, przekracza kolej w 642 m… długim tunelu na poziomie 650 m… n… m… granicę węgierską pod przełęczą Łupkowską i wyjeżdża na węgierskiej stronie w górnej części doliny Laborcy, poczem zjeżdża silnie w dół…”, pisał na początku XX stulecia doktor Mieczysław Orłowicz). Diesel pomrukuje na wolnych obrotach, maszynista ustawia szklankę z kawą, konduktor poprawia służbową torbę, z której wystają błyszczące insygnia władzy – szczypce do dziurkowania biletów. Przy drzwiach „motorki” ustawiła się grupka pogadujących Słowaków, kilku ubranych jest w policyjne uniformy.
Wracają do domu po całym dniu bezczynności – strzegą wspólnie z Polakami granicy w punkcie, w którym praktycznie nikt jej nie przekracza. Czerwony wagonik słowackich kolei przemierza trasę Medzilaborce-Łupków dwa razy dziennie, przewożąc zazwyczaj kilkoro przypadkowych turystów. Szacunek wobec historii nakazuje wszakże, by granicy w tym punkcie strzec, bo akt strzeżenia przypomina o jej istnieniu, a ona od zawsze tu istniała i jej niezmienność jest jednym z elementów ładu świata. Przełęcz Łupkowska oddzielała więc najpierw od siebie Królestwo Węgierskie i Polskie, w ramach cesarskiej i królewskiej monarchii Królestwo Węgierskie i Galicję, potem Czechosłowację i Polskę, jeszcze później Słowację i Polskę, co się nie zmieniło nawet po 1 maja 2004 roku, tyle tylko, że Przełęcz Łupkowska stała się wewnętrzną granicą Unii Europejskiej.
Po wejściu do wagonika policjanci z ulgą zdejmują z głów brzemię historii, odkładają na półki służbowe czapki, ręce zanurzają w kieszeniach, by wydobyć z nich przewiązane gumką talie kart. Ułożony na kolanach neseser służy za stolik, potasowane z wprawą karty rozlatują się w kierunku graczy, nie czekających z rozpoczęciem partii na odjazd pociągu. Sprawdzenie paszportów nielicznych podróżnych pozostawiają polskiemu koledze. Udający się na swoje miejsce maszynista rzuca z życzliwym przekąsem: „Nie dość wam chłopcy cały dzień?”. Ale policjanci nie przejmują się złośliwym maszynistą, nie zwracają uwagi na podróżnych, nie patrzą, co robi polski pogranicznik. Z knajackim rozmachem ciskają na neseser karty, tak jakby rozgrywana w tej chwili partia remika była bitwą mającą zadecydować o losach świata.
Nie wiemy, czy podobnie grał w karty żołnierz Jaroslav Ha_ek, który w 1915 roku jechał tą drogą, tylko że w odwrotnym kierunku, bo aż z Budapesztu do Sanoka, a w ślad za nim dzielny wojak Szwejk. Z Łupkowa wywiózł inne niż my spostrzeżenia: W starej sośnie koło dawnego dworca kolejowego, z którego pozostała tylko kupa rumowisk, tkwił granat, który nie wybuchł. Wszędzie widać było odłamki granatów, a gdzieś w bezpośredniej bliskości musiano pochować zwłoki żołnierzy, ponieważ zalatywało straszliwym odorem rozkładającego się ciała. O tym, że tędy przechodziły masy wojsk i że tu krótko lub długo obozowały, świadczyły ludzkie nieczystości pochodzenia międzynarodowego, należące do wszystkich narodów Austrii, Niemiec i Rosji. Te nieczystości po żołnierzach wszystkich narodowości i wszystkich wyznań religijnych leżały obok siebie lub piętrzyły się jedne na drugich i ani myślały bić się ze sobą”.
Do istniejącej od średniowiecza, a może i dłużej, łemkowskiej wioski nowoczesność dotarła w 1872 roku, posapując i pogwizdując, zasłonięta kłębami parowozowego dymu. Okazało się oto, że Łupków leży na trasie budowanej linii kolejowej z Przemyśla do Budapesztu. Przy torach stanęła elegancka stacja, pod Przełęczą Łupkowską wybito tunel. Kolejne spotkania z nowoczesnością były jeszcze głośniejsze, szczęk nacierającego żelaza jeszcze donośniejszy. Obie wojny światowe obrały sobie Łupków za idealne miejsce strategicznych zmagań. W bitwach o ważną karpacką przełęcz zginęły dziesiątki tysięcy żołnierzy wszystkich niemal możliwych narodowości. A potem nastała cisza. Łemków po II wojnie wysiedlono, została stacja z przytwierdzoną na frontonie nazwą miejscowości, góry i przełęcz.
My jednak jesteśmy już po słowackiej stronie. Słowaccy policjanci pochłonięci karcianą grą nie przejmują się nami i w niczym nie przypominają groźnych węgierskich żandarmów sprzed stu lat, przed którymi w swym przewodniku ostrzegał doktor Orłowicz: „Turystom, udającym się gdziekolwiek na Węgry, poleca się jak największą ostrożność, albowiem tamtejsza żandarmerya i straż pograniczna szykanuje turystów w sposób o wiele intenzywniejszy, niż to czyni żandarmerya galicyjska. Obok podejrzeń o szpiegostwo, którego dowodem jest strój turystyczny i mapa wojskowa, przybywają podejrzenia o agitacyę panslawistyczną”.
Nie podejrzewani o nic wyskakujemy z wagonika na stacji Medzilaborce Mesto, przechodzimy obok zamkniętego na głucho, obszczanego budynku stacyjnego. Peron obsiadły rozkrzyczane cyganiątka, lawirując wychodzimy na drogę. Idąc kilka kilometrów na północ, przez zamieszkałe przez Rusinów Haburę i Czertyżne, dotarlibyśmy do granicy z Polską, a dalej, mijając nie istniejące podobnie do Łupkowa łemkowskie wioski Czeremcha i Lipowiec, trafilibyśmy do Jaślisk, odtwarzając drogę, jaką w średniowieczu pokonywali kupcy wiozący z Węgier wino. Kierujemy się jednak w przeciwną stronę dawnego Traktu Węgierskiego, by przeciąć wzdłuż miasto, wymarłe o tej porze. Jedynie pełni kipiącej energii cyganie wypełniają życiem betonową pustynię Medzilaborzec. Spieszymy do naszego celu, przystając jedynie na chwilę w napotkanej piwiarni, by zafasować po kuflu „Złotego bażanta” i obejrzeć wiadomości z olimpiady.
Celem tym Muzeum sztuki współczesnej rodziny Warholów, a konkretnie wiszący w nim na poczesnym miejscu jeden z ostatnich obrazów Andy’ego Warhola, namalowany tuż przed śmiercią artysty w lutym 1987 roku portret „Red Lenin”. Warhol zdąży jeszcze przygotować „Moonwalk”, dzieło na kanwie zdjęć z pierwszego spaceru człowieka na Księżycu i „Ostatnią wieczerzę”. Na tym artysta pochodzący „znikąd” swą misję na Ziemi kończy, by jak pisał Bohumil Hrabal, udać się w kosmos rakietą Saturn V, gdzie rozdaje biednym Coca-Colę.
Rodzice Warhola pochodzili z leżącej nieopodal Miedzilaborzec rusińskiej wsi Mikova. Wyjechali do Ameryki jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, nie dane im było oglądać scen, jakie stały się udziałem dobrego wojaka Szwejka. Andy Warhol, który Czechosłowacji nigdy nie odwiedził, wrócił w strony swoich rodziców jako kondensat mitu i legendy, by stać się przedmiotem kultu z sanktuarium w postaci medzilaboreckiego muzeum. „Dlaczego Warhol mówił, że pochodzi znikąd?” – pyta Michal Bycko, kurator muzeum, Rusin. I odpowiada: „Naród bez państwowości trudno zrozumieć narodom, których suwerenność kształtowała się przez stulecia. Istnieje mała grupa narodów, które nigdy nie miały tego szczęścia, wśród nich Rusini, którzy mimo wszystko, zachowali swoją tożsamość. Monarchia austrowęgierska, kraj z którego wyjechali do Ameryki rodzice Warhola jest dziś „nigdzie”, podobnie jak pobliska Ruś (obecnie Ukraina Zakarpacka), Czechosłowacja Masaryka, późniejsza Czecho-Słowacja”.
Czerwony Lenin roztacza hipnotyczny urok, jak w ikonie malowanej ręką mistrza obraz odrywa się od realnego desygnatu i staje się oknem do innej rzeczywistości, do jedynie realnego świata permanentnej zmiany, do świata nieustającego procesu kreacji i destrukcji. Demoniczna czerwień pulsuje, ujawniając energię kosmicznych procesów. Chcemy już wyjść, uciec jak najdalej. Ale daremnie, przecież jesteśmy „nigdzie”, dokąd dotarliśmy z miejsca, które choć jest, to nie istnieje. A poza tym powrotny czerwony wagonik odjedzie najwcześniej nazajutrz rano.
Napisane wspólnie z Ołeksandrem Irwańcem, ukraińskim pisarzem, dramaturgiem i satyrykiem, współzałożycielem legendarnej grupy „Bu-Ba-Bu” jako prolog wspólnego projektu literackiego „Polowanie na Czerwonego Lenina”, zainaugurowanego we Lwowie 19 września 2004 roku.
II. LOGOS:WIELOŚĆ I WŁADZA
Lenin żyje. Nasi nauczyciele z lat komunistycznej szkoły mieli rację, myśl wodza rewolucji jest nieśmiertelna. Wydawało się, że ostateczny cios zadał jej rok 1989. A potem osinowym kołkiem wbitym w truchło wampira miał być rozkład Związku Sowieckiego. Na tym jednak polega geniusz, że artykułuje myśl niezależną od konkretnego projektu. Wielka myśl jak święta ikona jest oknem do innego świata, do świata wiecznego i rzeczywistego, wolnego od przypadkowości i przygodności codziennego, pozornego życia. Lenin żywy, to Czerwony Lenin Warhola z Medzilaborec, a nie historyczny Lenin z Poronina, to ikona pop-kultury, symbol ponowoczesnego kapitalizmu, a nie ascetyczny despota.
Lenin-rewolucjonista, kiedy jeszcze nie był wodzem państwa radzieckiego sformułował kilka kluczowych punktów komunistycznej doktryny, których później, jako wódz realnego państwa zrealizować nie mógł. Po pierwsze zreinterpretował Marksa i stwierdził, że nie ma przeszkód, by rewolucja wybuchła w kraju cierpiącym na niedorozwój kapitalistycznych sił wytwórczych. Nie przejmował się, że rosyjskiemu rolnictwu daleko było do wysokiego utowarowienia niezbędnego dla późniejszej skutecznej akumulacji kapitalistycznej i transformacji pracowników ziemskich w mobilną siłę roboczą. Stwierdził w twórczy sposób, że niektóre etapy ewolucji systemu społecznego, jakie przechodził Zachód można przeskoczyć, skracając drogę do sukcesu. Myśl Lenina rozwijał później Mao Tse Tung, uznając że rewolucję komunistyczną mogą zrobić chłopi.
Produktem tych płodnych dociekań i społecznych eksperymentów, jest teoria „żabiego skoku” (leapfrogging), z takim entuzjazmem podjęta w latach dziewięćdzisiątych ubiegłego stulecia przez neoliberalnych teoretyków Nowej Gospodarki. Uznali oni, że przeżywana właśnie rewolucja technologiczna, zmieniająca gospodarkę z przemysłowej na informacyjną zwalnia z konieczności powtarzania etapów kapitalistycznej ewolucji społecznej, jakie przechodziły kraje rozwinięte. Mówiąc bardziej obrazowo, pojawiła się recepta na dobrobyt i raj na ziemi dla biednych tego świata: nie próbujcie już uprzemysławiać swoich gospodarek, ale od razu podłączcie się do Internetu. Koniec historii można osiągnąć bez powtarzania historii. Problem z realizacją teorii „żabiego skoku” był jednak taki sam, jak z koncepcją Lenina. Nikt wcześniej ich nie wypróbował.
Kolejny ważny element myśli Lenina zakładał powolne obumieranie instytucji państwa, jego rozkład jako niepotrzebnego aparatu represji i przymusu w społeczeństwie wolnym od konfliktów klasowych. Co prawda w swej politycznej praktyce Lenin szybko wycofał się z tez Państwa i rewolucji, a jego następca Stalin tezy te wręcz odwrócił, budując superpaństwo totalitarne. Co nie znaczy, że sama idea nie była słuszna i właśnie zaczęła być z pozytywnym skutkiem realizowana pod koniec XX stulecia za sprawą globalizacji. Jednym z jej efektów jest pojawienie się powerless state, bezsilnego państwa, które utraciło klasyczną suwerenność na swym terytorium. Tradycyjne państwo, produkt pokoju westfalskiego z 1648 roku musiało skapitulować i oddać władzę w większości sektorów. Nie może już prowadzić niezależnej polityki gospodarczej, nie może prowadzić niezależnej polityki socjalnej, staje się coraz bardziej bezsilne w walce z międzynarodową przestępczością i terroryzmem. Państwo jest, ale jakoby go nie było, w swej polityce ulegając niezliczonym „obiektywnym” koniecznościom narzucanym przez wolny przepływ kapitału, wolny globalny rynek, wolny przepływ siły roboczej, wolny przepływ informacji itd. W zasadzie, staje się, jak przekonują najbardziej przekonani ideologowie neoliberalizmu, niepotrzebne, bo jest zbędnym narzędziem opresji i ucisku hamującym swobodną działalność wolnego rynku.
Dalej jednak pamiętamy, że w komunizmie miał nadejść kres pracy najemnej. I co się dzieje? Jeremy Rifkin rzeczywiście mówi o końcu pracy. Kategoria społeczna pracowników najemnych, utrzymujących się z pensji, liczebnie maleje, wypierana przez różne formy świadczeń kontraktowych. W zapomnienie odeszło stałe i pewne zatrudnienie, dziś każdy jest przedsiębiorcą sprzedającym swoje usługi i podlega Schumpeterowskiemu prawu twórczej destrukcji i kreacji. (Dla rzetelności należy dodać, że nie wszyscy z analizami Rifkina się zgadzają. Richard Florida badający zjawisko kształtowania się w USA klasy twórczej twierdzi, że jej członkowie preferują stałe formy zatrudnienia).
Ale fundamentem teorii Lenina był jej uniwersalizm. Przypomnijmy, że na początku wieku XX dominującym kodem komunikacyjnym był nacjonalizm, z imperialistycznym umocowaniem. I wojna światowa była katastrofalnym paroksyzmem, skutkiem starcia tych niekompatybilnych, partykularnych kodów nacjonalistycznych. Choć wojna była Leninowi na rękę, to nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego większość partii socjaldemokratycznych i robotniczych poparła politykę swoich rządów. Wojna walnie pomogła w zdobyciu przez Lenina władzy w Rosji, ale nie pomogła w realizacji idei światowej rewolucji. Trzeba było na to czekać do 1989 roku, kiedy Fukuyama powtórzył za Heglem wiadomość o końcu historii. Wtedy też cele Lenina spełniły się. Nadeszła, według określenia filozofa włoskiego Paola Virno, epoka komunizmu kapitału. Więcej, jest to komunizm w wersji leninowsko-trockistowskiej, komunizm polegający na permanentnej, globalnej rewolucji, której istotą jest „ciągły przewrót w produkcji, bezustanne wstrząsanie wszystkimi stosunkami społecznymi, wieczna niepewność i wieczny ruch”.
Czy więc rzeczywiście komunizm kapitału wieńczy historię? Rewolucjoniści przedwcześnie ogłosili zwycięstwo. Doświadczenie poprzednich rewolucji pokazuje, że po szalonych dniach przewrotu, po radosnej nocy karnawału nadchodzi kac. Każda rewolucja kończyła się termidorem, restauracją starego porządku w nowych szatach. Napoleon we Francji, Stalin w Rosji. Nie inaczej dzieje się dzisiaj.
Komunizm kapitału nie może oznaczać końca historii, bo oznaczać by musiał w konsekwencji koniec kapitalizmu samego. Bo kapitalizm nie może istnieć bez instytucji silnego państwa (co znakomicie dowodzi Krzysztof Pomian w tomie esejów Oblicza XX stulecia). To ono jest gwarantem praw kapitału do akumulacji, poprzez ustanawianie i egzekwowanie monopoli i podtrzymywanie globalnego systemu nierównowag umożliwiających ruch kapitału we właściwym kierunku. Państwo jest gwarantem przyszłości, której kapitał potrzebuje po to, by móc zaciągać u niej pożyczki – cały współczesny system finansowy działa tylko dlatego, że finansuje go dług zaciągnięty u naszych prawnuków. Dług to dosłowny – większość instrumentów finansowych uczepionych jest nie realnej wartości, ale nadziei przyszłych zwrotów, które nastąpią, jeśli świat mimo całej swej rewolucyjnej zmienności będzie rozwijał się w przewidywalnym kierunku. I dług mniej jasny, polegający na przerzuceniu zapłaty kosztów zewnętrznych dzisiejszej produkcji (na przykład kosztów degradacji środowiska naturalnego) na przyszłe pokolenia.
Dlatego ktoś musiał powiedzieć „dość”, zahamować niekontrolowany rozwój rewolucji, wziąć ją w karby, gdy już osiągnęła cel – zburzyła świat, jaki znaliśmy. Tym kimś jest niewątpliwie George W. Bush, Napoleon i Stalin w jednej osobie. Ciągle przekonany o uniwersalnym charakterze swojej misji, jak Napoleon gotów jest nieść na ostrzach bagnetów idee liberalnej demokracji w świat. Jednocześnie jednak, podobnie jak Stalin w radzieckiej Rosji, nie patrząc na ideologiczne zaplecze (konserwatyści amerykańscy zawsze byli zwolennikami małego państwa, przynajmniej do czasów Newta Gingricha) rozbudowuje aparat państwa amerykańskiego w skali niespotykanej od kilkudziesięciu lat. I jednocześnie, mimo aktywnie promowanego uniwersalizmu prowadzi unilateralną politykę służącą wzmocnieniu własnego państwa: nie podpisuje porozumienia z Kyoto ograniczającego emisję gazów cieplarnianych, wprowadza protekcyjne taryfy na stal, subwencjonuje amerykańskie rolnictwo w skali większej niż Unia Europejskie swoje.
Bush, burzyciel i restaurator w jednym, twórca pierwszego ponowoczesnego Imperium budzić musi obrzydzenie podobne temu, jakie wywoływał w salonach starej Europy parweniusz Napoleon. Obrzydzenie i strach, bo siła jego rewolucyjnej armii jest niezrównana. Czy to przypadek, że właśnie za Busha została wprowadzona w życie największa od czasów Napoleona rewolucja w wojskowości? Genialny wynalazek levee en masse Korsykańczyka zastąpiła koncepcja „Network Centric Warfare”. Bonaparte rzucił do walki sól francuskiej ziemi – lud. Teksańczyk rzucił sól ziemi amerykańskiej – technologię. Czyż zresztą błyskawicznie rozegrana bitwa o Bagdad w 2003 roku nie przypomina triumfu Napoleona pod Jeną w 1806, po której to bitwie Hegel ogłosił po raz pierwszy koniec historii?
Jeśli historyczne analogie cokolwiek znaczą i mają jakikolwiek sens, to można sobie wyobrazić, że demokratyczni monarchowie Unii Europejskiej marzą teraz o powtórzeniu Kongresu Wiedeńskiego. Trzeba przywrócić porządek, wziąć ołówki, cyrkle i linijki, by podzielić świat na nowo, chaos nie może trwać wiecznie. Niepowstrzymana póki co amerykańska armia napotkać może swoje Waterloo. Przypomnijmy, że właściwą przyczyną porażki Napoleona w 1815 roku była nie tyle klęska na polu bitwy, co klęska polityczna we Francji – parlament odmówił finansowania dalszej wojny. Czy i kiedy Bush straci polityczne poparcie w swoim kraju? Ostatnie wybory prezydenckie w USA pokazały, że Amerykanie kochają Busha nie mniej niż Francuzi kochali Napoleona.
Tyle że w istocie spór między Imperium a europejskim ancien regime’em nie ma większego znaczenia. Lub inaczej, ma znaczenie o tyle, o ile służy emancypacji prawdziwego podmiotowu historii. Jak wiadomo w wyniku Rewolucji 1789, napoleońskiej epopei i jej finału podczas Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku wyłoniła się nowoczesna, kapitalistyczna Europa. Na scenie pojawili się dwaj nowi hegemonii, najważniejsi aktorzy historii: kapitał i klasa robotnicza.
Już się wydawało, że na skutek rewolucji ponowoczesnej, kapitał osiągnął leninowskie cele, ustanawiając komunizm przy jednoczesnej likwidacji klasy robotniczej. Na gruzach kapitalizmu nowoczesnego powstaje specyficzne społeczeństwo bezklasowe. Jak zauważa Slavoj Žižek w Revolution at the Gates, znikła nie tylko klasa robotnicza. Zanikać zaczyna również klasa średnia, owa drobna burżuazja, najważniejszy beneficjent 1789 roku. Dlaczego? Postawą jej uformowania i późniejszej politycznej siły była prywatna własność, odzwierciedlająca zakumulowany kapitał.
Tylko że w kapitalizmie ponowoczesnym najważniejszym środkiem produkcji przestaje być kapitał, a staje się język i zawarte w nim kompetencje symboliczne: wiedza, kreatywność, zdolność przetwarzania symboli. Konkretna, niepodzielna, materialna własność bourgeois traci na znaczeniu w czasach, gdy motorem gospodarczego rozwoju są symbole i cyfry. Oprogramowanie, gry komputerowe, filmy, sztuka – to się liczy, z tego żyje Imperium. Przemysł praw autorskich (copyright industry) jest największym sektorem amerykańskiej gospodarki, sektor ten ma też największy udział w amerykańskim eksporcie. Nawet w mającej coraz mniejsze znaczenie, jeśli chodzi o kreowaną wartość dodatkową produkcji materialnej głównym nośnikiem wartości jest przetworzona myśl, a nie materia.
Czy własność intelektualna, z definicji krucha, podzielna, o ograniczonym czasie trwania może być podstawą dla utworzenia stabilnej, ponowoczesnej klasy średniej? Klasa średnia musi odejść na śmietnik historii, podobnie jak klasa robotnicza. Co się wyłoni po tej hekatombie? Pozostanie z jednej strony zwycięski kapitał, monopolizujący formalne prawa do własności intelektualnej w postaci patentów, praw autorskich, znaków towarowych. Ale podobnie, jak kapitał nowoczesny nie mógł istnieć bez klasy robotniczej, proletariatu, który swoją pracą wytwarzał wartość dodatkową, tak kapitał ponowoczesny nie może funkcjonować bez digitariatu, robotników symbolicznych, pracowników intelektualnych świadczących kapitałowi swą pracę. Ale jaką pracę? Co jest przedmiotem obrotu na ponowoczesnym rynku pracy? Kompetencje językowe i afekty. Formalna wiedza, umiejętność uśmiechania się w odpowiednim momencie, empatia na żądanie, zdolność prowadzenia kowersacji, a jednocześnie asertywność (jako gwarancja wysokiej wydajności) nie są już wyłącznie kompetencjami określającymi cechy jednostki, lecz podstawowymi czynnikami produkcji.
Z tego też względu coraz większego znaczenia nabiera inwestowanie w siebie (niekończące się kursy i szkolenia podnoszące zdolności produkcyjne jednostki), przy jednoczesnej malejącej roli inwestycji w czynniki obecnie nieprodukcyjne, jak nieruchomości. Akcent z posiadania przesuwa się, jak dokumentuje Jeremy Rifkin w Wieku dostępu na możliwość dostępu. Posiadać należy jak największe kompetencje osobiste, resztę można za odpowiednią opłatą wynająć. Po co być właścicielem domu, skoro w epoce totalnej mobilności siły roboczej lepiej nie ograniczać swobody ruchów uciążliwą nieruchomością. Idea czasowego udostępniania, zasada pay per use i outsourcingu zaczyna dominować nie tylko w świecie biznesu, ale i w życiu prywatnych ludzi. Jak pisze Rifkin, dziś nie kupuje się rzeczy, ale dostęp do nich (co Slavoj Žižek komentuje, przypominając, że prekursorem takiego stanu rzeczy był stalinowski socjalizm, ustrój bez własności, gdzie pozycję w społecznej drabinie określał dostęp do przywilejów, władzy itd.). Kupując grę komputerową lub edytor tekstu MS Word, nie jesteśmy ich właścicielami – płacąc otrzymaliśmy jedynie licencję na użytkowanie tego oprogramowania według ściśle określonych reguł. Współczesny rolnik kupujący ziarno od Monsanto nie jest jego właścicielem, uzyskał jedynie licencję na wysiew i już następnego roku nie może powtórzyć zasiewów z zebranego ziarna. W takim świecie miejsce złodziei zajmują piraci i hakerzy, nielegalnie kopiujący software lub łamiący kody dostępu na przykład do dekoderów płatnej telewizji.
W tym momencie zmierzyć się musimy z dialektyką ponowoczesności. Oto język staje się środkiem produkcji. Ale przecież język też jest najważniejszym narzędziem socjotwórczym, przynależy do świata życia, do świata działania komunikacyjnego, którego cechą nie jest racjonalność instrumentalna, ale działanie zgodnie z regułami rozumu komunikacyjnego, którego celem jest osiąganie porozumienia.
W kapitalizmie ponowoczesnym kapitał przypuszcza szturm na sam fundament świata życia, próbuje skolonizować jego ostoję – język. Czyni to na wiele sposobów. Po pierwsze, powtarza operację „enclosure”, grodzenia gminnych łąk. Operacja ta w XVII i XVIII wiecznej Anglii doprowadziła do pierwotnej akumulacji kapitału i przyspieszyła utowarowienie rolnictwa. Dzięki temu m.in. stała się możliwa rewolucja przemysłowa pod koniec XVII w. Dziś, operacja grodzenia powtarza się – wolność komunikacji ograniczana jest poprzez szalony rozwój idei praw autorskich. Ponadto inne formy językowej ekspresji, ekspresji w innych, ale równoprawnych dla mowy kodach, jak oprogramowanie i DNA są „grodzone” patentami.
Zagrodzone, sprywatyzowane obszary wyłączone są ze sfery publicznej, zubożając ją, ograniczając możliwość tworzenia przestrzeni wspólnej, najważniejszego skutku nieskrępowanej komunikacji. Ale to tylko jeden aspekt. Dalszą konsekwencją grodzenia i kolonizacji języka przez kapitał jest utowarowienie. Jak już wspominałem, ponowoczesny pracownik intelektualny wystawia na rynek pracy swoje kompetencje językowe i afekty, poddając je tym samym pieniężnej ocenie, ocenie pod względem wartości użytkowej. Pojawia się zatem pytanie: czy ktoś, kto w godzinach pracy świadczy płatną miłość, po godzinach zdolny będzie jeszcze do prawdziwej miłości? Co zwycięży: kapitał, narzucający logikę płatnej miłości na cały świat życia, czy też świat życia?
Tym samym dochodzimy do kluczowego problemu: czy możliwa jest jeszcze wolność, czy można jeszcze ocalić miłość przed logiką utowarowienia, czy można ocalić świat przed totalnym sprostytuowaniem? Czy możliwa jest rewolucja, skuteczne przeciwstawienie się logice kapitału, która jak widać prowadzi już nie tylko, jak u Marksa, do alienacji, ale znacznie dalej, bo wiedzie prostą droga do skurwienia? To chyba Brel śpiewał: „Nie mów mamie, że pracuję w reklamie, ona myśli, że jestem pianistą w burdelu”.
Odpowiedź nie jest prosta. Po pierwsze, odrzucić trzeba mrzonki o możliwości rewolucji przeciwko systemowi. Jesteśmy częścią systemu, możemy działać jedynie od środka. Neokomuniści Michael Hardt i Antonio Negri w Multitudes, sequellu do swojego bestsellera Empire odrzucają jako utopijny Habermasowski podział społecznego świata na system rządzony logiką racjonalności instrumentalnej i wolny świat życia. Obie te sfery są z sobą związane dialektycznym węzłem, każdy w mniejszym lub większym stopniu poddany jest w każdym aspekcie życia presji kapitału. Kapitał dysponuje dziś mocą biopolityczną, operując bowiem w sferze języka ma bezpośredni i ciągły wpływ na tworzenie społecznego ciała. Nie możemy wyzwolić się spod władzy tego systemu, radosna wizja zerwania wszystkich więzów jest nierealna. Każdy wyrażany w języku akt protestu logika ponowoczesnego kapitału odbiera jako bodziec rynkowy, wszystko co wyartykułowane może być przedmiotem handlowej oferty. Protestujemy przeciwko degradacji środowiska naturalnego? Świetnie, to znaczy że lepiej będą się sprzedawać produkty pakowane w szare pudełka.
Czy oznacza to, że protest nie ma już żadnego sensu, jest w istocie niemożliwy, bo zamiast osłabiać, paradoksalnie wzmacnia system? Zdaniem pesymistów tak niestety się stało. Filozof Wojciech Chyła nie ma wątpliwości, że staliśmy się elementami wielkiego systemu biotechnomedialnego, w którym wszystkie popędy są utowarowione, możliwość protestu została zniesiona poprzez destrukcję języka, a dokładniej destrukcję językowych kodów (we wszystkich wspomnianych wcześniej sferach: mowie, czyli antroposferze; oprogramowaniu, czyli technosferze i DNA, biosferze).
Hardt i Negri takimi pesymistami nie są, przeciwnie, tryskają optymizmem. Są przekonani że ponowoczesny kapitalizm musi jednak doprowadzić do samozagłady pod ciężarem sprzeczności (wyrażonych w niemożliwym do utrzymaniu komunizmie kapitału). Hardt i Negri sądzą, że działania Busha w istocie nie prowadzą do budowy amerykańskiego Imperium, nie są więc wariantem przewrotu termidoriańskiego. W efekcie trwającej obecnie zawieruchy wyłoni się nowy porządek świata, globalne Imperium, które będzie musiało wypracować nowe pojęcia suwerenności, władzy, politycznej reprezentacji.
Sytuacja ta jest szansą dla zaistnienia nowego podmiotu na globalnej scenie historii, multitudo, wielości. Czym jest wielość? Hardt i Negri twierdzą, że odrzucić należy transcendentalne koncepcje podmiotu politycznego i suwerenności, wywodzące się od Hobbesa. Lud jako podmiot nie istnieje, nie istnieje naród, nie można legitymizować już władzy jako pochodzącej od najwyższego, monolitycznego suwerena, bo jest to koncepcja, w której jeszcze ciągle żywa jest europejska tradycja boskiego pomazaństwa i siłą rzeczy ogranicza się do koncepcji państwa narodowego.
Nie ma ludu, jest multitudo, różnorodność zindywidualizowanych i niepowtarzalnych jednostek, ich pojedyncze głosy nie dadzą się wyartykułować w postaci abstrakcyjnego, wspólnego i pojedynczego głosu. Multitudo nie zna hierarchii, ma strukturę sieciową, skupia zarówno biednych tego świata, jak i wykorzystywany w cyfrowych sweatshopach wysokokwalifikowany digitariat. Multitudo jest pełen sprzeczności, bo gdy działa, jak w Seattle w 1999 roku, łączy w karnawałowym porywie ludzi o różnych rodowodach, dla których wspólnym mianownikiem jest sprzeciw. Jest pełen sprzeczności, bo wyraża demokrację absolutną (tu Hardt i Negri odwołują się do Traktatu politycznego Spinozy, widząc w tym filozofie prekursora współczesnego neokomunizmu).
Sprzeciw ten, Hardt i Negri idą tropem Deleuza, ma charakter twórczy, bo nadwątla logikę systemu, jest aktem subwersji, który, jak w Niklasa Luhmanna teorii systemu społecznego (którego Hardt i Negri również są admiratorami) wywołuje kolejny, rekurencyjny cykl, w wyniku którego elementy składającej się na system sieci ulegają rekonfiguracji. Rewolucja, jako jednorazowy akt zmiany świata przemocą wydaje się więc niemożliwa. Walka musi mieć charakter cykliczny, odbywać się w circuits of struggles, w nieustającym rekurencyjnym procesie działania na system. I jest to walka par excellence polityczna, bo przecież zgodnie z Foucault władza jest skutkiem procesów komunikacyjnych w społecznej sieci. Tak więc każda zmiana jej struktury musi mieć wpływ na władzę, zmienia jej umocowanie, potrafi wręcz ją zakwestionować, odsłonić całą jej umowność, jak właśnie stało się w Seattle.
Wielość jawi się jako podmiot polityczny, który nie szuka tradycyjnej, nowoczesnej parlamentarnej reprezentacji, bo ta nie ma już w epoce pop-polityki żadnego realnego znaczenia. Wielość uderza w sieć nie posługując się jakimkolwiek klasycznym legalnym umocowaniem, bo jest wyrazem demokracji absolutnej i jako jej przejaw wpływa na władzę bezpośrednio.
Zwróćmy uwagę, że obecnie większość ważkich problemów artykułowanych i wprowadzanych do publicznego dyskursu jest właśnie przez wielość: sprzeciw wobec patentowania software’u, protesty przeciwko degradacji środowiska naturalnego, obrona praw sans papiers, imigrantów pozbawionych jakichkolwiek praw obywatelskich – wszystkie te kwestie podnosi wielość, uderzając precyzyjnie i celnie, zmuszając do działania formalną, zdegenerowaną demokrację przedstawicielską, zajętą na co dzień epatowaniem elektoratu populistycznego miałkimi debatami.
Hardt i Negri zdają sobie sprawę, że w karnawałowych cechach multitudo wyraża się w istocie demoniczny charakter, że w wielości wyzwala się nadmiar życia, którego żaden system nie jest w stanie zawłaszczyć. Ten właśnie nadmiar, ta ciemna siła kryje nieskończony potencjał kreacji, ale i destrukcji (11 września 2001 to również przejaw działania multitudo). I nadmiar ów powoduje, że multitudo zawsze, w kolejnych cyklach walki z kapitałem będzie zwycięski. Co ważniejsze, siła multitudo nie jest siłą nagą, lecz jedynie trwożącym możnych pokazem, że ciągle przynajmniej część komunikacji społecznej jest poza zasięgiem systemu, że skutkiem tej wolnej komunikacji ciągle może być kolejny cykl walki.
Slavoj Žižek nie jest takim optymistą, jak autorzy Empire i Multitude. W Revolution at the Gates wzywa do powrotu do Lenina. Nie do Lenina historycznego, który jest bardzo już martwy, ale do Lenina twórcy pewnej idei i do Lenina twórcy historii, człowieka, który podejmował decyzje, w sytuacji gdy świat znajdował się, by użyć pojęcia z teorii katastrof, w punkcie bifurkacji. W takim momencie wystarczy niewielki impuls, ot właśnie działanie człowieka w Rosji niezbyt znanego, by popchnąć bieg wydarzeń zgodnie z pewną trajektorią. Lenin, do jakiego wraca Žižek, to stojący na górze obserwator, który w pewnym momencie decyduje się popchnąć w wybranym przez siebie kierunku kulkę śniegową. Nie sposób już później jej zawrócić, a jeśli moment i kierunek był dobrze wybrany, mała kulka porywa za sobą lawinę.
Bo czy dziś świat nie znalazł się w stanie podobnego chaosu, jak w środku I wojny światowej? Robert Cooper, daleki od przesady brytyjski dyplomata twierdzi w „The Breaking of Nations”, że Europa przeżyła trzy dziejowe kataklizmy i epoki chaosu: w Średniowieczu Wojnę Stuletnią, potem otwierającą nowoczesność Wojnę Trzydziestoletnią, supernowoczesne obie wojny światowe. I konkluduje: XXI wiek będzie jeszcze gorszy, chaos jeszcze głębszy. Czy więc znowu nie pojawi się ktoś taki jak Lenin, by popchnąć kulkę i wywołać lawinę? Czy może też był nim bin Laden, lub raczej uosabiany przez niego paroksyzm destrukcyjnej energii multitudo wyzwolonej 11 września 2001, która popchnęła świat w kierunku globalnej wojny domowej i permanentnego stanu wyjątkowego?
Žižek, podobnie jak Hardt i Negri wierzy, że podczas protestu w Seattle 30 listopada 1999 roku narodziła się nowa polityczna siła, powstał fenomen Ludu z Seattle, na scenę wkroczyła siła zdolna skutecznie przeciwstawić się globalnej logice kapitału. Ale w przeciwieństwie do Hardta i Negriego, Žižek nie wierzy, by sieciowe, amorficzne multitudo było w stanie wyartykułować radykalną politykę o cechach emancypacyjnego projektu. I tu wraca do Lenina, przekonany jak wódz rewolucji, że politykę radykalną w sposób skuteczny może artykułować jedynie partia. W innym przypadku każdy protest, nawet najbardziej spektakularny będzie udomowiony przez system.
Rzecz jasna, opozycja Žižek kontra Hardt i Negri nie wyczerpuje wszystkich możliwości dalszego rozwoju. Wielość może być siłą rewolucyjną, może być też siła reakcyjną, o czym przypominają krytycy Empire. Współczesny populizm, powrót rasizmu, odnowienie kodów nienawiści i ksenofobii to również reakcje wielości na zmienność i chaos. Poza tym nie jest prawdą, że sieciowa struktura wielości wyklucza hierarchie. Sieci społeczne bardzo łatwo ulegają specyficznej hierarchizacji i zjawisko to, nazwane przez Alexandra Barda i Jana Soderqvista „netokracją”, już występuje. Stratyfikacja w sieciach przebiega według klucza merytokratycznego, ale specyfika sieciowej dynamiki powoduje, że w społeczeństwie nowoczesnym rozwarstwienie jest nawet większe niż w feudalizmie. Obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko”.
Bard i Soderqvist charakteryzują netokratów jako nową elitę społeczną, która zastąpi kapitalistów, tak jak ci wcześniej wyparli arystokrację. Netokraci hołdują logice paradoksalnej, ich celem nie jest proste pomnażanie kapitału, lecz pomnażanie wpływu. Osiągają to, umiejętnie wykorzystując dla swych celów sieć i jej logikę, poddając kontroli procesy komunikacyjne. Netokratą jest na przykład Linus Torvald, który potrafił uruchomić drzemiące w społecznej sieci zasoby, by stworzyć ruch Linuksa, rzucający na kolana najbogatsze koncerny. Netokratą jest Subcommandante Marcos, który wykorzystał moc ukrytą w sieci, by wygrać wydawałoby się beznadzieją walkę Indian z Chiapas z meksykańskim rządem. I jest netokratą Osama Bin Laden, który rzucił na kolana największe mocarstwo.
Netokracja to elita społeczeństwa sieciowego, społeczeństwa w którym hegemoniczną formą wytwarzania wartości jest gospodarka oparta na paradygmacie informacjonalistycznym. O ile netokraci do superelita wpływu i władzy tego świata, to dominującą klasą jest klasa twórcza, creative classzidentyfikowana przez Richarda Floridę. Liczy ona w Stanach Zjednoczonych 38,3 milionów ludzi, 30 procent zatrudnionych – to ludzie, którzy zarabiają na życie, tworząc i przetwarzając symbole. Wśród nich wskazać należy supertwórczy rdzeń, 15 milionów ludzi zajmujących się wymyślaniem innowacji naukowych, technicznych, społecznych, kulturowych. Klasę twórczą obsługuje klasa usługowa, najliczniejsza, bo licząca 55,2 milionów pracowników. Wartość „produkcji” twórczych gałęzi gospodarki wyniosła w 2000 roku w USA blisko bilion dolarów. Sektor ten ma też największy udział w amerykańskim eksporcie.
Zmiana gospodarki z produkcyjnego na twórczy ma olbrzymie konsekwencje społeczne i polityczne. O ile w epoce produkcyjnej czynnikiem sprzyjającym rozwojowi był kapitał społeczny, oparty na sile związków międzyludzkich, zaufaniu i poszanowaniu norm, tak w epoce twórczej liczy się kapitał twórczy. Jak odkrywa Florida, jest on wprost proporcjonalny do otwartości, mobilności, kulturowego i technologicznego wyrafinowania ośrodka lub miasta. I odwrotnie proporcjonalny do poziomu kapitału społecznego. Z badań Floridy wynika, że osłabienie więzi społecznych, syndrom samotnych graczy w kręgle opisywany przez Roberta Putnama to już nie tyle skutek postmodernizacji, ile warunek rozwoju ponowoczesnej, twórczej gospodarki. To odkrycie musi rzecz jasna budzić opór u wszystkich, którym drogie są „tradycyjne” wartości. Stąd też zarówno konserwatywna, jak i fundamentalistyczna kontrofensywa, próba przywrócenia starego ładu, starych norm, powrót do dyskursu opartego na mocnych, znanych sensach, bo ten nowy świat jest zbyt przerażający, by go nawet próbować opisać.
III. POLEMOS:COOL POLONIA
Interesujące byłoby ponowne odczytanie wyjściowego programu Solidarności – nie ma tam nic na temat kapitalizmu. Więcej natomiast na temat społecznego marzenia. Sądzę, że powinniśmy walczyć o to dziedzictwo, jest to sprawą zasadniczą, w przeciwnym razie – jeśli to marzenie o zbiorowej solidarności zniknie – będziemy żyli w przerażającym społeczeństwie, w którym rywalizacja rynkowa będzie współistniała z nowym rodzajem trybalizmu. Strasznie będzie się żyło w takim społeczeństwie. My – państwa postkomunistyczne, ujmując to w marksistowsko-mesjanistycznym stylu, mamy misję wynalezienia nowej formy… nie żartuję!…. tak, żartuję, ale myślę o tym całkiem poważnie, wynalezienia nowej formy życia społecznego, która mogłaby uniknąć starych pułapek. Może jesteśmy w stanie ocalić ludzkość…
O co Žižkowi chodzi z tą Solidarnością? Czy jej projekt nie jest równie martwy, jak Rewolucja Październikowa? Co pozostało z jej idei w Polsce po aferze Rywina i w trakcie Orlengate, w Polsce powiększających się przedziałów społecznych i ekonomicznych, pogłębiającego się zjawiska wykluczenia? Co wspólnego z fenomenem Solidarności ma związek zawodowy jej imienia? Co mówić studentom, którzy na pytanie o możliwość zrywu w swojej sprawie dzisiaj odpowiadają: po co? Czy cała ta rewolucja nie była po to tylko, by zdobyć stołki, nachapać się, zrealizować złotą zasadę TKM? A jeśli tak miałoby być i tym razem, nie warto wszczynać awantury.
A jednak intuicja Žižka jest bezbłędna. Reinterpretacja solidarnościowej rewolucji, która swą lewicowością zachwyciła Alaina Touraine’a, a konserwatyzmem Roberta Conquesta jest, jeśli nawet nie warunkiem zbawienia ludzkości, to na pewno sprawą konieczną, by zbawić Polskę. Nie chodzi przy tym o sentymentalizm, o ckliwe wspomnienie heroicznych czasów styropianu, gdy intelektualiści z robotnikami dzielili się miską zupy, wspólnie oczekując na ewentualny atak ZOMO. Do takiej Solidarności nie ma powrotu, jest równie martwa jak historyczny Lenin, nie istnieje, jak nie istnieje już klasa robotnicza. Co po niej pozostało? Mała książeczka i wielkie pokolenie nieświadome siły, jaką dysponuje.
Ta mała książeczka to Etyka solidarności Józefa Tischnera. Choć dziełko składa się ze zbioru kościelnych kazań głoszonych w trakcie rewolucji 1980-81, jest znacznie bardziej otwarte i współczesne niż język dzisiejszego dyskursu publicznego. Etyczny projekt Tischnera to w istocie etyka wielości tworzona w trakcie powstawania multitudo, w trakcie przekształcania się stłamszonego proletariatu w świadomych siebie obywateli, samoświadomą otwartą wspólnotę komunikacyjną. „Przeżywamy dziś niezwykłe chwile. Ludzie odrzucają maski z twarzy, wychodzą z kryjówek, ukazują prawdziwe twarze. Spod prochu i zapomnienia wydobywają się na jaw ich sumienia. Jesteśmy dziś tacy, jacy naprawdę jesteśmy. Wierzący są wierzącymi, wątpiący wątpiącymi, a niewierzący niewierzącymi. Nie ma sensu grać cudzych ról” – pisał Tischner.
Dziś rozumiemy, że fenomen Solidarności polegał na czymś więcej niż tylko bunt przeciwko komunizmowi i kolektywnemu sposobowi organizacji życia społecznego. Był to bunt przeciwko skutkom jednowymiarowej modernizacji, przeciwko projektowi sprowadzenia życia do składowej, bo czym innym był marksizm? Ale tym samym w buncie Solidarności kryło się ostrzeżenie przed zamianą jednego ekonomizmu na inny, na wolnorynkowy neoliberalizm. W 1989 roku jeszcze tego nie rozumieliśmy, wydawało się, że przywracając instytucję wolnego rynku, wracamy do stanu natury, że nieefektywną etykę solidarności należy zamienić na etykę Adama Smitha, uwznioślającą egoizm i instynkt bogacenia się. Nowa etyka wymagała nowej polityki, rewolucję należało zabić, potrzebny był termidor. Lech Wałęsa najpierw rozwiązał Komitety Obywatelskie, potem rozpoczął wojnę na górze, by zdywersyfikować scenę polityczną. O ile drugie było konieczne, za pierwsze płacimy właśnie cenę. Widzimy, jak kulawy jest nasz wolny rynek, jak popaprana scena polityczna. Dlaczego tak się stało?
Można, jak chce część dzisiejszej prawicy, przyczyn kryzysu doszukiwać się w grzechu pierworodnym Trzeciej Rzeczpospolitej, grzechu Magdalenki i Okrągłego Stołu, który podważa legitymizację ładu po 1989 roku. Dzieje się źle, bo nasza scena publiczna jest zblatowana od samego początku, a filozofia grubej kreski uniemożliwiła rozsupłanie węzłów wiążących dawny aparat komunistyczny z nową, posolidarnościową elitą. Zgodnie z najbardziej wyrafinowanymi analizami proponowanymi m.in. przez Jadwigę Staniszkis, cały przewrót 1989 roku to prowokacja komunistów i służb specjalnych, którzy posłużyli się opozycją po to tylko, by stary, bezpowrotnie pozbawiony już w roku 1980 legitymacji system zamienić na bardziej wiarygodny system nowy, w którym jednak dostęp do zasobów politycznych i gospodarczych pozostałby w starych rękach. Komunizm został w istocie zastąpiony nie liberalną demokracją, lecz postkomunizmem. Czyż afera Rywina i Orlengate nie są tego najlepszym przykładem?
Zgodnie z tą logiką, czego nie zrobiono w 1989 roku, trzeba zrobić dziś: wymazać grubą kreskę, zdekomunizować do trzeciego pokolenia i dokończyć konserwatywną rewolucję, polegającą na powrocie do tradycyjnych wartości i symboli w komunizmie nielegalnych, a przez postkomunizm ośmieszanych: patriotyzm, ojczyzna, wartości chrześcijańskie, rodzina, świętość życia od poczęcia aż do szubienicy. Rewolucja ta im bardziej odkładana, tym będzie brutalniejsza. W 1980 sami zdejmowaliśmy maski, dziś zedrą je komisje prawa i sprawiedliwości. To nieunikniona konieczność, nie ma co rozsupływać coraz bardziej zdegenerowanego splotu, lepiej jak Aleksander Wielki przeciąć go jednym zdecydowanym ruchem. Kto nie z nami, ten zwolennik blatu i postkomunizmu. Tak oto ustawia się płaszczyzna dyskursu publicznego na najbliższe miesiące, a może nawet i lata.
To schemat przerażająco logiczny, jak w każdej teorii spiskowej, która potraktowana dosłownie zamienia życie publiczne w koszmar domu wariatów. Co jednak w zamian? Czy istnieje inny sposób naprawy życia publicznego? Co można przeciwstawić rewolucji konserwatywnej? Rewolucję solidarności. Rewolucję rozumianą jako powrót do etyki solidarności. I jak za chwilę spróbuję to pokazać, nie jest to powrót sentymentalny, lecz na wskroś współczesny, umożliwiający nie tylko rozwiązanie naszych parafialnych problemów, ale i zajęcie twórczo aktywnego miejsca w zmieniającym się w coraz szybszym tempie, pogrążającym się w chaosie świecie. Rewolucja solidarności to szansa odbudowy obywatelskiej otwartej wspólnoty komunikacyjnej w miejsce anachronicznych projektów rekonstrukcji wspólnoty organicznej.
Sukces solidarnościowej rewolucji i jej nowość w 1980 roku polegała na udowodnieniu prawdy, jaką zakomunikował w latach siedemdziesiątych Cornelius Castoriadis, że nawet w totalitaryzmie władza musi mieć, oprócz siłowej legitymację „wyobrażeniową”. Siła i terror jest warunkiem niezbędnym, ale niewystarczającym trwania totalitarnej władzy. Warunek drugi, to zawłaszczenie przestrzeni komunikacyjnej, zmonopolizowanie przez państwo dyskursu publicznego, jego instrumentalizacja zgodnie z logiką systemu oraz brutalne represjonowanie wszelkich prób tworzenia alternatywnej sfery publicznej.
Nowość i awangardowość „Solidarności” polegała na ujawnieniu kłamstwa fundującego system, kłamstwa zatruwającego życie nie tylko w sferze komunikacji językowej, ale i niszczących inne obszary ludzkiego dialogu, a zwłaszcza pracę. To właśnie hasło I Zjazdu Solidarności, że polska praca jest chora, w świetle filozofii Tischnera, który w Etyce solidarności wykazał dialogiczny charakter pracy, jest kluczem do zrozumienia fenomenu lat 1980-1981. Bo tym samym okazało się, że zarówno intelektualiści, jak i robotnicy walczyli o to samo: o odzyskanie sfery publicznej jako wolnej przestrzeni komunikacji społecznej. Raz obnażone kłamstwo przenikające wszystkie sfery życia nie mogło służyć legitymizacji władzy, siła mogła co najwyżej przedłużyć jej agonię o kilka lat.
Problem roku 1989 polegał nie tyle na genialnym spisku komunistów, ile na postawienia przez nową elitę błędnej diagnozy opisującej rodzący się po upadku komunizmu system światowy, na złej ocenie nowego kapitalizmu opartego na postindustrialnej, informacjonalistycznej logice i niezrozumieniu lekcji Solidarności. Wydawało się, że wystarczy ustanowić instytucje wolnego rynku, demokratycznych wyborów i niezależnej prasy, by zło poprzedniego systemu wykorzenić. Przyjęto w milczeniu, że odzyskana podczas rewolucji „S” przestrzeń komunikacji społecznej w nowych warunkach musi zakwitnąć, a wspomniane instytucje będą tego rozkwitu gwarantem.
Zapomniano o jednym, co pokazuje w swej Etyce Tischner – projekt Solidarności był projektem etycznym. W 1989 roku przekształcił się w projekt polityczny i ekonomiczny. Etyka solidarności ustąpiła przed konsensusem liberalno-demokratycznym, w ramach którego nastąpiła niespotykana polityzacja i ekonomizacja życia. Jak komentował Tischner, wypracowaliśmy własny model konsumpcjonizmu, polegający na konsumpcji owoców, najpierw rewolucji, potem kolejnych wygranych w politycznych rozgrywkach. Szaleństwo tej nienasyconej konsumpcji najlepiej wyraża zasada TKM, czyniąca z każdej niemal posady w kraju przedmiot politycznego łupu, prowadząca do oszałamiającej korupcji i wytworzenia owego zblatowania, które wcale nie musi być produktem spisku, lecz może być skutkiem zapomnienia, że wolny rynek, demokracja i wolna prasa to zbyt mało, by społeczeństwo funkcjonowało. Potrzebna jest jeszcze wolna sfera publiczna roztaczająca kontrolę nad ekscesami wolnego rynku, korupcją demokracji i medialną manipulacją.
Sfera ta praktycznie nie wykształciła się, bo w ramach liberalno-demokratycznego konsensusu uznano, że wszelkie społeczne oczekiwania artykułują ustanowione po 1989 roku instytucje stanowiące demokratyczny i kapitalistyczny ład. Mówienie o wyzysku, o warunkach pracy i prawach socjalnych stało się wyrazem reakcji, bo godzi w wolność gospodarowania i hamuje wzrost gospodarczy. Mówienie, że państwo powinno zajmować się nie tylko wzrostem gospodarczym, ale szerzej rozumianym rozwojem wspieranym aktywną polityką przemysłową, innowacyjną, społeczną stało się herezją, bo problemy te miał rozwiązać mityczny wolny rynek. To zwolnienie z konieczności myślenia chętnie przyjęli politycy zarówno prawicy, jak i tzw. lewicy, czyli postkomuniści. Mówienie o dobru wspólnym w epoce mody na powszechną prywatyzację przestało być zrozumiałe.
Afera Rywina pokazała, że komunikacja społeczna w Polsce jest chora, że zamiast sfery publicznej istnieje arogancki establishment biznesowo-polityczno-medialny i zdezorientowane społeczeństwo pozbawione sposobów artykulacji. Ale problemem naszego społeczeństwa jest nie tylko zawłaszczenie sfery publicznej przez instytucje, które się ze społeczeństwa wyalienowały. Na tę jawną patologię nakłada się dodatkowo zła struktura komunikacji społecznej, objawiająca się m.in. nieproporcjonalnie dużym w niej udziałem instytucji, które jak Kościół prawomocność dyskursu sankcjonują autorytetem, co utrudnia rozwój otwartego dyskursu krytycznego i dialogu poszukującego porozumienie w obszarze szerszym, niż wyznaczony granicami jednej konfesji.
Nabierająca w takiej sytuacji rozpędu rewolucja konserwatywna, mimo że wielu jej zwolenników deklaruje konieczność konserwatywnej modernizacji, jest procesem niebezpiecznym, bo dominuje w niej rozum polityczny, dla którego gwarancją przyszłości jest przeszłość. Przeszłość upolityczniona, mająca poprzez dyskurs postkomunistyczny i dekomunizacyjny coraz większy wpływ na bieżące życie publiczne. I przeszłość zmitologizowana, uprawomocniająca konserwatywne roszczenia, by powszechną stała się konserwatywna interpretacja wartości i symboli drogich nie tylko konserwatystom.
Tej polityce przeszłości przeciwstawić się musi polityka przyszłości, zdolna do odpowiedzi na kluczowe dziś, choć zupełnie niezrozumiałe w Polsce pytania: Czy można przeciwstawić się brutalnej logice informacjonalizmu, logice sieci, ochronić solidarność społeczną wbrew regule „zwycięzca bierze wszystko”? Ale przeciwstawić w sposób adekwatny, nie sentymentalny i anachroniczny, nie przez powrót do wartości w sensie, jaki się już wyczerpał, nie przez zamknięcie, nie przez odcięcie się od świata? Zadanie niełatwe, lecz by w ogóle miało sens, wymaga redefinicji wielu pojęć i rezygnacji z pustych już formuł, wymaga nowego języka. Języka neopolemicznego, języka twórczego sporu i dynamicznej zmiany, lecz wolnego od utopijnej wiary w nieuchronność postępu, obiektywny sens historii i procesu dziejowego. Języka, w którym można wyrażać tożsamość nie w kategoriach nieistniejących esencji, lecz w ujęciu kreatywnego procesu, ciągłego stawania się i tworzenia, umożliwiającego akomodację do zmieniających się czasów, umożliwiającego wyrażanie siebie Polakiem i jednocześnie Europejczykiem, zarówno katolika, jak i geja, a z czasem imigranta z Azji, Afryki lub Palestyny.
Patrząc w przyszłość pamiętać musimy, że język ten wyrażać się będzie w wielu kodach, nie tylko mowie. Przypomnijmy, że coraz ważniejszą rolę w procesie komunikacji i biopolityki zyskają kody, umożliwiające porozumiewanie się z wieloma poziomami rzeczywistości: oprogramowanie komputerowe jako język dyskursu z maszynami i DNA, Logos życia, którego niepowtarzalność jest dla Habermasa gwarantem ludzkiej różnorodności, a więc i wolności. Musimy opanować te języki nie tylko w celach utylitarnych, praktycznych, lecz by wzbogacić kompetencje komunikacyjne, by rozszerzyć pole dla społecznego konstruowania rzeczywistości i projektowania własnych, jednostkowych charakterystyk.
To nie jest niewinne zadanie, sfera języka jest dziś sferą walki, ścierania się logiki sieciowego wytwarzania wartości w gospodarce informacjonalistycznej ze światem życia, z autonomiczną ekspresją obdarzonych refleksją podmiotów życia społecznego. Logika tego systemu to logika totalnego urzeczowienia, zamiany na ofertę wszystkich dążeń, pragnień i marzeń. Dlatego nieskuteczny w walce z nią jest sentymentalny konserwatyzm, bo nim się jego zwolennicy spostrzegą, ich tradycje znajdą się na sklepowych półkach, a ich krucjaty zamienią się w podtrzymujące system kampanie marketingowe.
Obezwładniającej logice systemu przeciwstawić się może jedynie umiejętne połączenie polityki dobra wspólnego (commons) z polityką wielości. W polityce dobra wspólnego najważniejsza jest ochrona przed prywatyzacją, zawłaszczeniem i „ogrodzeniem” (enclosure) przestrzeni komunikacyjnej. Wszystkie języki społecznej komunikacji, mowa, oprogramowanie i DNA muszą pozostać w domenie publicznej, nie wolno pod żadnym pozorem dopuścić do ich monopolizacji. Niestety, proces ten uzasadniany wyższą ekonomiczną koniecznością i świętym prawem własności trwa, krzepnie i prowadzić może do nieodwracalnych skutków. Patentowanie DNA, patentowanie software’u, rozszerzanie do granic absurdu norm prawa autorskiego powoduje, że wolna i otwarta sfera publiczna parcelowana jest na latyfundia, a wolność słowa rozumiana jako wolność tworzenia, pisania oprogramowania i dysponowania własnymi genami staje się coraz bardziej fikcyjna.
Dlatego ważnym elementem polityki dobra wspólnego musi być jak najszybsze stworzenie instytucji chroniących przed dalszym enclosure, ustanowienie norm prawnych, które przeciwstawią się jednowymiarowej logice systemu. Jednym z takich pomysłów jest zainicjowana przez Lawrence’a Lessiga inicjatywa creative commons, która rozszerza formułę stosowania praw autorskich,uzbrajając twórców w nowe narzędzia kontroli nad swoim dziełem. Inne polegają na prawnym usankcjonowaniu zakazu patentowania oprogramowania i życia, jak również rozszerzeniu społecznej kontroli nad eksperymentami naukowymi. Rzecz jasna, przeciwstawienie się systemowi dysponującemu niewyobrażalnymi środkami i poparciem skorumpowanych polityków nie będzie łatwe. Dla powodzenia tego przedsięwzięcia ważna jest kompromitacja rzekomo nienaruszalnej logiki systemu. Pomocna w tym przedsięwzięciu jest awangarda artystyczna, która jak to już na szczęście się dzieje, metodami subwersji wyrażającej się w sztuce netartu, softwareartu, cyberaktywizmu i haktywizmu, sztuki biologicznej obnaża i ośmiesza roszczenia systemu. Awangarda tworzy jednocześnie nowy język komunikacji, nowy język biopolityki.
Sama jednak subwersja i kompromitacja systemu nie wystarczy, potrzebne jest działanie polityczne, działanie rozumiane jako wyraz polityki wielości. Wielość jest w stanie obronić dobro wspólne (metody przedstawiłem w części Logos) i odzyskując je broni się sama przed atomizacją, przed przemianą w bezwolny konsumtariat, masę reprodukujących system pożeraczy reklam. Dobro wspólne, wspólna lecz nie ireniczna, ale neopolemiczna przestrzeń nieustających procesów komunikacyjnych, twórcza i otwarta na innowacje jest warunkiem osiągania jedności w wielości.
Polityka przyszłości łącząca politykę dobra wspólnego z polityką wielości nie może zapomnieć o wymiarze etycznym. I właśnie fundamentem etycznym powinna być etyka solidarności, która jak wyjaśniał Tischner, ma charakter nie opozycyjny, ale propozycyjny: „Opozycja wiąże się z polityczną samowiedzą człowieka i wyrasta z krytycznej refleksji nad pytaniem: dlaczego mam uznać daną władzę? Propozycja jest projektem sprawiedliwego podziału chleba w ramach ogólnego systemu politycznego. Walcząc o sprawiedliwy chleb, proponuję. Proponuję, jak siać, by więcej urosło; jak dzielić, by wszyscy mieli równo; kto ma dzielić, żeby się nie kleiło do rąk”.
Taki projekt etyczny prowadzi w konsekwencji do rewolucji. „Prawdziwa rewolucja jest rewolucją na poziomie poddanych, a nie na poziomie władzy. Nie o to chodzi, kto rządzi, ale o to, kim się rządzi”. Bo w efekcie, gdy zmieni się poddany, dawna władza staje się nieadekwatna, traci swoją legitymację. Czy nie na tym polega projekt rewolucji multitudo przedstawiony przez Hardta i Negriego?
Etyka solidarności znalazła w 20 lat po swej premierze kontynuację. W 2001 roku fiński filozof Pekka Himanen opublikował książkę Etyka hakerska, wykładającą projekt etyczny na czasy kapitalizmu informacjonalistycznego. Odrzuca ona „protestancką” etykę bogacenia się, logikę maksymalizacji zysku, bezwzględnej konkurencji, pracy jako celu samego w sobie. Nie jest to też projekt elitarny, zarezerwowany dla wybrańców pracujących w sektorach high-tech, na przykład twórców systemu Linux. To projekt wyrażający nową postawę wobec życia, która choć odrzuca jednowymiarową logikę systemu, nie jest anarchistyczna, lecz prowadzi do nowej formy organizacji społecznej, opartej na solidarności, bezinteresownej wymianie, współpracy, ale też akceptującej wolny rynek, pieniądz i ułomności ludzkiej natury. Dobro wspólne i wolna komunikacja są fundamentem tego projektu. Nie jest to jednak sentymentalny powrót do tradycyjnej wspólnoty za sprawą zaawansowanych technologii – takiego powrotu już nie ma. Chyba, że wersji zaproponowanej przez Osamę bin Ladena i jego Al Kaidę. Co nie znaczy, że nowe formy wspólnotowości, oparte na związkach refleksyjnych, a nie na tradycji są mniej ludzkie. Tak być nie musi, jeśli projekt dalszej modernizacji wsparty będzie silnym i realnym projektem etycznym. Etyka solidarności, czyli etyka hakerska, już potwierdziła swoją wartość, pozbawiając legitymacji władzę jednej z najbardziej ponurych ideologii. Rewolucja 1980 roku polegała na „zhakowaniu” systemu, kompromitacji jego nienaruszalnej rzekomo logiki. Podobnie dzisiaj Lud z Seattle, ruch Linuksa i wolnego oprogramowania, inicjatywy takie, jak creative commons kompromitują logikę systemu „komunizmu kapitału”.
Uporaliśmy się z małą książeczką. A co ze wspomnianym wielkim pokoleniem? To dosłownie pokolenie Solidarności, dzisiejsi dwudziestoparolatkowie poczęci podczas rewolucji 1980-1981. Ostatnie najprawdopodobniej w historii Polski pokolenie wielkiego wyżu demograficznego. Pokolenie, które może być zupełnie stracone, bo choć dysponuje rozbudzonymi aspiracjami edukacyjnymi, nie ma specjalnej przyszłości przed sobą. Za ciężkie pieniądze, jakie większość z nich płaci za studia, otrzymują marnej jakości kit mało przydatny w poruszaniu się po rynku pracy. Rynku otoczonego zewsząd wysokimi barierami: przed karierą naukową skutecznie chroni feudalizm polskiej nauki, przed karierą w wielu zawodach praktyki korporacjonistyczne, start w biznesie uniemożliwia brak kapitału, start w polityce wydaje się niemożliwy ze względu na korupcję i układy. Za sprawą naszej nieudolności to wielkie pokolenie nie stało się pokoleniem sieci. Ich rówieśnicy w Korei Południowej mieli mądrzejszych rodziców, którzy mimo wielkiego kryzysu finansowego zainwestowali pod koniec lat dziewięćdziesiątych w przyszłość. Młodzi dostali narzędzia, dzięki którym odbudowali sferę publiczną i odmienili życie społeczne w swoim kraju. Świadomość socjotwórczej, politycznej i gospodarczej roli nowych mediów, czyli „technologii wolności” (jak je nazwał Ithiel de Sola Pool) jest w naszym kraju bliska zeru. O ile w Stanach Zjednoczonych czy Japonii polityczne skandale wywoływane są przez niezależne, cyfrowe media i obywatelskie dziennikarstwo możliwe dzięki Internetowi i telefonom komórkowym, w Polsce politycznym establishmentem wstrząsnęła afera Rywina wywołana manipulacjami przy ustawie regulującej kwestie działania „starych mediów”. Afera ta pokazała nie tylko miarę korupcji, ale i anachronizm naszej elity.
Ale nasze pokolenie Solidarności nie musi być jednak stracone. Ze względu na swój demograficzny potencjał jest łakomym kąskiem i dla rynku, i dla polityki. Dla rynku to idealny konsumtariat. Jak go przekształcić w świadomą siebie, solidarną wielość? Wielość jest procesem, by zaistniała musi zgęstnieć sieć komunikacji społecznej i zmienić się jej struktura. Potrzeba do tego zarówno czasu, infrastruktury technicznej (niestety, póki co, jest niedorozwinięta) i rodzimej netokracji, klasy w Polsce praktycznie nieobecnej, czyli jednostek o walorach ambiwalentnych, lecz niezbędnych dla przebudowy przestrzeni komunikacyjnej. Ale wiele już się stało, istnieje ponadto sprawdzony fundament etyczny. Dotychczasowy system autokompromituje się i ulega destrukcji, stare sieci pękają. To najlepszy czas, by budować nowe. Dziś miejscem walki jest przestrzeń komunikacji społecznej, to ją trzeba odzyskać. W procesie tym polegającym na tworzeniu alternatywnej sieci porozumienia i sporu, alternatywnej sfery publicznej wielość wyłoni się sama. Powstanie, gdy do dyskursu publicznego wprowadzimy język artykułujący inność, zmienność, otwartość, dynamiczną tożsamość i solidarność, opartą nie na mocnych, klaustrofobicznych więzach wynikających z esencjalnego rozumienia tożsamości i wspólnoty, lecz na sztuce ciągłej negocjacji sensów i znaczeń w oparciu o fundament dobra wspólnego. Nie wiem, czy o to chodziło Žižkowi. Ale mnie taka Polska jawi się jako przyjaźniejsza, silniejsza i stwarzająca większe szanse rozwoju każdemu, niż kraj w którym jednym z głównych tematów trwającej już kampanii wyborczej jest kara śmierci. Polska moich marzeń to Cool Polonia z hakerską etyką solidarności, kraj z kulturą na tyle atrakcyjną, że stanie się kulturą wyboru dla przybyszów, a dla „autochtonów” powodem dumy. Kraj przyszłości dla każdego, kto zechce w nim mieszkać, a nie skansen straszący upiorami wyimaginowanej, lepszej przeszłości. Nie chcę mieszkać w czerwonym wagoniku krążącym znikąd do miejsca, które nie istnieje.
JAK INTERNET ZMIENIA POLITYKĘ
Internet przekracza bariery – etniczne, klasowe i polityczne. Pozwala zyskać głos w sferze publicznej tym, którzy wcześniej musieli milczeć. Buduje wspólnoty z ludzi, którzy nigdy się nie zobaczą. To polityczny mit Sieci: piękny, ale jej rzeczywistość jest znacznie trudniejsza. Z pewnością internet zmienia politykę – nie jest jednak oczywiste, że zawsze na lepsze.
Początki internetu były równie mało spektakularne, jak początki telefonu. Pierwsze dwa komputery stanowiące zaczątek ARPANET – sieci zaprojektowanej przez akademików dla wojskowych, czyli przez elitę dla elity – znajdowały się na dwóch prestiżowych uczelniach: Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles i Uniwersytecie Stanforda. Trzydzieści pięć lat temu, jesienią 1969 roku, doszło do pierwszego połączenia. Programiści z Los Angeles mieli wpisać na swoim terminalu „log”, a Stanford miał odpowiedzieć „in”. Kiedy Los Angeles wpisało dwie pierwsze litery, komputer w Stanfordzie się zawiesił.
Uczestnicy eksperymentu przyjęli to ze spokojem. Komputery były wówczas ogromnymi, nieustannie psującymi się maszynami, które zajmowały całe pomieszczenia i wymagały do obsługi brygady naukowców z doktoratami. Jako takie były narzędziem władzy, bo tylko państwo i największe korporacje mogły sobie na nie pozwolić. Prezes IBM przewidywał w latach pięćdziesiątych, że na świecie istnieje zapotrzebowanie na kilka komputerów – i miał wówczas rację. ARPANET został zaprojektowany do zadań wojskowych: zdecentralizowano go, by nie miał jednego ośrodka, którego zniszczenie – na przykład przez precyzyjnie wymierzony atak wroga – mogło sparaliżować cały układ.
Rewolucja informatyczna wymagała nie tylko przełomu technologicznego, ale i mentalnego: pierwszym hobbystom składającym w latach siedemdziesiątych w domach komputery – podobnie jak i założycielom firmy Apple, którzy zakładali swoją firmę w garażu w pod koniec tej dekady – przyświecał cel wprost wyniesiony z nieudanej rewolucji 1968 roku: komputery musiały trafić do zwykłych ludzi, a nie pozostać w rękach elity.