Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Trzy przyjaciółki zakładają Tajny Klub i postanawiają zakręcić się koło milionerów, ale miasteczko ma ich ledwie kilku.
Jedna z nich ma więcej szczęścia i udaje jej się wyjść za mąż za sześćdziesięcioletniego „króla pasztetu” – Wiktora – który milionów dorobił się na produkcji pasztetowej i salcesonu.
Wdowiec mieszka w pięknej rezydencji za miastem, gdzie posiada tez coś takiego co nazywa się przeklętą rzeźbą. Podczas urodzin Wiktor przedstawia swoim dorosłym synom i synowym swoją o trzydzieści pięć lat młodszą żonę.
Popłoch w synach milionera wzbudza sprawa spadku, bo nie podpisał on nawet umowy małżeńskiej, ani nie zabezpieczył się finansowo.
Następnego dnia zostaje ujawnione ciało Jowity. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale czy na pewno?
Nie było tylko dawnej kochanki tego ostatniego, a zarazem jego dawnej gospodyni z nadziejami na małżeństwo, którą Jowita wyrzuciła.
Czy zabiła ją pasztetowa, czy miliony „króla pasztetu”? A może jego łase na spadek dzieci? Wszak bycie macochą może być niekomfortowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 22 min
Milena, Jowita i Żaklina ukończyły szkołę już jakiś czas temu. Było to technikum gastronomiczne, co miało zmienić wiele w ich życiu, ale to dopiero potem. Do matury nie podchodziły. Nie były głupie, ale nie miały ochoty. Z nauką i w ogóle tego typu sprawami nie wiązały swojej przyszłości.
Nauczyciele twierdzili, że gdyby z takim samym samozaparciem zajmowały się nauką jak jej unikaniem, to z pewnością byłyby prymuskami.
One jednak poszły w innym kierunku. Miały inny pomysł na życie. Postanowiły wyjść za mąż i to zamążpójście dokładnie zaplanowały.
Zamążpójście miało sens.
To znaczy takie, jakie sobie zaplanowały.
Nie były to podchody jak w dziewiętnastym wieku, kiedy kobieta niezamężna mogła zostać jedynie starą, smutną ciotką na łasce krewnych. Wcale nie o to chodziło! Starą, smutną ciotką można zostać nawet teraz, bo to zależy bardziej od natury człowieka, a nie jakichś tam konwenansów. Dziewczynom natomiast chodziło o to, żeby za mąż wyjść dobrze, zamożnie i niekoniecznie docelowo.
Bo małżeństwo nie było celem, ale drogą. Bez romantycznych konotacji słowa „droga”.
Samo określenie „wyjść za mąż” nie oddawało tego, o czym myślały, bo nie miał znaczenia w tym układzie sam fakt, lecz raczej mąż.
Im chodziło o coś innego.
Zakochane w TikToku, Instagramie i tabloidach, zdały sobie sprawę, że mają ochotę żyć jak księżniczki. To żadna nowość, każdy chce tak żyć, nawet niektórzy mężczyźni, a jeżeli ktoś mówi, że takiej ochoty nie ma i nigdy nie miał, to kłamie albo zaklina rzeczywistość.
Księżniczkowe życie, syte, piękne, dostatnie i spokojne, a nawet wręcz luksusowe kusi każdego.
Tylko że samo „chcieć” nie znaczy zawsze „mieć możliwość”.
Tak więc dziewczyny założyły TKG, tajny klub gold diggerek. Kiedy sprawdziły, co znaczy ten angielski zwrot, bo z angielskim miały dość nie po drodze, rzuciło im się w oczy, że ma trzy definicje. Poszukiwaczkami przygód nie były, blacharami też nie, za to naciągaczkami (w bardzo dla siebie pozytywnym tego słowa znaczeniu) chciały być jak najbardziej.
Klub musiał być tajny, bo nie mogły dopuścić, żeby zapisała się do nich cała dzielnica i pół szkoły.
I zaraz po ukończeniu szkoły gastronomicznej, średniej, i tym samym w ogóle nauki, bo tej nie zamierzały kontynuować, postanowiły zrealizować swoje plany.
Za murami szkoły (jak to się mówi) czekało na nie życie i to życie wcale nie przedstawiało się w jasnych barwach.
Babcine (bo już nie rodzicielskie) przykazanie „ucz się, dziecię, ucz, bo nauka to potęgi klucz” już dawno się zdewaluowało. Może nie trzeba teraz mieć magistra, żeby pasać krowy, ale tylko dlatego, że krów już nikt nie pasie, a praca w sklepie mięsnym albo w butiku odzieżowym i bez magistra jest możliwa.
Ba, niektórzy nawet chowają dyplomy, żeby dostać jakiekolwiek zatrudnienie, bo takie papiery odstraszają pracodawców wizją konieczności wypłacania wyższych zarobków.
Rodzice dziewczyn nie byli biedni, choć oczywiście bieda to pojęcie względne, ale na torebki marki Dolce & Gabbana czy szpilki Manolo Blahnika stać ich nie było, a przecież to były podstawy. Poniżej tego dziewczyny czekała już tylko śmierć modowa i towarzyska.
Pracować nie miały ochoty, zresztą gdzie? Nawet McDonalda u nich nie było, czekały na nie dwa sklepy, jedna ciucharnia i kilka kas w Biedronce, ale to nie było to, czego pragnęły.
Studia też nie wchodziły w grę, bo były nudne. Pominąwszy już marne w tym kierunku predyspozycje i możliwości, to i tak nic im to nie dawało, bo na studiach nie rozdają złota ani voucherów do Dubaju.
Wyjście za mąż stanowiło istotną pokusę, ale nie zwykłe, tylko niezwykłe.
Nie marzyły o tym tak jak romantyczne podlotki tęskniące do ślubnych sukien i ledwo żywych gołębi wypuszczanych z klatek czy do długo i szczęśliwie, i do gromadki dzieci, i do „chcę się z nim zestarzeć”; te romantyczne pomysły nigdy nawet nie postały im w głowach.
One zamiast sukien chciały kreacji, zamiast gołębi białych pawi, zamiast dzieci brały pod uwagę „bombelka startowego”, bo czasami inaczej się nie da, a starzeć nie chciały się wcale.
Bombelki startowe często bywają przyczyną małżeństwa, choć same w sobie nie są jakoś bardzo pożądane, ale potem przydają się do ocieplania kont w social mediach. Dodatkowo, gdy coś nie wyjdzie, bywają świetną kartą przetargową, ale lepiej, jak nie są konieczne.
Dziewczyny pragnęły żyć na poziomie, i to na poziomie wczasów w Dubaju, a nie w Chałupach, pragnęły zamieszkać w pałacyku, albo choć w dworku, jeździć, albo lepiej latać, na zakupy do Mediolanu i od czasu do czasu krzywić się z przekąsem, że „jak tak można, ten świat schodzi na psy”: ledwie wczoraj kupiła ciuchy za kilkaset tysięcy, a już dziś staniały i co ona teraz zrobi? Przecież się w takich nie pokaże.
Opcja od zera do milionera im nie pasowała, interesował je jedynie efekt końcowy tej opcji.
Dodatkowo miały ochotę na mężów z odzysku, czyli takich, którzy już się czegoś dorobili, najchętniej milionów, ale mieli to być mężowie z aktywnego odzysku, który oznaczał, że dziewczyny nie będą szukać rozwodników czy zbolałych wdowców, ale same, aktywnie pomogą zblazowanym małżonkom, czyimś, jeszcze nie swoim, zostać rozwodnikami, a potem szybko i z klasą (ewentualnie bez, to akurat nie miało wielkiego znaczenia) zmienić przynależność cywilną.
Do milionerów, tych wielkich, pudelkowo-okładkowych dojścia nie miały. Nie to, że były jakieś nie takie czy brzydkie. Wszystkie trzy były ładnie zrobione, zadbane i eleganckie, ale jednak geny i maseczki to nie wszystko. Potrzebne jest jeszcze szczęście albo dojścia gdzieś w świecie, a tego małomiasteczkowe życie im poskąpiło.
Z braku innych możliwości postanowiły skupić się na najbliższej okolicy. Tak na początek.
Wszystko szło dobrze, niestety z milionerami w okolicy był kłopot.
– Chcesz być królową pasztetów? – zapytała z niesmakiem i pewną odrazą Milena, kiedy Jowita wyjawiła jej, że spotkała się z synem największego przedsiębiorcy w okolicy.
– Chwilowo to nawet i salcesonów! – odpowiedziała ze śmiechem. – Facet rokuje.
– Nie, no wiesz, jego ojciec ma ledwie sześćdziesiąt lat. Nie umrze tak szybko. – Żaklina westchnęła. – A poza tym ich tam jest trzech. Którego wzięłaś?
– No w sumie tego średniego – Jowita się zachmurzyła – ale to na początek już coś. Nie jest żonaty, to ułatwiło sprawę. Tyle że trochę jakby rozmieniam się na drobne. – Posmutniała. – Nie jest nawet pierwszy w kolejce do pasztetowego tronu.
– A dasz namiary na resztę jakby co?
– Jakby co, to dam, a jasne, że dam. Tylko mojego nie tykać, opluty!
Wszystkie trzy się roześmiały, ale w ich śmiechu nie było wielkiej radości.
Jedynym milionerem w okolicy, milionerem widocznym, i to raczej wysoko notowanym, był „król pasztetów i salcesonu” Wiktor Sałata, który prowadził znane i cenione (przez niektórych) zakłady mięsne TORSA, których nazwę w kuluarach przerabiano na TORSJE. Wyrabiano tam smakołyki najpodlejszych gatunków. Wszelkie pasztety, metki, parówki i inne mielone czy podrobowe przysmaki, które do eleganckich nie należały, do jadalnych też czasem nie, ale przyniosły właścicielowi fortunę.
Dziewczyny z racji szkoły, którą kończyły i której Wiktor Sałata był dobroczyńcą i częstym sponsorem, miały do niego jaki taki dostęp.
Nie był jakiś szczególny, bo Sałata mieszkał w bardzo wielkim, strzeżonym domu pod miastem, w domu z ogrodem i fontannami, z wieżą i przeklętą rzeźbą oraz czymś w rodzaju służby, ale jego synowie mieszkali „na swoim” w mieście i można było na nich trafić w tej czy innej modnej kawiarni, co Jowicie się udało.
Jowita wiedziała, że oczywiście namiary koleżankom da, ale dopiero wtedy, kiedy nie będą mogły jej zaszkodzić, owszem, wspierały się, ale były realistkami.
Ona też była. Wiedziała, że pewnych rzeczy się nie robi, nie mówi i nie pożycza.
Nie pożycza się majtek, nie mówi prawdy i nie robi sałatki z czekolady, a szkoda.
Niedługo miała naprawdę pokazać, na co ją stać, a chciała, żeby to było coś, i to nie jednorazowe coś. To nie miała być chałtura czy żebranina, że tu dostanie to, tam skubnie tamto, o nie! Ona chciała milionów na stałe. Dla siebie.
Z facetem jako dopustem bożym, ważne, żeby był dostatecznie bogaty, wiekowy i schorowany. Takie trzy w jednym, ale pierwsze było najważniejsze, bez tego pozostałe dwie cechy nie liczyły się zupełnie, z zalet zmieniały się w wady.
Jowita była bardzo ambitna i to było po niej widać. Koleżanki od razu wyczuły, że plany ma wielkie.
Wiktor Sałata był korpulentnym mężczyzną utuczonym na salcesonie i pasztetach, który nie za dobrze czuł się w luksusach, ale cóż, przypadły mu w udziale, więc jakoś sobie z nimi radził.
Firma jego ojca po prostu rozwijała się tak dobrze, że przynosiła genialne dochody, a potem przeszła w jego ręce i też nic nie wskazywało na to, że mogłaby sobie nie radzić.
Była to firma, która zaspokajała żywotne potrzeby wszystkich klientów, ale najbardziej tych najmniej zamożnych.
Ten typ wędlin jest może niezbyt elegancki, ale tani, więc chętnych na zakup nie brakuje.
Wiktor właśnie wyprawiał trzecie urodziny, znaczy sześćdziesiąte, ale trzecie sześćdziesiąte, bo tak miał w zwyczaju. Pierwsze były firmowe dla kontrahentów, na nich popijano dobre trunki i zajadano się mniej więcej asortymentem wszystkich możliwych fabryk i firm, które ze sobą (i z nim) współpracowały, a wiele takich było. Drugie to były urodziny firmowe, tu pito piwo i pieczono świniaka, bo jednak nie mógł kazać ludziom jeść tego, co produkowali, za bardzo zależało mu na pracownikach. Te kolejne były więc trzecie, rodzinne.
Wyprawiał je dość kameralnie i były tylko, jak sama nazwa wskazuje, dla rodziny, czyli dla trzech synów, dwóch synowych i dwóch wnuczek, które i tak żyły własnym (w zasadzie internetowym) życiem, ale na urodziny stawiały się grzecznie, w końcu dziadek miał miliony, a to się liczy.
Liczyło się też przejęcie firmy, o którym skrycie marzyli wszyscy trzej synowie.
A dwie synowe jeszcze bardziej.
Wnuczki uważały, że ta firma to megaobciach, ale już dawno przyzwyczaiły się do docinków rówieśników. Mówi się, że przyjemniej płacze się w mercedesie niż na rowerze, one już dawno odkryły, że szybciej ucieka się przed szkolnymi prześladowcami w najnowszych sneakersach z serii limitowanej niż w łapciach z chińskiego marketu. Coś za coś.
Ojciec sam osobiście otworzył synom drzwi swojego domostwa, kiedy tylko uroczyście się przed nimi stawili, toteż wszyscy byli zaszokowani.
– A gdzie pani Halinka? – rzucił najstarszy syn, bo dotychczas to ona pełniła zawsze rolę odźwiernej.
Ojciec był wyraźnie w doskonałym humorze.
– Zwolniłem ją – odpowiedział z uśmiechem na czerwonej, nieco nalanej twarzy, na której widać było uwielbienie dla pasztetów i salcesonów.
– Tato? Ale jak to? – zapytał zaszokowany średni syn. – A kto ci będzie teraz pomagał? Kto poda ci obiad?
Ojciec do samodzielnych kuchennie i domowo nie należał. Nie lubił się przemęczać. Uważał, że w układzie, kiedy ktoś ma ręce i pieniądze, nie powinien przemęczać tych rąk i pozwolić przyrosnąć im do tyłka, ale wykorzystywać pieniądze, bo to zdrowiej, poza tym daje ludziom zatrudnienie i zarobek. Miał kucharkę i miał panią Halinkę, która robiła wszystko. Myła kible, podawała obiady, wysyłała listy. Często robiła wszystko naraz.
Nierzadko widywali panią Halinkę, jak odbiera pocztę w gumowych rękawicach i ze ścierką w zębach.
– Kto mi poda obiad? Żona! – odpowiedział Wiktor. – No wchodźcie! – zaprosił ich, widząc, że osłupieli. Napawał się tym osłupieniem z przyjemną przekorą.
– Ale babcia nie żyje już od chyba dziesięciu lat! – stwierdziła jedna z wnuczek, przekonana, że dziadek wreszcie zwariował, co wcale nie było taką nieprzyjemną opcją.
– Babcia nie żyje od trzynastu lat i dwóch miesięcy – odpowiedział Wiktor zdecydowanym głosem, jakby wnuczka popełniła świętokradztwo.
– No to jak? Znaczy masz zwidy? – Jedna z synowych ośmieliła się po cichu zacząć liczyć na jakąś smakowitą niepoczytalność i szybkie przejęcie firmy, oczywiście po sądowej masakrze i wykluczeniu pozostałych spadkobierców. W takich sprawach jeńców się nie bierze, a sprawiedliwość jest jak braterska miłość. Nie istnieje.
Synowa jednak się przeliczyła.
– W żadnym razie, kochana. Ożeniłem się! – odpowiedział, robiąc zagadkową minę.
– Czyli nazywa się teraz Jowita Sałata?! – Milena prychnęła z pogardą, ale i z wściekłością. – Krowa jedna! No, krowa! Jak ona mogła?!
– No, ale wiesz... – Żaklina, też bardzo zazdrosna, usiłowała zbagatelizować sprawę na zasadzie, że złość piękności szkodzi, a zazdrość powoduje trądzik, ale tylko ta okazywana.
Pozazdrościły koleżance pieniędzy i męża. Reszty nie zazdrościły.
– Nie, nie wiem! Przecież... To żenujące! Chociaż Jowita Wątorek też nie brzmiało zbyt arystokratycznie. Jakoś z wątróbką mi się zawsze kojarzyło.
– No wiesz, Sałata to jednak bardziej finansowe brzmienie ma.
– I wegańskie!
Nie wiadomo, czy wegańskie nazwisko coś zmienia, ale zawsze lepiej brzmi.
Każda z nich szybko zrobiłaby dokładnie to samo co Jowita, gdyby miała taką możliwość. To znaczy nie chodziło tak bardzo o zmianę nazwiska, ale o ślub, bo Milena miała na przykład na nazwisko Nowicka i na Sałatę by go nie zamieniła, ale koleżankę potępiały obie, bo same na to nie wpadły, a nawet jak wpadły, to nie posunęły się aż tak daleko, żeby zacząć myśleć o realizacji pomysłu.
Nie wprowadziły go w czyn.
A ona tak. Pomyślała, zrobiła i teraz... była żoną milionera!
– Szlag by to trafił! – jęknęła Milena. – Kurwa jaka, no?! No przecież, no przecież, no kurwa! – Milena nie umiała inaczej wyrazić swojej wściekłej, zazdrosnej dezaprobaty.
Jowita zatrudniła się w firmie Wiktora Sałaty jako pani sprzątająca, była najpierw sprzątaczką korytarzową, po dwóch tygodniach została kantynową, a po miesiącu zaczęła sprzątać biuro szefa i tak to się zaczęło.
Do pracy przychodziła w pełnym makijażu i niepełnym stroju, to znaczy ze sporą ilością dekoltu na wierzchu. Wyglądała zjawiskowo. Szczególnie kiedy na kolanach wymiatała okruszki spod biurka, wypinając swój tyłek po brazylijskim liftingu pośladków z implantami XXL.
Trzeba powiedzieć, że szybko jej to poszło.
– Nieładnie! – oświadczyła Żaklina. – Nieładnie. Tak się nie robi! Sprzątanie? Przecież to jest praca! Brrr.
– Mówiła, że się nie przykładała – usprawiedliwiła koleżankę Milena.
– No weź i od razu do łóżka szefa? Ona tam musiała kurz zębami przesiewać! Do czego to doszło?! Przecież to jest poniżające!
– Ale efekty ma!
Wszyscy patrzyli zdumieni na ojca, który z wyraźną radością właśnie im oświadczył, że się ożenił. Tak od razu. Nie, że planuje, nie, że zamierza, ale że już się ożenił!
To oczywiście miało swoje konsekwencje dla całego tego towarzystwa. Konsekwencje, z którymi ojciec się chyba wcale nie liczył. Był już na wymarciu, po co była mu żona?! Powinien oddać im wszystko, co im się należało... No, tak. Praktycznie nie należało im się nic, bo firma była całkowicie i bezsprzecznie własnością ojca, ale i tak im się należała.
– Jesteśmy zniesmaczeni – wydusiła z siebie synowa, żona najmłodszego syna. – Ja tego nie kupuję, ty sobie żartujesz?! Prawda?
Wiktor się rozpromienił.
– Możecie być zniesmaczeni, oburzeni, wściekli, co tam sobie chcecie, wasz wybór, nie obchodzi mnie, czy to kupujesz, czy nie. Za wszystko inne zapłacicie własnymi pieniędzmi, bo nie zamierzam was już dłużej utrzymywać.
Jak większość dzieci milionerów, i jego dzieci były dobrze zaopatrzone i do pracy się nie garnęły, bo właściwie nie miały po co. Dlatego oniemiały. Jak to nie zamierza ich utrzymywać?
Na takie postawienie sprawy można było tylko nie zareagować, licząc, że jakoś się to rozejdzie po kościach, bo każda reakcja prowadziła do ciężkich finansowych konsekwencji. Mogli jedynie udawać, że nic nie zostało powiedziane.
– Ale kim ona jest? – zapytał jeden z synów.
– To Jowita, pracowała w fabryce – odpowiedział Wiktor dumnym głosem.
– Jowita? – To szczególne imię zaskoczyło średniego syna. Wyglądał na zaszokowanego.
– Jowitko! Chodź, kochanie, do nas! – zawołał Wiktor w kierunku korytarza, kiedy wszyscy siadali już na skórzanych kanapach przed kominkiem.
Po chwili do pomieszczenia weszła diwa. No taka diwa z zadatkami na dziwkę. Piękna kobieta w eleganckich ciuchach, pachnąca wręcz oszałamiająco. Zrobiona tak, jakby wychodziła właśnie na bal.
– Czego potrzebujesz, dziubeczku? – zapytała od progu. – Bo ja się wybieram na spacer, dołączę do was potem. A, i zaprosiłam dwie moje serdeczne koleżanki, żeby mieć z kim pogadać i wam w sprawach rodzinnych nie zawracać głowy. – Uśmiechnęła się słodko i wyszła.
Wszystkich zamurowało.
– Miała być przecież rodzinna impreza? – zapytała żona najstarszego syna.
– I będzie. – Wiktor wyraźnie doskonale się czuł w skórze burzyciela planów swoich synów.
– Ale ona sobie zaprosiła koleżanki! Na naszą rodzinną imprezę! – burknęła młodsza synowa.
– Oj, zamknij się! Impreza nie jest wasza, tylko moja – warknął Wiktor nagle zmęczonym głosem. – Jowitka jest u siebie, ma prawo!
– Jak to jest u siebie?! A my?! – pisnęła synowa. – Przecież...
Układy rodzinne w domach zamożnych ludzi są specyficzne. W domach biednych też, ale to zupełnie inna specyfika.
W rodzinie biedaka człowiek liczy każdy grosz i oszczędza każdy kęs i nie, wcale od tego nie jest lepszy ani od tego rodziny bardziej nie kocha, ale zazwyczaj przynajmniej nie czeka na niczyją śmierć. Owszem, czasem ją powoduje, ale nie dla pieniędzy, na litość boską, lecz dla spokoju, wódki albo kawałka metrażu oraz dla zemsty, a to co innego.
U bogatych zawsze wchodzi w grę spadek. Spora finansowa niezależność i wakacje na Bahamach.
Przy takich układach można czekać na czyjąś śmierć.
Za takie coś można nawet zabić.
Jowita wyszła przed dom, przeszła po dróżce do wyjścia, okrążając przeklętą rzeźbę i rozbity nieopodal namiot z kilkoma wypalonymi dziurami w tropiku.
– Hej! – zawołała. – Znów was podpaliła?
– No właśnie tak. – Chłopak westchnął. – Zupełnie nie umiemy obliczyć promienia rażenia, te oczy są nierówne! Nie wiemy, co robić. Przecież nie sprowadzimy tu fizyków kwantowych, a i tak nie wiadomo, czy to by coś dało.
Z namiotu wyjrzała dziewczyna z na wpół spalonymi włosami.
– Rzeźba? – zapytała Jowita.
– Rzeźba – odpowiedziała dziewczyna, kiwając głową.
– Wiecie co? Zapraszam was na imprezę urodzinową męża, przyjdźcie, będzie dobre jedzonko!
Słowo „jedzonko” w ustach żony króla pasztetu spowodowało dyskomfort, a nawet popłoch u dziewczyny. Chciała się z tego wymiksować.
– Ja nie mogę, od pasztetów mam wzdęcia, a salceson powoduje u mnie zgagę – usiłowała się wymigać, ale jej się to nie udało.
– Ależ skąd! Będzie dobry catering, już ja się o to postarałam, bądźcie za pół godziny, no ale przesuńcie gdzieś namiot, żeby się do wieczora nie zapalił. Jeszcze tu tylko straży pożarnej brakuje.
Słysząc to zapewnienie, chłopak i dziewczyna nawet się ucieszyli.
Przyjechali tu z uczelni (choć uważali to za zsyłkę i trochę mieli rację), żeby obserwować działanie przeklętej rzeźby, którą właściciel odziedziczył po poprzednim właścicielu posiadłości. Albo dostał. Albo nie wiadomo co, bo nie był w stanie powiedzieć, ani co to jest, ani skąd się wzięło, ale było bardzo psychodeliczne i dodawało splendoru posiadłości.
Gdyby nie skłonności piromańskie, byłoby czymś genialnym.
Rzeźba przypominała nieco pal ofiarny, taki indiański, ewentualnie posąg Światowida, ale gruby. Niby nie była szczególna, ale miała mnóstwo oczu. Oczy te były rozsiane po całej powierzchni z każdej strony, nierównomiernie od góry do dołu. Były wklęsłe, srebrzyste, bardzo, bardzo wypolerowane. Od czasu do czasu coś podpalały, ale że podpalenia zależały od ilości i mocy promieni słonecznych oraz od tego. co stało akurat na ich drodze, rzeźba miała na sumieniu kota (uciekł), sukienkę kucharki (uciekła), oponę (odjechała) i całą grządkę zeschłego łubinu. Grządki nie uciekają, więc widok był spektakularny.
Ostatnio podpaleniom ulegał namiot, bo nigdy nie było wiadomo, jak daleko sięgnie i z której strony pojawi się zagrożenie.
Rzeźba była dziwaczna i wzbudzała mnóstwo kontrowersji nie tylko w domu właściciela, ale też w okolicy. Ludzie czegoś takiego nie lubią. Po pierwsze wyglądała kosmicznie, po drugie miała kosmiczne oczy, po trzecie mogła podpalać, czyli musiała mieć jakieś specjalne moce. Może miała nawet 5G, ale 5G jeszcze jakoś by wszyscy znieśli, gorzej, że niektórzy uważali ją za palec demona, no ale palec każdy jeszcze by jakoś przełknął.
Niestety niektórzy uważali, że jest to demoniczne przyrodzenie. i nic nie pomagały tłumaczenia, że nawet demony nie mają oczu na przyrodzeniu, dlatego właściciel zgodził się na miesięczny pobyt studentów badających to cudo, żeby pokazać w okolicy, że „zamierza coś z tym zrobić”.
Ludzie go za to jeszcze bardziej polubili.
Zresztą ogólnie, mimo że był milionerem, był raczej lubiany. Nie sadził się, nie udawał, był swój. Był swojski jak pasztetowa i codzienny jak salceson, był normalny jak kaszanka z grilla i zwyczajny jak kiełbasa, ta zwyczajna.
Teraz miało to dla niego znaczenie, bo zastanawiał się nad startem w wyborach na burmistrza.
Dwoje studentów dzielnie studiowało dziwaczną rzeźbę, choć naprawdę nic im z tego nie wychodziło ani, prawdę powiedziawszy, nie mieli pomysłu na te dziwaczne badania.
– No ale nie będziemy przeszkadzać? – zapytała dziewczyna. – Słyszeliśmy, że to impreza rodzinna.
– I dobrze słyszeliście, rodzinna, mnie nie będziecie przeszkadzać, a im? Cóż, nie wiem, ale podejrzewam, że tak, tyle że to ja was zapraszam, a ja jestem panią domu. Zresztą będą też moje koleżanki. To dla mnie ważne. Inaczej bym się z tymi jego synami zanudziła na śmierć.