Mord w Las Vegas - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Mord w Las Vegas ebook i audiobook

Iwona Banach

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

88 osób interesuje się tą książką

Opis

Nadchodzą święta Bożego Narodzenia.

W Potwornicach mieszkańcy przeżywają horror świąteczny, bo małżeństwo Kumorków zrobiło sobie „Las Vegas” – gigantyczną świetlną instalację składającą się z ustrojonych choinek, bałwanków i Mikołajów.

 

Mieszkańcy się denerwują, a turyści walą drzwiami i oknami zobaczyć to najbardziej ozdobione miejsce w Polsce, a może i na świecie.

Wigilia i pasterka mijają spokojnie, ale zaraz potem właściciel Las Vegas znajduje zwłoki podszywające się pod kukłę Mikołaja…

Harold, policjant, który przyjechał do babci na wigilię bierze udział w dochodzeniu w sprawie morderstwa wraz z oddelegowaną do sprawy z powodu stanu cywilnego aspirant Aurorą Mątwicą.

 

Jakie sekrety skrywają mieszkańcy? Czy w ferworze przygotowań do świąt ktoś postanowił posunąć się o jeden krok za daleko?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 16 min

Lektor: Katarzyna Hołyńska
Oceny
3,8 (246 ocen)
93
61
41
43
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Banasch

Nie polecam

Bardzo słabe , niestety!
20
DagmaraChodkowska

Z braku laku…

Nie dałam rady. Mało śmieszna i bez pomysłu
10
czekolada72

Nie polecam

masakra
00
KasiaTuli

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Janicka_Marta

Z braku laku…

Nie jest to moja ulubiona autorka, ale można spróbować. Trochę zagmatwane, trochę siermiężny humor. Ot, z braku laku.
00

Popularność




Re­dak­cjaAlek­san­dra Zok-Smoła
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Iwona Ba­nach, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-63-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pociąg tłukł się po lo­do­wa­tych bez­dro­żach, choć już nie bez­to­rzach, tak po­woli i ocię­żale, jak tylko po­ciągi po­tra­fią, a zwłasz­cza te oso­bowe, szcze­gól­nie zaś dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia, bo wtedy po­cią­gom ni­g­dzie się nie spie­szy, a lu­dziom – jak naj­bar­dziej.

Wszyst­kiemu do­daje smaczku względ­ność czasu, ta od Ein­ste­ina, ta sama, która wy­dłuża czas ocze­ki­wa­nia, kiedy nam się spie­szy, a skraca go, kiedy tego nie chcemy. Tu nic czasu nie skra­cało, bo mało kto ko­cha te­le­pa­nie się czymś ta­kim po to­rach, tym bar­dziej w Wi­gi­lię.

Na do­da­tek było już ciemno, zimno, śnieg le­żał gdzie po­pad­nie, bo po­pa­dało, pierw­sza gwiazdka już dawno wi­siała na nie­bie, ale po­dróż nie do­bie­gła jesz­cze końca.

Po­ciągi nie sto­sują się do żad­nych tra­dy­cji, no może poza opóź­nie­niami.

Pu­ste, choć nie cał­kiem prze­działy ro­biły przy­gnę­bia­jące wra­że­nie, a lu­dzie nie mieli na nic ochoty.

I na­wet do­brze się zło­żyło, bo w po­ciągu na­prawdę trudno mieć na co­kol­wiek ochotę, a na­wet je­śli się ją ma, to le­piej z niej nie ko­rzy­stać. Zwy­kłe po­trzeby fi­zjo­lo­giczne, a wła­ści­wie ich za­spo­ko­je­nie, sta­no­wią po­ważny pro­blem, a cóż do­piero inne, bar­dziej skom­pli­ko­wane za­chcianki.

Poza tym po­ciąg wkrótce miał skoń­czyć bieg. Po­zo­stało mu tylko kilka nie­du­żych sta­cy­jek, za­po­mnia­nych tro­chę na tra­sie w le­śnej głu­szy i śniegu.

Nie, to nie było ro­man­tyczne, to było pa­skudne.

W jed­nym z prze­dzia­łów sie­działy trzy osoby. Dziew­czyna czy­tała książkę, choć wi­dać było, że oczy jej się kleją, a twarz wy­krzy­wia znu­że­nie. Nie bez zna­cze­nia był fakt, że tą książką był ja­kiś ma­fijny ro­mans, zu­peł­nie nie­od­po­wiedni do czy­ta­nia w po­ciągu. Chło­pak wpa­try­wał się w brak kra­jo­brazu za oknem, a star­sza pani drze­mała w ką­cie przy drzwiach.

– Je­dziesz do babci? – za­py­tał chło­pak dziew­czynę, oku­taną w sza­lik i pi­ko­wany, pu­chowy płaszcz.

– A skąd taki po­mysł? Może do chło­paka jadę? – od­po­wie­działa nie­chęt­nie, nie­zbyt za­do­wo­lona z za­czepki, skrzęt­nie za­sła­nia­jąc okładkę książki. Była na niej klata z sze­ścio­pa­kiem.

Chło­pak uśmiech­nął się sar­ka­stycz­nie.

– Ja­sne. Do chło­paka? Bez ma­ki­jażu, bez fry­zury, bez ba­gażu? Z książką? Optuję jed­nak za bab­cią.

– Mo­żesz so­bie opto­wać, za kim chcesz, to i tak nie twój in­te­res! – burk­nęła. – Ale po­wiedz, dla­czego aku­rat do babci? – Mimo wszystko była za­cie­ka­wiona – Dla­czego nie do ko­le­żanki? Zna­jo­mej? Matki, ojca? No?

Chło­pak znów się ro­ze­śmiał.

– Spójrz, masz tylko mały ple­cak, czyli nie wie­ziesz rze­czy do pra­nia. Czyli nie wra­casz do ma­musi. Nie wie­ziesz też ni­czego świą­tecz­nego, czyli tam, do­kąd je­dziesz, wszystko jest go­towe. Masz na gło­wie czapkę w taką tę­czę, że mu­siała ją zro­bić bab­cia, w mie­ście byś jej nie wło­żyła. Sza­lik też bab­ciny. Poza tym w re­kla­mówce masz jesz­cze kilka ksią­żek, ale nie do na­uki, czyli bo­isz się, że się za­nu­dzisz. Ko­le­żanka od­pada, gdyby była nudna, wcale byś nie po­je­chała. Bab­cia jak nic!

Tra­fił w dzie­siątkę.

– No do­bra, masz ra­cję, ale gdyby cie­bie tak wziąć pod lupę i za­sto­so­wać tę psy­cho­lo­gię dla ubo­gich, to ty też wy­glą­dasz, jak­byś je­chał do babci – od­pa­ro­wała.

Chło­pak się ro­ze­śmiał.

– Bo jadę! Na Wi­gi­lię, a wła­ści­wie na całe święta. Za­parła się i nie chciała przy­je­chać do nas, więc do­trzy­mam jej to­wa­rzy­stwa.

Dziew­czyna wes­tchnęła ze zro­zu­mie­niem.

– No tak, u mnie to samo, ja­koś w tym roku się uparła, że nie przy­je­dzie, że mowy nie ma, obcy lu­dzie się kręcą po wsi sta­dami, boi się o dom. Zło­dziei wi­dzi wszę­dzie. Ja­kaś babka jej się uka­zała. Na­wet mama po­my­ślała, że coś może za­czyna jej do­le­gać, wiesz, ja­kaś cho­roba, bo skarży się na mi­go­ta­nie w oczach. Oj­ciec to na go­ogielku spraw­dził i oba­wia się za­pa­le­nia wą­troby.

– Po mi­go­ta­niu w oczach?

– No tak wy­czy­tał.

– A był ostat­nio u babci? – za­py­tał chło­pak dość za­czep­nie, jakby chciał ją umo­ral­nić od­no­śnie do ukła­dów ro­dzin­nych. Aż się wzdry­gnęła.

– Nie, oj­ciec jest sta­cjo­narny. Bar­dzo sta­cjo­narny! Nie lubi wy­praw, szcze­gól­nie w święta. A dla­czego py­tasz? Cho­dzi o te przed­świą­teczne stany emo­cjo­nalne?

– A gdzież tam! Cho­dzi o świą­teczne pie­kło! No i o mi­go­ta­nie w oczach – do­dał jakby odro­binę po­ko­nany.

***

Od­kąd Ku­mor­ko­wie spro­wa­dzili się na wieś, wieś stała się miej­scem mąk pie­kiel­nych. Nie, oczy­wi­ście nie przez cały rok! Były okresy spo­koju, nie­stety chwi­lowe.

Naj­strasz­niej było od dru­giego li­sto­pada do dru­giego lu­tego. Na Matki Bo­skiej Grom­nicz­nej wszystko ga­sło, ci­chło i uspo­ka­jało się, aż do na­stęp­nego roku, kiedy znów w li­sto­pa­dzie, za­raz po Wszyst­kich Świę­tych, po­tworny ja­zgot ko­lędy Ci­cha noc nie prze­ry­wał noc­nej ci­szy swoim elek­tro­nicz­nym fał­szem.

Ja­zgot był tak po­tworny, że po­dobno kury zno­siły kwa­dra­towe jaja.

Mó­wiono, że Ku­mor­ko­wie obu­dzili pra­dawne zło.

Pra­dawne zło jest cza­sami na­prawdę w po­rządku. Star­sze pa­nie je ko­chają.

Lu­dzie tej ka­ko­fo­nii nie­na­wi­dzili, ale pro­blem był taki, że nie mo­gli nic na nią po­ra­dzić. Ku­mor­ko­wie mieli prawo. Poza pra­wem do­dat­kowo mieli też pie­nią­dze, a pie­nią­dze wzbu­dzają sza­cu­nek i mogą wiele zdzia­łać.

Ilość tych pie­nię­dzy bywa względna i cza­sami prze­sza­co­wana, ale od za­wsze wia­domo, że ten, kto na „pana kie­row­nika” wy­rwie pod skle­pem dwa złote, jest gor­szy od tego, kto na „kie­row­niczkę” wy­dusi pięć.

Ku­mor­ko­wie mieli też wła­sne te­reny, a jak wia­domo, wol­noć Tomku... No i co komu do tego, że oni sza­nują tra­dy­cję?

Gdyby choć pik­ni­ko­wali z de­ath me­ta­lem, chlali z di­so­co­po­lem, rzy­gali czy bili się przy po­pie, a tu nic!

Tylko ko­lędy.

Ci lu­dzie, ro­biąc te wszyst­kie po­twor­no­ści, nie ro­bili ni­czego złego. To było po­sza­no­wa­nie tra­dy­cji, a od tego wszyst­kim wara.

Nie kra­dli, nie za­bi­jali, nie śmie­cili (choć to, co ro­bili, na­zy­wano strasz­li­wym za­śmie­ca­niem prze­strzeni), a przy­czy­niali się do bu­do­wa­nia at­mos­fery. Tej świą­tecz­nej. I roz­sła­wili wieś.

Soł­tys był za.

Dla­tego nikt nie mógł być prze­ciw.

***

Je­żeli ktoś my­śli, że wieś jest głu­pia, to się grubo myli.

***

Po­ciąg z tur­ko­tem wła­ści­wym po­cią­gom oso­bo­wym da­le­kiego, ale bar­dzo po­wol­nego za­sięgu wy­je­chał zza drzew i na­gle w prze­dziale zro­biło się ja­sno.

Wcze­śniej też oczy­wi­ście mieli za­pa­lone świa­tło i było ono do­sta­tecz­nie ja­sne, by przy nim czy­tać, ale to, co buch­nęło te­raz zza okna, spra­wiło, że po­czuli się jak we wnę­trzu ża­rówki le­do­wej.

– O ja pier... Co to jest?! – krzyk­nęła dziew­czyna, mru­żąc oczy i prze­sła­nia­jąc je rę­koma.

– A to Ku­morki świę­tują – od­po­wie­działa ko­bieta śpiąca do­tąd pod płasz­czem w rogu przy drzwiach.

– No i o to mi cho­dziło – wes­tchnął chło­pak. – Jak ro­zu­miem, bab­cia mieszka w Po­twor­ni­cach?

– Pod sto czter­na­stym – wes­tchnęła dziew­czyna.

– Moja pod osiem­dzie­sią­tym szó­stym. Czyli za­raz obok, tam jest nu­me­ra­cja zry­pana. Te­raz ro­zu­miesz to mi­go­ta­nie w oczach?

– Tak, ro­zu­miem, ale zło­dzieje?

– Zo­ba­czysz na miej­scu.

***

Je­żeli ktoś my­śli, że wieś jest głu­pia, to się grubo myli – trzeba to so­bie wy­raź­nie po­wie­dzieć. Wieś, każda, nie tylko ta jedna kon­kretna, to śro­do­wi­sko spe­cy­ficzne, dla wielu miesz­czu­chów nie­zro­zu­miałe, tro­chę za­klęte, zde­cy­do­wa­nie tra­dy­cyjne (wcale nie tak głu­pio, jak się cza­sem wy­daje) i opie­ra­jące się na wła­snych, ciężko wy­pra­co­wa­nych za­sa­dach. Jest jak zbiór na­czyń po­łą­czo­nych albo grzyb­nia.

Za­szło­ści mie­szają się z te­raź­niej­szo­ściami, złość z mi­ło­ścią, a in­te­res jed­nych go­dzi, dru­gich skłóca, ale i tak wy­grywa.

Poza tym kró­luje tu owczy pęd, choć owiec nie ma od dawna.

Je­żeli ktoś coś, to drugi ktoś też coś, a po­tem pół wio­ski też, a na ko­niec cała, bo jak wszy­scy, to wszy­scy, nie może być ina­czej.

Tu nie ma pry­wat­no­ści, osob­no­ści, nie­za­leż­no­ści, tu wszystko dzieje się dla­cze­goś. Ale trzeba pa­mię­tać, że mó­wimy o praw­dzi­wej wsi, a nie o ta­bu­nie miesz­czu­chów, któ­rzy po­bu­do­wali się za mia­stem i udają, że żyją na wsi.

Tu nie ma wiel­ko­pań­sko­ści i miej­skich fum. Nie ma też siel­sko­ści, tak chęt­nie przy­pi­sy­wa­nej wiej­skim oko­li­com.

Prawdę po­wie­dziaw­szy, wy­my­śliły ją chyba agen­cje nie­ru­cho­mo­ści, które z za­sady nie wspo­mi­nają o osach, szer­sze­niach, bło­cie, by­kach, babce, kro­ko­dy­lach oraz o afry­kań­skim po­mo­rze świń.

O babce szcze­gól­nie.

Tu każdy zna każ­dego od dziecka, od ojca, dziadka i pra­dziadka, babki, pra­babki, wie, kto z kim kogo zdra­dzał, kto co pod­pi­sał albo i nie pod­pi­sał jesz­cze w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, kto sie­dział, w któ­rym wię­zie­niu, jako że to też jest dla lu­dzi, oraz ile ma pie­nię­dzy pod ma­te­ra­cem.

Ta­kie in­for­ma­cje są cenne i do­brze jest, żeby zo­stały tam, gdzie są, a świa­tło dzienne omi­jały z da­leka.

Poza tym ist­nieje też po­moc są­siedzka i są­siedzka nie­na­wiść, jak u Ca­pu­let­tich i Mon­te­kich. Nie­mniej krwawa i nie­mniej tra­giczna, ale w grę wcho­dzą kło­nice, a nie tru­ci­zna, co ko­ja­rzy się mniej ro­man­tycz­nie, dla­tego na­wet In­te­ria o tym nie wspo­mina.

To zna­czy wspo­mina o krwa­wych po­ra­chun­kach, pęk­nię­tych pod­sta­wach czaszki i chlu­sta­ją­cych wy­mio­tach, ale o Ka­śce, Staśku i ich nie­zwy­kłej mi­ło­ści nikt nie wspo­mina.

W li­te­ra­tu­rze le­piej się sprzeda sa­mo­bój­stwo, niż jak cię baba za­tłu­cze kło­nicą.

Choć i to po­woli się zmie­nia.

Ist­nieją plotki, ale cóż, od tego żadne śro­do­wi­sko nie jest wolne, i ist­nieje pie­kło, które po­ja­wia się pew­nego dnia w sa­mym środku wio­ski i roz­pala wiel­kie ogni­sko nie­na­wi­ści, łą­czącą wszyst­kich łą­czy rów­nie sil­nie, jak i nie­moc...

Oraz babka. Babka też cza­sami ist­nieje.

Nie­moc po­le­gała na tym, że wszy­scy Ku­mor­ków nie­na­wi­dzili i wie­dzieli, że nie po­winni, że to jest złe, że przez tę nie­na­wiść stają się złymi ludźmi i nie cho­dziło o to, że nie­na­wiść jest zła i że byli bar­dzo tego świa­domi, nie, po pro­stu cho­dziło o święta, a świąt nie­na­wi­dzić nie wolno!

Na­wet je­żeli te świa­tła i rzę­że­nie ko­lęd bu­dzą grozę. Tę pra­dawną też.

Do tego soł­tys.

Miał po­wią­za­nia w gmi­nie, miał układy w po­wie­cie, do­sko­nale do­ga­dy­wał się w wo­je­wódz­twie, taki soł­tys to skarb, oraz – nie­stety – za­kała.

Miesz­kał pod la­sem po dru­giej stro­nie wsi, więc Ku­morki mu nie prze­szka­dzali, do­dat­kowo żona soł­tysa miała go­spodę. Go­spoda na Ku­mor­ko­wym in­te­re­sie ko­rzy­stała, a do­brzy lu­dzie do­sta­wali szału.

Ten szał ocie­rał się już o sie­kiery i za­pałki, ale nie­stety bez­sil­ność zwy­cię­żała.

Święta! Święta to taki sym­bol, że jakby ktoś coś, to prze­cież ręka by mu uschła!

I wcale nie cho­dziło o wiarę, bo na­wet ksiądz miał dość tych wy­głu­pów, ale o prze­sąd, a prze­sądy by­wają zde­cy­do­wa­nie mocne i trwałe.

***

– Do­jeż­dżamy! – stwier­dziła z za­chwy­tem dziew­czyna i po­zbie­rała swoje kla­moty. Nie było tego dużo. Nie wio­zła ni­czego cięż­kiego, bo u babci cze­kała na nią naj­lep­sza wi­gi­lia świata. – Ju­lia je­stem – po­wie­działa do chło­paka, zro­zu­miaw­szy, że tak czy siak będą przez chwilę są­sia­dami, nie ma więc co kom­pli­ko­wać sprawy.

– Ha­rold – od­parł chło­pak, pa­trząc na nią uważ­nie. – Ma­sa­kra, nie? – wes­tchnął – ale już się przy­zwy­cza­iłem.

– Nie jest tak źle. – Dziew­czyna sta­rała się nie wy­buch­nąć śmie­chem.

– Ja­sne, że nie jest, do­póki nie za­czy­nasz tego zdrab­niać, bo wtedy za­czyna się ko­ja­rzyć z char­ka­niem! Ha­rek na przy­kład mnie wy­kań­cza.

– Mogę do cie­bie mó­wić: „Ha­rol­dzie”, ale to mi się bę­dzie ko­ja­rzyć z tą żabą ze Shreka. To zna­czy z tym oj­cem Fiony.

– W ża­biej po­staci?

– Wła­śnie.

– Do­bra, mów do mnie, jak chcesz. Zresztą na­sze bab­cie mu­szą się prze­cież...

– Ma­sa­kra, Ha­rol­dzie! – jęk­nęła Ju­lia, zer­ka­jąc na niego zna­cząco. Na­gle oboje zdali so­bie do­bit­nie sprawę, że ich bab­cie się znają, a to mo­gło być dla nich bar­dzo nie­ko­rzystne. Kto ni­gdy nie do­znał ataku świą­tecz­nego swa­ta­nia, nic nie wie o ży­ciu!

***

Ninka cze­kała na wnuczkę na pe­ro­nie, bo choć dziew­czyna znała drogę do jej domu, bo kie­dyś tu przy­jeż­dżała, to jed­nak te­raz mo­gła się po­gu­bić.

Wszystko zo­stało po­zmie­niane, wszę­dzie ko­czo­wały tłumy tu­ry­stów, a dzi­kie harce świa­teł i ko­lędy wy­jące w oko­licy domu, jej wła­snego, do­tąd tak spo­koj­nego domu, mo­gły prze­ra­zić. I prze­ra­żały. Ninkę na pewno.

Nina chciała jak naj­szyb­ciej zo­ba­czyć i przy­tu­lić wnuczkę.

Ju­lia była dziew­czyną mia­stową, więc pew­nie ha­łasy i osza­lałe ilu­mi­na­cje były dla niej normą, ale le­piej było uwa­żać.

Nie­prze­brane tłumy tu­ry­stów prze­wa­lały się przez wieś sa­mo­cho­dami, a po­tem pie­szo, bo koło domu Ku­mor­ków po­wstał dziki par­king na by­łym polu ka­pu­sty są­siada. By­łym, bo są­siad i tak nic nie mógł zro­bić, więc w tym roku od­pu­ścił i po­sta­no­wił za­ro­bić, udo­stęp­nia­jąc miej­sca do par­ko­wa­nia. Mógł oczy­wi­ście tego nie ro­bić, ale nic by to nie dało, mia­stowi, wi­dząc ka­wa­łek pła­skiego te­renu, który nie jest za­ro­śnięty drze­wami, są pewni, że to do­sko­nałe miej­sce na par­king, na­wet je­żeli to pole ob­siane ja­kąś ozi­miną.

Kie­dyś na­wet na­pi­sał, żeby nie wjeż­dżać na pole z po­wodu jęcz­mie­nia. Wjeż­dżali, ale za­raz po­tem pod­jeż­dżali do ap­teki po kro­ple do oczu.

Na­zwa wio­ski też przy­cią­gała. I było jesz­cze coś z klą­twą. Wszyst­kie wio­ski tak mają. Są za­sobne w klą­twy „pod­ręczne”, ta­kie, które od czasu do czasu się przy­dają.

Wy­ciąga się je, kiedy mogą oka­zać się przy­datne, na przy­kład kiedy Ko­wal­ska chce myć okna w nie­dzielę albo ku­puje pasz­te­tową w pią­tek. Kiedy chłop bije żonę w po­nie­dzia­łek, to jed­nak nie działa.

Taką kla­twą była babka, któ­rej nie było, choć oczy­wi­ście była.

Ktoś ją mu­siał chyba kie­dyś po coś wy­my­ślić, przy­jęła się i zo­stała na dłu­żej. Tak to jest z prze­są­dami.

Wio­ska uwa­żana była przez miesz­kań­ców za coś w ro­dzaju ziem­skiego, rol­ni­czego pur­ga­to­rium, gdzie po­ku­to­wano za grze­chy przod­ków, dla­tego to, co ro­bili Ku­mor­ko­wie, miało dwo­isty wy­miar. Z jed­nej strony bu­dziło na­dzieję, z dru­giej – babkę.

Ku­siło złe moce.

I to na­wet le­gal­nie.

A sami Ku­mor­ko­wie bu­dzili nie­chęć.

Nie było zgody co do tego, kim są: czy ludz­kimi re­pre­zen­tan­tami nie­bios, któ­rzy wal­czą o lep­sze ży­cie i bar­dziej świą­teczną świę­tość świąt, czy dia­błami, które pasą się na za­tru­wa­niu ży­cia in­nym.

Ninka prze­szła obok świe­cą­cych błę­ki­tem i mru­ga­ją­cych oczo­plą­sem cho­inek, mi­nęła sześć wy­krzy­wio­nych re­ni­fe­rów, które zo­stały roz­je­chane przez ja­kie­goś tu­ry­stę, ale po­skle­jane i po­now­nie pod­łą­czone, żeby się nie zmar­no­wały, przez co jesz­cze bar­dziej stra­szyły dzieci i wpły­wały na ich de­li­katną psy­chikę, bo wszytko pięk­nie, ład­nie, ale skle­jać le­piej po trzeź­wemu, żeby ża­den re­ni­fer znowu nie miał ko­pyt za­miast ro­gów.

Mi­nęła mi­ko­łaja z urwaną głową, ko­lejne dwa oczo­pląsy, tym ra­zem czer­wone, do­stała bólu głowy i drga­wek, a prze­cież na­wet się nie za­głę­biła do wnę­trza tej po­twor­nej prze­strzeni grozy, po­tem prze­bie­gła koło bał­wa­nów, świe­cą­cych prze­raź­li­wie le­dową bielą, obe­rwała ti­kiem ner­wo­wym i wy­do­stała się na w miarę bez­pieczną ulicę, gdzie było ciem­niej, bo kon­ku­ru­jące z le­do­wymi cu­dami la­tar­nie wy­da­wały się zu­peł­nie nie świe­cić, a lu­dzie ko­tło­wali się przy bra­mie do tego kosz­maru, po­py­cha­jąc się i tło­cząc wraz z dziećmi, które lu­biły się tu gu­bić ca­łymi sta­dami, a po­tem wyć po­tę­pień­czo w krza­kach, do­póki ich nie zna­le­ziono.

Ninka prze­szła przez drogę i po­mię­dzy do­mami wspięła się po ośnie­żo­nej skar­pie, prze­sko­czyła ba­rierkę i już była na pe­ro­nie.

Po­ciąg wła­śnie roz­świe­tlał ciem­ność w głębi lasu.

Rzecz ja­sna nie było to je­dyne wej­ście na pe­ron. Było też inne, pra­wi­dłowe, za­opa­trzone w chod­nik, które koń­czyło się cał­kiem nie­po­trzeb­nym tu­ne­lem i przej­ściem pod­ziem­nym.

Po­ciąg wy­ha­mo­wał.

Po­twor­nice były ostat­nią sta­cją na tra­sie po­ciągu, dla­tego z jego wnę­trza wy­sy­pał się spory tłu­mek.

Ze względu na święta pa­sa­że­rów nie było tak wielu jak za­wsze. Za­zwy­czaj wy­sia­dały tu tłumy. Lu­dzie wra­ca­jący z pracy, wnuki ja­dące do babć, ucznio­wie ze szkół, go­spo­dy­nie z za­ku­pów, tylko męż­czyźni pra­wie nie wy­sia­dali, bo o tej po­rze za­zwy­czaj już byli pi­jani, i to sta­cjo­nar­nie. Za­wsze mo­gli się na­chlać w go­spo­dzie żony soł­tysa, więc na pi­jań­stwo nie jeź­dzili po­cią­giem i z niego po­cią­giem nie wra­cali.

Po pierw­szym oszo­ło­mie­niu wszy­scy, któ­rzy wy­sie­dli, ru­szyli ku tu­ne­lowi.

– Julka! Tu­taj! – krzyk­nęła bab­cia, wy­ma­chu­jąc ręką do nad­cho­dzą­cej dziew­czyny.

Wszy­scy za­częli się roz­glą­dać.

Niby nie każdy ma na imię Julka, ale każdy jest cie­kawy, kto i kogo woła.

– Ha­ruś! – krzyk­nęła Ce­lina, także obecna na dworcu. Po wnuka przy­cho­dzić nie mu­siała, ale chciała. Miał tu sporą grupę zna­jo­mych z dzie­ciń­stwa i wo­lała, żeby się nie za­po­dział, co cza­sami mu się już zda­rzało.

Ktoś go do­padł, za­pro­sił na piwo, ktoś inny na wódkę, ktoś jesz­cze na wspo­mnie­nia.

Zda­rzały się też za­pro­sze­nia na seks, bab­cia była o tym prze­ko­nana, wo­lała dmu­chać na zimne, to zna­czy na tu­tej­sze go­rące dziew­czyny.

Chwilę póź­niej kilka ta­kich wła­śnie dziew­czyn za­częło pisz­czeć:

– Ha­rold! Ha­rek! Ha­rol­dzik! – krzy­czały, bie­gnąc w jego kie­runku. O po­myłce nie mo­gło być mowy.

– A ty co taki roz­chwy­ty­wany? – zdzi­wiła się Ju­lia, jesz­cze w tej chwili idąca obok niego. Chło­pak nie wy­glą­dał na gwiazdę rocka, więc była tro­chę zdzi­wiona.

– Na­wet nie wspo­mi­naj! – burk­nął chło­pak i pod­szedł do swo­jej babci Ce­liny, chyba po to, żeby się za nią schro­nić przed go­nią­cymi go pa­nien­kami. Ra­zem ru­szyli ku pod­ziem­nemu przej­ściu.

Ju­lia i jej bab­cia po­szły za nimi.

– Ależ go tu wi­tają... – mruk­nęła Ju­lia.

– No co się dzi­wisz? Tu­tej­szy jest. I do tego mia­stowy, no i ma pracę. Do­bry ma­te­riał na męża – wy­ja­śniła jej Ninka. – Te trzy dziew­czyny cho­dziły z nim do szkoły, mę­żów im trzeba, bo dzie­ciate. A ta jedna to Luśka Ma­cior­ków. Dzie­ciata nie jest, ale kom­bi­nuje tak, że w końcu albo uro­dzi tro­jaczki, albo skoń­czy w wię­zie­niu.

– A ty znasz tego Ha­rolda? – Ju­lia po ci­chu li­czyła, że dzięki chło­pa­kowi i może jego zna­jo­mym nie prze­czyta przez święta wszyst­kich przy­wie­zio­nych tu ksią­żek.

Mimo wiel­kiej pa­sji czy­tel­ni­czej ta moż­li­wość była bar­dzo ku­sząca.

– Oj, dziecko! Tu wszy­scy się znają! To jest wieś, nie ja­kieś tam mia­sto. Tu lu­dzie żyją bar­dziej ze sobą. Nie obok sie­bie! – po­wie­działa z praw­dziwą dumą.

– Cały ten tłum? – Dziew­czyna po­wio­dła ręką w kie­runku wi­docz­nej w dole szosy, która za­pchana była sa­mo­cho­dami i ludźmi. Za­pchana po brzegi, po uszy, po co się dało, lu­dzie się wy­le­wali, tło­czyli i pchali, sa­mo­chody trą­biły, sil­niki wyły, dzie­ciaki pisz­czały, ko­lędy usi­ło­wały za­głu­szyć wszystko zgrzy­tem.

– A nie, ten tłum nie.

– A co tam tak wali po oczach? – Ju­lia, kiedy wy­szły zza drzew, do­strze­gła sza­leń­stwo świa­teł, barw i cały mru­ga­jący ar­ma­ge­don.

– Pie­kło, Ju­linko. Pie­kło!

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki