Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
88 osób interesuje się tą książką
Nadchodzą święta Bożego Narodzenia.
W Potwornicach mieszkańcy przeżywają horror świąteczny, bo małżeństwo Kumorków zrobiło sobie „Las Vegas” – gigantyczną świetlną instalację składającą się z ustrojonych choinek, bałwanków i Mikołajów.
Mieszkańcy się denerwują, a turyści walą drzwiami i oknami zobaczyć to najbardziej ozdobione miejsce w Polsce, a może i na świecie.
Wigilia i pasterka mijają spokojnie, ale zaraz potem właściciel Las Vegas znajduje zwłoki podszywające się pod kukłę Mikołaja…
Harold, policjant, który przyjechał do babci na wigilię bierze udział w dochodzeniu w sprawie morderstwa wraz z oddelegowaną do sprawy z powodu stanu cywilnego aspirant Aurorą Mątwicą.
Jakie sekrety skrywają mieszkańcy? Czy w ferworze przygotowań do świąt ktoś postanowił posunąć się o jeden krok za daleko?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pociąg tłukł się po lodowatych bezdrożach, choć już nie beztorzach, tak powoli i ociężale, jak tylko pociągi potrafią, a zwłaszcza te osobowe, szczególnie zaś dwudziestego czwartego grudnia, bo wtedy pociągom nigdzie się nie spieszy, a ludziom – jak najbardziej.
Wszystkiemu dodaje smaczku względność czasu, ta od Einsteina, ta sama, która wydłuża czas oczekiwania, kiedy nam się spieszy, a skraca go, kiedy tego nie chcemy. Tu nic czasu nie skracało, bo mało kto kocha telepanie się czymś takim po torach, tym bardziej w Wigilię.
Na dodatek było już ciemno, zimno, śnieg leżał gdzie popadnie, bo popadało, pierwsza gwiazdka już dawno wisiała na niebie, ale podróż nie dobiegła jeszcze końca.
Pociągi nie stosują się do żadnych tradycji, no może poza opóźnieniami.
Puste, choć nie całkiem przedziały robiły przygnębiające wrażenie, a ludzie nie mieli na nic ochoty.
I nawet dobrze się złożyło, bo w pociągu naprawdę trudno mieć na cokolwiek ochotę, a nawet jeśli się ją ma, to lepiej z niej nie korzystać. Zwykłe potrzeby fizjologiczne, a właściwie ich zaspokojenie, stanowią poważny problem, a cóż dopiero inne, bardziej skomplikowane zachcianki.
Poza tym pociąg wkrótce miał skończyć bieg. Pozostało mu tylko kilka niedużych stacyjek, zapomnianych trochę na trasie w leśnej głuszy i śniegu.
Nie, to nie było romantyczne, to było paskudne.
W jednym z przedziałów siedziały trzy osoby. Dziewczyna czytała książkę, choć widać było, że oczy jej się kleją, a twarz wykrzywia znużenie. Nie bez znaczenia był fakt, że tą książką był jakiś mafijny romans, zupełnie nieodpowiedni do czytania w pociągu. Chłopak wpatrywał się w brak krajobrazu za oknem, a starsza pani drzemała w kącie przy drzwiach.
– Jedziesz do babci? – zapytał chłopak dziewczynę, okutaną w szalik i pikowany, puchowy płaszcz.
– A skąd taki pomysł? Może do chłopaka jadę? – odpowiedziała niechętnie, niezbyt zadowolona z zaczepki, skrzętnie zasłaniając okładkę książki. Była na niej klata z sześciopakiem.
Chłopak uśmiechnął się sarkastycznie.
– Jasne. Do chłopaka? Bez makijażu, bez fryzury, bez bagażu? Z książką? Optuję jednak za babcią.
– Możesz sobie optować, za kim chcesz, to i tak nie twój interes! – burknęła. – Ale powiedz, dlaczego akurat do babci? – Mimo wszystko była zaciekawiona – Dlaczego nie do koleżanki? Znajomej? Matki, ojca? No?
Chłopak znów się roześmiał.
– Spójrz, masz tylko mały plecak, czyli nie wieziesz rzeczy do prania. Czyli nie wracasz do mamusi. Nie wieziesz też niczego świątecznego, czyli tam, dokąd jedziesz, wszystko jest gotowe. Masz na głowie czapkę w taką tęczę, że musiała ją zrobić babcia, w mieście byś jej nie włożyła. Szalik też babciny. Poza tym w reklamówce masz jeszcze kilka książek, ale nie do nauki, czyli boisz się, że się zanudzisz. Koleżanka odpada, gdyby była nudna, wcale byś nie pojechała. Babcia jak nic!
Trafił w dziesiątkę.
– No dobra, masz rację, ale gdyby ciebie tak wziąć pod lupę i zastosować tę psychologię dla ubogich, to ty też wyglądasz, jakbyś jechał do babci – odparowała.
Chłopak się roześmiał.
– Bo jadę! Na Wigilię, a właściwie na całe święta. Zaparła się i nie chciała przyjechać do nas, więc dotrzymam jej towarzystwa.
Dziewczyna westchnęła ze zrozumieniem.
– No tak, u mnie to samo, jakoś w tym roku się uparła, że nie przyjedzie, że mowy nie ma, obcy ludzie się kręcą po wsi stadami, boi się o dom. Złodziei widzi wszędzie. Jakaś babka jej się ukazała. Nawet mama pomyślała, że coś może zaczyna jej dolegać, wiesz, jakaś choroba, bo skarży się na migotanie w oczach. Ojciec to na googielku sprawdził i obawia się zapalenia wątroby.
– Po migotaniu w oczach?
– No tak wyczytał.
– A był ostatnio u babci? – zapytał chłopak dość zaczepnie, jakby chciał ją umoralnić odnośnie do układów rodzinnych. Aż się wzdrygnęła.
– Nie, ojciec jest stacjonarny. Bardzo stacjonarny! Nie lubi wypraw, szczególnie w święta. A dlaczego pytasz? Chodzi o te przedświąteczne stany emocjonalne?
– A gdzież tam! Chodzi o świąteczne piekło! No i o migotanie w oczach – dodał jakby odrobinę pokonany.
Odkąd Kumorkowie sprowadzili się na wieś, wieś stała się miejscem mąk piekielnych. Nie, oczywiście nie przez cały rok! Były okresy spokoju, niestety chwilowe.
Najstraszniej było od drugiego listopada do drugiego lutego. Na Matki Boskiej Gromnicznej wszystko gasło, cichło i uspokajało się, aż do następnego roku, kiedy znów w listopadzie, zaraz po Wszystkich Świętych, potworny jazgot kolędy Cicha noc nie przerywał nocnej ciszy swoim elektronicznym fałszem.
Jazgot był tak potworny, że podobno kury znosiły kwadratowe jaja.
Mówiono, że Kumorkowie obudzili pradawne zło.
Pradawne zło jest czasami naprawdę w porządku. Starsze panie je kochają.
Ludzie tej kakofonii nienawidzili, ale problem był taki, że nie mogli nic na nią poradzić. Kumorkowie mieli prawo. Poza prawem dodatkowo mieli też pieniądze, a pieniądze wzbudzają szacunek i mogą wiele zdziałać.
Ilość tych pieniędzy bywa względna i czasami przeszacowana, ale od zawsze wiadomo, że ten, kto na „pana kierownika” wyrwie pod sklepem dwa złote, jest gorszy od tego, kto na „kierowniczkę” wydusi pięć.
Kumorkowie mieli też własne tereny, a jak wiadomo, wolnoć Tomku... No i co komu do tego, że oni szanują tradycję?
Gdyby choć piknikowali z death metalem, chlali z disocopolem, rzygali czy bili się przy popie, a tu nic!
Tylko kolędy.
Ci ludzie, robiąc te wszystkie potworności, nie robili niczego złego. To było poszanowanie tradycji, a od tego wszystkim wara.
Nie kradli, nie zabijali, nie śmiecili (choć to, co robili, nazywano straszliwym zaśmiecaniem przestrzeni), a przyczyniali się do budowania atmosfery. Tej świątecznej. I rozsławili wieś.
Sołtys był za.
Dlatego nikt nie mógł być przeciw.
Jeżeli ktoś myśli, że wieś jest głupia, to się grubo myli.
Pociąg z turkotem właściwym pociągom osobowym dalekiego, ale bardzo powolnego zasięgu wyjechał zza drzew i nagle w przedziale zrobiło się jasno.
Wcześniej też oczywiście mieli zapalone światło i było ono dostatecznie jasne, by przy nim czytać, ale to, co buchnęło teraz zza okna, sprawiło, że poczuli się jak we wnętrzu żarówki ledowej.
– O ja pier... Co to jest?! – krzyknęła dziewczyna, mrużąc oczy i przesłaniając je rękoma.
– A to Kumorki świętują – odpowiedziała kobieta śpiąca dotąd pod płaszczem w rogu przy drzwiach.
– No i o to mi chodziło – westchnął chłopak. – Jak rozumiem, babcia mieszka w Potwornicach?
– Pod sto czternastym – westchnęła dziewczyna.
– Moja pod osiemdziesiątym szóstym. Czyli zaraz obok, tam jest numeracja zrypana. Teraz rozumiesz to migotanie w oczach?
– Tak, rozumiem, ale złodzieje?
– Zobaczysz na miejscu.
Jeżeli ktoś myśli, że wieś jest głupia, to się grubo myli – trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć. Wieś, każda, nie tylko ta jedna konkretna, to środowisko specyficzne, dla wielu mieszczuchów niezrozumiałe, trochę zaklęte, zdecydowanie tradycyjne (wcale nie tak głupio, jak się czasem wydaje) i opierające się na własnych, ciężko wypracowanych zasadach. Jest jak zbiór naczyń połączonych albo grzybnia.
Zaszłości mieszają się z teraźniejszościami, złość z miłością, a interes jednych godzi, drugich skłóca, ale i tak wygrywa.
Poza tym króluje tu owczy pęd, choć owiec nie ma od dawna.
Jeżeli ktoś coś, to drugi ktoś też coś, a potem pół wioski też, a na koniec cała, bo jak wszyscy, to wszyscy, nie może być inaczej.
Tu nie ma prywatności, osobności, niezależności, tu wszystko dzieje się dlaczegoś. Ale trzeba pamiętać, że mówimy o prawdziwej wsi, a nie o tabunie mieszczuchów, którzy pobudowali się za miastem i udają, że żyją na wsi.
Tu nie ma wielkopańskości i miejskich fum. Nie ma też sielskości, tak chętnie przypisywanej wiejskim okolicom.
Prawdę powiedziawszy, wymyśliły ją chyba agencje nieruchomości, które z zasady nie wspominają o osach, szerszeniach, błocie, bykach, babce, krokodylach oraz o afrykańskim pomorze świń.
O babce szczególnie.
Tu każdy zna każdego od dziecka, od ojca, dziadka i pradziadka, babki, prababki, wie, kto z kim kogo zdradzał, kto co podpisał albo i nie podpisał jeszcze w trzydziestym dziewiątym, kto siedział, w którym więzieniu, jako że to też jest dla ludzi, oraz ile ma pieniędzy pod materacem.
Takie informacje są cenne i dobrze jest, żeby zostały tam, gdzie są, a światło dzienne omijały z daleka.
Poza tym istnieje też pomoc sąsiedzka i sąsiedzka nienawiść, jak u Capulettich i Montekich. Niemniej krwawa i niemniej tragiczna, ale w grę wchodzą kłonice, a nie trucizna, co kojarzy się mniej romantycznie, dlatego nawet Interia o tym nie wspomina.
To znaczy wspomina o krwawych porachunkach, pękniętych podstawach czaszki i chlustających wymiotach, ale o Kaśce, Staśku i ich niezwykłej miłości nikt nie wspomina.
W literaturze lepiej się sprzeda samobójstwo, niż jak cię baba zatłucze kłonicą.
Choć i to powoli się zmienia.
Istnieją plotki, ale cóż, od tego żadne środowisko nie jest wolne, i istnieje piekło, które pojawia się pewnego dnia w samym środku wioski i rozpala wielkie ognisko nienawiści, łączącą wszystkich łączy równie silnie, jak i niemoc...
Oraz babka. Babka też czasami istnieje.
Niemoc polegała na tym, że wszyscy Kumorków nienawidzili i wiedzieli, że nie powinni, że to jest złe, że przez tę nienawiść stają się złymi ludźmi i nie chodziło o to, że nienawiść jest zła i że byli bardzo tego świadomi, nie, po prostu chodziło o święta, a świąt nienawidzić nie wolno!
Nawet jeżeli te światła i rzężenie kolęd budzą grozę. Tę pradawną też.
Do tego sołtys.
Miał powiązania w gminie, miał układy w powiecie, doskonale dogadywał się w województwie, taki sołtys to skarb, oraz – niestety – zakała.
Mieszkał pod lasem po drugiej stronie wsi, więc Kumorki mu nie przeszkadzali, dodatkowo żona sołtysa miała gospodę. Gospoda na Kumorkowym interesie korzystała, a dobrzy ludzie dostawali szału.
Ten szał ocierał się już o siekiery i zapałki, ale niestety bezsilność zwyciężała.
Święta! Święta to taki symbol, że jakby ktoś coś, to przecież ręka by mu uschła!
I wcale nie chodziło o wiarę, bo nawet ksiądz miał dość tych wygłupów, ale o przesąd, a przesądy bywają zdecydowanie mocne i trwałe.
– Dojeżdżamy! – stwierdziła z zachwytem dziewczyna i pozbierała swoje klamoty. Nie było tego dużo. Nie wiozła niczego ciężkiego, bo u babci czekała na nią najlepsza wigilia świata. – Julia jestem – powiedziała do chłopaka, zrozumiawszy, że tak czy siak będą przez chwilę sąsiadami, nie ma więc co komplikować sprawy.
– Harold – odparł chłopak, patrząc na nią uważnie. – Masakra, nie? – westchnął – ale już się przyzwyczaiłem.
– Nie jest tak źle. – Dziewczyna starała się nie wybuchnąć śmiechem.
– Jasne, że nie jest, dopóki nie zaczynasz tego zdrabniać, bo wtedy zaczyna się kojarzyć z charkaniem! Harek na przykład mnie wykańcza.
– Mogę do ciebie mówić: „Haroldzie”, ale to mi się będzie kojarzyć z tą żabą ze Shreka. To znaczy z tym ojcem Fiony.
– W żabiej postaci?
– Właśnie.
– Dobra, mów do mnie, jak chcesz. Zresztą nasze babcie muszą się przecież...
– Masakra, Haroldzie! – jęknęła Julia, zerkając na niego znacząco. Nagle oboje zdali sobie dobitnie sprawę, że ich babcie się znają, a to mogło być dla nich bardzo niekorzystne. Kto nigdy nie doznał ataku świątecznego swatania, nic nie wie o życiu!
Ninka czekała na wnuczkę na peronie, bo choć dziewczyna znała drogę do jej domu, bo kiedyś tu przyjeżdżała, to jednak teraz mogła się pogubić.
Wszystko zostało pozmieniane, wszędzie koczowały tłumy turystów, a dzikie harce świateł i kolędy wyjące w okolicy domu, jej własnego, dotąd tak spokojnego domu, mogły przerazić. I przerażały. Ninkę na pewno.
Nina chciała jak najszybciej zobaczyć i przytulić wnuczkę.
Julia była dziewczyną miastową, więc pewnie hałasy i oszalałe iluminacje były dla niej normą, ale lepiej było uważać.
Nieprzebrane tłumy turystów przewalały się przez wieś samochodami, a potem pieszo, bo koło domu Kumorków powstał dziki parking na byłym polu kapusty sąsiada. Byłym, bo sąsiad i tak nic nie mógł zrobić, więc w tym roku odpuścił i postanowił zarobić, udostępniając miejsca do parkowania. Mógł oczywiście tego nie robić, ale nic by to nie dało, miastowi, widząc kawałek płaskiego terenu, który nie jest zarośnięty drzewami, są pewni, że to doskonałe miejsce na parking, nawet jeżeli to pole obsiane jakąś oziminą.
Kiedyś nawet napisał, żeby nie wjeżdżać na pole z powodu jęczmienia. Wjeżdżali, ale zaraz potem podjeżdżali do apteki po krople do oczu.
Nazwa wioski też przyciągała. I było jeszcze coś z klątwą. Wszystkie wioski tak mają. Są zasobne w klątwy „podręczne”, takie, które od czasu do czasu się przydają.
Wyciąga się je, kiedy mogą okazać się przydatne, na przykład kiedy Kowalska chce myć okna w niedzielę albo kupuje pasztetową w piątek. Kiedy chłop bije żonę w poniedziałek, to jednak nie działa.
Taką klatwą była babka, której nie było, choć oczywiście była.
Ktoś ją musiał chyba kiedyś po coś wymyślić, przyjęła się i została na dłużej. Tak to jest z przesądami.
Wioska uważana była przez mieszkańców za coś w rodzaju ziemskiego, rolniczego purgatorium, gdzie pokutowano za grzechy przodków, dlatego to, co robili Kumorkowie, miało dwoisty wymiar. Z jednej strony budziło nadzieję, z drugiej – babkę.
Kusiło złe moce.
I to nawet legalnie.
A sami Kumorkowie budzili niechęć.
Nie było zgody co do tego, kim są: czy ludzkimi reprezentantami niebios, którzy walczą o lepsze życie i bardziej świąteczną świętość świąt, czy diabłami, które pasą się na zatruwaniu życia innym.
Ninka przeszła obok świecących błękitem i mrugających oczopląsem choinek, minęła sześć wykrzywionych reniferów, które zostały rozjechane przez jakiegoś turystę, ale posklejane i ponownie podłączone, żeby się nie zmarnowały, przez co jeszcze bardziej straszyły dzieci i wpływały na ich delikatną psychikę, bo wszytko pięknie, ładnie, ale sklejać lepiej po trzeźwemu, żeby żaden renifer znowu nie miał kopyt zamiast rogów.
Minęła mikołaja z urwaną głową, kolejne dwa oczopląsy, tym razem czerwone, dostała bólu głowy i drgawek, a przecież nawet się nie zagłębiła do wnętrza tej potwornej przestrzeni grozy, potem przebiegła koło bałwanów, świecących przeraźliwie ledową bielą, oberwała tikiem nerwowym i wydostała się na w miarę bezpieczną ulicę, gdzie było ciemniej, bo konkurujące z ledowymi cudami latarnie wydawały się zupełnie nie świecić, a ludzie kotłowali się przy bramie do tego koszmaru, popychając się i tłocząc wraz z dziećmi, które lubiły się tu gubić całymi stadami, a potem wyć potępieńczo w krzakach, dopóki ich nie znaleziono.
Ninka przeszła przez drogę i pomiędzy domami wspięła się po ośnieżonej skarpie, przeskoczyła barierkę i już była na peronie.
Pociąg właśnie rozświetlał ciemność w głębi lasu.
Rzecz jasna nie było to jedyne wejście na peron. Było też inne, prawidłowe, zaopatrzone w chodnik, które kończyło się całkiem niepotrzebnym tunelem i przejściem podziemnym.
Pociąg wyhamował.
Potwornice były ostatnią stacją na trasie pociągu, dlatego z jego wnętrza wysypał się spory tłumek.
Ze względu na święta pasażerów nie było tak wielu jak zawsze. Zazwyczaj wysiadały tu tłumy. Ludzie wracający z pracy, wnuki jadące do babć, uczniowie ze szkół, gospodynie z zakupów, tylko mężczyźni prawie nie wysiadali, bo o tej porze zazwyczaj już byli pijani, i to stacjonarnie. Zawsze mogli się nachlać w gospodzie żony sołtysa, więc na pijaństwo nie jeździli pociągiem i z niego pociągiem nie wracali.
Po pierwszym oszołomieniu wszyscy, którzy wysiedli, ruszyli ku tunelowi.
– Julka! Tutaj! – krzyknęła babcia, wymachując ręką do nadchodzącej dziewczyny.
Wszyscy zaczęli się rozglądać.
Niby nie każdy ma na imię Julka, ale każdy jest ciekawy, kto i kogo woła.
– Haruś! – krzyknęła Celina, także obecna na dworcu. Po wnuka przychodzić nie musiała, ale chciała. Miał tu sporą grupę znajomych z dzieciństwa i wolała, żeby się nie zapodział, co czasami mu się już zdarzało.
Ktoś go dopadł, zaprosił na piwo, ktoś inny na wódkę, ktoś jeszcze na wspomnienia.
Zdarzały się też zaproszenia na seks, babcia była o tym przekonana, wolała dmuchać na zimne, to znaczy na tutejsze gorące dziewczyny.
Chwilę później kilka takich właśnie dziewczyn zaczęło piszczeć:
– Harold! Harek! Haroldzik! – krzyczały, biegnąc w jego kierunku. O pomyłce nie mogło być mowy.
– A ty co taki rozchwytywany? – zdziwiła się Julia, jeszcze w tej chwili idąca obok niego. Chłopak nie wyglądał na gwiazdę rocka, więc była trochę zdziwiona.
– Nawet nie wspominaj! – burknął chłopak i podszedł do swojej babci Celiny, chyba po to, żeby się za nią schronić przed goniącymi go panienkami. Razem ruszyli ku podziemnemu przejściu.
Julia i jej babcia poszły za nimi.
– Ależ go tu witają... – mruknęła Julia.
– No co się dziwisz? Tutejszy jest. I do tego miastowy, no i ma pracę. Dobry materiał na męża – wyjaśniła jej Ninka. – Te trzy dziewczyny chodziły z nim do szkoły, mężów im trzeba, bo dzieciate. A ta jedna to Luśka Maciorków. Dzieciata nie jest, ale kombinuje tak, że w końcu albo urodzi trojaczki, albo skończy w więzieniu.
– A ty znasz tego Harolda? – Julia po cichu liczyła, że dzięki chłopakowi i może jego znajomym nie przeczyta przez święta wszystkich przywiezionych tu książek.
Mimo wielkiej pasji czytelniczej ta możliwość była bardzo kusząca.
– Oj, dziecko! Tu wszyscy się znają! To jest wieś, nie jakieś tam miasto. Tu ludzie żyją bardziej ze sobą. Nie obok siebie! – powiedziała z prawdziwą dumą.
– Cały ten tłum? – Dziewczyna powiodła ręką w kierunku widocznej w dole szosy, która zapchana była samochodami i ludźmi. Zapchana po brzegi, po uszy, po co się dało, ludzie się wylewali, tłoczyli i pchali, samochody trąbiły, silniki wyły, dzieciaki piszczały, kolędy usiłowały zagłuszyć wszystko zgrzytem.
– A nie, ten tłum nie.
– A co tam tak wali po oczach? – Julia, kiedy wyszły zza drzew, dostrzegła szaleństwo świateł, barw i cały mrugający armagedon.
– Piekło, Julinko. Piekło!