Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka poruszająca problem alkoholizmu, opowieści osób uzależnionych. Historie, z których większość toczy się w latach 40. albo 50. XX wieku, opisują nie tylko indywidualne zmagania z chorobą, lecz także rzucają światło na potencjalne możliwości udzielenia pomocy alkoholikom. Wyspecjalizowane ośrodki jeszcze niemalże nie istnieją, wykorzystywane są zatem wyjątkowo kontrowersyjne próby pomocy, które nierzadko kończą się śmiercią poddawanego nim człowieka. To realistyczne, a zarazem niezwykle pesymistyczne, świadectwo walk z nałogiem, mimo nieodzownych zmian w mechanizmach niesienia pomocy uzależnionym, okazuje się pozostawać dramatycznie aktualne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Wilhelmina Skulska
Saga
Lata patykiem pisane. Wspomnienia alkoholików
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1974, 2021 Wilhelmina Skulska i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788726883169
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Nie pamiętam tego momentu czy zdarzenia, od którego mógłbym z całą pewnością uważać się za alkoholika. Prawdopodobnie dlatego, że go po prostu nie było. Alkoholikiem stawałem się powoli i prawie niezauważalnie. Nie można bowiem powiedzieć, że stało się to osiem lat temu, kiedy pierwszy raz kupiłem ćwiartkę i wypiłem samotnie, bo chociaż w tym okresie zdarzyło się to kilkakrotnie, to przez następne dwa lata nigdy. Nie byłem jeszcze alkoholikiem wtedy, gdy na różne imieniny i tym podobne spotkania przychodziłem pod lekkim gazem, ponieważ bałem się, że zabraknie wódki o tej porze, kiedy już nigdzie nie będzie można kupić niczego do picia. Byłem na najlepszej drodze do alkoholizmu, gdy jeżdżąc pociągami spędzałem całą podróż w bufetach WARS-u pijąc piwo. Chyba byłem już alkoholikiem, gdy pierwszy raz przepiłem nie należące do mnie pieniądze. Natomiast na pewno byłem już alkoholikiem wtedy, gdy w dziesięć minut po opuszczeniu szpitala w C. kupiłem w kiosku butelkę wody fryzjerskiej i wypiłem ją w ubikacji dworcowej i w pociągu. Zdarzenia te dzieli od siebie krótki okres czasu.
W poradni przeciwalkoholowej, do której zgłosiłem się niedawno, pielęgniarka, wypełniając historię choroby, spytała mnie o powody picia. Byłem trochę zaskoczony, a ona widząc, że długo się zastanawiam, zaczęła mi podpowiadać: środowisko, koledzy, kłopoty osobiste, może alkoholizm w rodzinie...
Powiedziałem, że nie. Że ja sam, że źródło jest we mnie, że ci, którzy winę przypisują kolegom, zdradzającej żonie i tym podobnym przyczynom, w żałosny sposób oszukują sami siebie. Wtedy uważałem, że tak jest rzeczywiście. Dziś widzę, że prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Do tej pory nie zastanawiałem się nad tym problemem. Przez ostatnich parę lat moje życie obracało się wokół alkoholu, byłem zbyt zajęty całą masą spraw, wynikających z tego stanu rzeczy, żeby dociekać źródła.
Źródło? Gdzież jest źródło mojego nałogu? Czy tkwi ono w mojej psychice? Po części tak. Różne nieistotne drobiazgi potrafią na długo wytrącić mnie z równowagi, ciągle potrzebuję dowodów ludzkiej życzliwości i sympatii, gdy ich nie widzę, czuję się bardzo źle. Również źle znoszę prozę życia i bardzo łatwo uciekam od rzeczywistości. Mam usposobienie trochę maniakalno-depresyjne i ta przeklęta huśtawka nastrojów wcale mi w życiu nie pomaga. Nie mogę jednak powiedzieć z czystym sumieniem, czy tak było zawsze, czy te cechy nie są przypadkiem wynikiem długoletniego nadużywania alkoholu, ponieważ niezbyt dokładnie pamiętam, jaki byłem przed dziesięcioma laty, gdy jeszcze nie znałem smaku alkoholu. Wydaje mi się jednak, że wtedy byłem twardszy.
Z drugiej strony na pewno nie byłbym alkoholikiem, gdyby nie te parę lat picia, kiedy nie czułem jeszcze głodu alkoholu. Smak jego powodował, że wnętrzności wywracały mi się na lewą stronę, ale piłem, bo pili wszyscy. Czy byłem predysponowany? Sądzę, że tak, ponieważ wszyscy moi rówieśnicy, którzy jednocześnie ze mną poznawali uroki picia, dzisiaj piją wyłącznie w towarzystwie. Ale znam też kilku mężczyzn, którzy zaczęli pić będąc dużo starsi niż ja i stali się alkoholikami w przeciągu dosłownie dwóch czy trzech lat.
Zaczęło się dziesięć lat temu. Chodziłem do X klasy. Przyjaźniłem się z chłopcem w moim wieku, który już miał za sobą pierwsze doświadczenia alkoholowe. Ja nie miałem ich wcale. Pewnego dnia zaproponował mi, żebyśmy poszli na piwo. Oniemiałem. Na piwo? Ja? Przecież nie wolno, a poza tym wiadomo, jakie są skutki używania alkoholu. Rozwiał moje wątpliwości mówiąc, że jedno piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło. W miasteczku, gdzie mieszkaliśmy, była jedna, dość podła knajpa. Wiele osób znało moich rodziców i mnie. Wszyscy wiedzieli, że jestem uczniem (on chodził do szkoły w innym mieście), może nas ktoś zobaczyć, poza tym czułem się nieswojo, ponieważ nigdy nie byłem w restauracji.
Weszliśmy. On pewnym krokiem, ja z duszą na ramieniu. Powietrze niebieskie od dymu, smród piwa... Przy bufecie kilkunastu mężczyzn i ten charakterystyczny, nienaturalnie ożywiony gwar, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Przepchnęliśmy się bliżej. Mój przyjaciel pewnym głosem zamówił dwa piwa. On przy swoich szesnastu latach wyglądał na osiemnaście, ja natomiast na czternaście. Jeszcze jeden powód, by czuć się niepewnie. Bufetowa spojrzała na nas bez zdziwienia i podała dwa kufle ociekające pianą. Franciszek przechylił głowę do tyłu i z wprawą wypił zawartość dużymi łykami, następnie odstawił kufel i fachowo wytarł usta wierzchem dłoni. Ja radziłem sobie dużo gorzej. Zimne, wstrętne w smaku, co się robi z tą pianą? Wypiłem trzęsąc się wewnętrznie z obrzydzenia. Zaczęła mi świtać myśl, że tego chyba nie pije się dla przyjemności, tylko z jakichś innych, nie znanych mi powodów. Potem poszliśmy na cmentarz. Była tam ukryta wśród krzaków ławka, gdzie zazwyczaj paliliśmy papierosy. Wciągając pierwszy haust dymu czułem, że jestem dorosły.
Następnego dnia też poszliśmy do knajpy. Dostaliśmy znów piwo bez żadnych trudności. Teraz wiedziałem już, jak się zachować.
W trzy dni potem upiłem się po raz pierwszy. Kochałem się wtedy w koleżance z klasy, byliśmy razem na prywatce, nie pamiętam już, co się stało, w każdym razie chciałem jej zrobić na złość i powiedziałem, że się upiję. Była wiśniówka. Duszkiem wypiłem szklankę. Zupełnie co innego. Okropnie paliło w ustach i dość długo nie mogłem złapać oddechu. Pamiętam, że świat się stał taki jakiś zabawny, wszystko wirowało wokół mnie, a dziewczyny, nie wiedziałem dlaczego, kazały mi przechodzić po desce. Potem zobaczyłem Olgę. Powiedziała z obrzydzeniem: „Jesteś pijany, wsadź łeb do wody, bo nie będę z tobą rozmawiała”. Ona nie chce ze mną rozmawiać! Głupia, nie wie, że ja mogę wszystko, wystarczy kiwnąć palcem i będzie tak, jak ja chcę. Coś się ze mną dzieje. Nie panuję nad swoimi ruchami. Usiadłem na adapterze, połamałem płyty, żołądek podjeżdża mi do gardła, muszę wyjść, koniecznie muszę wyjść, gdzie te cholerne drzwi? Widzę je przed sobą, a jednak tu ich nie ma. Trafiłem w końcu z pomocą kolegi.
Nasza prywatka odbywała się w domu nad brzegiem jeziora. Niezbyt pewnym krokiem poszedłem na pomost, wrzynający się dość daleko w wodę. Klęknąłem, zanurzyłem głowę w wodzie i straciłem równowagę, ręce mi się ześliznęły, tak że ciemieniem dotykałem dna, a woda zaczęła mi się wlewać do nosa. W żaden sposób nie mogłem wrócić do poprzedniej pozycji. Moje nogi leżały na pomoście i były strasznie ciężkie. W pewnej chwili stwierdziłem, że pewnie się utopię, zachciało mi się śmiać. Nie wiem, co by się stało, gdyby nie było ze mną kolegi, który zobaczywszy moje nieudolne wysiłki, wyciągnął mnie z wody. Wprowadził mnie z powrotem. Wybuchnął śmiech, byłem zupełnie mokry. Dalsze wydarzenia tego wieczoru zatarły mi się w pamięci. W każdym razie do domu wróciłem po paru godzinach zupełnie trzeźwy. Następnego dnia w szkole zauważyłem, że wszyscy patrzą na mnie z podziwem. Usłyszałem parę komentarzy w rodzaju: „Ale była zabawą! Witek schlał się i rozrabiał jak zając w kapuście”. Zacząłem czuć coś w rodzaju dumy. Do skończenia szkoły piłem jeszcze parę razy, nigdy jednak się nie upiłem.
Na balu maturalnym nie upiłem się. Wina było mało, a to, które koledzy przynieśli ze sobą, było tak podłego gatunku, że nie potrafiłem go wmusić w siebie. W miesiąc później wypiliśmy z kolegą chyba ze trzy litry wina domowej roboty. Pamiętam, jak leżeliśmy na łóżkach zupełnie przytomni, nie mogąc jednak wstać. Z tym samym kolegą pojechaliśmy potem do K. zdawać egzaminy wstępne. Zamieszkaliśmy w akademiku, było tam jeszcze sporo studentów kończących letnią sesję. Tam pierwszy raz upiłem się do nieprzytomności. Na drugi dzień byłem bardzo chory i obiecałem sobie, że już nigdy nie wypiję takiej ilości alkoholu. Do końca roku brałem udział w kilku jeszcze pijaństwach, urządzanych przez kolegów, ale piłem mniej niż oni, aby zachować przytomność umysłu.
Na wiosnę poznałem pewną dziewczynę, z którą zacząłem bywać u zaprzyjaźnionego z nią młodego małżeństwa, prowadzącego dość ożywione życie towarzyskie. W domu tym wódka była bardzo często. Mąż pił dwa—trzy razy tygodniowo, ja z nim. Od niego to nauczyłem się fachowej terminologii. (Obecnie siedzi w więzieniu. Przepił sześćdziesiąt tysięcy złotych, ukradzionych z kasy przedsiębiorstwa, w którym pracował).
Skończyłem osiemnaście lat. Nareszcie wolno mi było legalnie bywać w restauracjach oraz kupować alkohol. Z tym miałem trudności ze względu na mój młodociany wygląd. Jesienią zacząłem studia. Moja dziewczyna nie dostała się i zaczęła pracować na wsi jako nauczycielka. Przyjeżdżałem do niej często przywożąc coś do picia — butelkę wina lub pół litra wódki. Spędzaliśmy bardzo miłe wieczory, słuchając płyt i rozmawiając, rozmawiając, rozmawiając…
Po paru miesiącach przerwałem studia. Kierunek był nudny i absolutnie mi nie odpowiadał. Zacząłem myśleć o medycynie. Wróciłem do domu z zamiarem przygotowywania się do egzaminu wstępnego. Miałem dużo czasu i wielu kolegów, spotykaliśmy się często, piliśmy wino, którego ja dostarczałem, ponieważ było go w domu około stu litrów. Stało spokojnie w piwnicy i nikt z domowników nie wiedział, że wynoszę często po parę litrów. Z tego okresu pamiętam jedno większe pijaństwo. Jeden z kolegów ułożył się w wannie, z której nie mógł się potem o własnych siłach wydostać. Inny jeździł motocyklem po ulicy skomplikowanym zygzakiem, a ja położywszy się na chwileczkę na tapczanie obudziłem się dopiero po paru godzinach z bólem głowy i wyschniętym gardłem. Traktowaliśmy to wszystko jako zabawę. Na święta i imieniny urządzaliśmy sobie regularne pijaństwa, jednak raczej małego kalibru i żadnemu z nas nigdy nie przyszło do głowy, aby kupić więcej alkoholu, gdy już wypiliśmy cały zapas, a byliśmy jeszcze względnie trzeźwi. Piękne to były czasy. Piłem rzadko, prawie nigdy nie miałem kaca i nie zrobiłem niczego, czego musiałbym się potem wstydzić. Przeważnie do końca zachowywałem przytomność umysłu. Potem mój kolega, tenże sam Franciszek, zaczął pracować w szpitalu. Był tam czymś w rodzaju konserwatora oraz sterylizował narzędzia i materiały opatrunkowe. Z tej racji rozporządzał często dużymi ilościami spirytusu czystego oraz siedemdziesięcioprocentowego skażonego formaliną. Było jej tylko 0,5 procent. Szybko odkryliśmy, że taki spirytus z sokiem nadaje się do picia. Zaczęliśmy z kolegami bywać u niego częściej. Wypijaliśmy teraz dużo większe ilości. Żaden z nas nie miał prawie nigdy pieniędzy, a tego spirytusu było dużo. Gdy przyjeżdżałem z K., gdzie studiowałem farmację (nie dostałem się na medycynę), najpierw przychodziłem do niego, on przygotowywał coś do picia, czasem ja przywoziłem ze sobą wódkę, potem szedłem do domu przywitać się z rodziną, zjeść obiad, następnie wychodziłem i wracałem przeważnie późno w nocy. Uwielbialiśmy jazz i spędzaliśmy długie godziny słuchając płyt i pijąc wódkę.
Znów rzuciłem studia i zacząłem pracować jako inspektor w wydziale finansowym. Praca moja polegała na przeprowadzaniu kontroli u sołtysów i w gromadzkich radach narodowych. W teren jeździłem z kierownikiem mojego referatu. Szef był zabawną postacią. Nie lubił wydawać swoich pieniędzy, więc wymyślał różne sposoby, aby naciągnąć ludzi na wódkę.
Co poniedziałek w biurze odbywało się rozliczenie sekwestratorów kończące się piciem, co poniedziałek szef wymykał się z naszego pokoju, wpadał nagle do poborców i jeśli nie łapał ich na gorącym uczynku, to sterczał tam tak długo, gadając o tym i owym, aż został poczęstowany. Na terenie biura działał „Klub Przeciwantyalkoholowy”. Każdy z członków był zobowiązany do postawienia co miesiąc, zdaje się, litra wódki. Klub przestał istnieć z chwilą tragicznej śmierci prezesa, który jadąc motocyklem nadział się na dyszel furmanki. Nie wiem, czy był wtedy pijany, ale raczej tak, ponieważ wypadek był niecodzienny, a prezes trzeźwy bywał rzadko.
Jeździliśmy więc z szefem w teren.
Ponieważ mój ojciec znał osobiście wszystkich gospodarzy w powiecie i był przez nich bardzo łubiany i szanowany, po pewnym czasie szef wpadł na pomysł, aby informować ludzi, u których byliśmy, kim ja jestem. (Ja zresztą nie miałem nic przeciwko temu). Na dźwięk nazwiska wszyscy się rozpromieniali, każdy uważał za stosowne poinformować mnie, że doskonale zna ojca, i oczywiście zaraz na stole zjawiała się wódka.
Pędziliśmy urocze, beztroskie życie, co drugi dzień pijąc za darmo. Poznawałem ludzi, słyszałem dorosłe, męskie rozmowy, o wielu rzeczach do tej pory nie miałem pojęcia. Grono mężczyzn, z którymi, piłem, rosło w szybkim tempie. Doszło do tego, że coraz częściej spotykałem na ulicy znajomych i bywałem przez nich zapraszany do knajpy. Byłem ogólnie lubiany, umiałem słuchać uważnie, nie przerywając rozmówcy, a wszyscy po paru kieliszkach mieli bardzo dużo do opowiadania. Z uwagi na moją dyskrecję oraz życzliwe zainteresowanie stawałem się powiernikiem bardzo wielu mężczyzn, zwierzano mi się z najróżniejszych kłopotów. Poznawałem także ludzi, których do tej pory w życiu nie spotykałem: hulaków, utracjuszy, typki spod ciemnej gwiazdy, byłych kryminalistów, ludzi naprawdę nieszczęśliwych i pokrzywdzonych przez życie, panienki podejrzanej konduity i wielu, wielu innych. Chłonąłem chciwie wszystkie ich opowieści, sposób wyrażania się, podpatrywałem ciekawie ich życie; był to dla mnie nie znany ląd, ale wkrótce zacząłem poruszać się po nim swobodnie. Na ogół wszystko to działo się w knajpach, w których bywałem coraz częstszym gościem. Znałem ludzi z różnych sfer i środowisk. Imponowało mi to, że mogę teraz zbliżyć się do wszystkich, na których dawniej patrzyłem z daleka, postawić im wódkę, wypić bruderszaft i wymieniać ukłony na ulicy.
Niedługo doszło do tego, że znałem prawie całe miasto. W tym okresie zdarzało mi się słyszeć o sobie, że jestem pijakiem, nicponiem, przestaję z osobami, od których niczego dobrego nie mogę się nauczyć itp. Oczywiście nie zwracałem na te głosy najmniejszej uwagi. Mniej więcej w tym samym czasie po raz pierwszy upiłem się tak, że „film mi się urwał”, poza tym zauważyłem, że po pijanemu przestałem się zataczać, z daleka nie było po mnie widać, że jestem pijany, natomiast coraz częściej zjawiały się krótkie, kilkunastominutowe „przerwy w życiorysie”. Na drugi dzień często nie mogłem już dokładnie odtworzyć przebiegu poprzedniego wieczoru.
W przeciwieństwie do innych rano po przepitej nocy bywałem bardzo głodny i sądzę, że dzięki dobremu odżywianiu przez parę lat jeszcze utrzymywałem się w dobrej formie, nie odczuwając prawie żadnych dolegliwości fizycznych. Szczególnie dużo obcowałem z kolegą z pracy, starszym ode mnie o dwa lata. Upijaliśmy się często do nieprzytomności, piliśmy także w dzień, podczas pracy. Stale miał ochotę, rzadziej pieniądze, ale zawszę jakoś tam było. Piłem co kilka dni, po każdym większym piciu przez następne dni odczuwałem potworny wstręt do alkoholu, zapach wódki lub tylko widok etykietki przyprawiał mnie o mdłości. Często namawiano mnie na „klina”, ale nie mogłem się do tego zmusić.
Zaczęły mi się przytrafiać drobne przygody, których do tej pory nie było: wracałem do domu podrapany, z siniakami lub w podartych spodniach. Zawsze miałem bardzo brudne ręce. Po pijanemu mówiłem różne rzeczy, których potem żałowałem, przeważnie były to jakieś zwierzenia. Zauważyłem także poważne zmiany w psychice. Zawsze byłem poważnym nad wiek ponurakiem, pesymistą i odludkiem, teraz zrobiłem się towarzyskim wesołkiem i lekkomyślnym optymistą, bardzo niewiele spraw traktującym serio. Beztrosko wydawałem zarobione pieniądze, stawiając wódkę znajomym i tym, których pragnąłem poznać. Żyłem coraz szybciej, mój głód wrażeń był ciągle nienasycony. Po jakimś czasie zauważyłem zmianę w stosunku dziewcząt do mnie. Przedtem raczej miałem powodzenie u kobiet, teraz coś się zmieniło. Dość niechętnie przestawały ze mną, a nowe znajomości szybko się kończyły. Długo nie wiedziałem, czemu to przypisać. Nie przejmowałem się zbytnio, dużo bardziej pociągało mnie o ileż ciekawsze towarzystwo męskie.
Bywając coraz częściej w towarzystwie dostrzegłem, że mogę wypić więcej niż inni. Gdy wszyscy byli pod dobrą datą, mnie na ogół jeszcze dużo brakowało do tego stadium. Po jakimś czasie wpadłem na pomysł, aby wypijać coś przedtem, w ten sposób nie wyróżniałem się trzeźwością, a przeważnie bywałem bardziej pijany. Idąc na takie towarzyskie pijaństwa, zacząłem przedtem dowiadywać się, czy alkoholu będzie dostatecznie dużo, bym mógł osiągnąć ten sam stan upojenia co wszyscy. Gdy alkoholu było dla mnie za mało, tak manewrowałem, aby wypić coś poza kolejką.
Smaku alkoholu nie znosiłem dalej, ale picie sprawiało mi coraz mniejszą trudność. Dobrą zaprawę miałem w pracy, gdzie często piłem szklanką obrzydliwą, ciepłą wódkę, nie mając żadnej zakąski ani nic do popicia, w pośpiechu, ponieważ ktoś może wejść. Natychmiast usta wypełniają się śliną, żołądek tańczy jak odpustowa piłeczka na gumce i trzeba dość dużego wysiłku woli, aby nie dać nic po sobie poznać, ponieważ stan ten trwa kilka minut, a tu czeka już następna kolejka. Wódkę starałem się pić z kamienną twarzą, dopiero później zorientowałem się, że komiczne krzywienie się i otrząsanie należy do dobrego tonu. Zakąskami gardziłem konsekwentnie, gdyż zauważyłem, że szanujący się pijacy ich nie uznają. Poza tym dostrzegłem, że jedzenie opóźnia i osłabia działanie alkoholu.
Teraz już coraz częściej ja rzucałem hasło do picia, wynajdywałem i stwarzałem okazje, zacząłem pożyczać pieniądze (długi skrzętnie regulowałem), przychodziłem do znajomych z wódką, gdy już się kończyła, proponowałem, aby wypić coś jeszcze, i byłem zły, gdy wyczerpywały się już wszystkie możliwości, a ja czułem się „niedopity”. Piłem o najróżniejszych porach dnia i w różnych miejscach: w ogrodzie, na workach w magazynie, w zbożu, na cmentarzu, nad jeziorem, w przydrożnym rowie itd. Dopóki nic nie wypiłem, nie odczuwałem najlżejszego głodu alkoholu. Gdy przygotowywałem się do egzaminów wstępnych, nie piłem parę tygodni i ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby coś wypić.
Zdałem, zostałem studentem medycyny. Pomyślałem, że do października mogę pić bez przeszkód, należy mi się za to, że nareszcie dostałem się na upragnione studia. Poza tym, gdy zacznę studiować, nie będę przecież pił z braku czasu oraz odpowiedniego towarzystwa. Picie stało się moją ulubioną rozrywką, najprzyjemniejszym sposobem spędzania wolnego czasu, męczyły mnie wprawdzie okropne „spiralne” kace, ale przecież za wszystko trzeba płacić.
Parę razy zdarzyło się, że po pijanemu zachowałem się nietaktownie, niegrzecznie lub wręcz po chamsku. Od tego czasu budząc się rano miałem niejasne poczucie winy i starałem się oględnie dowiedzieć, jak zachowywałem się poprzedniego dnia. Z natury byłem raczej tchórzliwy, teraz zrobiłem się agresywny i gotów byłem skakać do oczu znajomym i nieznajomym z powodu jakichś nieistotnych drobiazgów. Kilka razy obudziłem się z bolącą szczęką lub podbitym okiem i na ogół nie mogłem się od nikogo dowiedzieć, co się wydarzyło.
Zbliżał się październik. Powoli zacząłem odczuwać przesyt, znajomi denerwowali mnie samą swoją obecnością. Doskonale mogłem przewidzieć ich najróżniejsze reakcje, nie znosiłem już ich ograniczoności, czasem wręcz głupoty, naiwnych i głupich sądów o wielu sprawach. Nie miałem przyjaciół, kolegów, tylko mnóstwo kumpli. Interesowali mnie tylko ludzie nieznajomi, po których spodziewałem się, że będą ciekawi, rozczarowywałem się na ogół bardzo prędko. Narastały konflikty. Ludzie, z którymi do tej pory byłem w dobrych stosunkach, zaczęli mnie unikać, innych z kolei ja miałem dosyć, gdy kilkakrotnie zorientowałem się, że jestem właściwie obcy ludziom, których uważałem za przyjaciół, gdy parę razy moje poważne zmartwienie skwitowano machnięciem ręki, gdy wreszcie zorientowałem się, że jedyną więzią łączącą mnie z nimi jest i zawsze była wódka, poczułem gorycz i zapragnąłem wyjechać gdzieś daleko.
Wyjechałem więc do K. Zamieszkałem w akademiku. Na kolegów z roku patrzyłem z wyższością, ponieważ byłem od nich starszy (miałem dwadzieścia lat). No i przecież ja już przeżyłem rzeczy, o których oni według mnie nie mieli pojęcia. Miałem szczerą chęć nie pić i uczyć się. Nie piłem wprawdzie przez dwa czy trzy miesiące, ale nie mogłem się zmusić do nauki. Byłem zepsuty przez swoją do tej pory doskonałą pamięć, tutaj jednak ona nie wystarczała. Podczas zajęć rozglądałem się po twarzach kolegów, nikt mnie nie zaintrygował, sądziłem, że nie znajdę tutaj z nikim wspólnego języka. Na lektoracie z łaciny po wyczytaniu nazwiska „Jesionowski” podniósł się dobrze zbudowany, sympatyczny blondyn, wyglądający na dwadzieścia trzy, cztery lata, i wspaniałym sznapsbarytonem powiedział: „Jestem”. Coś mnie tknęło. „Ten — pomyślałem. — Ten na pewno z niejednego pieca chleb jadł”. Okazało się, że mieszka obok mnie. Zaczęliśmy rozmawiać. Pewnego dnia powiedział, że przydałoby się coś wypić, ja na to, że nie piję, mam naprawdę zamiar uczyć się. Powiedział, że zwrócił na mnie uwagę, gdy kiedyś wróciłem do akademika „zupełnie sztywny” (spotkałem przypadkowo kolegów z mojego miasta), ale pewnym krokiem skierowałem się natychmiast do swojego pokoju nie zaczepiając nikogo ani nie wywrzaskując głupich piosenek, jak te wszystkie szczeniaki obok, którzy wypijają śladową ilość alkoholu raz na parę miesięcy, a zachowują się tak, żeby wszyscy wiedzieli, jakie to z nich równe chłopy z kawalerską fantazją. Moje zachowanie natomiast znamionuje pijaka dojrzałego i wytrawnego.
Pierwszy raz piliśmy razem dopiero w styczniu, ponieważ Roman był pilny i uczył się dużo. Poszliśmy we trzech (z jego kolegą, również starszym wiekiem) do nocnego lokalu, wypiliśmy półtora litra wódki. Były tam ładne młode prostytutki, które uważały mnie za obcokrajowca, ponieważ uparłem się i mówiłem cały wieczór wyłącznie po angielsku. Pierwszy raz byłem w takiej knajpie. Podobało mi się tam do tego stopnia, że gdy moi towarzysze około trzeciej nad ranem poszli do domu, ja zostałem sam i bawiłem się wspaniale, rozmawiając z różnymi, przeważnie skandynawskimi marynarzami i nocnymi pięknościami. Nie mam pojęcia, jak się dostałem do akademika. Na drugi dzień byłem bardzo chory i Roman widząc moją zbolałą twarz zaprowadził mnie do baru „na klina”. Czułem okropny wstręt do alkoholu. Chyba przez pół godziny gapiłem się na swoją setkę starając się utrzymać żołądek na wyznaczonym mu przez naturę miejscu. W końcu wypiłem zawartość szklaneczki łykając ją jak wodę, natychmiast popędziłem do toalety i tam dzielnie walczyłem z mdłościami. Za to potem, cóż za błogostan! Umysł jasny, pracujący z niebywałą precyzją, wartkość myśli, wszystko jest o krok, wystarczy sięgnąć ręką — coś wspaniałego!
Od tego czasu pijaństwa zaczęły się przedłużać, jeśli tylko nie mieliśmy żadnych ćwiczeń (na wykłady oczywiście nie chodziliśmy), trwały najmniej dwa dni. Wkrótce staliśmy się popularni na naszym i nie tylko na naszym roku. Miewaliśmy po pijanemu niesamowite pomysły, które dostarczały zabawy wszystkim naszym kolegom i nam samym, zaczęliśmy nawet się licytować w różnych wygłupach. Przeważnie ja byłem górą w tej emulacji, ponieważ fantazję w tym okresie miałem iście kmicicową. Okazało się, że takich jak my jest jeszcze kilku. Stworzyliśmy wspaniale dobraną paczkę, hucznie świętującą każdy koniec (a często i środek) tygodnia. Kiedyś przed pierwszym obeszliśmy cały akademik, pożyczając, od kogo się dało, po dwadzieścia złotych. Za wszystko kupiliśmy „patyków”, potem zamknęliśmy się we czterech w moim pokoju i piliśmy, pili, pili.
Na drugi dzień wynosiłem butelki. Było ich siedemnaście. Do dzisiaj sam w to nie wierzę.
Życie było piękne. Z zajęciami na uczelni radziliśmy sobie całkiem dobrze. Karty żywnościowe wykupywaliśmy na początku miesiąca, a reszta pieniędzy ulegała starannemu przepijaniu. A imieniny! Na Andrzeja, Jerzego, Marka, Stanisława, Józefa, Jana cały budynek się zataczał. Byli oczywiście tacy studenci — znakomita większość — którzy się tylko uczyli, ale tych uważaliśmy za szczeniaków bez cienia fantazji i oczywiście nie warto było zaprzątać sobie nimi głowy.
Na wiosnę poznałem oficera marynarki. Był to brat koleżanki mojej sympatii. Przypadłem mu do gustu i wiele nocy spędziliśmy na wspaniałych pijaństwach w nocnych lokalach. Pieniędzy miał bardzo dużo i starał się ich szybko pozbywać. Oburzało mnie trochę jego marnotrawstwo, np. po wyproszeniu wszystkich gości i zamknięciu drzwi do białego rana stawiał szampana całemu personelowi knajpy. Ileż za to można by kupić wódki! Ale ostatecznie to były jego pieniądze, a on nie umiał żyć inaczej. Był zupełnie samotny i prawie cały wolny czas spędzał pijąc w domu lub w lokalach.
Niepostrzeżenie nadeszła sesja. Zdałem tylko jeden egzamin, na który przyjechałem prosto z knajpy, w wymiętym garniturze, na twarzy miałem wypisane dwie noce huraganowego picia. Zdałem całkiem nieźle. Znów błysnęła moja gwiazda. Podejrzewano, że uczę się gdzieś po kryjomu, nie uczyłem się wcale, nie miałem na to czasu, a zdałem przypadkiem. Podczas wakacji spędziłem dwa tygodnie u Romana w jego rodzinnym mieście. Byliśmy trzeźwi tylko dwa dni, gdy on się przeziębił i nie wychodziliśmy z domu. Wtedy odkryłem, jaką rozkoszą jest kładzenie się do łóżka po trzeźwemu, gdy człowiek czuje naturalną, fizjologiczną senność, błogie zmęczenie w każdej kosteczce. Rano budzi się rześki, wyspany, z lekką głową, bez uczucia winy i niejasnego wstrętu do samego siebie. Po powrocie do domu byłem tak wyczerpany, że nie piłem chyba przez trzy tygodnie. Potem jednak, gdy zacząłem wychodzić do miasta i spotykać znajomych pijaków, wszystko potoczyło się zwykłym trybem.
W tym czasie pierwszy raz przemknęło mi przez głowę, że coś ze mną niedobrze, że chyba jestem pijakiem. Wiedziałem przecież dobrze, jakie są następstwa nadużywania alkoholu. Przez moje życie przewinęło się już kilka wraków, które kiedyś były normalnymi ludźmi. Przestraszyłem się tak okropnie, że przez chwilę nie mogłem oddychać, czułem ogień w żołądku, pierwszy raz zobaczyłem drżenie własnych rąk. Uspokoiłem się jednak szybko, tłumacząc sobie, że mój organizm nie potrzebuje alkoholu, że ją przecież piję tylko wtedy, kiedy chcę, i kiedy chcę, mogę przestać. Przez chwilę jeszcze błądziła mi po mózgu myśl, że nie jest to zupełnie takie jasne, ale starannie ją od siebie odsunąłem.
Była piękna jesień. Pojechałem do K. Zdawałem pozostałe egzaminy, oblewając obficie każdy z nich. Nie przyznano mi miejsca w domu studenta, zamieszkałem więc w wynajętym pokoiku, ciesząc się jeszcze większą swobodą niż do tej pory. Zajęć miałem nieco więcej niż na pierwszym roku. Poza tym były trudniejsze, miałem więc mniej czasu. Na początku uczyłem się nawet dosyć dużo, ale wkrótce koledzy dowiedzieli się, gdzie mieszkam, i zaczęli mnie tłumnie odwiedzać. Oczywiście rzadko przychodzili z pustymi rękami.
Pieniędzy teraz miałem bardzo mało i wkrótce zdarzyło się to, co uważam za drugi kamień milowy na mojej drodze. Pierwszy to „klin”. Jeden z kolegów ukazał mi w całej okazałości uroki i zalety picia piwa. Do tego momentu piłem mało piwa, nie lubiłem go, nie rozumiałem, jak można wlać w siebie więcej niż dwa kufle tego gorzkiego płynu. Uważałem je tylko za zakąskę do wódki. Koledzy moi potrafili upić się piwem, ja nigdy. Parę razy udało mi się wypić taką samą ilość jak oni, czułem się jednak zupełnie trzeźwy. Nie wiedziałem, że istnieją lokale zwane „pijalniami piwa”. Były to brudne i śmierdzące nory, gdzie schodzili się prawie wyłącznie ludzie z marginesu, gdzie serwowano tylko piwo, ale za to w kilku gatunkach. Najpierw pijaliśmy tylko pełne, po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że dużo lepsze efekty dają tak zwane „mieszanki”, „błyskawice” lub „złamane strzały”, to znaczy pełne pół na pół z porterem lub krzepkim. Kufel „złamanej strzały” kosztował pięć złotych. Za równowartość ćwiartki można było nieźle się zaprawić, spędzając nad piwem znacznie więcej czasu niż przy wódce. Poza tym w knajpach rzadko spotykało się tak ciekawe postacie. Kobiety tu nie przychodziły, towarzystwo wyłącznie męskie, wesołe zabawy w „salonowca”, często bójki, awantury, milicja, bez przerwy coś się działo. Na piwo zawsze te parę złotych można wykombinować, także częściej zdarza się, że bywalcy postawią piwo, ponieważ jest tanie. Jedną z najczęstszych zabaw była „walka na rękę”. Stawką było oczywiście piwo. Ponieważ obydwaj z kolegą bardzo rzadko przegrywaliśmy na rękę, wkrótce zaczęliśmy sami odwiedzać wszystkie okoliczne pijalnie i proponować pojedynki. Upijaliśmy się teraz nie wydając pieniędzy. Miasto było duże, nieczęsto więc spotykaliśmy poprzednich przeciwników, zresztą zwykle pałali oni chęcią rewanżu. Kolega mój pił dopiero dwa lata, a zaszedł już dalej niż ja. Był nauczycielem wychowania fizycznego i bardzo często pożyczał od swoich uczniów starszych klas pieniądze albo naciągał ich na piwo. Mieszkał sam, odżywiał się fatalnie, chodził stale w jednym garniturze, brudny i nie ogolony. Wkrótce też stracił pracę, i wyjechał gdzieś do rodziny. Teraz ja oprowadzałem innych kolegów po pijalniach piwa i odkrywałem przed nimi ten egzotyczny świat. Spotykaliśmy tam naprawdę kapitalne typy. Prawie wszyscy nasi przygodni znajomi, gdy dowiadywali się, że jesteśmy studentami medycyny, zaczynali traktować nas z szacunkiem, my tłumaczyliśmy im różne skomplikowane rzeczy i wszyscy byliśmy bardzo z siebie zadowoleni.
Kace bywały coraz dokuczliwsze, parę razy bolały mnie nerki, uczucie ogólnego rozbicia powodowało, że coraz częściej czułem się źle psychicznie. Zdawałem sobie sprawę, że postępuję niewłaściwie, że towarzystwo, w którym się obracam, to naprawdę jest dno, ale gdy bywałem w lepszym humorze, bawiła mnie myśl, że właśnie mnie stać na to, że są to moje „pańskie fanaberie”.
Na uczelni miałem także trzech innych kolegów. Byli to chłopcy inteligentni, bardzo sympatyczni, życzliwi, uczynni. Nie pijący. Nigdy przedtem nie spotkałem takich ludzi. Z początku bardzo wiele czasu spędzaliśmy razem, teraz jednak zaczęło się coś psuć. Wiedziałem oczywiście, że mają mi za złe moje picie, ale uważałem, iż pod tym względem są niedojrzali i nie mogą wiedzieć, iż tamten świat jest mi również potrzebny, ponieważ interesuje mnie bardzo przez swoją inność. Poza tym nie znosiłem wtrącania się do moich spraw. Powoli zaczęliśmy się odsuwać od siebie, coraz częściej i dłużej przebywałem w tym otoczeniu, gdzie byłem szanowany, lubiany i gdzie nikt nie miał do mnie pretensji o to, że żyję tak, a nie inaczej.
Koledzy nadal często do mnie przychodzili. Gdy wyprowadzałem się ze swojego dotychczasowego mieszkania, byłem zaskoczony olbrzymią ilością butelek, które zostały opróżnione w krótkim czasie.
Pewnego dnia stało się coś dla mnie niezrozumiałego. Poszliśmy z kolegą do knajpy, uprzednio wypiwszy dwie butelki wina, tam wypiliśmy tylko pół litra wódki. Obudziłem się w domu i nie pamiętałem absolutnie nic. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że ostatnie, co pamiętałem, to to, że byłem prawie zupełnie trzeźwy i martwiłem się, że nie mamy więcej pieniędzy, a w butelce zostało chyba tylko ze 100 gramów wódki. Kolega spał obok mnie. Natychmiast go obudziłem. Okazało się, że w pewnej chwili po prostu straciłem przytomność. Przyniósł mnie na plecach do domu. Byłem zupełnie bezwładny. Milicjanci, którzy spotkali nas po drodze, żartowali sobie z mojego przyjaciela. Całe szczęście, że znał ich, skończyłoby się zapewne pobytem w izbie wytrzeźwień. Przejąłem się trochę tą całą historią, ale oczywiście nie na długo i nie na tyle, aby przestać pić.
Po pewnym czasie rano pojawiały się mdłości, występowały teraz po każdym piciu. Zajrzawszy do literatury dowiedziałem się, że jest to normalna reakcja żołądka długo faszerowanego alkoholem. Nie bardzo w to wierzyłem — to nie może dotyczyć mnie.
Taka utrata przytomności zdarzyła mi się jeszcze parę razy. Najgorsze było to, że nigdy nie mogłem jej przewidzieć. W tym okresie coraz bardziej zaczynało dręczyć mnie poczucie winy. Coraz częściej zadawałem sobie pytanie: czy jestem alkoholikiem? Za każdym razem nieodmiennie dochodziłem do wniosku, że nie. Przecież mój organizm nie potrzebuje alkoholu, nie jestem od niego zależny fizycznie. Mogę pić, mogę też nie pić i nie będę z tego powodu cierpiał. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że coraz bardziej wzrasta moja zależność od alkoholu. Na trzeźwo nie potrafiłem już znosić życia. Denerwowało mnie prawie wszystko, a o pociechę było tak łatwo. Piłem coraz częściej i dłużej. Rano po przepiciu moje pierwsze myśli dotyczyły klina. Szedłem więc na piwo, teraz już sam. Wypijałem jeden, dwa kufle, wdawałem się w rozmowy z różnymi typami, przeważnie wybierałem sobie najbardziej zakazaną gębę. Mogłem długo i szeroko rozprawiać na absolutnie wszystkie tematy, nawet najbardziej błahe. Nigdy nie piłem sam. Zastanawiam się dzisiaj, co mnie ciągnęło do tych ludzi. Zdawałem sobie cały czas sprawę z tego, że nie są dla mnie odpowiednim towarzystwem, że przecież mogę ich do końca życia nie oglądać. Nie potrafiłem jednak pić sam. Wydaje mi się, że była to po prostu podświadoma obawa przed samotnością, niejasno zdawałem sobie sprawę z tego, że gdy będę sam, zaczną mi przychodzić do głowy różne ponure myśli, ale jakoś nie mogłem sobie tego otwarcie powiedzieć. Właśnie — ponure myśli. Zdarzało się, że alkohol nie działał na mnie rozweselająco, że nie sprowadzał tego rozkosznego podniecenia, nie czułem ożywczego dreszczu w przedramionach. Gdy pewnego dnia nawiedziła mnie pewność, że jestem pijakiem, postanowiłem udowodnić sobie, że tak nie jest. Abstynencja trwała aż trzy tygodnie, potem przyszły chyba jakieś imieniny. Skwapliwie zwolniłem siebie z tej próby i upiłem się za cały ten czas, zadowolony, że wszystko jest w porządku. Po pewnym czasie ponowiłem próbę i nie piłem tym razem tylko tydzień. Czułem się doskonale. W moim życiu jednak niepostrzeżenie powstawała pustka. Uświadomiłem sobie, że właściwie nic mnie nie interesuje. Kino, telewizja, teatr, koledzy, przyjaciele czy kobiety wcale mnie nie pociągały. Nie miałem żadnego hobby, nawet ulubione książki, które kiedyś mogłem czytać, bez przerwy miesiącami, teraz mnie nudziły. Cóż właściwie warte jest całe to życie? Przede mną żyły na święcie miliony istot takich samych jak ja, każda wydawała się sobie pępkiem świata, a dziś nie ma po nich ani śladu! Nie zostali nawet w niczyjej pamięci. Czeka mnie ten sam los. Wobec tego czy warto traktować cokolwiek poważnie? Jedyny właściwy stosunek do życia to — konsumpcyjny.
Uświadomiłem sobie, że niczego nie osiągnąłem, że życie do tej pory przeciekało mi przez palce. Należy zatem zacisnąć pięść i chwytać, chwytać, co się da i póki się da, ponieważ ja też kiedyś umrę. To było straszne odkrycie. Do tej pory na ogół bardzo rzadko myślałem o śmierci i raczej przelotnie, tak jak człowiek, którego przez chwilę leciutko zabolał zdrowo wyglądający ząb, myśli o tym, że kiedyś będzie musiał pójść do dentysty. Od dnia, w którym z olśniewającą pewnością zdałem sobie sprawę z tego, że umrę — zacząłem się bać. Świadomość, że umrę, ponieważ się urodziłem, że każdy mój krok i każdy oddech nieuchronnie zbliża mnie do śmierci, stawała się powoli koszmarem, który potrafił mi zepsuć każdą chwilę zadowolenia z życia. Te ponure myśli po prostu przyczepiły się do mnie i nie było dnia, w którym nie myślałbym o śmierci. Doszedłem do wniosku, że nie chcę być niewolnikiem, dręczonym przez upływający czas, muszę popełnić samobójstwo, że jest to czyn, którym pokażę, że dokonałem wyboru, że zdecydowałem sam. Możliwości wyboru są w tym wypadku mocno ograniczone, nie mogę być jednak baranem wleczonym na rzeź. Pewnego dnia, będąc z lekka pod gazem, uświadomiłem sobie, że zadawać sobie śmierć ze strachu przed śmiercią to rzecz idiotyczna. Ubawiłem się tym odkryciem. Bywalcy piwiarni też pewnie mieli dużo zabawy, gdy patrzyli na faceta śmiejącego się bez żadnego wyraźnego powodu. Od tej pory przestałem się zajmować eschatologią.
To dziwne uspokojenie nie trwało jednak długo. Po pewnym czasie zacząłem budzić się zupełnie roztrzęsiony. Pojawiły się lęki. Jest to rzecz dziwna i okropnie niepokojąca. Wyobraźcie sobie młodego, zdrowego człowieka leżącego na łóżku i czekającego z biciem serca na dzwonek, pukanie do drzwi czy kroki po schodach. Wie, że ktoś po niego przyjdzie. Tak to właśnie jest: „Zaraz po mnie przyjdą”. Drobiazgowy rachunek sumienia — wszystko jest w porządku. Zaraz przyjdą. Kto u diabła??? Wszystko jest w najzupełniejszym porządku, przecież wiem, że nikt nie przyjdzie. Jedyny ratunek to natychmiast wstać i pójść na piwo, gdzie wśród życzliwie uśmiechniętych gąb ten idiotyczny lęk rozwieje się bez śladu.
Poza tym często wydawało mi się, że ktoś mnie woła. Takie rzeczy zdarzają się od czasu do czasu wszystkim ludziom, ale teraz cała moja uwaga była napięta i skierowana na moje wnętrze. Byłem cały czas wsłuchany w siebie i z każdym dniem czułem się gorzej. Do tego wszystkiego dołączyło się drżenie rąk. Tłumaczyłem sobie, że po prostu jestem wyczerpany nerwowo, cały czas nie chciałem sobie powiedzieć, że to wszystko, te wszystkie objawy — to objawy alkoholizmu. Nie wiem, kiedy zdecydowałbym się na szukanie pomocy lekarskiej, gdyby nie fakt, że pojechałem na imieniny do znajomego, potem spotkałem szkolnego kolegę, u niego spędziłem parę dni, oczywiście cały czas pijąc, a tymczasem skończyła się letnia sesja egzaminacyjna. Wprawdzie i tak nie mógłbym zdawać egzaminów, ponieważ miałem zawalone ćwiczenia. Stale mówiłem sobie, że mogę to jeszcze pouzupełniać, ale odkładałem na potem. Teraz jednak było stanowczo za późno na jakiekolwiek kroki. Nie mogłem tego powiedzieć w domu, zdecydowałem się więc pójść do psychiatry i symulować rozstrój czy depresję nerwową. Właściwie nie potrzebowałem aż tak bardzo symulować, niewiele brakowało mi do załamania.
Po długim wahaniu, chodzeniu w kółko przed drzwiami wszedłem w końcu do gabinetu znanego profesora K. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć, gdy jednak wydusiłem z siebie pierwsze zdanie, dalej poszło gładko. Dostatecznie orientowałem się w psychiatrii, aby moje skargi zabarwić i utwierdzić profesora w przekonaniu, że coś ze mną nie tak. Nie wspomniałem ani słowem o alkoholu, po prostu nie przyszło mi to do głowy, profesor nie pytał. Jeszcze tego samego dnia znalazłem się w klinice chorób psychicznych na oddziale nerwic. Z radości, że mi się powiodło, wypiłem parę butelek porteru. Bardzo byłem zadowolony. Wspaniałe usprawiedliwienie mojego nieróbstwa, poza tym do mojej kolekcji wrażeń będę mógł włączyć sporą ilość nowych i niecodziennych. Jak to właściwie jest w takim szpitalu? Słyszało się różne rzeczy, teraz będę mógł zobaczyć sam.
Pierwsze wrażenie — cisza, atmosfera kojącego spokoju, rzeczywiście nie ma klamek, różni faceci w piżamach wyglądający całkiem normalnie.
Rozmowa z lekarzem, między innymi pytanie:
— Pije pan alkohol?
— Piję.
— Często?
— Często.
— Dużo?
— Dużo.
I koniec. Nic więcej. Tak dalece nie wyglądałem na alkoholika. Obserwuję chorych. Co może dolegać temu sympatycznemu mężczyźnie czytającemu „Forum”? A ten chłopiec o twarzy poety, ten wyglądający na profesora matematyki wysoki pan w rogowych okularach? Zauważam, że oni też przypatrują mi się ukradkiem. Udało mi się przeczytać w dyżurce kawałek historii choroby: „Wtedy wyszedł ze mnie diabeł i cały dzień chodził za mną po korytarzu, przedwczoraj go nie widziałem, ale wczoraj znów był”. Mój Boże, ten człowiek, który to mówił, jest gdzieś tutaj. Może śpi obok mnie? Uświadamiam sobie, że tu są ludzie chorzy, i zaczynam czuć się nieswojo. Przecież profesor jest fachowcem, ja powiedziałem mu niewiele rzeczy zmyślonych, może troszeczkę przesadziłem, ale przecież na ogół mówiłem, prawdę; może jestem chory? Chory psychicznie? Niemożliwe.
Minął tydzień. Rozpoznanie nie jest ostatecznie ustalone. Obserwacja nie wykazuje nic szczególnego, zachowuję się normalnie. Pani doktor życzy sobie porozmawiać z moją narzeczoną. Po tej rozmowie przychodzi i mówi:
— Dlaczego pan nam nie powiedział, że pan od paru lat nadużywa alkoholu? Wszystkie te objawy, o których pan nam opowiadał, są spowodowane przez alkohol. Pan musi się leczyć. Natychmiast trzeba skończyć z alkoholem. Pan jest alkoholikiem.
Nie chce mi się wierzyć. Ja — alkoholikiem? Przesadzają. Przecież mój organizm nie potrzebuje alkoholu. Alkoholik to taki osobnik, który musi pić, ja nie muszę. Ja piję, bo czasem mam ochotę, a czasem tak się po prostu układa.
Powoli jednak, oswajam się z tą myślą. Przypominają mi się moje próby niepicia i te różne niepokojące objawy, na które nie chciałem zwracać uwagi. Po jakimś czasie jestem zupełnie przekonany, że lekarka ma rację. To świetnie, że tu jestem, nareszcie się wyleczę, rzeczywiście tylko przez tę cholerną wódkę niektóre sprawy nie wyglądają tak, jak powinny wyglądać. Na razie dostaję tylko metrazol dożylnie.
Pewnego dnia „matematyk” nie wytrzymał i pyta:
— Ja pana bardzo przepraszam, czy pan mógłby mi powiedzieć, jakiego właściwie rodzaju jest pańska choroba. Obserwuję pana od początku i naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego pan tu jest.
— Jestem dobrym znajomym Johna Barleycorna — odpowiadam.
— Pan żartuje?
— Nie żartuję.
— To niemożliwe. Ile pan ma lat, chyba najwyżej dwadzieścia.
— Nie, skończyłem dwadzieścia cztery. Ale co wiek ma do rzeczy?
— Nie, no to jest ostatnia rzecz, o którą bym pana podejrzewał. Absolutnie nie wygląda pan na pijaka.
— A pan myśli, że pijak to musi jakoś wyglądać: czerwony nos i te inne historie?
— Niekoniecznie, no ale chyba musi być przede wszystkim starszy. O, widzi pan, ten pan w zielonej piżamie jest pijakiem.
Ten pan w zielonej piżamie — piekarz, dość prymitywny — podobno miał delirium. Muszę się od niego dowiedzieć, jak to jest z tym delirium. Dowiedziałem się, że od ośmiu lat wypijał po pół litra wódki regularnie trzy razy w tygodniu. Co zaś do samego delirium, nie bardzo potrafił mi powiedzieć, na czym to polega, dość mętnie opowiadał o piskach jakichś małych zwierzątek, usiłujących wydobyć się spód podłogi i rzucić na niego. Jakieś inne zwierzaki gryzły go po rękach, a potem stracił przytomność. Utrzymywał, że tak było naprawdę, nie wyglądał wcale na przekonanego, gdy tłumaczyłem mu, że to wszystko nie istniało przecież poza jego mózgiem.
Dowiaduję się o esperalu. Jest to lekarstwo, które wszczepia się domięśniowo, nie można potem pić przez rok. Działanie jego polega na tym, że przedłuża fazę, w której alkohol przechodzi w aldehyd octowy, objawy zatrucia aldehydem są podobno bardzo nieprzyjemne i niebezpieczne dla zdrowia, a nawet i życia. Trochę mi wstyd, ale uświadamiam sobie, że muszę mieć taki właśnie bat nad sobą.
— Był u nas pewien dziennikarz — mówi lekarz. — Po implantacji esperalu nie pił rok, potem pociąg do kieliszka okazał się silniejszy. Wrócił do nas, wszczepiliśmy mu esperal jeszcze raz. Już dwa lata nie pije, ożenił się i jest nam bardzo wdzięczny.
„Co za dureń! — myślę. — Nie pić przez rok i potem znów zaczynać. Gdybym ja potrafił nie pić choćby przez miesiąc, na pewno już nigdy nie piłbym więcej”. Muszę stwierdzić własnoręcznym podpisem, że proszę o wszczepienie esperalu i że o jego działaniu zostałem powiadomiony. Trochę jestem przejęty podpisując ten cyrograf. Są trudności, esperalu nie ma w aptekach, podobno mają go tylko w szpitalu w P. Moja pani doktor dzwoni tam, dyrektor powiadomiony o tym, żejestem studentem medycyny i mam dopiero dwadzieścia cztery lata, godzi się przeznaczyć dla mnie jedno opakowanie.
Konferencja u profesora. Troje lekarzy, psycholog, profesor, dwie studentki psychologii odbywające praktykę w klinice i ja. Profesor pyta szczegółowo, co robiłem do tej pory, jak żyłem, co piję, co najbardziej lubię pić, ile razy w tygodniu, jak dużo, czy wolę sam, czy w towarzystwie, mój stosunek do kobiet itd.
Odpowiadam, że piję dużo, trzeba mi sześćset do siedmiuset gramów wódki, żeby się upić, że wszystko mi jedno, co piję, ponieważ nie znoszę smaku alkoholu, że preferuję piwo ze względu na cenę, a wódkę ze względu na moc, że piję w towarzystwie, ale sam też, że piję tak często, jak często mam okazję, że kobiety mam raczej w pogardzie, że bardziej cenię przyjaźń mężczyzn niż miłość kobiet, że nie jestem impotentem (czerwienię się, czuję się wręcz fatalnie), że w ogóle to jestem nieśmiały, ale kontakty z ludźmi nawiązuję łatwo. Dalej pyta o moich kolegów, na pewno już skończyli studia. Czy mi nie wstyd, czy nie mam ambicji? Tak, uczę się łatwo; nie, niełatwo poddaję się wpływom zewnętrznym... Kiedy skończy się ten magiel? Tak, nie będę pił; oczywiście, myślę o rodzicach; tak, będę musiał zmienić otoczenie, znajdę sobie kolegów niepijących (ciekawe, gdzie ja ich znajdę?). Mam nadciśnienie, serce sfatygowane; tak, muszę uważać na siebie, tak, wiem, co się stanie, jeśli wypiję, oczywiście nie będę pił, dziękuję bardzo, bardzo jestem wdzięczny, do widzenia.
O rany! Mam zupełnie dosyć. Przecież wiem o tym wszystkim doskonale, mogliby sobie i mnie oszczędzić; a może to jest metoda?
Dwudziesty drugi lipca wypada w sobotę. Dostaję przepustkę do domu na trzy dni. Rodzina wyjechała na wczasy. Jest moja narzeczona i przyjaciel z żoną. Urżnę się po raz ostatni, a potem już koniec na całe życie. Opowiadam Kazikowi o wszystkim. Jest zdziwiony, że zdecydowałem się na taki krok. Uważa, że jest to pozbawienie się wolności. Jeśli nie chcę pić, to powinienem sobie powiedzieć, że nie piję, i koniec. Proste, prawda?
Kupujemy półtora litra wiśniówki i wypijamy we dwóch. Dla kobiet szkoda wódki, zwłaszcza że jutro jest niedziela i nie będzie można nic kupić. Niedzielę spędzamy na plaży. Po południu Kazik wychodzi gdzieś i przynosi dwie butelki wina. Trzeba poprawić samopoczucie. Wprawdzie źle się czuję, ale nie chcę pić. Wczoraj miał być ostatni raz, niech będzie naprawdę ostatni. Wypijają wszystko we troje. Ja triumfuję.
Wracam do kliniki bardzo z siebie zadowolony. W poniedziałek podczas obchodu ordynator pyta mnie, jak spędziłem urlop, czy przypadkiem nie pod znakiem Bachusa. — Oczywiście że nie — odpowiadam z miną urażonej niewinności. Wysyłają mnie do P. po esperal. Siostra oddziałowa, sympatyczna tleniona blondynka po czterdziestce, podaje mi podłużne pudełeczko i mówi: — To nic nie boli. Będzie pan tylko czuł, że coś się dzieje, ale bólu nie będzie pan czuł wcale. — Dwudziestego siódmego lipca idę na zabieg do kliniki, chirurgicznej, oczywiście w szlafroku, po drodze nadziewam się na kolegów z roku, opowiadam im coś o wrzodzie dwunastnicy, kiwają głowami ze zrozumieniem, mają właśnie praktykę na internie. Są trzy kliniki wewnętrzne, nic więc dziwnego, że mnie do tej pory nie widzieli. Mam pecha, w korytarzu przed salą operacyjną siedzi znajomy student, tego zbywam jakimś zupełnie niedorzecznym wyjaśnieniem.
Leżę na brzuchu nagusieńki, przykryty prześcieradłem, i czekam na chirurgów. Nie należę do bohaterów i nawet przed głupim zastrzykiem jestem dziwnie podniecony, do czego oczywiście nikomu bym się nie przyznał, ale teraz tak mnie pochłania wizja przyszłego życia w absolutnej trzeźwości, że nie boję się ani trochę. W końcu przychodzą. „Będzie pan miał znieczulenie miejscowe, czucie będzie zachowane przy zniesieniu bólu”. Drugi mówi: „Człowieku, przecież to student czwartego roku”. „No to co, może przecież nie wiedzieć”. „Nie kłóć się, musi wiedzieć”. Zaczynają coś majstrować, psiakrew, u nich to nigdy nic nie boli.
Pocieszam się, że taki zabieg nie może trwać długo. Przecięcie skóry, powięzi, mięśni, rozsunięcie mięśni, wsypanie dziesięciu malutkich tabletek esperalu, zeszycie mięśni, powięzi, skóry. Przy operacji asystuje student, jakiś Arab, którego znam z widzenia, śmiesznie zmiękczając słowa pyta: „A co pan doktor tu robi?” Jestem zły, zaraz dokładnie wyjaśnią przyszłemu koledze, o co chodzi. Ale oni stają na wysokości zadania i tłumaczą mu, że ja jestem bardzo mizerny, nic nie chcę jeść, moja mama prosiła, aby coś na to poradzić, i te tabletki, to właśnie na apetyt. Facet jednak nie daje za wygraną. „Pan doktor kłamie, ja wiem, on za dużo pił”. Jestem zaskoczony. Skąd ten Arab może o tym wiedzieć? Po boku spływa mi gorąca strużka, tępy, rozpierający ból. Kiedy to się skończy? Niezdarnie złażę ze stołu. Do kliniki wracam utykając, czuję bolesne pulsowanie w lewym pośladku.
Na drugi dzień dostaję anticol. Pani doktor mówi, że trzeba mi zrobić prowokację, to znaczy podać mi teraz alkohol, abym wiedział, co mnie czeka, jeśli spróbuję pić. Przekonuję lekarkę, że nie jest to konieczne, ponieważ ja naprawdę nie mam zamiaru pić. Nie nalega.
Żegnany najlepszymi życzeniami wychodzę z kliniki w dniu moich dwudziestych czwartych urodzin, dopatrując się w tym znaku losu. Zaczynam dwudziesty piąty rok życia, nigdy jeszcze nie było mi tak lekko na sercu jak dziś. Nie będę już więcej pił. Boże, jakie to piękne.
Zaczynam więc życie od nowa. Wiek już dość poważny, ale na nic jeszcze nie jest za późno. Powinienem zostać psychiatrą, to najciekawsza dziedzina, duże pole do popisu, mamy przecież erę nerwic — tempo, technika, decybele itd. Wiadomo, że muszę pracować głową, a nie rękami. Będę psychiatrą. W podskokach zbiegam ze schodów. Natychmiast ciekawie oglądam kartę informacyjną. Charakteropathia aethanolica. Ki diabeł? Więc jestem charakteropatą? Ja? Niemożliwe. Ale przecież profesor to sława. Będę musiał zastanowić się nad tym.
W alejce dogania mnie „matematyk”. Wiem, o co mu chodzi. Z leciuchną satysfakcją podsuwam mu pod nos rozpoznanie. Nie wie, co znaczy „aethanolica”, tłumaczę. Coś mi się zdaje, że dalej nie jest przekonany. Co on taki ciekawy? Ja go nie pytałem, dlaczego znalazł się w klinice.
W domu wszyscy rozpromienieni, uśmiechnięci, witają mnie jak zwycięzcę. Do diabła. Sam się czuję jak bohater. Po kilku dniach, gdy już opuściło mnie podniecenie, robi mi się trochę żal. Stanąć znów z kuflem złamanej strzały w otoczeniu gromadki wdzięcznych, acz przypadkowych słuchaczy i perorować o polityce zagranicznej Chin, o radzieckim programie podboju kosmosu, o życiu płciowym Melanezyjczyków lub o hipnozie, mediumizmie i telepatii z punktu widzenia współczesnej nauki... Albo usiąść w sobotni wieczór przy stole, zapalić lampkę nocną i układać nie kończące się pasjanse, popijając wiśniówkę, czując, jak z każdą chwilą narasta rozkoszne podniecenie i wszystko inne robi się nieważne i bardzo dalekie…
Łzy się kręcą.
Dość. Trzeba zacząć żyć jak normalni ludzie. Dowiedzieć się, jak załatwiać różne skomplikowane sprawy na poczcie, jak posługiwać się rozkładem jazdy i jak to jest z tą forsą, że na ogół nie starcza do pierwszego.
Rzeczywiście, wszyscy moi koledzy skończyli studia. Z mojego rodzinnego miasta dochodzą mnie słuchy, że jestem pijakiem, wykolejeńcem, chuliganem i nicponiem. Tak? Dobrze, jeszcze zobaczymy. To wszystko nic nie znaczy, wcale nie jest za późno. Studia skończę, i to na pewno z dobrymi wynikami, będę żył tak jak wszyscy, a na dodatek zostanie mi satysfakcja, mogę być dumny z siebie, bądź co bądź nie jest to taka prosta rzecz zerwać z nałogiem. Chociaż, czy ja byłem nałogowcem? Chyba nie, no ale w każdym razie byłem na najlepszej drodze. Życie jest piękne, zacznijmy więc szybko od nowa.
Nie piję, naprawdę nie piję. Na ulicy wykonuję skomplikowane manewry, aby uniknąć spotkania z tymi strasznymi typami. Ze wszystkimi jestem na ty, niejednokrotnie całowałem się z nimi i przysięgałem przyjaźń po grób. Jak mogłem się z nimi zadawać?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.