Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza komedia kryminalna od Iwony Banach, autorki którą pokochali czytelnicy gatunku! Trzy dziewczyny z małego miasteczka wydają wspólnie pod pseudonimem książkę erotyczną, która odnosi spektakularny sukces. Po jakimś czasie pseudonimy zaczynają im ciążyć. Nie wiadomo jaka część sukcesu przypada na kogo, a ponadto każda z nich ma nadzieję, że może zrobić karierę pisarską także indywidualnie. Autorki postanawiają się ujawnić, ale plany krzyżuje im tragiczne wydarzenie podczas spotkania autorskiego w lokalnej bibliotece. Publiczność nic nie wie. Nikt nic nie widział. Czy w zbrodnie zamieszane są same autorki? I jaka jest tak naprawdę cena sukcesu? Przewrotna historia o tym, że czasami warto dwa razy zastanowić się nad tym, o czym się marzy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 9 min
Świat zaczynał się budzić, to znaczy oczywiście nie cały, bo przecież gdzieś na drugiej półkuli właśnie zapadł w sen, ale ten tutejszy ze snu wstawał. Okoliczny. Podzielony na małe, prywatne światy, w których każdy nieco inaczej zaczynał swój dzień. Gdzieś tam bibliotekarka Róża szykowała się do poprowadzenia spotkania autorskiego, jakiego świat jeszcze nie widział (niestety zobaczył), Józeczek, bo tak zawsze go nazywano, szykował się do swojej znienawidzonej pracy w tej samej bibliotece, jego żona Anita już była, co miał jej straszliwie za złe, w warsztacie samochodowym, Karolina właśnie po raz ostatni wchodziła do wanny, bo wierzyła, że będzie to najważniejszy dzień w jej życiu, a Eleonora wyszła przed dom i z przerażeniem odkryła, że jakiś łysy, wytatuowany osiłek podlewa jej ogródek.
Trzytygodniowy pobyt w sanatorium wcale jej nie przypadł do gustu. Żarcie było mdłe, towarzystwo koszmarne, a zabiegi nieprzyjemne. Wynudziła się, umęczyła, prawie oszalała z bezczynności i oślepła od oglądania starczych wygibasów do chryzantem złocistych, ewentualnie disco polo na wieczorkach tanecznych dla seniorów. To nie było to, co lubiła. Postanowiła, że nigdy więcej nie narazi się na takie katusze.
Stwierdzenie „turnus mija, a ja niczyja” bardzo ją cieszyło, kilku panów chcących zmienić ten stan zostało potraktowanych odmową, kilku ciosem torebką po głowie. Jeden kopniakiem w goleń.
Poprzedniego dnia Eleonora wróciła nocnym pociągiem do domu. Mieszkała w maleńkim domku z ogródkiem, z tym że domek był bliźniakiem. Z jednej strony mieszkała ona, z drugiej...
– Co pan, do cholery, robi?! – wrzasnęła Eleonora, wściekła, choć podlewanie ogródka w zasadzie jej nie przeszkadzało, za to ten, kto to robił, zdecydowanie jej się nie spodobał.
Są ludzie, którzy lubią krasnale ogrodowe, są tacy, co tolerują gipsowe amorki, ale nikt, a już z pewnością nie panie w wieku Eleonory (nieco podeszłym, żeby nie było) nie reaguje radością na widok łysego, napakowanego faceta z tatuażami we własnym ogródku.
– Eeeee – odpowiedział facet, jakby go zatkało.
– No tak, czego ja się spodziewałam? – westchnęła do siebie Eleonora. – To pewnie nie potrafi mówić! – dodała cicho, ale usłyszał. Na dyskrecji jej specjalnie nie zależało. Lubiła tępić tłumoków.
Oczywiście spodziewała się agresji, ale nie należała do grzecznych starszych pań. W czasach swojej świetności była w stanie doprowadzić do płaczu połowę populacji gimnazjum, przestraszyć drugą i zasypać jedynkami dwa dzienniki w dwie minuty, wrzaskiem zapanować nad kilkoma klasami naraz, i to bez interwencji dyrektora.
– „To” ma na imię Makary i podlewa pani ogródek! – warknął osiłek.
Nawet się nie zawstydziła, tylko prychnęła z pogardą.
– Nie będę płacić! – odwarknęła, spodziewając się niezbyt wyrafinowanej formy wymuszenia.
– Jesssu, ależ z pani suka! Rośliny prawie zdechły, susza, nie widzi pani?! A poza tym wynajmuję ten dom, więc chcę, żeby było w miarę ładnie.
I tak Eleonora odkryła, że będzie dzielić bliźniaczy dom z Makarym, który nie zapowiadał jej się na specjalnie dobrego sąsiada.
Zresztą dom domem, każde miało oddzielne wejście, ale ściana, główna ściana, ta wspólna dla obojga, do pancernych nie należała i wszystko było przez nią słychać.
Eleonora już widziała oczyma duszy siebie siedzącą nocami z młotkiem w ręku, wsłuchaną wbrew woli we wrzaski, pijatyki, mordobicia i jakiś deathmetalowy jazgot, który takie osobniki nazywają muzyką.
Zakup tego domku był genialnym pomysłem jej koleżanki i sprawdzał się przez lata, dopóki koleżanka nie postanowiła się wynieść. Domek przeszedł jakimś cudem w ręce jej siostrzeńca, a ten zaczął go wynajmować naprawdę komu popadnie.
Spokój, ciszę i przespane noce szlag trafił najpierw za przyczyną starszej pani oglądającej tureckie seriale na full, dwadzieścia cztery godziny na dobę, potem przyszły okropne czasy dwóch dziewczyn, które uprawiały najstarszy zawód świata, a ściany drżały od jęków i westchnień ich klientów, następnie zamieszkała tam jakaś poetka, która po nocach słuchała ambientu, a od rana waliła w klawisze jak oszalała. A teraz to.
– Tylko mi po nocach Metalliki nie puszczaj, bo skopię ci dupę przy najbliższej okazji! – oświadczyła grobowym głosem, żeby wziął to ostrzeżenie na poważnie.
Skopanie mu dupy mogło się wiązać z połamaniem sobie nóg, ale Eleonora miała specyficzne podejście do życia, ona nazywała je walecznym, wszyscy inni samobójczym.
– Pewnie, jasne, może Zenka każe mi pani słuchać, co?! – odgryzł się osiłek, nie za bardzo nawet speszony, nie wyglądał na kogoś, kto potrafi się speszyć.
– O ty gnoju! – wrzasnęła Eleonora. Oczywiście ona nie była owcą ani owieczką i też potrafiła dać sąsiadom w kość za pomocą muzyki, ale nigdy nie robiła tego za pomocą Zenka. Wolała Marsz żałobny albo Etiudę rewolucyjną Chopina, dlatego teraz zdenerwowała się naprawdę bardzo. – Ja? Zenka? Ja?! Jak śmiesz, troglodyto?! Ty małpo tatuowana! Ty...
Sytuacja stawała się zdecydowanie nerwowa. Przewidywalna długość życia Eleonory zaczęła gwałtownie się kurczyć i możliwe, że skurczyłaby się do zera, gdyby nie to, że nagle ktoś zawołał z daleka podpitym głosem:
– Makaron, Makaron, ty ciulu! Jak cię dopadnę, to tak cię wyściskam, że płuca wyrzygasz, ty... Ty chamie bydlaty!
Chłopak skamieniał.
Eleonora osłupiała. Przekaz był dziwny, bo pominąwszy wyzwiska, sugerował uczucia. I to wielkie.
Głos dochodził od strony tej części ogródka, która należała do osiłka, a widok jego miny sprawił, że Eleonora zdębiała jeszcze bardziej. Osiłek był przerażony. Prawdziwie i bez wątpienia, a jego oczy przybrały wyraz wręcz błagalny.
– Jezu, tylko nie ona! – jęknął. – Muszę się gdzieś schować – szepnął prosząco. – Muszę, niech mnie pani ratuje przed tą wariatką!
– Ciąża i te klimaty? – zapytała z wrednym błyskiem w oku, już sobie układając w myślach, co też tak mogło go przerazić, ale chłopak pokręcił głową.
– Nie, nic z tych rzeczy, tylko wariatka. Niech mnie pani ratuje, błagam, do cholery! Do siebie nie mogę. Jest za blisko! Jeszcze tyłem wlezie... Zostawiłem otwarte drzwi tarasowe.
To Eleonorę trochę uspokoiło, choć oczywiście mógł kłamać. I nie chodziło też o solidarność jajników czy jej brak, po prostu w tym momencie uznała, że właściwie dlaczego nie pomóc?
– Leć do mnie, drzwi są otwarte. – Kiwnęła podbródkiem w kierunku swojej połowy bliźniaka.
Złapała wąż ogrodowy i jak gdyby nigdy nic kontynuowała podlewanie ogródka. Wpuszczenie obcego chłopaka do domu i zostawienie go bez nadzoru nie było najlepszym pomysłem świata, ale czasami lubiła zaryzykować. Ciekawa była, czy to wszystko jest ukartowane i osiłek ją okradnie, czy może rzeczywiście się przestraszył.
Eleonora była w pewnym sensie paranoiczką. Doskonale pasował do niej stary kawał o sowieckich robotnikach w więzieniu. Jeden przyszedł do pracy o pięć minut za wcześnie i oskarżyli go o szpiegostwo. Drugi spóźnił się o pięć minut i oskarżyli go o sabotaż, trzeci był na czas i oskarżyli go o kupienie zegarka za granicą. I ona tak właśnie działała, w każdym aspekcie każdego wydarzenia potrafiła znaleźć jakiś problem. Nawet w naleśnikach. Albo były za słodkie, albo za tłuste, albo za duże, a jak nic nie pasowało, to na pewno miały cholesterol.
Teraz zobaczyła, jak zza domu wychodzi nieduża, też dość wytatuowana kobieta. Może byłaby niebrzydka, gdyby była trochę trzeźwiejsza i uczesana.
– Makaron! – wrzasnęła. – Gdzie jesteś, ty słodki bydlaku?! Maaakaaaarooon!
– Nie ma go – odpowiedziała Eleonora, zastanawiając się, jakim cudem te tatuowane cudaki wokół niej zaczynają się tak mnożyć. – Czego pani od niego chce?!
– A tobie co do tego, stara raszplo? On jest mój! – Dziewczyna wyraźnie zaznaczyła teren łowów i nie zamierzała się dzielić nawet z kimś, kto mógłby być jego matką albo ciotką. Makarona oczywiście, a nie terenu łowów, choć zwierzyną łowną jak najbardziej był on.
– A w łeb chcesz? – odparowała szybko Eleonora, wchodząc na ten jeden, jedyny poziom porozumienia, który był w stanie zadziałać. I zadziałał, mocno podkreślony ostrym strumieniem wody z węża ogrodowego skierowanym pod nogi przybyłej.
– Bo ja go kocham! – jęknęła płaczliwie kobieta. – A on mnie nie chce!
– A, takie buty – mruknęła Eleonora do siebie, kombinując, jak by sprawę załatwić raz a dobrze. Nie chciała takich romantycznych wizyt pod oknami nawet za dnia, a co dopiero nocą, która przecież rozrzewnia najbardziej.
Przez chwilę zastanawiała się, co powiedzieć. Spojrzała na ogródek, na krzaki, na jakieś latające owady i nagle już wiedziała. Kleszcze! Pomyślała, po czym wypaliła:
– Babeszjozy dostał! U lekarzy jest. Musi się leczyć.
– A ta ona babecośtam to co? – Kobieta aż czkawki dostała z wrażenia. Choć może też i od alkoholu.
– No choroba, nie słyszysz, co mówię? Zakaźna przecież!
– Ale na co? Znaczy na co ona działa, ta choroba? Na baby? – Wytatuowana milczenie Eleonory wzięła za potwierdzenie. – O ja pierdolę. To ja spadam. Żadnych takich nie chcę.
– Znaczy, że już go nie kochasz? – zaciekawiła się Eleonora, spodziewając się jakichś wykrętów, że owszem, ale... a jednak nie. Nieznajoma była do bólu szczera.
– No coś pani? Kiedy on taki chory, to nawet wypić nie będzie mógł, a ja zarazić się nie zamierzam, bo to by dziwnie było tak jak chłop na baby latać, nie?
I tak wielką miłość do Makarona szlag trafił. Pewnie chwilowo, ale jednak trafił.
Kobieta zniknęła za pobliskimi drzewami przy jednym z dalszych bliźniaków, których przy tej ulicy stało kilka. Eleonora poczekała jeszcze chwilkę.
– Ej ty, Makaron, wyłaź! Podobno ogródek miałeś podlewać, co tam tak siedzisz jak jakiś debil?! – zawołała w stronę domu, chcąc zobaczyć, z czym chłopak będzie od niej wychodził. Była pewna, że ją okradnie.
Wyszedł, stanął przed drzwiami. Nie miał przy sobie telewizora.
– Ale pani to jest pojebana! – oświadczył z zachwytem. – Niewykluczone, że będę panią wielbił do końca życia.
Józeczek pracował w bibliotece jako konserwator. Całe szczęście nie jako bibliotekarz, ale jednak w bibliotece i nienawidził tego z całego serca. To go definiowało. Dodatkowo miał wredne, bo książkowe, nazwisko. Józef Mickiewicz, dobrze, że ojciec na Adama się nie zgodził. I tak było z tym sporo kłopotu, bo jak tylko ktoś do niego przyszedł, to była opera.
– Mickiewicza szukam – mówił ten i ów, a bibliotekarka natychmiast na to, że w głębi na czwartej półce leży. I wszyscy się z niego nabijali, że on w tej pracy tak sobie leży na półce, może nawet odłogiem, i pewnie dlatego tak marnie mu płacą. Kiedy tylko ktoś go zapytał, gdzie pracuje, Józeczek dostawał ataku czkawki. Bo jak to? On, mechanik z zawodu, w bibliotece? Mówi się niby praca jak praca, dobrze, że płacą, ale on po prostu jej nienawidził. Biblioteki też nienawidził, a ludzi, których tam spotykał, jeszcze bardziej; sprawę pogarszało dodatkowo to, że jego własna żona pracowała w warsztacie samochodowym. To była wielka niesprawiedliwość dziejowa. I małżeńska jak najbardziej też.
– Panie Józeczku... – Bibliotekarka sprowadziła go do piwnicy i pokazała składowisko jakichś śmieci. – Te parawany na górę i z grubsza odkurzyć – rozkazała. – Mamy dziś spotkanie autorskie, będą potrzebne.
Spotkań autorskich Józeczek też nienawidził, jako że zaczynały się późno i trwały w nieskończoność, a on był na nich konieczny, bo a to jakieś rzutniki, a to jakieś inne gówna, nagłośnienie, w każdym razie siedział tam do nocy, co mu się nie podobało.
– A po co komu parawany? Się rozbierać będzie czy co, ta, znaczy ten... no, autor?
– Potrzebne, trzeba wziąć trzy i ustawić tak, żeby były trzy oddzielne jakby klatki, a co więcej, nie powiem, bo to będzie niespodzianka.
Wziął drewniane konstrukcje i wytaszczył po kolei na górę do sali, w której miało się odbyć spotkanie.
– Normalnie jak toi-toie wyglądają – oświadczył, wzruszając ramionami, ale rzeczywiście trochę to wyglądało dziwnie, jakby trzy kabiny, tyle że otwarte od tyłu.
Odkurzenie całkiem dobrze się udało, bo ktoś owinął te parawany folią i dzięki temu prezentowały się nie najgorzej. Zostały w bibliotece po tym, jak robiono tu jakąś wystawę, i przez lata do niczego nikomu nie były potrzebne.
Teraz się przydały, ale tylko dlatego, że to jedno spotkanie autorskie miało być zupełnie inne niż wszystkie.
Tajemnicze, nieco szalone, wzbudzające wielkie emocje i zwieńczone efektownym trickiem.
– Cholerna idiotka! – krzyknęła Róża, wychodząc spomiędzy półek z książką w ręku. – Znowu? Naprawdę? Czy nikt nie uspokoi tej baby?!
– A kto ma ją uspokoić? Przecież ona jest walnięta. – Jej koleżanka pokręciła głową z dezaprobatą. – Ta sama? Pokaż?
Pytanie mogło dotyczyć książki albo autorki, tu i teraz mogło też dotyczyć czytelniczki, bo dzięki plastikowym kartom i czytnikom oraz kodom w książkach bardzo szybko było wiadomo, kto dany egzemplarz wypożyczył jako ostatni.
Róża podała koleżance książkę, w której tkwił nóż. Nie jako zakładka pomiędzy stronicami, a przecież i to byłoby paskudne, on został wbity w okładkę, a jego ostrze przebiło wszystkie strony, bo czubek odrobinę wyłaził z tyłu.
– Agresja – westchnęła koleżanka, znowu kręcąc głową.
– Co ty! Premedytacja! Ona musiała go wbijać młotkiem specjalnie, przecież inaczej by nie dała rady, papier jest bardzo trwały w takim skupisku. Położyła na czymś, może na desce, i tłukła w nóż, o patrz.
Rzeczywiście na trzonku widać było rysy i uszkodzenia, a na tylnej okładce kilka tłustych plam.
– I po co ona to wypożycza? Tylko po to, żeby niszczyć?
Tu niestety nie było pewności, bo czytelniczka, owszem, książki wypożyczała, ale nikt jej nie przyłapał na podkładaniu tych przebitych nożami, a ona twierdziła, że książki ktoś jej ukradł. Pewnie policja jakoś by sprawę rozstrzygnęła, tyle że nie chcieli jej zawiadamiać.
Kobieta wypożyczająca romanse erotyczne tylko po to, żeby je dźgać nożem? Z pewnością zainteresowałoby to prasę, nawet ogólnopolską, ale przyniosłoby wstyd i jej samej, i bibliotece, i chyba nawet miastu.
Karolina, Marietta i Kaśka szykowały się na spotkanie autorskie. Wszystkie trzy były autorką. Właśnie tak, autorką, choć także i autorkami. Po prostu były trzema kobietami, które napisały jedną książkę, a ta książka zdobyła całkiem sporą popularność.
To je bardzo zmartwiło.
Choć wydaje się to niezbyt logiczne, to jednak logiczne jest jak najbardziej. Książka sprzedała się w tysiącach egzemplarzy i początkowo naprawdę były tym zachwycone, a potem jakby dotarły do nich związane z tym pewne kłopoty.
O ile pieniądze są jakoś tam wymierne, choć pracy przy książce i wkładu czasu czy talentu za bardzo wymierzyć się nie da, to jednak podział pieniędzy jest dość prosty. Jedna trzecia to jedna trzecia, i tyle. Owszem, powstają później niesnaski, że ta napisała kilka lepszych scen, ta wymyśliła genialnego bohatera, a tamta tylko dialogi, ale to nie był największy problem.
O ile bowiem pieniądze podzielić się da, to sławy niestety nie można.
A każda z nich sławy chciała. Zresztą, kto by nie chciał?!
Początkowo pisały pod pseudonimem i wszystko było jak najbardziej w porządku. Karolina była świetna w scenach seksu, Marietta odwalała wielce zabawne dialogi, a Kaśka szalała z akcją, bo, nie czarujmy się, nawet w romansie erotycznym jakaś akcja jest konieczna, niestety wkrótce poszło o to, że przecież są sławne, a tak jakby nie były.
Mogłyby na bazie pierwszej publikacji pójść nieco dalej i na przykład wydawać swoje własne odrębne powieści, ale były właściwie całkowicie anonimowe.
To nie sprzyja sprzedaży.
Pisać kolejnych książek pod wspólnym pseudonimem już nie chciały, bo jakoś to, co na początku między nimi zaiskrzyło, chyba się wypaliło na popiół i teraz zdecydowanie trudno im się współpracowało. Dopóki książka była marzeniem, zabawą, ewentualnie szalonym projektem, było dobrze, kiedy stała się faktem, nagle je poróżniła.
Dlatego teraz postanowiły się ujawnić.
Trochę to było skomplikowane, bo każda jakoś, gdzieś pracowała. W końcu musiały jeść i do czasu, aż zostaną poczytnymi autorkami bestsellerów, z czegoś płacić za prąd, gaz i wege burgery, obrzydliwe, ale wege. Karolina kelnerowała w wegańskiej knajpie, którą potem zlikwidowano, teraz szukała pracy i to właśnie trochę komplikowało sprawę. Seks jest poniekąd jak tatuaż, nie każdy pracodawca takiego tatuowanego pracownika chce. Marietta i Kaśka pracowały jako pomoce przedszkolne, co też trochę paskudziło sprawę, bo zbitka myślowa „seks i dzieci” (i nie chodzi o seks idący w kierunku prokreacji, skoro dzieci już na świat przyszły) nie każdemu się podoba, a często idzie jakoś w parze z myśleniem o zboczeniach, demoralizowaniu nieletnich, przynoszeniu wstydu przedszkolu Wesołe Małpiątka i polowaniach na mężów naiwnych i występnych. Większość pracownic mężów miała, zresztą dyrektorka też. A ci występni i naiwni mężowie tylko czekali, żeby załapać się na wdzięki tej czy innej dziewczyny, nawet niekoniecznie pięknej, a raczej wyzwolonej, wiadomo. Na pracownice przedszkoli czy knajp nie lecieli, bo co to za atrakcja, ale na autorki książek erotycznych? Bezwstydnie piszące o seksie i nazywające rzeczy po imieniu, takie od gorejących buław, przeszywających mieczy rozpusty i szałów pożądania? Nawet bardzo.
W każdym razie takie bywały oczekiwania żon. Co mogło nieco przeszkadzać.
No i dzieci. Nikt oczywiście nie zabroni pracować w przedszkolu autorom książek. Autor kryminałów, w których ściany lepią się od bebechów, a sufity od wydłubanych oczu, nikomu nie wadzi, autorka thrillerów z psychopatycznymi lalkami Barbie jest w porządku, taki, co pisze horrory, w których zmutowany miś koala odgryza głowy przechodniom, może być, ale seks? Seks to przecież zboczenie!
Dlatego ten erotycznoautorski coming out był czymś ryzykownym, ale w dużej mierze koniecznym, bo gdyby wszystko poszło dobrze, to już za kilka lat, a może nawet tylko miesięcy, mogłyby przestać przejmować się pomysłami pracodawców i zacząć żyć za zarobione na pisaniu powieści pieniądze. Taką miały nadzieję. Była równie realistyczna jak opisy seksualnych wygibasów w ich książkach, ale ludzie lubią mieć nadzieję.
– Ja jestem pojebana? Ja?! – wrzasnęła Eleonora. – Ja sobie dupy w ciapki nie zafundowałam, a ty cały jesteś w jakieś bohomazy!
Osiłek popatrzył na nią i podszedł do swoich drzwi.
– Idzie pani, kawy zrobię – zaproponował wizytę u siebie i nie czekając na odpowiedź, ruszył do wejścia.
– Jasne, jeszcze mnie zgwałcisz albo co? – Eleonora jak zwykle szukała pretekstu do awantury, ale chłopak już wszedł do środka.
Poszła za nim, z czystej ciekawości.
– Nikogo nie gwałcę, a próchna to już zupełnie – odpowiedział, kiedy podążała za nim do salonu.
– O ty, gnoju! O... Książki masz? – zdziwiła się niebotycznie i gładko przeszła nad próchnem do porządku dziennego. – I jeszcze mi powiesz, że umiesz czytać?!
– Nie, no co pani! Na kilogramy kupowałem – odburknął wściekły. – Panią to ktoś powinien przetrącić – dodał z krzywą miną – ale przykro mi bardzo, umiem czytać. Jakoś tak się złożyło, że umiem i nawet lubię.
Dom osiłka był dokładnie taki sam jak dom Eleonory, tylko jakby odwrotny. Jedna sypialnia, jeden spory salon, kuchnia, z tyłu taras i to wszystko. Mały, biały, przeznaczony zdecydowanie dla osób nieposiadających rodzin, bez strychu, a nawet piwnicy. Doskonała opcja dla emerytów, ale przecież nie tylko.
Miasto wybudowało ich kilka przy tej jednej ulicy. Miały docelowo być przeznaczone dla samotnych emerytów, ale kiedy już domki sprzedano, mógł w nich zamieszkać, kto chciał.
Usiedli przy stoliku, na którym chłopak postawił dwie musztardówki z kawą. Nie były to prawdziwe musztardówki, raczej jakieś nowomodne szklanki z jednego ze sklepów z gadżetami, ale robiły niezbyt miłe wrażenie. W ogóle mieszkanie na zamożne nie wyglądało, choć, co wydało się Eleonorze dziwne, było w nim czysto.
– Dzięki za spławienie Pijawki, jest normalnie obrzydliwie namolna. – Chłopak wyraził swoje podziękowanie w bardzo skrótowej formie i oszczędnym stylu.
– Pijawka?
– Taką ma ksywkę, bo jak się przyssie, to odczepić się nie chce, taka jej uroda.
– Uroda? To coś było brzydkie i pijane.
– No cóż, takie klimaty... – Osiłek wzruszył ramionami. – Ale dobrze, że ją pani przegoniła.
– Czy ona aby nie była z tobą w ciąży? – Kobieta niby nie chciała się wtrącać, ale pomagać w ukrywaniu się przyszłemu alimenciarzowi nie zamierzała.
Chłopak aż się zakrztusił i w akcie desperackiej próby przywrócenia sobie czynności oddechowych opluł ścianę.
– Bo ona zdatna? – wycharczał po chwili. – Nie, zresztą nawet jej nie przeflancowałem, chybabym na głowę musiał upaść.
– „Przeflancowałem”? A co to, do cholery, ma znaczyć, co to ona? Pomidor czy sałata?
– Właśnie, sałata. Bo jak ktoś ma kasę, to się Pijawka uczepi, a jak nie ma, to odpuszcza. Niech zgadnę, nauczycielką pani była?
– Ty mi tu nie podskakuj, byłam nie byłam. Ja się przed tobą spowiadać nie będę – odburknęła opryskliwie, choć uwaga chłopaka sprawiła jej przyjemność. – Idę stąd, bo tu tylko myszy brakuje – stwierdziła, już chyba jedynie po to, żeby chłopakowi zrobić przykrość.
– A myszki mam, pani patrzy, znaczy szczurki, ale dla pani to pewnie prawie to samo. – Odsłonił terrarium, w którym siedziały dwa całkiem spore gryzonie. – Ładne, nie?
– Fuuuuj! – wrzasnęła i wstała. – Takie świństwo w domu trzymać? No ja cię proszę... To zboczenie! I co z tą sałatą, na bogacza to ty mi nie wyglądasz, więc skąd takie zainteresowanie?
– Mieszkanie – powiedział, wzruszając ramionami. – No, pod mostem nie koczuję, znaczy muszę jakieś pieniądze mieć, nie?
Zupełnie inne pojęcie o zboczeniach miała Marianna, która właśnie położyła na desce kolejną książkę i zaczęła za pomocą tłuczka do mięsa wbijać w nią nóż. Umieściła go dokładnie w tym miejscu okładki, gdzie znajdowały się bujne, ale dość jednak osłonięte damskie piersi, chętnie wbiłaby go w zupełnie inne miejsce – tam gdzie się kończył męski tors, ale mężczyzna na okładce nie miał ani głowy, ani niczego innego poza tym torsem i jedną ręką, tak więc wbicie mu noża w przyrodzenie było niestety niemożliwe.
Marianna facetów nienawidziła.
Tak samo zresztą jak kobiet, seksu i wszystkiego, co się z nim łączyło. Dlatego postanowiła wziąć się do naprawiania świata, ale zamiast go zacząć naprawiać od siebie i może pójść na jakąś terapię albo do psychiatry, zaczęła od biblioteki.
Wcześniej miała w planach dziurawienie prezerwatyw, ale wstydziła się nawet koło nich przechodzić, poza tym nie chodziło o dzieci, prokreację, płodność czy co tam innego, chodziło o rozbuchane książkami potrzeby seksualne.
I to wcale nie jej własne.
Wszystkie trzy uważały się już w pewnym sensie za pisarki; na podstawie recenzji pierwszej książki wyczuwały w sobie spore możliwości w tym zakresie.
Spotkały się na Wattpadzie i bardzo szybko doszły do wniosku, że gdyby skleić to, co pisały (każda oddzielnie), to coś z tego można by zrobić i jak najbardziej puścić w świat wydawniczy.
Wybrały sobie zagraniczny pseudonim, łatwy do zapamiętania, ale też romantyczny i elegancki, i wysłały książkę.
No i się zaczęło. Znalazło się wydawnictwo. Książka pojawiła się na półkach księgarskich.
Było cudnie, aż do pewnego momentu.
Wszystkie trzy szalały z zachwytu i niemocy, bo nie mogły chwalić się własną chwałą, a bardzo chciały.
Każda chciała zaciągnąć do Empiku znajomych i rodzinę i wykrzyczeć im swoją radość: „Patrzcie, moja książka!”, ale nie mogły, bo po pierwsze pseudonim to jednak nie własne nazwisko, po drugie było ich trzy.
I tak się kotłowały w swojej bezsilności, coraz bardziej wrogo do siebie podchodząc.
W końcu doszło do incydentu, który skłócił je jeszcze bardziej.
Na Facebooku jedna z nich wstawiła swoje zdjęcie z ich książką i podpisem: „Nie powiem, kto się kryje pod tym pseudonimem”.
Miała prawo, bo nie powiedziała. No i to nawet nie było kłamstwo.
I niby było w porządku poza jednym. Połowa jej znajomych zaczęła ją podejrzewać o to, że właśnie ona jest słynną w tym momencie autorką.
– Patrz, ona to zrobiła specjalnie! – stwierdziła jedna ze współautorek.
– Suka! – odpowiedziała druga.
Trzeciej nikt słuchać nie zamierzał.
A ona nie dementowała. Miała niby prawo, przecież to w pewnym sensie było prawdą, ale nie całą i nie było w porządku.
Bo jak to?
Ona kradła sławę dla siebie. Całą, a nie przynależną jej jedną trzecią...
Wszystkie zaczęły się zastanawiać, co zrobić i jak to rozsądnie podzielić. Można było oczywiście pstryknąć zdjęcie i ogłosić Facebookowi, bo Facebook to przecież świat, że oto autorkami są wszystkie trzy, ale wydawca stwierdził, że można to rozegrać o wiele bardziej wystrzałowo.
Z korzyścią dla promocji.
No i miał rację.
Marianna z trudem przebijała się przez książkę i pożałowała, że zamiast noża nie wzięła tym razem tasaka, ale i tak to już ją za dużo kosztowało. Do zniszczeń się nie przyznawała, ale kary musiała płacić. Plus do tego noże, te lepsze są drogie, te bazarowe przebijają się przez dwadzieścia, trzydzieści stron i się łamią, dziś postanowiła na dodatek pójść do biblioteki na spotkanie autorskie, a więc musiała jakoś wyglądać.
Mocno walnęła tłuczkiem w trzonek, ten zadrżał, trochę się zsunął i sama sobie przywaliła w kciuk.
– Szlag! – jęknęła, ale po chwili powróciła do pracy.
To, co robiła, uważała za swoją misję.
– Seks uprawia się w łóżku, a nie w książkach – tłumaczyła sobie samej, żeby się ugruntować w tejże misji – a pornografia powinna być zakazana!
Gdyby mogła, zakazałaby wszystkiego, nawet sugestywnych reklam, billboardów, zbyt odsłoniętych zdjęć w gazetach, ale nie mogła. Na nic nie miała wpływu, tylko na książki.
Marianna nie była starą dewotką, nic z tych rzeczy, nie podchodziła do tego w sposób duchowy czy związany z religią, nie, ona miała swoje własne powody, żeby tak postępować, i były one naprawdę ważkie.
W każdym razie dla niej.
Zresztą w mieście nie tylko ona prezentowała takie podejście do tych spraw. Mieszkało tu bardzo wiele starszych pań, które w życiu swoje już przeszły, wybawiły się na całego, a teraz, kiedy tych zabaw im się odechciało, walczyły o to, żeby ich całkowicie zakazać.
Bo skoro ich seks już nie interesuje, to dlaczego miałby interesować innych?!
Starsze panie zacięcie wojowały o to, żeby innym w życiu nie było zbyt przyjemnie, skoro im samym już nie jest.
Oczywiście najbardziej dotyczyło to seksu, ale przecież nie tylko. Wyciągały takie argumenty jak przyzwoitość, skromność, cnota oraz zakaz hałasowania po dwudziestej nawet we własnych łóżkach, bo ludzie chcą spać.
I zakaz grillowania w ogródkach, bo szkodzi na wątrobę, oraz zakaz spożywania alkoholu, bo one nie piją, to inni też nie powinni.
Marianna bardzo do nich pasowała, z jednym wyjątkiem.
Nie była starszą panią.