Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzyma w napięciu jak opowieści Szeherezady.
Uroczyste rauty u kandydata na prezydenta, zagadkowe zachowania gości, polityczne przepychanki i... trup. Śledczy w tej sprawie mają twardy orzech do zgryzienia. Zwłaszcza, że świadkowie chętni do współpracy wykazują jednocześnie skłonność do konfabulacji.
Powieść kryminalna była publikowana w odcinkach w polsko-polinijnej gazecie internetowej "Kworum".
Pozycja obowiązkowa dla fanów kobiecych kryminałów, jak książki Izabeli Janiszewskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Małgorzata Todd
Saga
Lekcja pokera
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2012, 2022 Małgorzata Todd i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728400531
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Ostrzeżenie:
Powieść niepoprawna politycznie!
Szpetota w sztuce przestała szokować, odkąd stała się normą.
Artysta czuł, że trzeźwieje i powinien natychmiast temu zaradzić, inaczej z każdą minutą będzie coraz gorzej. Nie chciał znowu znaleźć się na skraju przepaści. Lepszy byłby jakiś dopalacz, ale na to od dawna już go nie stać. Straszna prawda była taka, że nawet zwykły mamrot się skończył. Gdyby miał siłę chociaż wyjść, może ktoś by go poratował w potrzebie. A tak, perspektywa katastrofy nadciągała nieuchronnie. I komu się to przytrafia?!
Jemu, wielkiemu artyście, którego śmiałe pomysły robiły wrażenie nie tylko na gawiedzi, ale i na prawdziwych autorytetach! A teraz co? Wszyscy o wielkim artyście zapomnieli! Koniec.
Tak niestety bywa. Szpetota w sztuce przestała szokować, odkąd stała się normą. Nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą. On już wie, ale w niczym mu ta wiedza nie pomaga. Jedynie porządna szpryca postawiłaby go na nogi.
„Skonam tu, jeśli nie przyjdzie jakaś pomoc” – pomyślał. Leżał na starym, przesiąkniętym uryną materacu. W powietrzu zawisnąć by mogła przysłowiowa siekiera i wcale nie dlatego, żeby pomieszczenie nie było wietrzone. Niemiłosierne słońce zaglądało nawet tu, do sutereny, która przestała być schronieniem przed upałem, a to przecież dopiero początek lata.
„Chyba mam omamy” – pomyślał nagle. Postać człowieka w drzwiach przypominała ducha, otaczała ją aureola promieni. Co za kicz! Wzdrygnął się. Ale tak na wszelki wypadek wymamrotał:
– Niech mi ktoś pomoże...
Postać mężczyzny w drzwiach poruszyła się i znieruchomiała. W chwilę później okazało się, że jednak nie jest omamem.
– Przyszedłem zaproponować ci transakcję – powiedział człowiek w elegancko wyczyszczonych butach. Był to szczegół, który z pozycji, w jakiej znajdował się mieszkaniec sutereny, najbardziej rzucał się w oczy.
– Wybawco! – zaczął artysta, ale zaraz się zmitygował. Facet wygląda na dzianego. Lepiej będzie się potargować. – Nie wiem, czy pan wie, ale zanim tu wylądowałem byłem uznanym artystą. Moje prace...
– Odpuść sobie. Gdzie masz zdjęcia?
– Tu – poklepał się po piersi przyobleczonej w spłowiałą, zetlałą koszulę, z kieszenią zapinaną na guzik. Próbował wstać, ale w końcu zdobył się tylko na to, żeby usiąść na materacu możliwie prosto.
Klient trzymał teraz w lewej dłoni plik banknotów, a prawą wyciągał po kartę pamięci. Kiedy ją dostał, od razu włożył do małego aparatu cyfrowego, przejrzał pobieżnie i dał pieniądze.
Pierwszy cios w głowę był tak niespodziewany, że artysta prawie nie poczuł bólu, raczej zdumienie. Po drugim uderzeniu nie czuł już nic.
Teoretycznie wszyscy są za uczciwością. W praktyce życzyliby sobie, żeby to inni byli uczciwi.
Co ja tu robię?” – zastanawiał się prokurator Boruta, tasując karty. Inaczej wyobrażał sobie to spotkanie. Kiedy w holu natknęli się na ogłoszenie, że tu właśnie odbywają się Mistrzostwa Polski Everest Poker, coś go tknęło, ale przecież został z żoną zaproszony tylko na towarzyską partyjkę brydża. Skąd mógł wiedzieć, że jednak będzie to poker? Mistrzostwa odbywają się na parterze, a oni znajdują się na szczycie wieżowca i jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Siedział przy stoliku z ludźmi, których poznał chwilę wcześniej. Chociaż może nie powinien tak myśleć, sam siebie upomniał. Przecież, ściślej rzecz ujmując, tylko formalnie poznał ich przed chwilą. Dużo wcześniej wiedział o nich co nieco. Czy jednak powinien z tym ludźmi grać w pokera? Miał być brydż, na który od dawna umawiał się z koleżanką z pracy. Wyobrażał sobie takie małe, towarzyskie spotkanie w celu wzajemnego poznania rodzin. W ostatniej chwili okazało się, że brak czwartego. Mąż Agnisi Buchniarzowej, od niedawna poseł na sejm, nie czuł się w tej grze najlepiej, a jej ojciec zaproponował pokera. Byłoby nieuprzejmie gospodarzom odmawiać.
Czwartym przy stole był doradca gospodarza. W czym szczególnie posłowi doradzał, Boruta nie wiedział, ale zapamiętał go z pewnego procesu. Wówczas Andrzej Żarski był obrońcą pewnego hochsztaplera, którego nie udało się skazać. Trudno powiedzieć, co było powodem porażki. Albo organom ścigania nie udało się zebrać wystarczających dowodów, albo adwokat okazał się lepszy od prokuratora. Dzisiaj, kiedy się spotkali, Boruta zapytał, czy nadal jest adwokatem, na co ten odparł, że to nie jest zajęcie dla uczciwego człowieka. Boruta miał na końcu języka pytanie, czy doradzanie politykowi jak zwodzić elektorat, jest zajęciem godnym uczciwego człowieka, ale się powstrzymał. Takie pytanie byłoby impertynencją wymierzoną nie tylko w radcę, ale i jego chlebodawcę.
– Proponuję małą przerwę – powiedział teść gospodarza. – Przygotowałem nalewkę, którą chcę się pochwalić. – Nie wstając od stołu, przyciągnął ręką barek na kółkach, na którym stała kryształowa, kunsztownie rzeźbiona karafka z przezroczystym, o złocistym zabarwieniu płynem. Napełnił cztery małe, okrągłe kieliszki bez jakichkolwiek ozdób ustawione rzędem na podłużnej, srebrnej tacce i postawił ją na stole.
Alkohol był rzeczywiście wyśmienity. Pochwalili i wrócili do gry.
Boruta układał w dłoni karty i nadal rozmyślał o sytuacji. Gospodarz jest niewątpliwie człowiekiem sukcesu. Dowiódł tego, dorabiając się majątku, a teraz zapragnął zostać politykiem. Nic w tym złego, pocieszał się Boruta. Nie można przecież izolować się od wszystkich tylko dlatego, że kiedyś mogli być, albo w przyszłości mogą się wplątać w jakąś aferę gospodarczą.
Karta mu dopisywała, był już wygrany i teraz nie zamierzał podejmować ryzyka. Miał parę waletów: kierowego i treflowego oraz dwie dziesiątki – karową i kierową. Piątą kartą był król kierowy. Rozsądnie byłoby wymienić go z nadzieją dokupienia trzeciej dziesiątki albo trzeciego waleta, dobierając do fula. Były to karty o wystarczająco niskim nominale, by nikt ich nie chciał trzymać. Mniej ambitną alternatywą było trzymanie się koloru. Wybrał to drugie rozwiązanie. Zamiast waleta treflowego i karowej dziesiątki dostał kierowego asa i... Bał się zajrzeć. Tak, to była kierowa dama. Trzymał w ręku pokera. Co więcej, miał duże szanse, że nikt lepszej karty nie ma. Jedynym zagrożeniem mógłby być poker pikowy.
Licytował ostrożnie, podpuszczając graczy. Siedzący naprzeciw niego Wojciech Buchniarz zachowywał przysłowiowo pokerową twarz, ale jego teść, siedzący po lewej ręce Boruty albo był mniej wytrawnym graczem, albo przyjął inną taktykę. Teraz leciutko się uśmiechał, co mogło być zwodnicze. Mecenas Andrzej Żarski w tej grze najwyraźniej się nie liczył, odpadł jako pierwszy.
Kiedy doszło do sprawdzenia, okazało się, że gospodarz spotkania ma fula i to wysokiego: trzy dziewiątki i dwa asy. Uśmiech na twarzy jego teścia nie przygasł ani na chwilę, kiedy wykładał po kolei pikowe karty, zaczynając od asa. Została ostatnia. Jeśli jest nią dziesiątka, to Boruta był przegrany. Nie. Ostatnią kartą była dziewiątka, a więc na razie Buchniarz był górą, ale tylko przez chwilę. Kierowy poker prokuratora przesądził wygraną na jego korzyść. Boruta zgarnął całą pulę i gra się na tym zakończyła. Nie były to wielkie pieniądze, bo tylko pod tym warunkiem przystąpił do gry.
– Gratuluję wygranej – powiedział teść gospodarza, zapalając kolejnego papierosa. – Mam nadzieję, że będę jeszcze miał okazję odegrać się.
– Jeśli tylko czas pozwoli – odparł Boruta zdawkowo.
– Czas niewiele ma do rzeczy. Poker niejedno ma imię.
Prokurator nie zamierzał dociekać, co jego rozmówca ma na myśli.
♠
W sąsiednim pomieszczeniu pani sędzia a zarazem żona posła podejmowała małżonkę prokuratora. Był to obszerny, na wskroś nowocześnie urządzony salon, z zapierającym dech widokiem panoramy Warszawy aż niemal po jej krańce. Z tej wysokości, przez przeszkloną ścianę nawet znajdujący się w pobliżu Pałac Kultury wydawał się mniej dominujący.
Obu paniom towarzyszyła sekretarka Wojciecha Buchniarza, pani Hanka. Wszystkie trzy najwyraźniej dołożyły starań, by wyglądać efektownie i strój każdej z nich dobrze oddawał osobowość. Pani Hanka, osoba w średnim wieku, miała na sobie czarną wieczorową suknię. Robiła wrażenie osoby, która nie lubi się rzucać w oczy, w przeciwieństwie do gospodyni ubranej raczej wyzywająco. Beata Boruta, gość honorowy, miała na sobie suknię srebrnoszarą, dobrze podkreślającą jej typ urody.
Żadna z pań nie musiała się zajmować takimi drobiazgami jak przygotowanie i podanie herbaty. Te obowiązki wziął na siebie Artur, młody asystent posła, od niedawna zatrudniony na tym stanowisku. Feministki byłyby usatysfakcjonowane. Młody mężczyzna wywiązywał się nienagannie ze swojego zadania, przy tym był przystojny, odpowiednio ubrany i przystrzyżony, bez cienia ekstrawagancji. Kiedy napełniał filiżanki herbatą, Beata uśmiechnęła się do niego życzliwie i zapytała, czy nie znalazłaby się odrobina śmietanki albo mleka.
– Takie przyzwyczajenie zostało mi po pobycie w Anglii, gdzie niektórzy piją kawę bez mleka, ale herbaty bez mleka nikt sobie nie wyobraża – wyjaśniła.
– Oczywiście – Artur postawił srebrny dzbanuszek ze śmietanką obok jej filiżanki.
– Zawsze pija pani herbatę z mlekiem? – spytała gospodyni spotkania.
– Nie zawsze. Może to przez skojarzenie. Poczułam się trochę jak w angielskim towarzystwie. Panie bawią się w jednym, a panowie w drugim pomieszczeniu.
– Przepraszam – powiedziała Buchniarzowa. – Nie przyszło mi do głowy zapytać panią, czy miałaby pani ochotę zagrać z panami w pokera. Sama karty z ledwością odróżniam. Proszę mi wybaczyć.
– Nic się nie stało. Poker to nie jest damska gra – uspokoiła gospodynię Beata. – Prawda? – zwróciła się do milczącej pani Hanki.
– Też tak uważam, chociaż pasjansa zdarza mi się czasem układać. Kiedyś nawet bawiłam się we wróżenie. – Pani – popatrzyła na Beatę z uwagą – obiera się w damie kier.
– O! Nie wiedziałam o tym, pani Hanko – gospodyni spotkania najwyraźniej była zainteresowana tym tematem. Dmuchnęła na starannie wystylizowaną grzywkę, która zaraz z powrotem opadła jej na czoło. – Może nam pani powróży?
– Chyba nie będzie czasu – zauważyła Beata. – Panowie zdają się kończyć grę – zawyrokowała, słysząc jakieś poruszenie w sąsiednim pokoju.
Ale jej oczekiwania okazały się przedwczesne, więc gospodyni starała się zabawić gości jakąś anegdotką.
– A wiecie, panie – powiedziała – w dzieciństwie myślałam, że słowo „pokier” to narzędzie służące do „pokiereszowania”. Mieliśmy sąsiada, który często opowiadał o swoich sukcesach karcianych i równie często wracał do domu pokiereszowany.
– Zabawne skojarzenie – przyznała Beata. – Piękny widok – dodała bez związku. – Dużo bym dała, żeby każdego dnia po przebudzeniu móc go podziwiać. Dawniej ludzie nie doceniali mieszkania na wysokościach, a ma ono przecież same zalety. Prócz widoku i świeżego powietrza, blisko wszędzie i bezpieczeństwo znacznie większe niż w willi za miastem.
– O tak – przyznała Agnieszka Buchniarzowa. – Tu bezpieczeństwo zapewniają liczne urządzenia. Monitoring na każdym korytarzu i w wielu pomieszczeniach, bardzo rygorystyczne czujniki wykrywające dym. Mój ojciec, który nie potrafi zerwać z nałogiem, musi być bardzo ostrożny, żeby nie wywołać alarmu.
♥
Gra była właśnie skończona i gospodarz zaproponował, żeby dołączyć do pań. Kiedy wstał od stolika, Boruta miał okazję lepiej mu się przyjrzeć. Zauważył, że jest wyższy i lepiej zbudowany od pozostałych dwóch mężczyzn. Gładko ogolona twarz była trochę pozbawiona wyrazu, a ciemny zarost zaczynał przebijać przez oliwkową cerę. To wszystko Boruta spostrzegł dopiero teraz. Wcześniej wygląd posła jakby trochę uchodził jego uwagi.
Gdy tylko zdążyli przekroczyć próg sąsiedniego pokoju, usłyszeli strzał.
– To tylko szampan – zapewnił Buchniarz na wszelki wypadek, gdyby kogoś huk wystraszył. – Wypijemy po kieliszku i doszlusujemy do reszty towarzystwa – dodał.
– Kogo ma pan na myśli? – zdziwiła się Beata. – Nie jesteśmy sami? – Wzięła smukły kieliszek z tacy podstawionej jej przez młodego człowieka, który wcześniej podawał paniom herbatę. Asystent posła, jak widać, dobrze wywiązywał się z każdej roli.
– Tu, w biurze, tak – odparła za męża Agnisia Buchniarzowa. Znowu dmuchnęła na długą grzywkę zasłaniającą jej oczy, tak jak robią to niekiedy dzieci. Ale i tym razem modnie, nierówno przycięte ciemne włosy zasłoniły jej całkiem niebrzydką twarz. Sięgnęła po kieliszek.
– Kochanie, to nie jest wskazane w twoim stanie – wtrącił jej ojciec, odbierając córce szampana.
Boruta teraz nabrał pewności co do stanu, w jakim znajduje się jego koleżanka. Wcześniej zdarzały mu się pomyłki w tym względzie. Stan odmienny u kobiet stał się tak modny, że w niektórych krojach bluzek każda z pań wygląda jak w ciąży. Przy okazji pomyślał ciepło o troskliwym ojcu.
– Nic nie rozumiem – wyznała Beata. – Nie miałam nawet pojęcia, że jesteśmy w biurze. Te pomieszczenia przypominają raczej prywatny apartament.
– Są jednym i drugim zarazem – objaśnił mąż Agnisi. – Przejąłem ten lokal po banku, którego byłem prezesem.
– Bank upadł? – spytała Beata.
– Na razie zawiesił tylko działalność w naszym kraju. Kiedy przypadła mi zaszczytna rola posła na sejm, wykupiłem cały lokal i przeznaczyłem na biuro poselskie z zapleczem w postaci garsoniery.
– A gdzie są pozostali goście?
– Dwa piętra niżej w sali bankietowej. Tam właśnie rozpoczyna się za chwilę raut, na który państwa serdecznie zapraszam.
Zostało więc trochę czasu, żeby delektować się szampanem, rzeczywiście znakomitym. Teść gospodarza umiał docenić dobry trunek. Znalazł sobie miejsce w najdalszym kącie pokoju, skąd mógł mieć oko na wszystko, co się wokół niego dzieje. Okulary, które przy jasno oświetlonym pokerowym stole były przyciemnione, teraz stały się całkiem przezroczyste. Pozwalały na dobry ogląd. Przyglądanie się ludziom było zajęciem, które lubił od najmłodszych lat. Uważny obserwator może bardzo wiele powiedzieć o człowieku na podstawie samego wyglądu.
Weźmy na przykład tego Artura. Na pierwszy rzut oka jest bez zarzutu. Oszczędny w gestach, słowach, jakby stale miał się na baczności. Prawda, że na stanowisku asystenta jest od niedawna, ale może być i inna przyczyna. Wyraźnie się kontroluje. Wprawne oko wyłowi też rodzaj jakiejś determinacji.
Asystent zięcia interesował go umiarkowanie. Znacznie ciekawsze było zachowanie prokuratora Boruty. Na razie potwierdzało się to, co o nim mówiono. Rzeczywiście robił wrażenie człowieka bez skazy, ale czy tacy w ogóle istnieją? Jest za przystojny, żeby nie budził emocji, zwłaszcza u kobiet. No cóż, uroda jest potrzebna aktorowi, prokuratorowi raczej powinna przeszkadzać. „Powinna”, powtórzył w myślach i uśmiechnął się do własnego skojarzenia. Jemu samemu wygląd w życiu nie przeszkadzał ani nie pomagał. Spokojnie dożył emerytury, nie wdając się w burzliwe afery miłosne. Wystarczył mu przykład własnej niewiernej żony, Panie, świeć nad jej duszą. Opróżnił kieliszek i podszedł do całej grupy gości w momencie, kiedy prokurator zauważył właśnie:
– Poniedziałkowy wieczór, to nie najlepszy termin na przyjęcie.
– Rzeczywiście – przyznał gospodarz – ale to był jedyny termin, kiedy Jego Ekscelencja mógł nas zaszczycić swoją obecnością.
Nikt nie zapytał, kto konkretnie kryje się pod tym tytułem. Prokuratorowi i jego żonie nie wydawało się to jakoś szczególnie ważne. Wojciech podciągnął mankiet śnieżnobiałej koszuli, żeby sprawdzić godzinę na złotym roleksie.
– Powinien być za godzinę – odstawił kieliszek na tacę, jakby dawał znać, że pora zmienić lokal.
– Na mnie też już czas – oświadczył radca.
– Nie zostanie pan na przyjęciu? – Agnisia Buchniarzowa zrobiła zatroskaną minę.
– Nie mogę. Żona źle się czuje. Pozwoliła mi się wymknąć na dwie godziny, nie mogę nadużywać jej zaufania.
– Zaufanie w rodzinie to rzecz podstawowa – przyznał Boruta.
– Szkoda, że tylko w rodzinie – podchwycił radca Żarski. – Ale dobre i to. Marzą mi się czasy, w których ufać będzie można osobom na najwyższych w państwie stanowiskach. Na razie się na to nie zanosi.
– Kiedyś trzeba zacząć przywracać normy etyczne – powiedział prokurator. – Samym egzekwowaniem prawa wiele się nie załatwi. Nie myśleli panowie o założeniu jakiejś partii opartej na honorze, uczciwości?
– Myśleć można – przyznał Żarski. – Z realizacją byłyby kłopoty. Teoretycznie wszyscy są za uczciwością. W praktyce życzyliby sobie, żeby to inni byli uczciwi.
Zapadła chwila milczenia. Czyżby słowa radcy wszystkim wydały się ważne? Chyba jednak nie.
– A może, zanim zejdziemy niżej, chcieliby państwo zobaczyć całe biuro poselskie? – wtrąciła Agnisia. – Niedawno go z mężem urządziliśmy i jeszcze nie zdążyłam się nacieszyć.
– Chętnie – powiedziała Beata.
– W takim razie proszę za mną – powiedział gospodarz. – Tu jest mój gabinet – wprowadził ich do kolejnego, obszernego pomieszczenia z jedną ścianą przeszkloną od sufitu po podłogę. Na biurku, amerykańskim zwyczajem, stała duża srebrna ramka, a w niej fotografia całej sześcioosobowej rodziny.
– Syn podobny do pana – powiedziała Beata. – To pierworodny? – wskazała na chłopca przerastającego wszystkich o głowę.
– Tak. A tu, za tą boazerią, jest wejście do części prywatnej. – Niespodziewanie wprowadził ich do sypialni.
Robiła wrażenie bardzo wygodnej i funkcjonalnej. Wszystko utrzymane w tonacji złoto-brązowo-beżowej świadczyło o dobrym guście dekoratora, który potrafił w sposób idealnie harmonijny wpleść elementy tradycyjne w na wskroś nowoczesne wnętrze, co Beata oceniła jednym rzutem oka.
Zachęcona przez gospodarza otworzyła drzwi, które prowadziły do garderoby, a stamtąd można było wyjść na klatkę schodową, nie będąc przez nikogo zauważonym. „Ciekawe rozwiązanie” – pomyślała – „zwłaszcza gdyby windą można było zjeżdżać bezpośrednio do garażu”. Zajrzała jeszcze do łazienki, która miała podwójne drzwi. Te drugie prowadziły bezpośrednio do gabinetu, a stamtąd do sekretariatu i sali konferencyjnej.
– Sami państwo rozumieją, że przy takich udogodnieniach nie warto każdego dnia jeździć do willi pod Warszawą – kontynuował poseł, kiedy Beata dołączyła ponownie do pozostałych gości.
♦
– Ten łysawy jegomość, który cię adorował, to minister gospodarki?
– Tylko wiceminister i nie gospodarki, a finansów. Jesteś zazdrosny?
– Nie da się ukryć – odparł Boruta. – Tak to jest, jak się ma piękną żonę. A swoją drogą zauważyłaś, ilu było ludzi z pierwszych stron gazet? Myślisz, że to zasługa Agnisi? – zapytał, chociaż wiedział, jaka będzie odpowiedź.
Stali w przeszklonym holu, czekając na windę. Zabrali swoje okrycia z apartamentu posła. Zamierzali zjechać na dół i tam dopiero wezwać taksówkę. O tej porze gmach wydawał się wymarły.
– Wydaje mi się, że raczej jej męża, aczkolwiek ona sama jest osobą dość wyjątkową – powiedziała Beata.
– A co konkretnie masz na myśli? – spytał jej mąż. – To zdrobnienie imienia?
– Chociażby.
– Najwidoczniej jakoś nie umie się rozstać z własnym dzieciństwem.
– Mimo urodzenia czworga dzieci i piątego wkrótce, jak się domyślam?
– Najwyraźniej nie ma to związku – odparł Boruta i pomyślał, że nie każdy może mieć takie szczęście jak on. Piękna i mądra żona jest skarbem nie do przecenienia. Właśnie chciał jej o tym powiedzieć, ale Beata kontynuowała jeszcze poprzedni wątek:
– I w pełnieniu zaszczytnej roli sędziego to też nie przeszkadza? – spytała.
– Prezes sądu nigdy nie przydziela Buchniarzowej trudnych spraw. A z drobiazgami daje sobie radę.
– Zauważyłam. Robi wrażenie osoby, dla której właśnie drobiazgi są najistotniejsze – powiedziała Beata i za chwilę dodała. – Myślisz, że są dobrym małżeństwem?
– Dlaczego?
– Zauważyłam, jak spogląda na tego młodego asystenta swojego męża.
– Ona tak już ma, jak mawia młodzież – roześmiał się Boruta.
– Na ciebie też robiła zakusy?
– Daj spokój.
– A tak między nami, powiedz mi, jak to jest z tymi egzaminami sędziowskimi. Podobno obecnie są bardzo trudne.
– Nie interesowałem się tym bliżej, ale jeśli masz na myśli Agnisię, to wtedy, kiedy ona egzamin zdawała, najwyżej liczyło się pochodzenie.
– Co masz na myśli? Ile ona może mieć lat?
– Dokładnie nie wiem, pod czterdziestkę.
– Czyli studia ukończyła już po zmianie ustrojowej.
– Ja nie mówię przecież o formalnych punktach za pochodzenie, tylko o tak zwanych plecach.
– Musi mieć zacne – Beata pozwoliła sobie na odrobinę ironii.
– Rzeczywiście – przyznał jej mąż. – Spekulowano na ten temat i na dobrą sprawę, nikt nie wie, czemu przypisać karierę Agnisi.
– Może koneksjom ze Wschodem?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Zastanawiałam się, kto jest tym Ekscelencją, dla którego przyjęcie wydano tak nietypowo w poniedziałek, bo tylko wtedy miał czas – powiedziała Beata, kiedy drzwi windy się przed nimi otworzyły i weszli do przeszklonego wnętrza. Znowu mieli u stóp panoramę Warszawy, tym razem zachodnią jej część.
– Było trzech ambasadorów.
– I dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy z państw graniczących z nami od wschodu.
– No, dobrze. A teraz powiedz mi, kto to był ten wysoki brunet wieczorową porą? – spytał Boruta znienacka.
– Gordon – odparła bez namysłu.
– To imię czy nazwisko?
– Imię. Nazwisko ma długie i nie polskie, ale w tej chwili sobie nie przypomnę. Jest jakiś specjalny powód, dla którego tak mnie o niego wypytujesz?
– Nie. Właściwie, jak się dobrze zastanowiłem, to nie gustuję w wysokich brunetach.
– Tego by tylko brakowało – roześmiała się Beata.
Winda dojechała na parter i drzwi się bezszelestnie otwarły. W obszernym, przeszklonym ze wszystkich stron holu, na samym jego środku była recepcja, a w niej mężczyzna dzielnie walczący z sennością.
Zanim doszli do łącznika z dwoma wielkimi drzewami w odpowiednio wielkich donicach, dogonił ich mężczyzna w liberii kierowcy.
– Pani prezesowa prosiła, żeby państwo zaczekali – powiedział. – Najpierw odwiozę państwa w Aleje Ujazdowskie, a później ją do Konstancina. Państwa samochód będzie tu bezpieczny.
– Nie wątpię – odparł Boruta. – Nie miałem zamiaru siadać za kierownicę po alkoholu.
Wszyscy troje wolnym krokiem ruszyli w kierunku wyjścia prowadzącego na ślepo kończącą się tu ulicę Pańską. Niewielki podjazd zdawał się być zajęty w całości przez czekającą na nich długą limuzynę.
– Domyślam się, że pan prezes tu nocuje – powiedziała Beata. – Praktyczne rozwiązanie, żeby być w biurze od rana.
– Rzeczywiście – odparł kierowca nie wiadomo czemu z kwaśną miną.
– A pan gdzie mieszka? – z uprzejmym zainteresowaniem zapytała Beata.
– W Konstancinie. Mam pokój nad garażem.
W tym momencie z windy wysiadła Agnisia. W futrze wyglądała znacznie lepiej niż na przyjęciu, na którym wystąpiła w bardo obcisłych, błyszczących spodniach i powiewnej bluzce. Beacie przypominała najedzonego pająka z chudymi kończynami i zaokrąglonym brzuszkiem.
– No, to jedziemy – powiedziała.
♣
Obudziło go jakieś szuranie na schodach. Pomyślał, że może Sławek wrócił i będzie się z kim napić. Podszedł do drzwi i wyjrzał przez judasza, ale nikogo w polu widzenia nie zauważył, chociaż całkiem ciemno nie było, bo paliło się światło na schodach. Przez przeszklone drzwi oddzielające korytarz od klatki schodowej wyraźnie widział drzwi sąsiada z przeciwka, natomiast tych następnych już nie. A szuranie dobiegało właśnie stamtąd.
Tylko to jedno mieszkanie na piętrze nie było chronione dodatkowymi drzwiami. Kawalerka, do której sprowadził się niedawno jakiś młody człowiek sąsiadowała z windą i żeby zobaczyć, co się w jej pobliżu dzieje, należało uchylić własne drzwi.
Przez szparę zobaczył jak dwóch gości taszczy sąsiada. „Sąsiad najwyraźniej przedawkował” – pomyślał z satysfakcją. Nie lubił tego pyszałka. Próbował się z nim zaprzyjaźnić, ale tamten udawał, że nie jest trunkowy. A tu proszę!
Zamierzał wrócić do łóżka. Usłyszał, że ktoś ściąga windę. Pewnie goście ułożyli go do snu i się zmyli. A może by tak jednak sprawdzić dla porządku? Otworzył drzwi szerzej i wtedy zobaczył, że jeszcze ktoś z kawalerki wychodzi. Nie był to oczywiście sąsiad ani żaden z tych, co go przyprowadzili. Tamtych dwóch widział tylko od tyłu, ale byli rośli, a ten niepozorny i starszy.
Niespodziewanie ich oczy się spotkały.
Cóż może być cenniejszego nad dobre mniemanie o sobie samym?
To była ciężka noc i, co gorsze, jeszcze się nie skończyła. Czuł, że do rana nie zaśnie, chociaż, biorąc pod uwagę okoliczności, może i lepiej. Zostało dużo pracy wymagającej koncentracji, obmyślenia wielu szczegółów. Nawet nie warto się kłaść. Lepiej będzie mu się myślało w wygodnym fotelu. Nalał sobie szklaneczkę whisky i pogrążył się w zadumie. Wszystko, co się właśnie zdarzyło, trzeba najpierw dokładnie przeanalizować w najdrobniejszych szczegółach, żeby podjąć właściwe działania.
Pierwsza część wieczoru przebiegła mniej więcej tak, jak zakładał. Dobrze, że doszło do tego spotkania. W przyszłości z pewnością zaowocuje. Ale późniejsze wypadki były zupełnie nieprzewidywalne. Na razie udało się uniknąć najgorszego, trzeba jednak być czujnym, wyprzedzać o krok tych usiłujących dowiedzieć się za wiele. Nie miał wątpliwości, że prócz ludzi, do których obowiązków należy dociec prawdy o wydarzeniach tej nocy, zlecą się wszyscy wietrzący sensację. Trzeba jakoś tym całym ruchem pokierować.
Postanowił przejrzeć swoją listę tajnych współpracowników. Ta jego tym się różniła od oficjalnej, prowadzonej przez służby specjalne, że nikt o niej nie wiedział. Była jeszcze jedna istotna różnica. „Jego” ludzie nie podpisywali żadnego świstka, ba, najczęściej nie mieli bladego pojęcia, że figurują w jego kartotece, że świadczą jakieś usługi.
Otworzył szufladę z kartoteką. Trudno pozbyć się starych przyzwyczajeń i chociaż wszystko było w komputerze, łatwiej było mu wyszukać to, czego potrzebował w szufladzie. Nagrania na CD traktował jako zabezpieczenie. Przejrzał teczki i wyciągnął tę właściwą. Dawno nie miał jej w ręku. Na szczęście szybko znalazł to, czego szukał. Po starannym przejrzeniu, odłożył ją w to samo miejsce. Porządek to podstawa skutecznego działania, a on bardzo lubił być skuteczny.
W innej szufladzie trzymał telefony komórkowe. Było ich kilka, nie wynikało to wszakże ze specjalnego upodobania do gadżetów, a z ostrożności. Dokładnie wiedział, którą należy wybrać. Wystukał krótki tekst – zaproszenie na spotkanie. Gdyby jednak informacja wpadła w niepowołane ręce, to ani miejsce, ani czas by się nie zgadzały. Trzeba znać szyfr, żeby wiedzieć gdzie i kiedy się pojawić. Jedynie podpis był zawsze ten sam: As.
Zostało parę godzin do spotkania. Może wykorzystać je na porządki w „dowodach rzeczowych”? Raczej nie. Jest zbyt zmęczony, może zrobić jakiś błąd i przysporzy sobie tylko więcej pracy. Spróbuje jednak się zdrzemnąć, postanowił.
♠
Wojciech Buchniarz stanął przy przeszklonej ścianie swojego gabinetu, próbując przywołać uczucie satysfakcji, jakie mu towarzyszyło, kiedy stanął w tym miejscu po raz pierwszy. Było to wtedy, kiedy zdecydował się zostać posłem, zawieszając prezesowanie bankom, nie licząc paru innych firm, w tym Towarzystwa Naftowego. Wielkodusznie wykupił lokal, w którym wcześniej urzędował i przeznaczył na biuro poselskie.
Teraz stał i patrzył hen daleko, gdzie cienka linia horyzontu oddziela niebo od ziemi. Trudno by tam dojrzeć coś nowego, na czym warto by zatrzymać wzrok. Spojrzał w dół. Z perspektywy dwustu niemal metrów to całe kłębowisko ulic, aut, spieszących się ludzi przypominało jakiś film, fikcję bez znaczenia. Tak jednak nie było, przeciwnie, oznaczało pozycję, jaką sobie wypracował, ba, miało swój symboliczny wymiar. Piął się w górę i nie zamierzał tej wspinaczki zaniechać. Miał wielkie, śmiałe plany do zrealizowania. I nic, absolutnie nic nie ma prawa ich pokrzyżować.
Usłyszał, że do gabinetu weszła sekretarka, ale nie odwrócił się.
– Dzwoniła pańska małżonka. Pytała, czy będzie pan dzisiaj na kolacji.
– Nie będę. Coś jeszcze? – nadal nie odrywał wzroku od widoku za oknem. Nie ma takiej siły, która by go powstrzymała od realizacji tego, co sobie postanowił. Niepowodzenia są nieuniknione, najważniejsze nie przypisywać im zbyt dużej roli.
– Nie. Na razie to wszystko.
– Proszę wezwać do mnie pana Artura.
– Jeszcze nie ma go w pracy. Pewnie odsypia wczorajszy bal.
– Proszę go koniecznie ściągnąć – odwrócił się i spojrzał na sekretarkę. – O jedenastej ma być mecenas Żarski. Chcę, żeby mój asystent był przy tej rozmowie.
– Już dzwoniłam, ale komórkę ma wyłączoną.
– Wyspała się pani? – poseł przyjął cieplejszy ton.
– Tak. Zabawa była świetna, ale do końca nie zostałam, a do domu mam niedaleko, więc czasu wystarczyło, żeby wypocząć przed dzisiejszymi obowiązkami.
– To dobrze – powiedział, a kiedy drzwi się za sekretarką zamknęły, dodał: –Cóż może być cenniejszego niż dobre mniemanie o sobie samym? – i nie tylko sekretarkę miał na myśli.
Zasiadł za swoim wielkim biurkiem i zamyślił się. Po chwili jednak znowu stanął przed szklaną ścianą, teraz jednak widok za oknem kompletnie przestał przyciągać jego uwagę. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Nie zauważył, jak czas szybko mija.
– Panie prezesie, przyszedł pan Żarski – zakomunikowała sekretarka. Wciąż nazywała go prezesem. – Z panem Arturem nadal nie mam kontaktu.
– Prosić – odwrócił się na pięcie i podszedł do biurka. Zanim zasiadł w fotelu, poprawił ustawienie zdjęcia w srebrnej ramce w taki sposób, żeby siedzący naprzeciwko gość mógł je widzieć. Fotografia prezesa w otoczeniu rodziny zawsze robiła dobre wrażenie. Ta wykonana była jakiś czas temu. Oboje z żoną byli młodsi, on był znacznie szczuplejszy, a dzieci, zwłaszcza małe, zawsze budzą ciepłe skojarzenia. Teraz zaczęły wchodzić w okres dojrzewania i było z nimi coraz więcej kłopotów, ale o tym nikt nie powinien wiedzieć.
– Zrobiłem rozeznanie w sprawie Pałacu Kultury, jak pan sobie życzył – oznajmił Andrzej Żarski. – Są środowiska, które poprą pana śmiałą inicjatywę.
– Świetnie. Potrzebne będzie nagłośnienie sprawy.
– W tym wypadku żaden dopalacz potrzebny nie będzie. Ten obiekt nadal budzi ogromne emocje. Dla jednych to szacowny zabytek, dla innych symbol braku suwerenności. Obawiam się, że projekt może wywołać większe poruszenie, niż zakładamy.
– O to właśnie chodzi, żeby o mnie mówili. Dobrze, czy źle, ale po nazwisku – przytoczył swoje ulubione porzekadło.
– Owszem – przytaknął Żarski. – Najpierw należy wykazać, ile kosztuje podatników utrzymanie tego kolosa. Tuż obok powinien znaleźć się artykuł o bezdomnych z Dworca Centralnego. Pierwszy rzeczowy, drugi pełen współczucia.
– Jasne – podchwycił poseł. – I jako łącznik, a zarazem rozwiązanie obu problemów przedstawimy naszą propozycję. Pałac jako noclegownia dla bezdomnych! Bez żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o abstynencję. Ci ludzie znaleźli się na marginesie przeważnie z powodu alkoholu i wymaganie od nich, żeby z niego zrezygnowali w zamian za miejsce noclegowe, jest nieporozumieniem. My musimy okazać prawdziwe... – chciał powiedzieć „zrozumienie”, ale po namyśle wybrał inne określenie – miłosierdzie. I nie uwarunkowane żadnymi ograniczeniami – dodał.
– Zjadą się z całej Polski – zauważył radca.
– I bardzo dobrze – podchwycił poseł. – Takiego elektoratu jeszcze nikt nie miał.
– Fakt – wyglądało, jakby radca rozważał coś zanim podzieli się uwagą ze swoim pracodawcą, co nie uszło uwagi tego ostatniego.
– Ma pan jakieś zastrzeżenia?
– I tak, i nie. To bardzo podejrzany element. Przestępczość wśród bezdomnych jest na porządku dziennym, chociaż nie tylko oni dopuszczają się zbrodni. Im też wymierzają karę różni domorośli mściciele.
– Ma pan coś konkretnego na myśli?
– Nie, właściwie nie. Ale dla naszych celów powinni zostać jakoś zarejestrowani, ci bezdomni.
– Oczywiście. Lojalkę każdy podpisać musi, ale będzie to warunek znacznie łatwiejszy do spełnienia niż abstynencja – poseł coraz bardziej zapalał się do projektu.
– Niewątpliwie. Tylko proszę pamiętać, że są to ludzie wolni, jakich trudno by znaleźć w innych warstwach społeczeństwa.
– Wolni? Nigdy nie myślałem o nich w ten sposób. Wolni od posiadania czegokolwiek, ma pan na myśli?
– Przede wszystkim wolni od jakichkolwiek obowiązków. Widzi pan, nierobom się zdaje, że wolność, to pieniądze, bo można opłacić każdą usługę i leżeć do góry brzuchem.
– W pewnym sensie...
– Nie. Jest akurat odwrotnie – Żarski zapalał się do poruszanego tematu. – Zauważył pan, że im więcej ma się pomocników, tym więcej obowiązków? Już sama konieczność wyboru bywa trudem obcym komuś, kto niczego nie posiada i o nic się troszczyć nie potrzebuje.
– Może – zgodził się poseł. – Nie odbiegajmy jednak od tematu. Liczę na pana, jeśli chodzi o zorganizowanie tych ludzi przed wyborami. Na pewno obmyśli pan jakiś skuteczny plan.
– Zastanowię się – obiecał radca. – Wykazanie się wrażliwością społeczną zawsze popłaca. Nikt nie będzie mógł zarzucić panu braku współczucia dla cierpiących.
– No tak... – poseł nad czymś się zamyślił. – Myśli pan, że uda się w ten sposób przechwycić elektorat lewicy?
– Z obu stron będzie miał pan zwolenników, ale i przeciwników. Wszystkich przekonać się nie da do żadnej idei. Chodzi tylko o to, żeby mieć przewagę nad przeciwnikiem.
– To przecież oczywiste. Rzecz w tym, jak taką przewagę zdobyć. Każdy obiecuje złote góry, a później obietnic nie dotrzymuje.
– Bo nie może – przyznał Żarski. – Wtedy musi ustąpić miejsca na górze innym, którzy też muszą obiecywać gruszki na wierzbie. Tak to już jest urządzone.
– Ale nie mając władzy, nic zmienić nie można.
– Mając ją, też nie – odparł radca. – Liberałowie zakładają, że wolność buduje, niewola rujnuje, a komuniści akurat odwrotnie. Jedni i drudzy nie mają racji. Trzeba spojrzeć na proporcje. Ilu wyborców pragnie brać swój los we własne ręce? To są tylko jednostki. Cała reszta mogłaby się podpisać pod takim oto ogłoszeniem: „Oddam wolność w dobre ręce”.
– Właśnie. Ja przecież nie robię nic innego, jak tylko wyciągam te „dobre ręce”.
– Zdecydował się już pan na nazwę swojej przyszłej partii?
– Jeszcze nie – odparł poseł.
– Jako niezrzeszony w żadnej partii ma pan z jednej strony przewagę, bo i koalicja i opozycja zabiega o pana głos, ale z drugiej strony brak panu własnego zaplecza.
– Pomyślę o tym – obiecał Buchniarz.
Żarski wstał.
– Jeszcze coś – zatrzymał go poseł. – Czy w naszym projekcje uwzględnił pan aby wszystkie strony?
– Oparłem się na ankiecie na temat PKiN. Jakie jeszcze strony ma pan na myśli?
Ofiarodawcę. Może należałoby projekt uzgodnić z ambasadą rosyjską?
♥
– Pani Stalino!
Kobieta zamarła w pół kroku. Bała się odwrócić, żeby zobaczyć, kto przyzywa ją tym imieniem. Niewiarygodne, a jednak wydarzyło się to, czego obawiała się przez całe życie. Imię zostało przecież zmienione pół wieku temu i nikt nie miał prawa się o nim dowiedzieć. Ba, nawet nazwisko i adres zmieniała dla zatarcia śladów. Wszystko po to, żeby uniknąć śmieszności, na jaką naraził ją jej własny ojciec, kiedy po śmierci wodza, którego podziwiał bezgranicznie, nadał jej to imię na jego cześć. Później nawet na Pałacu Kultury i Nauki wstydliwie zasłonięto jego imię, ale było to znacznie później.
Teraz nie było ucieczki. Odwróciła się powoli. Patrzył na nią młody człowiek, najwyżej trzydziestoletni. Gdyby nie okoliczności spotkania, doceniłaby jego staranny, na wskroś nowoczesny ubiór. Jednak teraz szerokie spodnie sięgające kolan do złudzenia przypominały jej tak zwane „dynamówki”. Czy ktoś jeszcze pamięta, co ten termin oznaczał? Wziął się od radzieckiej drużyny piłkarskiej „Dynamo”, który przyjeżdżał do PRL-u na mecze. Ich przydługie i zbyt obszerne spodenki sportowe różniły się znacznie od tych obowiązujących w modzie światowej, budząc powszechną wesołość. Teraz brzydota nikogo nie śmieszy i bardzo dobrze. W innej sytuacji taki modny strój zapisałaby młodemu człowiekowi na plus. W chwili obecnej to tylko refleksja bez znaczenia, raczej ucieczka myśli od tego, co za chwilę może nastąpić.
Patrzył na nią przenikliwie głęboko osadzonymi oczyma, wyzierającymi znad pucułowatych policzków. Tuszy zapewne zawdzięczał, że nie było mu zimno w takim przykusym odzieniu. Temperatura tego styczniowego dnia była wyjątkowo wysoka, bo około zera, ale jednak przecież to nie lato.
– Czego chcesz? – warknęła. Z takim nie ma się co cackać. Udawanie, że nie wie o co chodzi, też nie wchodziło w rachubę.
– To jednak pani! Prawie nie wierzę, że mi się udało ją odnaleźć – uśmiechnął się i lekko przymrużył oczy. – Był rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci, kiedy pani ojciec nadał jej w urzędzie stanu cywilnego imię na cześć wodza Republik Rad. A pani bratu dał imię Traktor.
– Czego chcesz? – powtórzyła beznamiętnym, jak jej się zdawało, głosem.
– Czego mogę chcieć? Pieniędzy, oczywiście. Proszę zacząć odkładać, będą pani potrzebne.
– Nie dam się zaszantażować.
– To się jeszcze okaże.
Zawrócił na pięcie i odszedł.
Wanda, bo takie nosiła teraz imię, nie od razu ruszyła w swoją stronę. Najpierw usiadła na ławce parkowej alejki, nie bacząc nawet, czy jest sucha, wystarczyło, że ktoś przed nią odgarnął śnieg. Oddała się niewesołym myślom. Nie lubiła wspomnień z dzieciństwa. Ojca, chociaż umarł dość dawno, pamiętała dobrze. Stale się kłócili. Odziedziczyła po nim tę cechę charakteru, za którą winiła go najbardziej: skłonność do pryncypialności, żeby nie powiedzieć mocniej: do fanatyzmu.
Sama miała się, jak to lubiła określać, za „babę z jajami”, co przejawiało się brakiem poszanowania dla każdego, kto odważył się mieć odmienne zdanie. Jej poglądy ewoluowały od skrajnie religijnych do równie skrajnie „postępowych”. Ostatnio była właśnie miłośniczką postępu we wszelkich tego przejawach. Jej poglądy nigdy nie były skutkiem przemyśleń lecz emocji, którym chętnie i zazwyczaj głośno dawała wyraz.
Zbliżała się do sześćdziesiątki i był to czas na kolejną zmianę poglądów. Tym razem wyznawała odrzucenie wszelkich autorytetów, przynajmniej tych powszechnie uznawanych. Miłość w globalnym wymiarze miała uzdrowić wszystko i wszystkich. Trzeba kochać każdego, prócz tych oczywiście, którzy nie podzielają jej punktu widzenia, jak się nietrudno domyśleć. Czyż nie piękna idea? Należy ją tylko wcielić w życie. W tym celu trzeba usuwać wszelkie przeszkody. Ta myśl trochę ją pokrzepiła, nie na tyle jednak, żeby zacząć obmyślać jakiś plan ratunkowy z opresji, w której się znalazła.
Wstała z ławki i wolnym krokiem ruszyła w kierunku domu. Jej myśli krążyły wokół bezpiecznych tematów, takich jak rodzina. Przecież wnuki podziwiają ją za tolerancję. Wszyscy o tym wiedzą. Dla niej żadna muzyka nigdy nie jest za głośna. I fakt, że ma pewne kłopoty ze słuchem nie ma tu oczywiście nic do rzeczy. Nigdy nie pyta o narkotyki, alkohol czy papierosy. Młodość musi się wyszumieć.
Jej młodość przypadła na czasy, w których można było się wyszumieć w ściśle określonych ramach, takich jak czyny partyjne. Naukę w szkole podstawowej zaczęła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku w dwa lata po październiku ‚56 i wówczas okazało się, że jej imię jest już nie na czasie. Matka, po kryjomu przed ojcem, zmieniła je ze Staliny na Wandę. Ale gdzieś najwyraźniej jakiś ślad został. Stanowczo nie dopuści do tego, żeby jej wnuki się o tym dowiedziały.
Co się robi w takim wypadku? Wiedziała oczywiście o prywatnych agencjach detektywistycznych, ale nie zaufa przecież obcym ludziom. Ojciec w trudnych chwilach o pomoc prosił Towarzysza W. Ale to były inne czasy, sam towarzysz jest już pewnie bardzo stary, jeśli w ogóle jeszcze żyje. Nigdy nie poznała go osobiście. Nie wiedziała nawet, co oznacza litera „W”. Czy to pierwsza litera od nazwiska, imienia, czy może pseudonimu z czasów wojny? Kojarzył jej się z towarzyszem Wojciechem, ale to pewnie późniejsze konotacje związane ze stanem wojennym. Nieważne. Był dla jej rodziny kimś w rodzaju Anioła Stróża. Może by jednak spróbować?
Po powrocie do domu wydobyła najstarsze notesy z telefonami i... Jest! Trzeba oczywiście pododawać te wszystkie numerki na początku. Może to wystarczy? Drżącą ręką wybrała numer.
Wystarczyło. Już po pierwszym sygnale odezwał się stary, ale znajomy męski głos.
♦
Dymitr był zadowolony z wykonanego zadania. Tak jak pani Stalina programowo kochała wszystkich poza naturalnie tymi, których kochać nie należało, tak on programowo wszystkich nienawidził i w odróżnieniu od niej, żadnych wyjątków nie uznawał. Teraz wiedział, że ta stara kobieta się go boi i sprawiało mu to dużą przyjemność. Strach był jego orężem. Używał go chętnie, zawsze kiedy tylko miał po temu sposobność.
Ten mały sukces należało uczcić. Niedaleko znajdował się bar, gdzie trunki były w umiarkowanej cenie, a publika niezbyt szpanerska. Wyciągnął z kieszeni zmięty banknot. Powinno wystarczyć, pod warunkiem, że nie spotka nikogo, komu jest winien kolejkę. Miał jednak pecha. Już od progu trafił się niedopity koleś.
– Dymek – wymamrotał. – Postaw lufę.
Dymitr skinął na barmana i zamówił dwie setki. Właściwie czemu nie, myślał? Niedługo spodziewał się przypływu gotówki, a ten pijaczyna może jeszcze się przydać. Nie tylko on. Tu dałoby się skompletować drużynę takich, co to za byle grosz są gotowi odwalić brudną robotę i pary z gęby nie puszczą. O, właśnie następny przepychał się do darmowego, jak mu się wydawało, koryta.
– Ej, Dymek – zaczął – Rychu mówi, że ty masz naprawdę na imię Dymitr.
– Co z tego?
– Brzmi jakoś tak rusko.
Dymitr nie zamierzał dać się sprowokować. Imię miał podobno po ojcu. Tak przynajmniej twierdziła matka, chociaż też nie zawsze. Kiedy była trzeźwa nic o ojcu nie mówiła. Kiedy sobie wypiła, opowiadała, że był jednym z ostatnich radzieckich żołnierzy opuszczających bazę w naszym kraju.
– Daj mu spokój – wziął w obronę Dymka inny stały bywalec baru.
Zamyślił się. Nie słuchał paplaniny kumpli. Kiedyś to miejsce było szczególne. Tu spotykał się z szefem, ale odkąd zaczął mieć tu za wielu kolesi, As zmienił miejsce spotkań.
♣
Zajęcie ochroniarza do najciekawszych nie należy. Człowiek musi wymyślić sobie jakieś urozmaicenie, żeby nie popaść w całkowite odrętwienie. Bodzio miał swój sposób. Smykałka do techniki i zaufanie szefa zaowocowały w sposób szczególny. To, co robił, wykraczało poza ramy jego obowiązków i wkrótce stało się jego skrytym hobby. Nie mógł się doczekać na swoją zmianę. Tylko on wiedział, których kamer nie powinno być wcale, ale były i rejestrowały obrazy przeznaczone wyłącznie dla jego oczu.
W gmachu stale coś się działo, ktoś się z niego wyprowadzał, ktoś wprowadzał. Jedni życzyli sobie kamery w wynajmowanych pomieszczeniach, a inni nie. To był czysty przypadek, że nie wymontowano małej, dobrze ukrytej kamery w pokoju, który wcześniej był salą konferencyjną. Kiedy Bodzio zobaczył pierwsze nagranie, był zbulwersowany i zaciekawiony dalszym ciągiem niemego serialu, który rozgrywał się przed jego oczami. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że taśma nie może wpaść w niepowołane ręce. Tajemnica, jaką udało mu się zdobyć, warta była... No właśnie, ile? Zależy od kupca i jego portfela. Może nawet z milion? Kto wie?
Była znowu głęboka noc i nikt nie zajrzy do studia. Mógł więc bez obawy pooglądać sobie następny kawałek, przegrać co ważne i resztę skasować. Zaczęło się podobnie do tego, co wcześniej widział. Na dobrą sprawę, można by darować sobie dalsze oglądanie, gdyby miał ciekawsze zajęcie.
Nagle, to co zobaczył zmroziło mu krew w żyłach. Dobrą chwilę siedział jak sparaliżowany.
Kiedy trochę ochłonął, zaczął myśleć pragmatycznie. Miał w ręku tak zwany dowód rzeczowy. Jego obowiązkiem było dostarczyć go policji. Ale co on z tego będzie miał? Nie pali się. Na razie trzeba wszystko dokładnie zabezpieczyć.
Największą naszą wadą narodową jest nadmierna tolerancja.
Nie mówimy przecież o populizmie. Ten jest w polityce oczywisty – mecenas Żarski zrobił małą pauzę i dodał: – Podobnie zresztą jak cynizm.
– Nie sądzi pan chyba ... – zaczął polityk z oburzeniem.
– Ja nie jestem tu od sądzenia, tylko od doradzenia panu najkorzystniejszej strategii.
– Czyli? – Buchniarz jakby trochę się nastroszył. Nie zawsze umiał zapanować nad złym nastrojem.
– Postawiłbym jednak zdecydowanie na wartości chrześcijańskie.
– Myśli pan? – poseł nadal był niezdecydowany. – Może rzeczywiście lepiej trzymać się większości, potępić jakieś nasze wady narodowe... Co pan o tym sądzi?
– Największą naszą wadą narodową jest tolerancja.
– Chyba brak tolerancji? – sprostował poseł.
– Nie, jej nadmiar.
– Jak to? A te stałe oskarżenia, połajanki z Unii?
– A zna pan takie powiedzenie, że na pochyłe drzewo i koza wskoczy? Historia uczy, że pogromy budziły respekt. Może to smutne, ale najwyraźniej taka jest ludzka natura. Nasza tolerancja obróciła się przeciwko nam.
– To co powinniśmy robić?
– Przestać się przejmować opiniami nieżyczliwych. Dotyczy to zarówno zbiorowości, jak i jednostek.
– Chyba odbiegliśmy od tematu. Te różne demonstracje w obronie...
– Może pan nie kończyć. Oni są głośni, ale do urn idą nie tylko oni. Milcząca większość się liczy.
– Wszystkim się nie dogodzi – przyznał poseł z rezygnacją.
– Ale obiecywać można i należy wszystkim i wszystko.
– Fakt. Tyle że nie wszystko daje się pogodzić nawet w obietnicach – poseł się zasępił. – Czyli jednak wartości chrześcijańskie?
– Tak właśnie bym doradzał. To dość bezpieczna strategia.
– Ale czy to będzie wystarczająco medialne?
– Najbardziej medialne są arogancja i opowiadanie głupot, tam niestety ma pan już za dużą konkurencję.
– No to jak się przebić?
– Pójść w przeciwnym kierunku.
– Mówić mądrze?
– Tego nikt by nie słuchał. Elektorat z natury rzeczy rozumie, że rozumieć zbyt wiele nie powinien.Przez „odwrotnie” zupełnie co innego miałem na myśli.
– Słucham – poseł ponaglił radcę z wyraźnym zniecierpliwieniem.
– Zniknąć.
– Jak to zniknąć? Czyż nie jest tak, że nieobecni nie mają racji?
– Zależy jacy nieobecni. Porwani bywają długo w centrum uwagi.
– Mam pojechać do Afganistanu i dać się porwać Talibom?
– Po co aż tak daleko?
W drzwiach stanęła sekretarka.
– Co się stało, pani Hanko? – spytał, widząc jej niezwykłą bladość.
– Zrobiłam, jak mi pan polecił. Pojechałam do jego mieszkania i... – urwała, jakby nie mogła wykrztusić z siebie słowa.
– I???
– Pan Artur nie żyje.
– Coo?! Co się stało? – Buchniarz wstał zza biurka i podszedł do sekretarki.
– Lepiej, że pan tego nie widział. Ktoś zamordował go w straszny sposób – Hanka wyglądała, jakby miała za chwilę zemdleć.
– Dobrze się pani czuje? – mecenas pomógł jej usiąść na krześle przy konferencyjnym stole. – Może przyniosę pani coś do picia?
– Dziękuję, nie trzeba. Kiedy weszłam do jego kawalerki, leżał na łóżku twarzą do poduszki, a na głowie miał ogromną ranę. Był straszny bałagan, jakby ktoś czegoś szukał. Nie wiem oczywiście, czy coś zginęło.
– Jasne – powiedział radca. – Niczego pani nie dotykała?
– Nie jestem pewna. Łóżko stoi za przepierzeniem. Najpierw zobaczyłam bałagan. Pomyślałam, że złodzieje splądrowali mieszkanie, nie zauważyłam laptopa.
– Coś jeszcze zginęło? – spytał radca Żarski.
– Pani Hanka już powiedziała, że nie wie – w sukurs sekretarce przyszedł jej szef.
– Rzeczywiście – zmitygował się radca. – Zadawanie pytań zostawmy policji.
– Zawiadomiłam ich. Już tam są – wstała, chcąc wrócić do swojego pokoju.
– A nad czym Urbaniuk ostatnio pracował? – spytał Żarski. Trudno powiedzieć, do kogo pytanie było skierowane.
Hanka przystanęła, jakby się zastanawiała nad odpowiedzią.
– Zbierał dla mnie materiały na temat gospodarki odpadami – powiedział poseł. – Miałem zamiar poruszyć ten temat w sejmie.
– Słusznie – przyznał radca. – W całym mieście znikły kontenery do segregacji odpadów. Ciekawe, co się za tym kryje.
♠
Dymińska jest ulicą ślepą i to obustronnie. Z jednego końca zamyka ją wiadukt nad torami kolejowymi, z drugiego cytadela, a jedyny dojazd w obu kierunkach jest od przecinającej ją ulicy Krajewskiego. Zły stan techniczny wiaduktu i konieczność modernizacji trasy łączącej Żoliborz ze Śródmieściem spowodowały małe ożywienie tego spokojnego zakątka, odkąd zaczęły tędy jeździć autobusy.
Przy tej małej uliczce znalazło się jednak wystarczająco dużo przestrzeni dla wybudowania trzech dziesięciopiętrowych bloków mieszkalnych ustawionych niesymetrycznie, żeby sąsiedzi nie musieli zaglądać sobie do okien. Wzniesiono je w czasach gierkowskich oszczędności, mieszczą się więc w nich jedynie mieszkania dwu- i jednopokojowe. Ale kiedy ruszyło metro i Dworzec Gdański stał się małym węzłem komunikacyjnym, mieszkania nabrały wartości.
Prezes Wojciech Buchniarz stworzony był do wielkich interesów, małymi jednak też nie gardził. Lokowanie pieniędzy w nieruchomościach zawsze uważał za właściwe, dlatego kiedy nadarzyła się okazja kupienia tam kawalerki, zrobił to bez wahania. Wynajem nie przynosił kroci. Nie liczył na to. Kawalerka przydała się niespodziewanie, gdy zatrudnił asystenta z Lublina.
Artur Urbaniuk nie miał wielkich wymagań, przynajmniej na razie. To zakwaterowanie traktował jako tymczasowe, do czasu, kiedy znajdzie sobie coś odpowiedniejszego. Nie mógł przewidzieć, że będzie to jego nie tylko pierwsze, ale i ostatnie mieszkanie w Warszawie.
– Co może pan powiedzieć, panie doktorze, na podstawie wstępnych oględzin? – spytał prokurator Boruta.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.