Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W miasteczku Złorzecze burmistrz wymyśla nietuzinkową promocję, żeby miasto zaczęło choć trochę zarabiać. Zaczyna promować miasto klątwą czarownicy, którą spalono na stosie wieki temu i która przeklęła całe miso do ostatniego mieszkańca.
Imię i nazwisko tej czarownicy przypadkiem okazuje się ważne dla kobiety, która trzy miesiące wcześniej wyszła z więzienia, gdzie siedziała za napad na bank i zabójstwo.
Ludzie zdążają tłumnie do miasta na „nagi sabat”, który musi się odbyć pod nieobecność proboszcza, bo ten by na to nie pozwolił. Podczas sabatu wybucha nie tylko panika.
Komendant policji zostaje zawieszony z powodu agresji wynikłej z hasła „wegańskie koty są zdrowsze” bo jest przekonany, że knajpa sprzedaje potrawy z kotów.
Na jego miejscu pojawia się P.O komendanta, niestety zostaje znaleziony martwy z miotłą wbitą w pierś… A to dopiero początek.
Czy ten kto morduje to Marina Oczar, spalona na stosie czarownica, czy może ktoś o wiele bardziej realny?
Zemsta podobno najlepiej smakuje na zimno… z pietruszką wielopalczastą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zdradza mnie! Bydlak mnie zdradza! – powiedziała z rozpaczą w głosie Alina, wchodząc do kawiarni i siadając przy stoliku, przy którym były już jej trzy koleżanki. – Zdradza jak nic! – dodała, łagodząc tym swoją wypowiedź, bo gdyby tego nie dodała, to wydawałoby się, że jest pewna tego, co mówi, a teraz tak jakby jednak pewności w niej było mniej.
Bo Alina lubiła przesadzać pod tym akurat względem i robiła to często. To znaczy nie chodzi o przesadę, ale o zawiadamianie koleżanek o kolejnych zdradach faceta. To znaczy zazwyczaj zachowywała się rozsądnie, jedynie w sprawach zdrad coś jej odwalało, i to często. I nie było pewne, czy jest to zdrowa reakcja na niezdrową sytuację, czy ona ma po prostu paranoję.
Dziewczyny siedziały z nieco znudzonymi minami nad nieco napoczętymi drinkami w nieco marnej atmosferze. Wszystko było nieco i to je tak jakoś martwiło. Marazm je ogarniał.
Niby lato, niby ciepło, a tu jakoś tak nic się ostatnio zupełnie nie działo.
W czasach Facebooka, po którym strumień wiadomości przelewa się jak rwąca rzeka (czasami fekaliów i wyzwisk), zwyczajne życie, nawet to urozmaicone, wydaje się nudne, leniwe i niepełnowartościowe.
Czuły, że jeżeli na stole nie stoi coś, co da się wrzucić na Insta (niechby nawet było obrzydliwe), a obok nie siedzi ktoś, kim dobrze jest się pochwalić, to nudą aż wieje.
Lubiły się, nawet chyba po przyjacielsku kochały, ale żadna z nich nie była ikoną mody, influencerką ani specjalistką od łzawych cytatów.
Spotykały się nie po to, żeby się tym chwalić, robiły to po to, żeby sobie pomagać. Po swojemu, ostrym słowem, pięścią w stół albo solidnym kopem w dupę.
U nich to działało.
Maniutka (co było zdrobnieniem od Mańki) nalała sobie piwa, wzmocniła go wódką i włączyła YouTube. Jej dwie ulubione piosenki to były Czarna Mańka i Ruda Mańka. Czarną Mańkę znali „Na Czerniakowskiej, Górnej, na Woli”, a rudą chłopak tak kochał, że aż ją zatłukł. Westchnęła. Ona nie była ani czarna, ani ruda, była mniej więcej bura. I tak się też czuła, wielkiej miłości również nie zaznała, co zważywszy na tekst piosenki, chyba uratowało jej życie.
Ale miała przyjaciół.
– No to jak, chłopaki, po kielonku? – Podniosła szklankę do ekranu komputera i wirtualnie stuknęła się ze swoimi towarzyszami.
Wszyscy wykonali podobny gest.
– O ja pierdolę, znowu?! – jęknął Józek, który oczywiście zalał sobie laptop. Robił to już wielokrotnie, więc jego sprzęt zabezpieczony był folią, ale i tak musiał szybko lecieć po ścierkę do kuchni, co zmusiło go do wstania sprzed laptopa i biegu.
Jak zwykle od pasa w dół był nagi, jego blade półdupki na chwilę zasłoniły inne widoki, ale nie na długo, wrócił, zasłaniając ścierką przyrodzenie, ale to ich jakoś nie szokowało. Pewne rzeczy mogą się opatrzeć, jeśli zdarzają się zbyt często, a Józek miał naprawdę paskudnie roztrzęsione ręce.
Pili w kilkoro, i to codziennie.
Maniutka lubiła to towarzystwo i praktycznie ostatnio rzadko wychodziła z domu.
Czas spędzony na piciu i „rozkminach” nie był czasem straconym.
W każdym razie nie dla niej.
A rozmawiali o wszystkim. Choć najbardziej ostatnio o inteligencji. Tej sztucznej, ta zwykła nie interesowała ich zupełnie.
– One te coś tam książki będą pisać i coś tam robić, i w ogóle – wyjaśniła zaaferowana Maniutka – ale mnie to w sumie nie rusza, niech se piszą. Mnie to rybka, gorzej, że śledzą. Normalnie poważnie i was też.
Ludzie skłonni do paranoi wszędzie widzą zagrożenie, oni nie byli skłonni do paranoi, oni w niej siedzieli po czubki uszu.
A nawet się nią delektowali.
Teraz na tapecie była inteligencja, ale przerobili już kosmitów, szczepionki, 5G i wiele innych teorii, których spiskowymi nie nazywali, bo dla nich nimi nie były.
A że dość dużo pili, to wszystko im się mieszało, toteż kosmici zaszczepili Billa Gatesa na płaską ziemię, 5G roznosiło chemitrailsy, a reptilianie należeli do rodziny królewskiej i żywili się niemowlakami w kapuście.
Takie pomysły ubarwiają życie wyznawcom, ale jeszcze bardziej sąsiadom. Zdarzało się, że ten i ów budził wszystkich nocą wrzaskiem, ogłaszając ewakuację, bo w domu pojawili się streptokosmici oraz meningokokianie i zamierzają przejąć władzę nad światem.
To nie był jakiś wielki problem, wielu ludzi w nich wierzy, a prym wiodą Amerykanie, ale przy sporym spożyciu procentów, niedoborze kontaktów pozainternetowych i podatności na lęki robiło różnicę.
Józek zaczął się bać kranów, bo miały oczy, Stefan nażarł się suplementów i podobno rzygał tęczą, podobno, bo kamerka tego nie objęła, a Maniutka zaczęła się bać Pegasusa, inteligencji i komendanta policji, bo w piwnicy miała całkiem sporą hodowlę pięciopalczastej pietruszki paragwajskiej. Przestraszyłaby się jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, że kilka dni wcześniej siostra sobie jej trochę narwała i postanowiła podać w formie pietruszkowego pesto do makaronu.
– Chluśniem, bo uśniem, chlupniem, bo dupniem – zaproponowała Maniutka, co spodobało się jej znajomym. Wznieśli szklanice.
Józek znów zalał laptop.
Widok jego bladych półdupków zniesmaczył Maniutkę.
– Weź dupę oblecz, oblechu!
Wzruszył półdupkami.
– Co chwila to powtarzam, chuju jeden – warknęła, bo była tu nieformalną szefową. – Jak to, kurwa, wygląda?! – Miała wygłosić coś więcej na ten temat, ale jej przerwali.
– Z tym śledzeniem to jakby jest coś na rzeczy, ostatnio to szukałem czarnych skarpet, bo mi się dziury porobiły, to mi się reklamy trumien wyświetlać zaczęły. Oni coś wiedzą. – Jeden z kolegów miał na ten temat podobne zdanie. – A jak do matki dzwoniłem, żeby mi obiad przyniosła, to zaraz reklama tabletek na zgagę się pojawiła. I to w telewizorni! No. Nawet oni tam wiedzą, że matka gotować nie umie.
– Bo, one te inteligencje, mają jakieś takie... wiedzące są albo widzące czy jak? Trzeba by się zabezpieczać, ale sąsiadka to mówiła, że folię do pieczenia wykupili.
– No bo to foliarze są.
– No właśnie, ja to miałam tak: siostra przyszła i mówi, że mam syf, no mam, ale to mój syf, osobisty, więc ja jej, żeby sama sprzątnęła, a tu ciach... Patrzę, a ona ma miotłę w ręku. I takie gówno w sprayu. Skąd wiedziała, co powiem?
– Mówię wam, ta inteligencja nas zabije. Ta sztuczna, ona jest na usługach! – oświadczył Józek. – I wiecie co? Zbadali, że te pikslowane ludzie, co ich pokazują w filmikach, to one przestępcy są.
– No mówili. Amerykanie odkryli, że jak ktoś ma spikslowany pysk albo czarny pasek na oczach, to bardziej podatny na przestępstwo jest.
Zdecydowanie mieli rację.
Niektórych oczywistości nie da się uniknąć, a zauważyć je trudno.
Byli grupą internetowych przyjaciół o bardzo podobnych zapatrywaniach. Wierzyli w teorie na temat spisków, które spiskowe nie były, więc oni nie byli foliarzami.
Babskie spotkania terapeutyczne zawsze odbywały się w tym samym miejscu i zawsze kończyły się bólem głowy, z tym że rzadko Alina przychodziła aż taka załamana.
To zapowiadało, że spotkanie będzie dłuższe, ból głowy większy, a podjęte decyzje i babskie, a właściwie przyjacielskie, zobowiązania szalone.
– No to wódeczka – zadecydowała Karina – to znaczy drink. Dobrze ci zrobi! My już sobie zapodałyśmy. – Wskazała swoją szklankę.
Ta niewinna propozycja nie spotkała się z aprobatą.
– Gówno zrobi jej dobrze! Facet ją zdradza! Zdradza, rozumiesz? – zaprotestowała Zoe. Oficjalnie Zofia, ale nienawidziła tego imienia, bo uważała, że ją postarza, więc wszędzie poza urzędami funkcjonowała jako Zoe. W szkole, gdzie uczyła, mówiono na nią pani Zło.
Zoe była już lekko podchmielona.
– Jesteś pewna? – zapytała Żaneta rozsądnie.
Alina miewała napady zazdrości, to znaczy albo zazdrości, albo zdrowego realizmu, ale nigdy nie była niczego pewna. Ona i jej partner szli przez życie w dość skomplikowanym tańcu, polegającym na ciągłym szaleństwie podejrzeń i niedomówień.
– No więc nie – odparła Alina ze smutną miną. – Nie wiem, co robić. Przecież nie będę go śledzić! To by było żałosne.
Wszystkie się z tym zgodziły. Były pewnymi siebie, dorosłymi kobietami, które nie uciekały się do takich metod, co nie zmieniało faktu, że chciały pomóc, a im więcej piły, tym bardziej rwały się do pomocy.
Alina właściwie to nawet to śledzenie brała pod uwagę, liczyła, że koleżanki, słysząc, że nie chce go śledzić, same ją do tego zachęcą, ale nic z tego. Tego dnia były jakieś zdecydowanie zbyt rozsądne. Śledzenie faceta wyglądało na całkiem zabawne, w każdym razie w książkach i filmach, ale do tego trzeba było pomocników, jakiejś wiedzy komputerowej, no pewnych umiejętności, których jej samej brakowało.
Mogła wynająć detektywa, ale jeszcze się wahała. To był spory koszt i nie była pewna, czy tego właśnie pragnie. No i wahała się: szukać takiego, który dostarczy dowodu zdrady, czy może takiego, który ustali stan faktyczny, co nie zawsze jest tym samym, dlatego liczyła na koleżanki, nie na to, że będą śledzić jej partnera. Niby oficjalnie ich nie znał, ale mógł je z nią kojarzyć.
– Poproś wszechświat, żeby się tym zajął – wybełkotała Zoe. – Wiesz, moc wszechświata potrafi zdziałać cuda! Próbowałam z marchewkami i naprawdę mi wyrosły – dodała zachęcająco.
Wiek to tylko cyfra, oświadcza nam na każdym kroku facebookowy spirytualizm i każdy to rozumie, można mieć ciało staruszka, a czuć się na lat trzydzieści, można też mieć lat trzydzieści, a duszę zleżałej mumii, to działa w obie strony.
Można też mieć duszę staruszki, a ciało szesnastolatki (w piwnicy), ale to rzadkość.
Zoe była tym drugim z przypadków, miała lat trzydzieści, ale zachowywała się jak staruszka.
Żeby mogła zostać zleżałą mumią, brakowało tylko smrodu.
Niestety jako nauczycielka Zoe musiała się myć, ale nie należała do osób przesadnie młodych duchem, a do tego wszystkiego była skrajnie porządna i rozsądna. Rozsądkiem aż strzykała dookoła, choć ostatnio odrobię skręciła w New Age.
Alina, mimo pewnych oznak wpływu alkoholu, patrzyła na siłę wszechświata realistycznie, a nawet bardzo realistycznie. Na marchewki też.
– I co mi ten wszechświat odpowie? Jestem dla niego jak jakaś jebana bakteria! Tylko mnie wyśmieje! Czarna dziura, powie, właśnie mi wessała sześć planet, a ta mi tu z jakimiś zdradami wyskakuje! Niech spada!
– No to co? Olejesz? – zapytała ze zgrozą Karina, bo zdrad olewać nie należy.
– No nie wiem – westchnęła Alina – bo ja go kocham! Kocham, rozumiecie?! Zupełnie się pogubiłam, może to tylko moja paranoja? A może jednak nie mam paranoi, a jest jakaś „ona”? I co ja mam zrobić?
– A ja wiem. – Żaneta się roześmiała. – Zostaw go! – zawołała nieco zbyt wesołym głosem. To było dla wszystkich jak policzek albo uderzenie pięścią w stół. Owszem, chłopów się rzuca, ale najpierw im się udowadnia, że to była ich wina, a nie tak o: bez awantury i bez sensu. Muszą wiedzieć, za co, jak i dlaczego, bo jeszcze pomyślą, że wygrali!
– No powaliło cię? Przecież to może być tylko, no wiesz... Mój wymysł. Wiecie, jaka jestem! I tak o: mam go rzucić? – Alina była zaszokowana pomysłem. Dziewczyny wiedziały, jaka jest, to prawda, średnio raz w miesiącu chłopak ją zdradzał, ale nigdy jakoś nie doszły do pewności, że robi to naprawdę, a nie tylko w czeluściach bujnej wyobraźni Aliny.
– Gdzie rzucić! Jak rzucić? Mówiłam, żebyś go zostawiła. Nie na zawsze, na kilka dni! – odparła Żaneta.
– Nie jadę do żadnego babelskiego SPA! Mowy nie ma. Po ostatnim naszym wyjeździe nie mogłam dojść do siebie przez miesiąc, takiej alergii dostałam na te ich specyfiki. Jestem delikatna! I w ogóle SPA to nuda! Tam nie ma nic poza mazidłami!
Babskie wypady ratunkowe, w intencji tej czy innej z przyjaciółek i tego czy innego problemu, zdarzały im się często. Kiedy Żaneta pokłóciła się z matką o „zegar tyka, a ja nie mam wnuka”, wyjechały w Bieszczady. Były tam żmije i komary. Przeżyły tam coś, co po latach może nazwą przygodami, ale jeszcze było na to zbyt wcześnie, w tej chwili nadal jawiło im się to koszmarem.
Wyjazd do Turcji w intencji wypalenia zawodowego Zoe skończył się poparzeniami słonecznymi, głupimi zdjęciami i jeszcze głupszymi znajomościami, które wciąż się za nimi ciągnęły. Dlatego Alina broniła się przed tą opcją.
– To nie będzie żadne SPA! To ośrodek odnowy duchowej. Zero stresu, zero głupich znajomości, mazideł, nic z tych klimatów, nawet nie będziemy się opalać. W każdym razie w sensie słonecznym.
– Nie chcę się duchowo opalać, tfu, odnawiać!
– Daj spokój! Oczywiście, że chcesz! To ten nowy ośrodek dla czarownic! Nie czaisz? Przecież to hit! Wielka nowość. Bajer! Cud nad cudami!
– Hello. Nie jesteśmy czarownicami – mruknęła Alina. Była oczywiście zaciekawiona. Nie mogła nie być. To brzmiało świetnie i bardzo, ale to bardzo nadawało się na Facebooka.
– Jesteśmy, przestań, popatrz na życie z punktu widzenia wyzwań duchowych. Mam cztery miejsca, kuzynka taka jakby to założyła w Złorzeczu – kusiła Żaneta.
– W Złorzeczu? Tym Złorzeczu? – zaciekawiły się wszystkie trzy. Bo też i było czym się zaciekawić.
Początek katastrofy zaczął się od pietruszkowego pesto.
Siostra Maniutki podebrała sobie pęczek, bo ta pięciopalczasta paragwajska wyglądała ładnie i pachniała tak jakoś jak kolendra. Impreza była z okazji urodzin córki sąsiadki. I na tę imprezę siostra Maniutki obiecała przynieść swoje popisowe danie.
I owszem. Przyniosła.
I było popisowe.
Nawet bardzo.
Złorzecze było dotąd zwykłym miasteczkiem, tak zwykłym, że aż oczy bolały, ludzie bali się przyznawać, że są stąd, czyli znikąd, a jeżeli ktoś tędy przejeżdżał, to nawet nie zauważał, że po drodze z jakiegoś konkretnego A do nie mniej istotnego B było jakieś miasteczko, choć miało wszystko. Aptekę, bibliotekę, kościół, przychodnię i kilka tysięcy mieszkańców. Niestety, nie miało charyzmy. Zwykłe skupisko domów, i tyle.
Nigdy tu nie było też przestępczości odpowiednio zorganizowanej, ale to nie była wina przestępców. Nie można napadać na banki tam, gdzie nie ma ani jednego banku, nawet banku spermy, nie można napadać na jubilera tam, gdzie nie ma swojego sklepu żaden jubiler, a kasy sklepowe świecą mniej więcej pustkami, bo sklepy może i są, ale nikt w nich nie kupuje.
Wszyscy jeżdżą do niezbyt odległego Rawca, gdzie wszystko jest: i sklepy, i banki, i oczywiście napady.
Nie to, żeby Złorzecze bardzo za napadami tęskniło, ale sława to jednak sława. Kiedy w Rawcu ktoś wysadził w powietrze kantor, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, to nawet telewizja przyjechała, a kiedy dawno temu w nieodległym Lwowinie ktoś wybebeszył bank, naprawdę do zera, to nie tylko telewizja, ale i antyterroryści przyjechali.
Dlatego Złorzecze czuło się niedocenione. Nawet żadnych romantycznych ruin tu nie mieli. Mieli tylko spokój.
Ludzie mówili, że spokój to cenna rzecz, otóż nie, nie w dzisiejszych czasach i wcale nie chodzi o nudę, choć jej się nie da spieniężyć, ale o chaos, który przynosi szalone dochody.
Aż pewnego dnia wybuchła bomba. Nie, nie zrobiło się od tego więcej ruin, to była bomba zupełnie innego rodzaju.
A przynajmniej taka była oficjalna wersja.
Podobno dyrektorka archiwum urzędu miasta czy jakoś tak, w każdym razie urzędniczka, odnalazła jakąś starą księgę, a w niej zapis. Niby nic, ale był intrygujący. Poszła z tym do szefa. Oniemiał.
– Że co?! – zawołał burmistrz. – Poważnie?
– Ale to dziwne! – zawołała zastępca burmistrza.
– Niemożliwe – powiedziały wszystkie trzy sekretarki.
Już następnego dnia wiedziało całe miasto.
Otóż Złorzecze zostało przeklęte. W siedemnastym wieku.
To zrobiło wrażenie na wszystkich. Dawno, fakt, to był rok 1654, ale zostało przeklęte do ostatniego mieszkańca, przez wszystkie pokolenia. Na zawsze. Na wszelkie świętości i dziewięciogłowego władcę demonów, gdyż tego właśnie roku na rynku miejskim spalono na stosie ostatnią tutejszą czarownicę.
Nie wiadomo, czy nie jedyną i czy w ogóle, bo z czarownicami różnie bywa, ale jednak spalono.
O ile dotąd działanie klątwy nie było ani widoczne, ani znane, o tyle teraz natychmiast zadziałała.
Tak to już bywa z klątwami. Bardzo łatwo doczepiają się do ludzkiej głupoty i korzystają z przesądów, tyle że w Złorzeczu wcale nie chodziło ani o głupotę, ani o przesądy. Mieszkali tu ludzie zdecydowanie przedsiębiorczy.
Trudno nie wykorzystać każdej nadarzającej się okazji do zdobycia świata albo choć kilku groszy, kiedy okazja sama pcha się w ręce.
Owszem, klątwa jest czymś uciążliwym (o ile się jakoś objawia), ale też kuszącym (nawet jeżeli nie istnieje).
Współcześnie ludzie naprawdę żądają interesujących wyzwań, bungee już nie wystarcza.
No i bungee to jednak nie dla każdego. Taka pani Markiszowa na przykład ze swoją tuszą i brakiem odpowiednich mostów nie mogła liczyć na zabawę, a przecież jej się też coś od życia należało.
Bilirubinek, tutejszy pijak, też stwierdził, że nie, on woli rzygać pod mostem, a nie z mostu, i to do tego prosto. Zresztą i tak wszyscy uważali, że ma żółtaczkę, więc się go bali. Był żółty, stąd przezwisko, którego nie rozumiał. Uważał się za Billy’ego Rubinka.
No ale przecież nie o mieszkańców tu chodziło.
Chodziło o największe zło tego świata.
Pieniądze. I turystów.
To znaczy dwa największe zła tego świata.
Turyści zresztą na bungee do Złorzecza by nie przyjechali, a na klątwę jak najbardziej.
Tak więc klątwa bardzo wszystkim się spodobała, bo dała im możliwość trochę z tego zła skorzystać.
Nie oszukujmy się, mało kto jest dobry tak naprawdę z przekonania, większość to ludzie, którzy nie są źli tylko dlatego, że to nie wypada, źle wygląda w CV albo jest karalne.
Teraz ta klątwa, klątwunia, klątewka rzuciła się wszystkim na mózgi i zaczęła kusić pięknymi perspektywami, bo...
Miasteczko, zwłaszcza nijakie i nieduże, które posiada klątwę i spaliło na stosie jakąś czarownicę, może nawet nie całkiem winną (zresztą tak jak wtedy, tak i teraz nikogo to naprawdę nie obchodziło), to miejsce, które bardzo szybko się rozwinie. Najpierw ruszy na nie tłum dziennikarzy, bo taka gratka to naprawdę coś klikalnego, po dziennikarzach ruszą turyści, a po turystach działacze od każdej możliwej dziedziny. Ci, którzy ratują lasy (nie wolno ścinać drzew na stosy), ci, którzy ratują kobiety (czarownica była kobietą), ci, którzy ratują mężczyzn (klątwa dotyczy też ich), ci, którzy ratują zwierzęta, bo czarownice miewają koty... Organizacje przeciw przesądom, bo czarownice mają przeważnie czarne koty, oraz każda inna organizacja, której się uda wpasować w statut coś o kotach i czarownicach. Ewentualnie o węglu drzewnym i podpałce do grilla, w końcu to też pasuje.
No i gdzie oni się pomieszczą? Gdzie zakwaterują? Prześpią? Gdzie?
Gdzie będą chodzić na piwo?
Gdzie i co zjedzą?
A przecież w tej chwili mówimy tylko o przyziemnej stronie tej klątwy, a istnieje jeszcze ta druga. Duchowa, nie mniej interesująca finansowo.
Wszelkie zarejestrowane lub nie organizacje czarownicze, wiedźmiarskie i wróżkarsko-wróżbiarskie też zechcą tu przyjechać.
A tu wszystkiego brak!
Ani jednego hotelu, ani pół pensjonatu, żadnych pokoi gościnnych, moteli, nic! Nic, bo nigdy nikomu nie było to potrzebne, a turyści są wymagający.
W ciągu dwóch tygodni trzy sklepy budowlane w okolicznych miastach zostały całkowicie opróżnione, a przecież w takich miejscach kupowali tylko klienci indywidualni.
Miasteczko oszalało od stukotu młotków i miarowego, wręcz metronomicznego buczenia betoniarek.
Producenci kotów (bo trudno nazwać ich hodowcami) przywieźli do miasta kilka co piękniejszych miotów i sprzedali wszystko na pniu, a miejscowa modystka poddała pod rozwagę urzędników rodzaj kapelusza pasujący do miasteczkowej czarownicy, która przecież nie mogła nosić kapelusza z filmów Disneya.
Okazało się, że nie tylko mogła, a nawet powinna, bo w końcu nasi to nasi, a turystów z zagranicy też będzie się gościć, nie mówiąc już, że słowiańskie czarownice raczej worki po ziemniakach nosiły na głowach niż kapelusze.
Wszystko poszło na żywioł.
Powstało kilka osad przemiany, czyli miejsc dla spragnionych duchowości bogatych kobiet, które za zupę z pokrzyw oddadzą wszystko, a po sałatce z lebiody dostaną ekstazy orgazmicznej.
Powstały też ośrodki odnowy duchowej, które zakładały, że zjawiające się tam osoby jakąś duchowość miały, a teraz zamierzały ją odnowić.
Były skromne, rustykalne, zbudowane w sposób nieco slumsowaty, ale cieszyły się ogromną popularnością, choć wcale nie były tanie i wykorzystywały gości jako tanią siłę roboczą.
A to też nie wszystko.
Powstały restauracje, kawiarnie, bary, puby i wszystko to teraz miało coś wspólnego z czarownicami.
Powstała nawet pijalnia wody gruntowej, ale szybko ją zamknięto, choć była wręcz oblegana, bo kilka osób się trochę zatruło ściekającymi do niej z deszczem popłuczynami po nawozach sztucznych.
Klątwa miała wyraźnie wymiar finansowy, bo w ciągu bardzo krótkiego czasu miasteczko zaczęło organizować sabaty, oficjalne, nieoficjalne, a nawet taneczne.
Niektóre wyglądały jak starodawne dansingi, ale i tak cieszyły się popularnością.
Podobno został już odprawiony też nagi sabat, ale to mogły być tylko plotki, prawdziwy nagi sabat dopiero szykowano.
Tabloidy puściły w świat wiadomość o klątwie, sabatach i podlały to opowieściami o stosach oraz cierpieniu czarownic. Klawiatury rozgrzewały się do czerwoności od zachwytów i hejtu, a miasteczko wreszcie zaczynało być znane. Nagle każdy chciał tu przyjechać.
Od zafascynowanych dzieciaków, szczególnie dziewczynek, po starsze panie, szczególnie teściowe. Wiadomo – ciągnie swój do swego.
Dziewczynki celowały w czarodziejki, teściowe w wiedźmy.
I tak czarownice opanowały miasto.
Oczywiście byli i ludzie, którzy klątwy się bali, ale ich ignorowano, choć krzyczeli wielkim głosem, że należy spaloną czarownicę znaleźć, odkopać i pochować. Było to dziwaczne, bo nie wiedziano o niej zbyt wiele, ale jak się ktoś uprze, trudno coś zrobić, żeby go przekonać. Ci, którym klątwa była obojętna, nie mieli nic do powiedzenia. To znaczy niknęli w tłumie.
A nawet gdyby mieli cokolwiek do powiedzenia, to i tak nikt by ich nie słuchał.
Amok to amok, a jeżeli opanuje całe miasto, to nic się z tym nie da zrobić.
Jeżeli do tego chodzi o pieniądze, to już sprawa przegrana.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to współczesne czarownictwo jest nieco inne od tego sprzed wieków. Nikt się teraz nie przejmował złym okiem, nie kazał czarownicom odbierać mleka krowom czy kurom jajek, zresztą gdzie w mieście miejsce na krowy? Współczesne czarownice musiały się zająć czymś innym, czyli zarabianiem pieniędzy.
Jeżeli chodzi o latanie na miotłach czy spółkowanie z diabłami, to kusiło, ale było trochę niewykonalne.
Choć każda miała na to ochotę. Kto by nie chciał polatać na miotle?
No, a spółkowanie... Hmm, pewne rzeczy kuszą bardziej niż inne.
Co do samego czarownictwa, to nawet ten zawód jest naznaczony podziałami, bo istnieją wiedźmy, czarownice, czarodziejki i wróżki. Dwie ostatnie zostały wykluczone, bo czarodziejki to tylko wypacykowane czarownice ze sztucznym biustem po usunięciu brodawek (z twarzy, nie z biustu), a wróżki? Takie z różdżkami do niczego nikomu nie są potrzebne, zwłaszcza kiedy są dobre.
Złe zostają czarownicami.