Niedaleko pada trup od denata - Iwona Banach - ebook + książka
BESTSELLER

Niedaleko pada trup od denata ebook

Iwona Banach

3,7

Opis

 

W małym, spokojnym miasteczku dochodzi do serii morderstw. Ofiary łączy nie tylko fakt, że do zbrodni dochodzi w tej samej okolicy. Zabójca obrał sobie bowiem za cel jedną grupę zawodową – a mianowicie - pisarzy.


Prywatne śledztwo w sprawie rozpoczynają Magda, żywo zainteresowana pewnym młodym policjantem, jej były chłopak Paweł, początkujący dziennikarz, a także grupa starszych pań, które pod wpływem filmików z YouTube’a zaczynają wierzyć w demona mordującego pisarzy...

 

 Pełna niezwykłych zwrotów akcji i czarnego humoru komedia kryminalna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (697 ocen)
211
198
171
95
22
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krystynapedzialek

Nie polecam

Zaczęła się książka dobrze ale już po paru stronach bałagan myślowy, słowotok, płytkość postaci. Po kilkunastu stronach zaczęłam czytać początek paragrafu i .. stwierdziłam ze nawet na to szkoda czasu.
40
Elwira1980

Całkiem niezła

Nie najgorsza. Chociaż próby inteligentnego czy sarkastycznego humoru nieudane.
10
mamczysko

Nie oderwiesz się od lektury

fajna komedia kryminalnaaf
10
Monikapetryka

Z braku laku…

Co za głupia książka,przesluchalam już kilka książek autorki ale ta będzie chyba ostatnia,szkoda czasu.
00
Marzenka1969

Nie oderwiesz się od lektury

super ❤️❤️❤️❤️
00

Popularność




Dochodziła już prawie siedemnasta. Trwało rados­ne, pełne podniecenia wyczekiwanie. Na ustawionym z boku stoliku stała kawa w dzbankopodobnych termosach, była też wrząca woda do zalewania torebek herbaty i nieco pokruszone, kruche ciasteczka, które sprzedawano w pobliskim markecie po obniżonej cenie. Na drugim, o wiele większym, pośpiesznie dostawionym stoliku piętrzyły się ciasta wszelakie. Była blachofalista karpatka, jakaś szarlotka z lekkim zakalcem, nieodzowny i nieodmienny sernik na zimno i inne, nieco weselne wypieki przygotowane przez obecne w pomieszczeniu panie.

Wszystkie liczyły na to, że ich ciasto będzie jedyne w swoim rodzaju. Miały nadzieję, że nikt poza nimi nie wpadnie na pomysł przyniesienia własnych wypieków na spotkanie z autorem, ale bardzo mocno się przeliczyły, co sprawiło, że stos słodkości był pokaźny, pachnący i o wiele bardziej kuszący niż ciasteczka od dyrekcji.

Pomieszczenie, wypełnione po brzegi miłośniczkami ­literatury romantycznej, z wypiekami zarówno w rękach, jak i na twarzach, było salą wystawową biblioteki publicznej. Co prawda, przebywał wśród nich jeden mężczyzna i choć wyglądał na bardzo podekscytowanego, było w nim coś, co wyraźnie dawało do zrozumienia, że do fanów tego typu książek nie należał.

Oczekiwanie gęstniało jak kożuch na mleku, wylewało się wraz z piskiem i westchnieniami z damskich ust i piersi, tych młodszych i tych starszych, bo w pomieszczeniu zebrało się wiele kobiet w bardzo różnym wieku i w wielu odmiennych stanach skupienia. Chude, szczupłe, grube, rubensowskie, tęgie, duże, a nawet wielkie – wszystkie z drżeniem wpatrywały się w drzwi wejściowe, przez które miał wejść oczekiwany autor. Były tam zarówno młode, podlotkowate wręcz dziewczęta w kwiecistych sukienkach, jak i dostojne panie w kostiumach z tutejszego bazaru.

Każda z nich miała przy sobie po kilka, a niektóre nawet po kilkanaście książek niezwykle poczytnego autora Marka Artskiego, według nich pisarza wszech czasów. Nie był to autor znany wszystkim, a raczej kręgowi wtajemniczonych, przede wszystkim miłośniczkom literatury romantycznej, romantyczno-erotycznej i romansów wszelkiej maści. Miał na koncie kilka bardzo znanych powieści, od których topniały damskie serca i (w niektórych sytuacjach) męskie portfele.

Ruch przy drzwiach spowodował lekkie poruszenie pośród oczekujących czytelniczek.

– Proszę nas przepuścić, drogie panie, proszę nie tarasować przejścia! – Od wejścia dał się słyszeć piskliwy głos dyrektorki, która torowała sobie i gościowi drogę przez tłumek stojących przy wejściu wielbicielek.

Nagle dało się słyszeć odgłos kilku pękających serc, gasnących z sykiem płomieni nadziei i pełnych zawodu westchnień.

O tym, że w sercach czytelniczek umarły romantyczne ideały i cudne wyobrażenia (dwóch Gregorych Pecków, jeden George Clooney, sześciu Mattów Bomerów i Woody Allen – bo jakimś cudem jedna z pań uważała go za przystojnego romantyka, co niespecjalnie dobrze świadczyło o jej poczuciu własnej wartości), nie dowiedział się nikt, choć dotkliwie odczuła to każda z pań z osobna.

Bo jakże to tak? Niemożliwe!

To nie powinno być dozwolone!

A jednak!

Te piękne marzenia umarły dokładnie w momencie, w którym kobiety obecne w bibliotece, oprócz oczywiście dyrektorki, zdały sobie sprawę, że wchodzący do sali mężczyzna – nijaki, łysawy pan z brzuszkiem – jest właśnie tym oczekiwanym autorem.

– Nieeeee! – krzyknęła jedna z nich ze łzami w oczach. Potem twierdziła, że dotyczyło to dodatkowej kostki cukru do herbaty.

I to było straszne. Straszne, niecne i nie do pomyślenia, bo o porywach serc i wzniosłych uczuciach powinien pisać ktoś, kto się na tym zna, ktoś, kto je przeżył, a więc ktoś romantyczny i przystojny. Nie ma szans, żeby poetycka dusza, to romantyczne, pełne wzniosłych porywów serce mieściło się w kimś takim…

Nie był wysoki, nie był przystojny i w żadnym wypadku nie nadawał się na autora romansów. W najlepszym razie wydawał się przeciętny, a i to stanowiło w jakimś sensie pochlebstwo w stosunku do jego powierzchowności.

Wszystkie panie były mocno rozczarowane, niejedna pożałowała dodanej do szarlotki dodatkowej porcji prawdziwego masła czy autentycznej wanilii do sernika.

Dlaczego? Otóż mężczyzna piszący takie książki musiał (albo choć powinien być) przystojny i romantyczny. Łysina, nawet ta celowa (o tej zwyczajnej, związanej z wiekiem albo dziedziczeniem nie mówiąc), romantyczna nie jest i nigdy nie będzie.

Brzuszek i płaskostopie też nie.

Kobiety z wielkim żalem przyglądały się autorowi. Na plus można by mu policzyć na przykład piękny głos, ale i tym nie grzeszył, skrzeczał jak zarzynana żaba. Ale miał coś, czego nie mieli inni. Talent do otwierania i rozpalania niewieścich serc, o co u mężczyzn trudno. Przecież romanse piszą zazwyczaj egzaltowane panie, a nie faceci na schwał.

Dyrektorka wzięła mikrofon, po czym chrząknęła znacząco, chcąc uspokoić tłumek, i powiedziała:

– Drogie panie, o, przepraszam, drodzy państwo, pragnę przedstawić wam wspaniałego autora i wielkiego człowieka, który zgodził się poświęcić nam trochę swojego cennego czasu.

Przedstawiony przez dyrektorkę mężczyzna kilka razy zgiął się w ukłonie, po czym usiadł i zaczął opowiadać o swojej niełatwej karierze pisarskiej i o swoich powieściach.

Przez chwilę grzebał w przepastnej torbie, po czym wyjął z niej i pokazał wszystkim swoją najnowszą, dopiero co wydaną książkę Płomienna miłość w Sosnowym Dworze. Panie jęknęły z zachwytu na widok cudnie słodkiej, bajkowo kolorowej okładki, jakby żywcem ściągniętej z jednego z pisemek dla świadków Jehowy.

Autor zaczął przybliżać im fabułę swojej powieści.

Mówił o wielkiej miłości niewidomej Marity do Manuela, bogatego przedsiębiorcy pogrzebowego, który zabiera ją swoim samolotem do specjalistów na całym świecie, ale boi się, że gdy ukochana odzyska wzrok, przestanie go kochać, gdyż Manuel ma piegi.

O tym, że dziewczyna nienawidzi piegów, powiedział mu jego przyjaciel, wredny i fałszywy Roberto. Kłamał.

Szmerom zachwytu nie było końca. Panie lubiły takie książki, ba, nawet je kochały.

– Boże, jak ja nienawidzę czegoś takiego! – odezwał się w końcu, zresztą dość cicho i przez zaciśnięte zęby jedyny mężczyzna będący na spotkaniu.

Wywołało to pomruki aprobaty u zebranych pań, które poczuły, że łączy je z nim prawdziwe powinowactwo dusz.

– Tak pan mówi? – ucieszył się także autor. – A co pan powie na to?!

Wsunął rękę do torby i coś z niej wygrzebał.

– O, właśnie! – westchnął i wyciągnął przed siebie książkę o dziwnie znajomym tytule. Gorące uczucie w Sosnowym Pałacu. Książka była napisana przez Artura Parciaka.

Efekt, jaki chciał wywołać pokazaniem tej książki, nie został chyba osiągnięty, bo panie zupełnie nie zareagowały.

– Widzicie tytuł? – zapytał podniesionym głosem. – Widzicie?

Wszystkie panie pokiwały głowami, ale nadal raczej bez zrozumienia.

– Okradł mnie! Ukradł mi tytuł! – zawołał i wtedy kobiety zaczęły wreszcie reagować, jak należy, czyli oburzeniem, ochami, achami i dezaprobatą. – Ale to nie wszystko! – westchnął. – On ukradł mi też pomysł! Cały pomysł! Nie miał prawa! I to nie pierwszy raz… Wiecie, państwo… To aż nie do pomyślenia…

Dla wszystkich pań tytuł Płomienna miłość w Sosnowym Dworze wyraźnie różnił się od Gorącego uczucia w Sosnowym Pałacu, więc nie za bardzo rozumiały tragedię autora, ponadto bohaterka jednej książki była niewidoma, drugiej zaś głucha, więc wszystko było nieco inne, a więc właściwie w porządku.

Nie miało to dla nich większego znaczenia.

Czytały wiele podobnych romansów i nie lubiły specjalnie udziwnień, wolały stare dobre schematy, a nie jakieś nowomodne wymysły, zwłaszcza jeżeli to były zakochane wilkołaki tańczące w świetle księżyca albo czarodzieje zatrzymujący czas.

– I to zdarzyło się nie raz i nie dwa, moje panie! Ten człowiek, którego trudno nazywać autorem czy pisarzem, ukradł mi kilka, jeżeli nie kilkanaście, pomysłów! Tak, ukradł i wydał pod swoim nazwiskiem… A ja? Ja nic nie mogę zrobić! Nic! Czasami mam ochotę go zabić!

Czujecie ten moment? Tak, to jest właśnie ten moment, kiedy ktoś wciska niewidzialny guzik w czasoprzestrzeni albo może szarpie za jakąś delikatną, ale ważną strunę w splotach czasu i jego continuum, co powoduje pewne konkretne konsekwencje w postaci niewyjaśnionych, aczkolwiek makabrycznych, zgonów.

– A ja to bym najchętniej ciebie zarąbał, ciućmoku! – w tym momencie wrzasnął zupełnie nieoczekiwanie mężczyzna z sali.

– Ale… – Autor nie wiedział, co powiedzieć. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Mężczyzna jednak jeszcze nie skończył.

Coś w nim pękło, jak to teraz się mówi, albo coś mu odbiło, co też często się zdarza, i nagle zaczął krzyczeć histerycznie, wyrzucając w kierunku dostojnego gościa potoki pretensji i słów ostrych jak noże.

– Kobiety dają się ogłupiać takim wrednym dupkom, dają się im omotać! A potem co? Nic! Nie ma domu, życia, małżeństwa! Potem, jak wracam do domu i pytam o obiad… to tylko się śmieje! I marudzi mi, że chce biżuterię… Gdzie ja jej biżuterię kupię?! Nie stać mnie, a ona jeszcze kwiatów i bombonierek se życzy! Panie, bombonierki nie kupię, bo zaraz zeżre, a cały czas marudzi, że gruba, a kwiaty… panie, kwiaty? Po co? Przecież my po ślubie jesteśmy! I obiadu nie ma już tydzień, dwa, a ona czyta i wzdycha, i czyta, i wzdycha… A ja głodny i że niby mi rączki do dupy nie przyrosły, bo ona się duchowo rozwija!

– Oj, nie ma pan podejścia do kobiet, drogi panie… – stwierdził z wyższością autor. Nie powinien był.

Mężczyzna z widowni nie wytrzymał. Zawył jak ranny zwierz i skoczył. Zwalając filiżanki z niedopitą kawą, przewracając stolik i trącając kilka tłoczących się przed nim kobiet, rzucił się na autora. Zacisnął mu ręce na szyi i zaczął go dusić.

Charczał. Właściwie to charczeli obaj. Każdy z innego powodu.

– Ty dupku! Zniszczyłeś moje małżeństwo!

Autor zaczął sinieć i walić rękoma na oślep.

Zrobiło się zamieszanie tak spektakularne, że żadna z pań nie zemdlała, za to wszystkie wyciągnęły telefony komórkowe, żeby utrwalić ten fascynujący moment z dość (do dzisiaj!) nudnego życia biblioteki.

Kiedy twarz pisarza zmieniła kolor na bordowy, a jego język przybrał lekko fioletowy odcień, ktoś wreszcie pomyślał o rozdzieleniu walczących.

Dokonali tego ponadludzkim wysiłkiem zwabieni wrzaskami konserwator wraz z ochroniarzem z sąsiedniego budynku.

Po dłuższej chwili pojawiły się też policja i pogotowie.

Przywiezione przez autora książki rozeszły się jak ciepłe bułeczki, wyrywane sobie z rąk przez czytelniczki, które tę walkę okraszały krzykiem i groźbami karalnymi. Potem za ambulansem, wiozącym nieszczęśnika na obdukcję, podążył sznur samochodów z upchanymi w nich żądnymi autografów autora wielbicielkami.

v

Emilia Gałązka wracała do domu, myśląc o kolejnym możliwym końcu świata. Zapowiadano go na niedzielny wieczór, a więc musiała się do niego dobrze przygotować, a miała na to zaledwie dwa dni. Przeżyła już wiele takich momentów, żaden się nie sprawdził, ale wierzyła, że w końcu któryś wreszcie powinien okazać się tym właściwym.

Spędziła na zakupach kilka godzin, wyszukując towary z najdłuższą datą przydatności do spożycia, tak więc wracając do domu, taszczyła ze sobą kosz z zakupami. Kupiła trochę konserw, kilka kilogramów mąki i kaszy jęczmiennej, arbuza oraz dwa granaty.

Granaty nie były, co prawda, uzbrojone, ale zawsze to było coś. Postanowiła, że w razie czego rzuci je na trawę pod oknem, co zniechęci potencjalnych napastników. Oni nie będą dociekać, czy są uzbrojone, czy nie.

Koniec świata, który miał nastąpić w niedzielę, był jednym z tych mniej spektakularnych. Chodziło o jakiś meteoryt wielkości autobusu, który miał uderzyć w ziemię.

Emilia wolała jakieś konkretniejsze scenariusze. Wybuch superwulkanu, epidemię zombie czy pomniejszą katastroficzną przepowiednię jakiegoś biblisty.

Była przygotowana na wszystko. Kolejne końce świata traktowała z należnym szacunkiem. Wokół domu zrobiła porządne zasieki z elektrycznych pastuchów, które czasami nawet podłączała do prądu, wzmocniła okna i drzwi. Miała studnię i internet. Hodowała też kurczaki, pieczarki i posiadała kozę. Posiadała, nie hodowała – jej zdaniem kozy nie dało się hodować, koza to indywidualna maszyna zniszczenia. Na dachu zainstalowała panele słoneczne, a w piwnicach i ziemiankach składowała wszelkie możliwe zapasy.

Była pierwszym i chyba jedynym w okolicy preppersem, a że była też kobietą, i to w dość średnim wieku, samotną, niezamężną i bezdzietną, wzbudzała w okolicy raczej śmiech niż podziw.

Okolica była pełna prawdziwych mężczyzn, takich, co to nie piorą skarpetek, nie jeżdżą po trzeźwemu i nie wiedzą, że homo jest sapiens.

Tego dnia, wracając do domu, planowała pogłębienie wykopu wokół sadu, w który wpuściła już wodę z rzeczki i zrobiła sobie prowizoryczną fosę, do której planowała wpuszczenie piranii, ale było to niewykonalne. To znaczy fosa jak najbardziej, nawet właściwie już została zrobiona, lecz wpuszczenie tam piranii już nie.

Postanowiła pozostać przy rozpuszczaniu plotek o piraniach. Ze względu na stan umysłowy okolicznych zombie to wystarczyło.

Zombifikacja sąsiedztwa była duża i opierała się na trzech różnych rodzajach zombie. Byli to ci, którzy spędzali życie między pracą a telewizorem, inni, którzy zombifikowali się alkoholem, i wreszcie tacy, którzy robili to za pomocą dopalaczy i trawnikowych grzybków halucynogennych. Pierwsi byli nieszkodliwi, cała reszta bywała bardzo szkodliwa, ale bała się piranii i węgorzy elektrycznych w jej fosie. Nieważne zresztą, że nie było w niej ani jednych, ani drugich, ale to działało. Są przecież legendy wiejskie, te o strzygach i duchach, są też miejskie, te o czarnych wołgach i białych vanach, a ona miała swoje własne, o piraniach i węgorzach elektrycznych. Te legendy sprawiały, że wszyscy wokół bali się wykradać jabłka z jej sadu i rozdeptywać grządki.

Emilia wiedziała, że koniec świata to poważna sprawa i że aby przetrwać, trzeba być samowystarczalnym. Prąd, woda, broń, sad, ogród i kompostownik to podstawa.

Zupełnie nie spodziewała się, że jej prywatny koniec świata zbliża się wielkimi krokami, a właściwie to nie on zbliżał się do niej, a ona do niego i wcale nie chodziło o wizytę siostrzenicy, która miała zjawić się jeszcze tego samego dnia i posiedzieć u niej przez dwa lub trzy tygodnie.

Siostrzenica (a właściwie jej wizyta) była karą za to, że Emilia odmówiła udziału w spotkaniu rodzinnym, na które siostra zaprosiła ją kilka tygodni temu. Wywołało to wielkie oburzenie i podsyciło spekulacje na temat jej zdrowia psychicznego.

Emilia nienawidziła takich spędów, okraszonych wymuszonymi uśmiechami przy herbatce i niewybrednymi uwagami przy wódce. Wolała swój zabezpieczony przed intruzami domek, cichą, aczkolwiek bardzo przyjemną, samotność w towarzystwie psa przy kuchennym kominku. Wolała koty, kozę, nawet wredne, dziurawiące jej terytorium krety niż towarzystwo siostry.

Najmniej spodziewała się jednak tego, że koniec świata objawi jej się właśnie w kuchni. Kuchenne końce świata znane są każdej gospodyni, żonie, matce czy kucharce i wcale nie chodzi o to, że każdej od czasu do czasu przypalą się jajka na twardo czy woda na herbatę.

Nie była genialną kucharką, ale na szczęście zdawała sobie z tego sprawę.

v

Przesadnie miła matka i przesadnie świrnięta ciotka to mieszanina nie do przebicia. I, podobnie jak każda przesada jest chora, tak chora była relacja między siostrami, czego Magda była świadkiem od najwcześniejszego dzieciństwa.

Emilia i Amelia były siostrami, na dodatek bliźniaczkami, i to jednojajowymi, a mimo to każda była inna – Amelia łagodna, sympatyczna, dobra i pomocna, Emilia zaś, jak to się w domu mówiło, „psychiczna”.

I właściwie mogłoby tak pozostać, bo obie nie mieszkały nawet w tym samym województwie, gdyby nie kilka drobnych wypadków, które wszystko skomplikowały.

Zaczęło się od tego, że Emilia odmówiła przyjazdu na spotkanie rodzinne, czyli urodziny swojej siostry, a tym samym także i swoje własne, później Magda rzuciła ulubionego chłopaka swojej matki – to znaczy swojego, nie matki, ale że ta go wprost uwielbiała, to bardzo się obraziła, bo już chciała zamawiać salę na ślub. Potem córka uświadomiła jej, że za mąż wychodzić nie chce, to znaczy na razie nie chce, woli sobie jeszcze trochę postudiować, iść może na drugi fakultet albo zrobić doktorat, a nie zakopywać się w pieluchach i brudnych skarpetach.

Miała też sekretne marzenia dotyczące własnej, prywatnej działalności gospodarczej, czyli założenia agencji detektywistycznej, ale przezornie z tych marzeń nikomu się nie zwierzała. Na to matka by jej w życiu nie pozwoliła.

Magda liczyła na jej zrozumienie w sprawie samodzielności finansowej nie bez powodu. Odkąd zaczęła klasę maturalną, matka tłukła jej do głowy, że kobieta powinna być wykształcona, samodzielna i niezależna.

Teraz niestety priorytety matki się mocno zmieniły. Jak tylko zobaczyła tytuł magistra przed nazwiskiem córki, popadła w obłęd ślubno-babcięcy. Nagle zapragnęła wyprawić huczny ślub i jak najszybciej (ale tylko po tym hucznym ślubie) zostać babcią, najchętniej po wielokroć. Kusiła tupotem małych nóżek, pięknem macierzyństwa i ciepłem ogniska domowego, ale Magda była na to odporna.

Matka postanowiła zmienić taktykę.

Teraz chodziła za Magdą krok w krok, snując czarne wizje smutnej samotności i zegara biologicznego, który właśnie oszalał i postanowił zatykać się na śmierć w ciągu najbliższej pół godziny, a kiedy to też nie pomagało, postanowiła wysłać Magdę do siostry, żeby tam unaoczniła sobie „szaleństwo samotności” i bezsens bezdzietnego snucia się po świecie.

Nie powiedziała tego otwarcie, bo mogłoby nie zadziałać, powiedziała, że Magda musi pojechać do Emilii, żeby zająć się tą „samotną, niedomagającą i niezrównoważoną psychicznie wariatką” (jakby wszyscy inni wariaci byli obowiązkowo zrównoważeni psychicznie).

Magda właściwie mogła odmówić wyjazdu do ciotki, ale to naraziłoby ją na dalsze pozostawanie w pobliżu matki i jej katastroficznych wizji, pełnych coraz dziwniejszych stwierdzeń, których nie skąpiła nawet podczas obiadu.

– Samotność zaprawia goryczą nawet najlepsze dania…

Były też aluzje w stylu: „No ta zupa smakowałaby nawet niemowlakowi” albo: „Jak zostaniesz już żoną i matką, będziesz musiała zwracać większą uwagę na zawartość błonnika w potrawach”.

Magda uważała, że w potrawach matki błonnika jest dostatecznie dużo, za to za mało smaku, ale nigdy o tym nie wspominała.

Była jeszcze jedna dość ważna przyczyna.

Magda lubiła ciotkę Emilię.

Ciotka była nieinwazyjna. Nigdy nie śliniła jej przy powitaniach, nie uszczęśliwiała na siłę gadkami pod tytułem: „Piękna panna z ciebie wyrosła, masz już chłopaka?”, kiedy Magda ledwie skończyła dziesięć lat, i nie przywoziła jej różowych sukienek z falbankami ani dzierganych sweterków w stylu „rękawki można zawiązać pod pachami, a w golfie zrobi się dziury na oczy”.

Pojechała.

v

Emilia postawiła kosz z zakupami na schodkach i wygrzebała z kieszeni klucz do mieszkania.

Rafael (w skrócie Rafik), wredny, zaśliniony, paskudny i agresywny pies rasy kundel, warczał i ujadał, co było jego stanem permanentnym, ale nie wtedy, kiedy wpuszczała go do domu, gdzie czekała na niego wielka micha żarcia, które Emilia sama dla niego gotowała.

Nie kupowała mu śmieciowych psich chrupek, puszek z jakąś mięsną breją ani innych karm. Gotowała mu mięso z warzywami według przepisu weterynarza i to się sprawdzało. Pies był wielki i silny.

Chętnie ganiał za kurami sąsiadów oraz za listonoszem.

Emilia otworzyła drzwi i weszła wprost do kuchni. Taki miała dziwaczny układ pomieszczeń, bo powiększyła kuchnię kosztem przedpokoju.

Zastała w niej zwłoki.

Ktoś powiedziałby, że nie zastała, a znalazła, ale ona właśnie te zwłoki zastała. Siedziały sobie z nożem w plecach spokojnie (choć z nieco dziwną miną) przy stole. Przed nimi, a właściwie przed nim, bo był to zdecydowanie mężczyzna, stała filiżanka po kawie i talerzyk z sernikiem.

Po drugiej stronie stołu także stała filiżanka…

Dwie filiżanki z najlepszego serwisu i talerzyk w łabędzie… Ten, którego używała tylko raz do roku, kiedy wykładała święconkę. Ktoś gościł się u niej w kuchni. Gościł ze skutkiem śmiertelnym.

Emilia wydała z siebie wrzask pierwotny i straszliwy.

Nikt nie zareagował.

Wszyscy sąsiedzi byli od dawna przyzwyczajeni do jej dziwacznego zachowania, więc nic już nikogo nie dziwiło. Mog­ła sobie wrzeszczeć, ile chciała. W tej okolicy panowało dość swobodne podejście do tego, co wolno robić u siebie, a czego nie. Skrótowo objawiało się to stwierdzeniem „wolnoć Tomku w swoim domku”, do którego Emilia dodawała jeszcze angielskie stwierdzenie my home is my castle, co wszelkimi siłami usiłowała wprowadzić w czyn, zamieniając swoją „posiadłość” w twierdzę nie do zdobycia.

Wrzask rozbrzmiał jeszcze trzy razy, zanim Emilii udało się zadzwonić po pomoc, toteż po chwili na drodze dojazdowej pojawiła się karetka pogotowia na sygnale. Okoliczni mieszkańcy, wiedząc, kto wrzeszczy, połączyli oba te fakty i wyobrazili sobie, że Emilia, nieostrożnie posługując się piłą, obcięła sobie rękę albo biust. Tak więc karetka nie wzbudziła niczyjego zainteresowania, dopóki w oddali nie pojawił się samochód policyjny.

Obcinanie rąk i biustów sobie samej jest w miarę do przyjęcia, ale obecność policji sugerowała, że chodziło o jakieś osoby trzecie, a okaleczanie osób trzecich jest o wiele bardziej karalne… no i o wiele bardziej interesujące.

Teraz wszyscy ruszyli hurmem w kierunku zasiek z pastucha, licząc na to, że nie będą podłączone do prądu. Były.

W domu też zapanował ponadnormatywny tłok. Policjanci oglądali zwłoki i cmokali ustami ze zdziwieniem, ratownicy marudzili, że nie było sensu wzywać ich do trupa, a wszyscy razem popychali się, tłoczyli i miotali tak, jakby coś ich opętało.

Emilia ze zgrozą patrzyła na ludzi, którzy kręcili się po jej kuchni.

Zwłoki siedziały nadal przy stole. W paszczach papierowych toreb na dowody rzeczowe znikały filiżanki, łyżeczki, spodeczki…

– Czy to pani nóż? – zapytał jeden z policjantów, wskazując na tkwiący w denacie rzeźnicki dowód rzeczowy.

– No nie wiem, ale to możliwe! – odpowiedziała. Spod ławy w rogu pomieszczenia wyciągnęła drewnianą skrzynię, w której leżały stosy wszelkiego rodzaju żelastwa, które mogło być użyte do dźgania, cięcia, krojenia, filetowania oraz – jeżeli już o tym mowa – również zabijania.

– Czy ma pani w domu inną broń? – zapytał jeden z policjantów, co bardzo Emilię zdołowało.

– Oczywiście, że mam – odpowiedziała, wzruszając ramionami. Zupełnie nie rozumiała pytania. Broń to coś, czym można kogoś zabić? Tak? Można kogoś zabić poduszką? Można.

Wyjęła kolejną skrzynię spod ławy, było w niej mniej więcej to samo, ale z przewagą tasaków.

Lubiła wszelką broń i zbierała ją na wszelki wypadek. Takim wszelkim wypadkiem mógł być jakiś ten czy inny koniec świata, kiedy takie rzeczy jak żelazny tłuczek do mięsa stracą pierwotne zastosowanie i zamiast do tłuczenia kotletów służyć będą do tłuczenia zombie. Nie miała jakiegoś szczególnego celu, który by przyświecał jej życiu, więc poświęciła się całkowicie ochronie tego życia.

– Czy wie pani, jak facet się nazywa? – zapytał policjant, wskazując na mężczyznę przy stole i jakby ignorując fakt, że jest on zdecydowanie martwy.

– Nie, nie mam zielonego pojęcia – odpowiedziała Emilia, patrząc w okno. W tej właśnie chwili zabierano zwłoki wraz z krzesłem. Nóż był zaklinowany w oparciu tak, jakby wbito go właśnie przez to oparcie. Wokoło było trochę krwi.

Trochę. Właśnie trochę, a nie mnóstwo… Emilia miała wrażenie, że po prostu jej brakuje. Spodziewała się kałuży choćby pod krzesłem, rozbryzgów na ścianach, a nawet krwawych zacieków na suficie, a tu nic.

Była zawiedziona. Pierwsza i jak znała życie, jedyna zbrodnia w jej kuchni okazała się jakaś wybrakowana.

v

Pensjonat Pod Błękitną Górą był jedynym w okolicy miejscem, gdzie mógł się zatrzymać przejeżdżający przez miasto turysta. Podobnie jak wszystkie pensjonaty, był „pod”, bo wszystkie są pod, „Pod Świerkiem”, „Pod Klonami”, choć, co dziwne, nie ma pensjonatów mających w nazwie „przed”.

Istnieją też pensjonaty „nad”, ale na tle wszystkich stanowią mniejszość, bo strasznie dziwnie jest prowadzić pensjonat nad jeziorem bez jeziora.

I tak naprawdę nie do końca wiadomo, dlaczego akurat mają takie, a nie inne nazwy. W pensjonacie Pod Dębami, w którym kiedyś Paweł się zatrzymał, nigdzie nie było widać ani jednego dębu, jedynie jakiś chory modrzew i kilka rachitycznych brzózek, ale dębów ani śladu. Można by pomyśleć, że kiedyś tam rosły, ale zostały wycięte. Gorzej jest jednak z pensjonatem Pod Błękitną Górą. Dlaczego? Bo nigdzie w okolicy nie ma żadnej góry, a już tym bardziej błękitnej. Powstaje więc pytanie, kto i dlaczego wyciął z krajobrazu górę?

Otóż nikt, pensjonat pierwotnie nazywał się „Pod Błękitną Kurą”, ale ktoś w nazwie zrobił błąd i słowo „kura” napisał przez „o” z kreską. „Kóra” wyglądała paskudnie, a to coś, co miało nią być i zostało namalowane średnio wprawną ręką tutejszego, domorosłego artysty, de facto było błękitne i na szczęście nie miało kurzego kształtu, więc napis zmieniono na „górę” i było nawet całkiem romantycznie do momentu, kiedy meldujący się klient pytał, gdzie jest góra, a niestety jakimś cudem pytał o nią każdy.

W tym właśnie pensjonacie zatrzymał się Paweł. Ulubiony chłopak matki Magdy. Każdy, kto znał historię romansów dziewczyny, nie miał prawa się dziwić, dlaczego ten akurat był tym ulubionym. Wszyscy inni, a było ich trzech – takich w pewnym sensie oficjalnych, to znaczy przyprowadzonych do domu na niedzielny rosół i schabowe – matkę Magdy przerażali. Jeden był cały piekielnie wytatuowany w diabły i inne niepokojące stwory, nie jadł mięsa, pogardzał rosołem, zrobił wykład na temat mordowania krowich dzieci na oczach matek (rosół był kurzy, ale to go nie powstrzymało) i nieprzeciętnej inteligencji karaluchów, szczurów oraz świnek.

– A ludzie je zjadają! – zakończył dramatycznie.

– Ale jak to? Zjadają? Karaluchy i szczury? – Rozmowa o karaluchach podczas obiadu nigdy nie kończy się dobrze. Wszyscy zaczęli szukać karaluchów w schabowych, co nikomu nie wyszło na zdrowie.

Magda się obraziła.

Drugi miał tyle kolczyków na całym ciele, a – jak się okazało – także i w jego wnętrzu, że dzwonił przy każdym ruchu albo matce się tak wydawało, ale nie to było najgorsze. Najgorsze stało się przy deserze, do którego Amelia podała widelczyki zamiast łyżeczek.

Łyżeczka pewnie by nie poczyniła takich spustoszeń. Podczas konsumpcji (przepysznego) ciasta z gruszkami Williamsa z puszki widelczyk tak niefortunnie zaklinował się w jednym z kolczyków na języku chłopaka, że kiedy wszyscy (w tym ojciec Magdy) usiłowali go jakoś wyplątać, nastąpiła krwawa scena, gorsza niż w najstraszniejszych horrorach.

– Niech pan otworzy usta, ja to załatwię – powiedział teść i pociągnął za trzonek widelczyka. Ten ześlizgnął się dość paskudnie w bok i wbił w lewy migdałek. Chłopak ryknął i szarpnął głową w tył, trzymany w mocnym uścisku ojca Magdy, i wtedy nieszczęsny sztuciec przebił chłopakowi policzek od środka. Krew zmarnowała cały deser, pogotowie zdenerwowało sąsiadów, a Magda się znów obraziła.

Kolejnym chłopakiem był dość miły Chińczyk (albo Koreańczyk?), w każdym razie jakiś Azjata, który mówił z dziwnym akcentem i jak podejrzewała Amelia, zamiast na kotlet schabowy łypał na jej ulubionego yorka.

– Mamo, nie wierz w stereotypy, proszę, on po prostu lubi psy!

– Pieczone? Tak? Czy gotowane? – marudziła Amelia. – Idź ty lepiej do piwnicy i przynieś ogórki kiszone, damy naszemu gościowi spróbować prawdziwie polskiego jedzenia.

Ogórki były naprawdę okropne, o czym Amelia wiedziała. Chciała się po prostu pozbyć chłopaka jak najszybciej, ale wyszedł, zanim ich spróbował.

– Dzie łazanki? Pociepujem łazanki – zapytał, kiedy Magda była w piwnicy.

– Nie mamy, mamy za to rosół. – Amelia wskazała na stojącą na stole wazę.

Chłopak zbladł, popatrzył na swój talerz, ryknął i uciekł.

Od tamtej pory po uczelni chodziły dziwne plotki, w które mało kto wierzył, ale każdy powtarzał. Mówiono, że u Magdy w domu nie ma łazienki i że sika się tam do wazy z rosołem…

Paweł stał się więc objawieniem. Był przystojny, miły i elegancki. Przynosił Amelii czekoladki i kwiaty, wynosił śmieci i wyprowadzał psa.

Pokochała go i postanowiła, że to on zostanie jej zięciem, i to jak najszybciej.

Już, już witała się z gąską… to znaczy zaczęła sprawdzać ceny wynajmu limuzyn i profesjonalnych organizatorów wesel, kiedy zorientowała się, że od tygodnia nie widziała Pawła, a Magda zmieniła perfumy.

Tak dowiedziała się, że coś się między Magdą a Pawłem zepsuło. Jak by to powiedzieć, nie coś, a wszystko. Pewnego dnia Magda przyszła do domu i stwierdziła, że rzuciła tego dupka, i zaczęła przebąkiwać coś o tym, że podobają jej się mężczyźni w kucharskich bluzach, a najbardziej pewien Hindus, który zaprasza ją na wyprawę do Indii.

Tego było za wiele. Amelia postanowiła działać.

Owszem, na swoje urodziny zorganizowała imprezę hindus­ką, na której gotował rzeczony pan w bluzie kucharskiej.

Owszem, był niesamowicie przystojny, ale jego dania wołały o pomstę do nieba. Albo raczej piekła, bo nie dało się ich zjeść.

– Eleganckie – mówili wszyscy, patrząc na zastawiony stół. Potem już tylko charczeli. No i trochę płakali, pluli i krzyczeli: „Wody!”, „Wody!”, a nawet „Wódy!”.

v

Magda zjawiła się pod domem ciotki jakiś czas po tym, jak pod dom podjechała karetka i samochód policyjny, toteż załapała się jeszcze na całe przedstawienie, a ciotka powitała ją z ulgą w oczach, choć jakoś bez uśmiechu na twarzy.

– Co tu się stało, ciociu? – zapytała Magda z wyrzutem, patrząc na uwijających się wokół nieboszczyka policjantów. – Zadźgałaś faceta? W swoim własnym domu?

Ciotka popatrzyła na Magdę z nie mniejszym wyrzutem.

– Nie no, aż tak nisko mnie cenisz? To nie ja! Gdybym chciała go zabić, załatwiłabym to inteligentniej. No i nie we własnej kuchni… Zobacz, jak wygląda podłoga!

Widok zwłok, do którego Magda nie była przyzwyczajona, wprawiał dziewczynę w osobliwy nastrój. Z jednej strony chciała zemdleć i mieć to wszystko z głowy, z drugiej ciekawa była, co się będzie dalej działo.

Pobieżne przeszukanie pomieszczenia uwidoczniło tylko zasłonięte regałem wejście do innego pomieszczenia.

– Co tam się znajduje? – zapytał policjant, kierując te słowa bardziej do Magdy niż do właścicielki mieszkania, która w tym momencie ze zdenerwowania miętoliła coś w ręku i wyraźnie nie nadawała się do udzielania jakichkolwiek odpowiedzi.

– Bunkier – odpowiedziała jednak z czymś w rodzaju dumy w głosie. Wtedy sobie uzmysłowił, z kim ma do czynienia.

O Emilii krążyło mnóstwo plotek i całkiem sporo dowcipów. W końcu nie dość, że była dziwaczką, która wierzy w teorie o bliskim końcu świata, to jeszcze starannie się do tego końca świata przygotowuje.

Swój dom od lat przygotowywała na wszelkie możliwe apokalipsy, bo postanowiła przeżyć, toteż mimo że z przodu jej dom wyglądał po prostu jak zwykły wiejski domek, to jednak dookoła i z tyłu posiadał przeróżne dobudówki, przybudówki, wejścia, piwniczki, tajne pomieszczenia, które Emilia urządzała, budowała i zabezpieczała sama. Trwało to latami, było nieco chaotyczne i z dobrym gustem nie miało nic wspólnego, ale, jak to mawiała Emilia: „Gust nie uratuje ci życia, a porządny wał ziemny obłożony oponami już tak”. Wszystko składało się z wszelkich możliwych materiałów, z wierzchu wyglądało jak kwintesencja slumsowatości, w środku jednak było całkiem wygodne, funkcjonalne i zadbane.

Większość pomieszczeń bunkra wchodziła w piwnicę, było też piętro, gdzie urządzono dwie sypialnie i kuchnio-salonik oraz dwie dodatkowe ziemianki, które służyły za spiżarnie.

Bardzo dobrze zaopatrzone spiżarnie.

Zresztą Emilia w ogóle była doskonale zaopatrzona. We wszystko, co mogłoby się przydać w przypadku jakiegoś końca świata. Wszystko jednak zależało od rodzaju tego końca świata. Zapowiadano różne.

Niektóre jej się nie podobały. Nie dlatego, że wydawały się zbyt mało makabryczne, ale dlatego, że brakowało w nich podstawowej logiki. Tak było z końcem świata, który miały spowodować gigantyczne kukurydze zmodyfikowane genetycznie po to, by wyssać cały tlen z atmosfery już w czwartek. Albo koniec świata z atakiem pająko-ptaka z kosmosu, który miał pojawić się nad Kalifornią na początku listopada. Na forum dla miłośników tematu dyskutowano zażarcie i chętnie dzielono się kolejnymi apokaliptycznymi objawieniami. Emilia optowała za wybuchem superwulkanu i megagrypą jak z Bastionu Kinga. To była w stanie przeżyć, a przynajmniej tak jej się wydawało.

v

Paweł i Magda byli parą w zasadzie dobraną, choć w niektórych sprawach trochę się rozmijali. On na przykład cenił sobie małżeństwo, domowe ognisko i wszystko, co za tym idzie. Wyprasowane koszule, uprane skarpetki, obiady złożone z dwóch dań i domowej roboty ciasta. Magda nie chciała o tym słyszeć. Nie zamierzała mu usługiwać, co bardzo go martwiło, liczył, że po ślubie siłą rzeczy będzie do tego zobowiązana…

W końcu żona powinna do czegoś służyć.

Wychowany przez matkę, która kochała go i rozpuszczała, jakby był co najmniej książątkiem, znał swoją wartość i cenił się wysoko. Bardzo chciał wziąć ślub, choć nie zamierzał się ustatkować. Uważał, że najlepszym rozwiązaniem jest dobra, zaradna, zamożna żona i haremik pięknych kochanek. Taki układ wydawał mu się idealny. I w domu czysto, i w łóżku przyjemnie. Magda odwrotnie niż on – nie chciała wychodzić za mąż, ale bardzo chciała się ustatkować.

Papierek nie był jej do niczego potrzebny, za to stabilny układ emocjonalny i jakieś plany wychodzące poza piątkową imprezę z „porzygiem” kusiły ją bardzo.

Żyli razem w mieszkaniu Magdy i właściwie było im całkiem dobrze. Rozmijali się tylko w drobnostkach, jak twierdził Paweł, ale jednak się rozmijali.

Martwiło to Pawła, bo bardzo się starał, wiedział jednak, że niektóre kobiety takie już są. Zaborcze i roszczeniowe, czepiają się o deskę w kiblu i o szminkę na kołnierzyku. Robią awanturę o kilka marnych godzin spóźnienia, domagają się kwiatów i czytają książki. Taka właśnie była Magda – chciała mieć kogoś, kto nie wkłada skarpetek do zmywarki, kto nie imprezuje do rana i na kogo może liczyć w potrzebie nawet wtedy, kiedy dostanie kataru, a to nie wchodziło w rachubę. Paweł po prostu się w to nie wpasowywał. Nie rozumiał, dlaczego ma rezygnować z imprezy, kiedy Magda jest przeziębiona albo zamierza się uczyć.

Kiedy raz przypadkiem wylał wiadro farby emulsyjnej na panele w przedpokoju, skwitował to rozbrajającym uśmiechem i stwierdzeniem:

– No przecież nic się nie stało, po prostu to sprzątnij, kochanie, i będzie w porządku.

Kiedy Magda wylała herbatę na podłogę w kuchni, bardzo się zdenerwował.

– Powinnaś uważać, niezdaro! Jak możesz być taką potworną nieudacznicą?! A potem się dziwisz, że ciągle tylko sprzątasz i sprzątasz.

Był mocno zdziwiony, kiedy Magda poprosiła go, żeby się wyprowadził. Nie wierzył własnym uszom i przez chwilę uważał to nawet za żart. Kiepski, bo kiepski, ale jednak żart.

Kiedy w końcu dotarło do niego, że Magda mówi poważnie, poszedł na skargę do jej matki, żaląc się na złą kobietę, jaką jest jej córka, wypłakał jej się w rękaw, potem przyszedł do Magdy, spakował swoje rzeczy i wrócił do swojej mamusi.

Cierpiał. Cierpiał i nie rozumiał, dlaczego, jakim cudem Magda odważyła się go rzucić. Jego!

Wiedział, że będzie musiał ją odzyskać choćby tylko po to, żeby potem samemu z nią zerwać. Tego wymagała jego miłość do samego siebie. Dlatego też zdecydował się zająć sprawą niedoszłego morderstwa w bibliotece.

Jak do tego doszło? To znaczy nie do niedoszłego morderstwa, bo to go zupełnie nie interesowało, ale jak doszło do tego, że powiązał to zdarzenie z Magdą?

No cóż.

Matka jego byłej na zerwanie zareagowała czarną rozpaczą.

– Taki zięć! Taaaaki zięć! – biadoliła, chodząc w kółko i zastanawiając się, co zrobić. Dobry zięć to prawdziwa inwestycja i marzenie każdej przyszłej teściowej. Postanowiła jakoś mu pomóc…

Dyskretnie uziemiła Magdę u ciotki, a jemu podała adres, pod którym uziemiona będzie dostępna. On zaś postarał się tak to załatwić, żeby oprócz Magdy dostać delegację i jakieś pieniądze za ewentualny artykuł. Przez chwilę ten artykuł był problemem, ale od czego jest internet?

W każdej miejscowości coś się dzieje, a dobry dziennikarz, za jakiego się uważał, potrafi wyciągnąć, jak to się mówi, „diamenty z gówna”. Niekiedy są one sztuczne, ale jednak diamenty, a tu jakimś cudem trafiła się próba zabójstwa… Los mu sprzyjał!

Przyjechał, zameldował się, rozejrzał po pensjonacie. Tak na wszelki wypadek zapytał o błękitną górę i z westchnieniem dezaprobaty zszedł na wczesną kolację do tutejszej restauracyjki.

Nie był zadowolony, bo i nie było z czego. Dania były może i smaczne, ale siermiężne i małomiasteczkowe, takie, jakie zazwyczaj kryją się pod szyldem „kuchni rustykalnej”, czyli pierogi zatopione w smalcu, ociekające nim schabowe, kapusta ze smalcową zasmażką i wszystko, co da się utopić w tłuszczu.

Samo miasteczko też nie zachwycało. Było zwyczajnie… jakieś takie nieduże, żeby nie powiedzieć: małe i nijakie. Znajdowały się w nim rynek, ratusz, kamieniczki i jakieś zabytki, ale przecież wszędzie jest tak samo.

Musiał się jednak trochę rozejrzeć i popytać.

Niewiele wiedział, ale miał swoje sposoby.

Kilka dni później był już w posiadaniu całkiem sporej liczby informacji, m.in. kto, gdzie, kogo i dlaczego, ale to mu nie wystarczało, były zbyt suche i mało fascynujące. Musiał to jakoś nasycić emocjami. Dlatego postanowił odwiedzić kilka interesujących go adresów. Na pierwszy ogień poszli sąsiedzi niedoszłego mordercy, wiedział, że oni będą mówić najwięcej i najchętniej, potem biblioteka, gdzie na cuda nie liczył, ale zawsze coś mogło się trafić, na koniec kilka bab na bazarku (te są zawsze kopalnią ploteczek) i posterunek policji, skąd go z pewnością pogonią, ale spróbować przecież warto.

Magdy jeszcze nie spotkał. Bardzo liczył na to, że przypadkiem wpadnie na nią na ulicy, ale zawsze mógł temu przypadkowi dopomóc, to nie stanowiło problemu.

Wszedł do odrapanej kamienicy przy ulicy Polnej 36, gdzie na ostatnim piętrze mieszkał mężczyzna oskarżony o napaść na pisarza. Paweł nie zamierzał z nim rozmawiać, to nie byłoby bezpieczne. Tacy ludzie albo zaraz wołają o pieniądze za wywiad, albo bez pardonu walą w nos (i co gorsza, niszczą aparat fotograficzny). Wolał zapukać do sąsiadów.

Miał szczęście. Kobieta spod trójki była rozmowna.

Nieduża, rozłożysta, głośna, typ kobiety, która wie wszystko i tą wiedzą dzieli się chętnie.

Do mieszkania go nie wpuściła. Wyszła na korytarz ze ścierką i miotełką.

– Jaki to człowiek pyta pan? Normalny! Spokojny… jak każdy. Wcale nie awanturny! Zupełnie! – powiedziała z zatroskaniem, cmokając wąskimi ustami.

– Pił? – zapytał Paweł, licząc na rewelacje.

Kobieta wzruszyła ramionami i popatrzyła na niego z pobłażaniem.

– Jak każdy, panie dziennikarzu, jak każdy, ale tylko po pracy! I nie bił jej! Wcale, ledwie siniak czy dwa w tygodniu! I do domu zawsze na noc wracał… Wie pan, to taka normalna, porządna rodzina, cisza, spokój, impreza nie częściej niż dwa, trzy razy na tydzień… I to tylko do czwartej rano… Co się z tym światem porobiło?! Myśmy tu nawet nie wiedzieli, że ona książki czyta!

v

Pies warczał i ujadał ze swojego luksusowego kojca z łazienką, który Emilia dla niego wybudowała. Nie lubił w nim siedzieć. Lubił być blisko swojej pani, z czego zazwyczaj bardzo się cieszyła.

Teraz jednak musiała go zamknąć, żeby nie rzucał się na policjantów, nie plątał między nogami i nie przeszkadzał na wszelkie możliwe psie sposoby.

Przygarnęła go ze schroniska, gdy był jeszcze całkiem małym szczeniaczkiem. Ponieważ jego matka wyglądała na rasową rottweilerkę, Emilia spodziewała się, że będzie duży i silny. Nie przeliczyła się, był bardzo duży i bardzo silny, prawdziwy pies obronny, a nawet zaczepno-obronny, bo lubił skakać na ludzi, przewracać ich, a potem lizać i ślinić tak długo, aż uda im się w końcu przed nim obronić.

Jego psia, ośliniona miłość nie obejmowała jednak ludzi w mundurach. Tym czasami zdarzało się tracić rękaw czy nogawkę spodni w jego przepastnym pysku. Jeden kurier pozbył się też czapki, a wraz z nią peruczki. Biedny pies o mało co się nią nie udławił.

Weterynarz twierdził, że jednym z jego ojców, bo ze względu na swój wygląd musiał mieć ich kilku, był mops, drugim hipopotam.

Najgorsze – albo najlepsze – było to, że z powodu jego wielkości i dość mopsiego, brachycefalicznego pyska nie pasował na niego żaden kaganiec, a kiedy raz Emilia, doprowadzona do ostateczności marudzeniem straży miejskiej, założyła mu miseczkę biustonosza rozmiaru FF, po prostu ją pożarł.

Teraz nie był w stanie zrozumieć, dlaczego omija go to całe, piękne zamieszanie w domu. Tylu ludzi do oślinienia, tyle paniki do wzbudzenia… No i Magda, która właśnie się pojawiła, a którą znał i uwielbiał…

Były też mundury, a te kochał. Uwielbiał gonić za listonoszami, policjantami, strażnikami miejskimi, bo uciekali przed nim jak przed bezwzględnie straszliwą i najeżoną obnażonymi kłami bestią.

v

Paweł umówił się z dyrektorką biblioteki, która niechętnie, aczkolwiek bez większych sprzeciwów, zgodziła się na spotkanie. Wiadomo, prasa to prasa, wolała sama mu opowiedzieć o całym zajściu, licząc, że dziennikarz niczego nie przekręci, niż mieć nadzieję (która w takich przypadkach okazywała się często zdecydowanie płonna), że słuchając plotek, dowie się czegokolwiek choćby odrobinę podobnego do prawdy. Plotki wszystko wyjaśniają, ale czasami o wiele barwniej i dramatyczniej.

Zjawił się pod budynkiem biblioteki, wcale nie licząc na cuda, ale wypadało tam zajrzeć, żeby nikt potem nie zarzucał mu, że nie zasięgnął informacji „u źródła”. Został wprowadzony do gabinetu, w którym siedziało już kilka osób.

Były to dwie bibliotekarki, jakaś zaprzyjaźniona czytelniczka i pan od zajęć dla seniorów.

Dyrektorka miała minę zaszczutego psa. Wyraźnie się bała.

– Bo widzi pan – zaczęła, przykładając sobie rękę do czoła – to nie było nic takiego. Naprawdę. Robimy mnóstwo spotkań autorskich, przynajmniej jedno w miesiącu, bo sponsoruje je nam miasto. I zawsze było dobrze, żadnych awantur, nic, a to? Myślałam, że się ze wstydu spalę! Taki autor… Taki autor… A ten idiota się na niego rzucił! No przecież to wstyd, ale wie pan, myśmy nie wiedzieli! Kiedy była ta Iwona Mejza z Oświęcimia, nikt się nie awanturował! Kryminały świetne, a w jednym wspaniały kot… Wszyscy się w niej zakochali! Nawet jak ta Lucyna Klejnert z Włoch, mówię panu, z Włoch przyjechała… Książki takie piękne… Też było grzecznie, a nawet cudnie, opowiadała o oliwkach i o włoskiej kuchni, i o facetach, i o modzie… I nikt, naprawdę nikt się na nie nie rzucał!

– Tyle że one nie piszą romansów – powiedziała jedna z bibliotekarek. – Ale potem zaprosiłyśmy tę Wiolę…

– Tak, nazywała się Wiola Chudryk.

Patrzył na kobiety z ciekawością, ale nie wzbudzały w nim zainteresowania, nawet tego dziennikarskiego.

– I? – zapytał, chcąc zachęcić je do rozmowy.

– Co i? – burknęła jedna z nich, starsza pani w kostiumiku z szarego czegoś tak przedpotopowego, że mogło być nawet lureksem.

– No chodzi mi o to, czy się bili? Masakrowali?

– Nie, nic z tych rzeczy, ale ta autorka poszła za bardzo w brokat i miała goły brzuch i trochę to przeszkadzało.

– Panom?

– Nie, panowie tu prawie wcale nie przychodzą. Paniom przeszkadzało, ale też nie było awantury, tylko… Tak jakoś dziwnie się rozmawiało, bo ona była jakby trochę goła, ale tylko tyle, żadnych rękoczynów!

– Bo na tym spotkaniu, jak tamten się rzucił do duszenia, to była katastrofa. Nikt nie wiedział, co zrobić. Pan sobie wyobraża? Przecież to koszmar!

Teraz należało zadać jakieś logiczne pytanie, a Paweł nie miał takich w zanadrzu. Fakty to jedno, ale przyczyny…

– No, ale jak panie sądzą, dlaczego?

– Z powodu obiadu! Głodny był… I w sumie ja go rozumiem, bo ta jego żona to głupia pinda! Kobiety czasami naprawdę przesadzają! Przecież mogła mu coś ugotować, co by jej się stało?! Jakieś pierogi, bigos czy coś tam. Schabowe. Czy ja wiem? Czy to takie trudne? – warknęła zaprzyjaźniona czytelniczka.

Od wieków wiadomo, że kobiety nienawidzą kobiet. Paweł wiedział to nie od dziś, ale zawsze go to bawiło.

– No i co się z nim stało?

– Z kim, z mężem? Nic. Ma zarzuty i tyle.

– Nie, nie, chodziło mi o pisarza! Odniósł jakieś poważne obrażenia?

Wszystkie panie westchnęły jakby z ulgą.

– Nie, nic mu się nie stało. Zaraz rano wyjechał. W szpitalu podpisał wszystkie książki i wrócił po rzeczy do jakiegoś pensjonatu gdzieś tu w okolicy, na wsi. Zresztą on nie mieszka daleko. Książki się rozeszły, no bo mimo wszystko to jednak robi wrażenie…

– Bo takie coś, wie pan, taki napad, to sprzedaż rośnie – dodała z satysfakcją pani, która dotąd się nie odzywała. – Nawet zastanawiałam się, czy nie zrobili tego celowo! Wszyscy o tym mówią, a czarny PR… Sam pan wie…

Paweł oczywiście wiedział, jak działa czarny PR, był często niezastąpiony. Dlaczego? Bo ludzie przestali wierzyć reklamom. I co w tym dziwnego? Otóż ktoś napisze, że ten czy ten autor jest debilem, chamem, oszustem… I? I każdy natychmiast chce przeczytać jego książki. Ale żeby zaraz go dusić?

Z tym duszeniem to było spore przegięcie, o ile oczywiście miało miejsce, bo przecież mógł to być przypadek.

– No bo wie pan, niech pan zrozumie, my tu, na prowincji, prowadzimy takie zwykłe życie… – stwierdziła dyrektorka. – Nie jakieś światowe. Żona to żona, ma gotować…

– I służyć mężowi – dodała siedząca w kącie kobieta. – Tak, jak to było od zawsze.

Paweł nawet nie odpowiedział. Żona ma służyć mężowi za kucharkę i worek treningowy. No, w sumie. Dobry układ. Właściwie się zgadzał, choć on osobiście kobiety by nie uderzył, ale niektórych facetów było mu żal.

– A samo spotkanie? Jakie było?

Wszystkie panie rozpromieniły się natychmiast.

– Ciekawe! Opowiadał o różnych takich pisarzach i w ogóle, o tym, kto pod kim dołki kopie i w ogóle. No i o książkach oczywiście, skąd bierze pomysły… Takie ciekawe rzeczy.

To akurat Pawła nie interesowało, owszem, chętnie spotkałby się z ofiarą napaści, ale nie po to, aby pytać o jego twórczość!

– A czym przyjechał?

– Ale kto? – zdziwiła się dyrektorka.

– No, ten pisarz? Pociągiem?

Kobieta roześmiała się serdecznie.

– Dlaczego pociągiem? Pisarze też posiadają samochody! Przyjechał swoim, jakimś czarnym, dużym. Nie wiem, jakim cudem pociągiem przytaszczyłby tyle książek! Przecież tego były całe tony!

– Nie no, kochana, nie przesadzaj, jakie tony? Przywiózł ledwie sto osiemdziesiąt egzemplarzy! – obruszyła się jedna z bibliotekarek.

– I wszystko sprzedał? – Paweł aż pisnął z zaskoczenia, bo jednak biblioteka nie wyglądała na miejsce, gdzie da się sprzedać sto osiemdziesiąt książek w jeden wieczór.

– Co do jednej książki! – z zachwytem stwierdziła jedna z bibliotekarek. – Co do jednej!

Wizyta w bibliotece nie przyniosła Pawłowi żadnych nowych informacji poza jedną, że Marek Artski nie zatrzymał się w tym samym pensjonacie, co on, choć to właściwie wydawało mu się prawie oczywiste. Myślał, że innego tu po prostu nie było.

Postanowił ruszyć na miejscowy bazarek, zwany, jak w większości miast, Manhattanem.

Przechadzał się pomiędzy budami, przysłuchując się rozmowom. W końcu przy budce z bielizną zaczepił jedną ze sprzedawczyń. Zagaił grzecznie o sprzedaż, potem o pogodę, a na końcu o dusiciela.

– Jasne, że słyszałam – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – Wszyscy słyszeli, ale to to jeszcze nic. U wariatki trupa znaleźli. To dopiero jest szok. Ona niby zawsze nienormalna była, ale żeby trup?

Do rozmowy natychmiast dołączyła grupka innych okolicznych sprzedawców. Rozmowy o zwłokach łączą o wiele bardziej niż te o weselach.

– No właśnie – odezwał się facet sprzedający dziwaczne, w większości plastikowe, chińskie elektryczne śmieci. – Opowiadała o takich różnych makabrach, to pewnie jej się coś porobiło?

Paweł z ciekawością wsłuchiwał się w ten bazarkowy chaos informacyjny.

– O makabrach?

– No, wie pan. O takich różnych końcach świata! Kilka tygodni temu to mówiła, że spadnie na nas kometa. O tak, zaraz, teraz, a skąd niby ta kometa miałaby wiedzieć, jak tu spaść? Świat jest duży…

– A bodajże przedwczoraj gadała, że wybuchła jakaś elektrownia… jądrowa i że teraz promieniami nas wymordują jacyś tacy z rządu chyba.

Teorie spiskowe zupełnie Pawła nie interesowały, za to zwłoki nawet bardzo.

– Ale co z tym trupem? Zabiła go?

Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem.

– Wariatka? To całkiem możliwe! Ona tam, w tym domu, to takie hece wyczynia, że nic mnie nie jest w stanie zdziwić. Prąd do ogrodzenia podłączyła! Może tym prądem go załatwiła.

– Tak, tak, ta Gałązkowa to do wszystkiego zdolna… Twierdzę sobie z chałupy zrobiła i zapasy na koniec świata robi… Sto dwadzieścia kilo soli trzyma w piwnicy, bo mówi, że sól dobra na demony czy coś…

I tu Paweł zamarł z zachwytu, podszytego jednak przerażeniem.

Coś jakby zaczęło mu świtać. Coś, co dotyczyło Magdy… Jej matka powiedziała mu przecież, że wysyła dziewczynę do siostry. Podała adres, pod którym będzie mógł Magdę zastać. Podała jej nazwisko. Jak ona się nazywała? Emilia Gałązka! Teraz dopiero zrozumiał niektóre stwierdzenia, westchnienia i niezbyt oczywiste teksty w stylu: „Tylko, Pawełku, wiesz, ona jest dość ekscentryczna…” albo: „Moja siostra to trochę dziwaczka”.

Teraz wszystko to do niego dotarło ze zdwojoną siłą. Amelia, jego przyszła (oby nadal) teściowa, uziemiła Magdę u ciotki wariatki, która ją zamordowała. No bo kogo innego mogła zabić? Domokrążcę? Tylko siostrzenica była pod ręką…

– A ten trup to facet był czy kobieta? – zapytał dla uściślenia.

– A bo to wiadomo? – odburknęła jedna z rozmówczyń. – Mówili, że trup, ale czyj to nie wiadomo…

– Boże kochany! – krzyknął i rzucił się do samochodu. Pomysł na artykuł już się pięknie wykluwał w jego dziennikarskich trzewiach, ale niepokój o Magdę był jednak trochę silniejszy. Może zresztą ciotka jej nie zabiła?

Tak czy tak musiał to sprawdzić.

Najpierw jednak wrócił do pensjonatu, żeby się przebrać. Musiał jakoś przecież wyglądać.

– Były do mnie jakieś listy? – zapytał kobietę za kontuarem, chcąc ją wyciągnąć na pogaduszki. Wiedział, że nie ma co liczyć na żadne przesyłki, bo wszystko można mu było przesłać mailem albo SMS-em, ale recepcjonistka wcale nie musiała tego wiedzieć.

– Agnieszka, sprawdź w przegródkach – zawołała do idącej z tacą dziewczyny w fartuszku kelnerki. – Teraz nie mogę się stąd ruszyć! Tylko uważaj na tę herbatę. I nie próbuj nawet mi tu tego stawiać, bo jak mi jeszcze raz klawiaturę zalejesz, to ci z pensji potrącą.

– Oj tam, oj tam, pan potrzyma. – Kelnerka podała mu tacę i weszła do pokoiku obok recepcji, który był otwarty na oścież. Tam chyba znajdowały się przegródki z numerami pokojów, choć w zasadzie powinny znajdować się na ścianie za recepcjonistką. Tak przynajmniej było w wielu hotelach, które dotąd odwiedził. – Nie ma! – zawołała dziewczyna z głębi pomieszczenia, po czym natychmiast stamtąd wyszła.

Paweł aż się zagotował, filiżanki i dzbanek z herbatą zadźwięczały niepokojąco. Tego mimo wszystko było trochę zbyt wiele. Poza tym wpadł w swój dziennikarski amok. Co z tego, że i tak żadnego listu się nie spodziewał, ale żeby traktować go per noga? Jak jakiegoś wiejskiego głupka?!

Na to sobie nie mógł pozwolić!

– Skąd pani wie?! No, skąd?! Przecież nawet pani nie zapytała, pod jakim numerem mieszkam! – warknął, oddając jej tacę i poprawiając przewróconą filiżankę.

– Nie musiałam! – roześmiała się dziewczyna. – Wszystkie przegródki są puste, w żadnej nie ma listu, to i dla pana też nie ma. A poza tym każdy wie, że mieszka pan pod ósemką. Mamy tylko jednego dziennikarza na stanie…

Określenie „na stanie” skojarzyło mu się z jakimś magazynem czy składowiskiem, tak jakby był rzeczą, ale dał się udobruchać.

– No, ale pewnie macie dużo gości, a i dziennikarze też często się tu zjawiają. W końcu to jedyny pensjonat w okolicy!

– Ano nie tak znowu często, tylko czasem, bo wie pan, teraz to…

– Agnieszka, rób swoje i wracaj na salę, bo zaraz cię szefowa przyłapie. Nie gadaj z gośćmi. Znasz zasady! Chcesz wylecieć? – Recepcjonistka popatrzyła na dziewczynę z naganą.

Kelnerka skrzywiła się i ruszyła z tacą w głąb jednego z korytarzy, pobrzękując talerzykami.

Paweł zorientował się, że w recepcji niczego się nie dowie, ale być może warto spróbować w restauracji? Teraz jednak nie miał na to czasu, musiał sprawdzić, co z Magdą.

Musiał też dowiedzieć się, o co chodzi z ciotką wariatką i jak mocno zaawansowane jest jej szaleństwo. Zresztą, zaawansowane czy nie, to nie było specjalnie ważne, przede wszystkim chciał zorientować się, czy jest ono w jakiś sposób niebezpieczne, komu (i czy w ogóle komuś) zagraża, choć znając życie, podejrzewał, że owszem, bo jeżeli o kimś całe miasteczko mówi, że jest wariatem, to raczej nie dlatego, że kocha kwiatki, śpiewa piosenki i jest nieszkodliwy.

v

Emilia zupełnie nie umiała znaleźć sobie miejsca. Po pierwsze trup, po drugie kuchnia, po trzecie najazd Hunów.

Hunowie, czyli policja. Kręciła się wszędzie i kazała jej odłączyć pastucha od ogrodzenia. Nie odłączyła. Co jak co, ale nikt nie miał prawa jej do tego zmusić.

Mieszkanie Emilii wcale nie przypominało mieszkania starszych pań ani tym bardziej starych panien. Nie było w nim bibelotów, szydełkowych serwetek ani nawet nieśmiertelnych pikowanych poduszek z falbankami. Zero makatek z wiadomością o tym, jak to „dobra gospodyni dom wesołym czyni” ani że „czystość jest ozdobą domu”, albo czegoś o ładnych kuchareczkach…

Na ścianach zamiast bibelotów wisiały zupełnie inne ozdoby. Sierpy, choć bez młotów, kastety, jakiś cep i trzy całkiem spore zardzewiałe koła zębate. Pod sufitem wisiały żelazka na duszę, kołowrotek i maszynka do makaronu.

Pomieszczenie było duże. Zostało wygospodarowane z sieni połączonej z kuchnią, stał tam stół i dwa krzesła, za nim był metrowy murek z umocowanym na nim blatem, który stanowił coś w rodzaju bufetu. Dalej znajdowały się dwa stoły pokryte dość siermiężnie przylepionymi cementem kafelkami, a pod oknem była kuchnia węglowa, obok której stała kuchenka gazowa.

Z kuchni prowadziły trzy wyjścia. Jedno, ukryte za szafką, prowadziło do podziemnej części domu, piwnicznej, zwanej bunkrem, dwa inne na górę. Prawe pozwalało wchodzić na strych i tylko na strych, a lewe na piętro, gdzie mieściły się sypialnie i dodatkowy kuchnio-salonik z łazienką.

Na dole, w korytarzu obok kuchni, też były dwa pomieszczenia, można by powiedzieć, że zwykłe, normalne pokoje, jednak służyły raczej za składziki. Dalej znajdowała się tam też łazienka, jak dumnie podkreślała Emilia, dla gości. Emilia nie lubiła, jak ktoś kręcił się po jej królestwie, a tu jeszcze jeden z najeźdźców, jakiś nieopierzony dzieciak w mundurze, wciąż zadawał jej jakieś pytania i robił słodkie oczy do Magdy. Pytania krążyły wokół trupa, policjant zaś wokół dziewczyny.

– Zna go pani?

– Już mówiłam. Nie znam! – odparła bardzo zdecydowanie, co chyba wzbudziło jakieś podejrzenia.

– I nigdy go pani nie widziała?

Emilia kłamać nie umiała, choć bardzo chciała się nauczyć tej sztuki przetrwania pośród ludzi, niestety jakoś jej to nigdy nie wychodziło.

– A, to tak. Widziałam go – odpowiedziała niechętnie i z ociąganiem.

– Kiedy?

– Trzydzieści trzy lata temu – odparła ponuro.

Teraz policjantowi opadła szczęka.

– Zaraz, zaraz… – zawahał się, nie wiedząc, co powiedzieć. – Jak to trzydzieści trzy lata temu? I jakim cudem jest pani tego taka pewna?

Emilia westchnęła ze złością.

– Bo jestem. Po prostu!

Mocno zaniepokojony policjant podrapał się po głowie. Istnieją podobno ludzie, którzy mają wręcz fenomenalną pamięć, ale żeby aż tak? Z drugiej strony opinia, jaką wyrobili sobie o niej ludzie w miasteczku, raczej nie skłaniała do tego, by się Emilią zachwycać. Według połowy mieszkańców była wariatką, według reszty – niebezpieczną wariatką. Coś w tym mogło być, a jednak nie powinien się sugerować tylko jakimiś plotkami, a osobiście się o tym przekonać, a może nawet wezwać psychiatrę?

Tyle że na psychiatrę był chyba jeszcze czas.

– No, w takim razie może powie mi pani… – zaryzykował, ale nie dokończył. Gdzieś z podwórka dał się słyszeć straszliwy wrzask.

v

Paweł nie wierzył swojej (ewentualnej przyszłej) teściowej. Żaden facet nie jest w stanie uwierzyć swojej teściowej. Dlaczego? Bo to byłoby potwornie niebezpieczne, nienormalne i potencjalnie szkodliwe. Inna sprawa, że właściwie nie miał powodów uważać, że akurat ona chce mu szkodzić.

Jednak każdy wie, co to jest teściowa. Co, nie kto…

Postanowił sprawdzić wszystko po swojemu.

v

Wrzask był straszliwy, ale nie straszny. Straszliwy był jego ton, dźwięk i pisk, czyli to wszystko, co się na niego składało, natomiast nie można w nim było wyczuć elementu przerażenia. A może zresztą można było, tylko Emilia tego nie wyczuła?

Emilia w ogóle się nim nie przejęła, za to Magda i policjant aż wytrzeszczyli oczy ze strachu.

– To pewnie but – powiedziała wyjaśniająco, niewiele wyjaśniając, po czym, spojrzawszy na Magdę, westchnęła: – Rafik pewnie znalazł jakiś but. On tak zawsze śpiewa, kiedy się cieszy!

– Jeżeli to jest śpiew, to pewnie nadaje się do The Voice of Dogland, ale mnie się to nie podoba. Te koszmarne dźwięki wydobywają się z pyska? Psiego? Jakim cudem?

Magda była mocno zdegustowana.

– Bo on tak ma! Jak jest szczęśliwy, to tak jakby wyje, ale jego pysk tego nie potrafi, więc śpiewa.

– Z powodu butów? – zapytał policjant.

– Buta, zazwyczaj jednego – wyjaśniła znów Emilia. – Wydzielam mu je! – widząc zaskoczenie na twarzy Magdy, dodała po chwili: – Daję mu buty do gryzienia, uwielbia to.

Była chyba pierwszą i zdecydowanie jedyną osobą, która dawała psu do gryzienia buty. Większość właścicieli zwierzaków im je zabiera i bardzo marudzi nad ich stanem.

Policjant popatrzył na właścicielkę domu raz jeszcze bardzo uważnie. Normalna to ona z pewnością nie była, ale chyba też nie jakoś specjalnie szkodliwa.

– Bo wie pan, idę sobie do lumpeksu, kupuję dwie pary butów po złotówce, dwa złote za każdą parę i daję psu zamiast gryzaków. To jest ekologiczne, bo po co te buty miałyby tam stać, a nieraz stoją po kilka miesięcy, a gryzaki to sama chemia! I kosztują bardzo dużo, po dziesięć złotych co najmniej za sztukę, zresztą ja powiem panu, że jak to wszystko pier…, znaczy rypnie, to będzie całe mnóstwo starych butów, takich zużytych albo choć używanych, a nikt nie będzie produkował gryzaków dla psów, w ogóle nikt niczego nie będzie produkował…

– Ale… – Policjant aż zamarł ze zgrozy. – Jak to? Wszystko rypnie?

– No, mówię, jak rypnie, wie pan, koniec świata i te rzeczy…

W tej chwili dało się słyszeć jeszcze jeden wrzask. Ten był zdecydowanie inny. Drżało w nim coś na kształt bólu i ­przerażenia. No i wyraźnie był o wiele bardziej ludzki, choć przerażająco nieludzki.

– O nie! – jęknęła Emilia. – Znów mnie oszukali… Rafik nie lubi gumowych podeszew…

Policjant popatrzył na obie kobiety z niedowierzaniem. Właścicielka domu może szkodliwa nie była, ale szaleństwo zaczęło się z niej wylewać zdecydowanie zbyt obficie.

– Nie, to raczej coś innego – stwierdziła Magda, przychodząc mu z pomocą. – To jakby bardziej ludzki wrzask.

Przez chwilę rozważali ten pomysł, potem jak na komendę zerwali się z krzeseł i rzucili do wyjścia. Każde z nich snuło inne scenariusze, ale to, że były inne, nie zmieniało faktu, że wszystkie wydawały się makabryczne.

Pobiegli do miejsca, gdzie stał jakby kojec dla psa.

Pies siedział na czymś, co się ruszało, było utytłane błotem i wrzeszczało. Wierzgało też trochę, ale ze względu na ciężar psa robiło to bardzo niemrawo.

v

Paweł podjechał do posiadłości Emilii i właściwie mógł wejść lub wjechać przez bramę. Mógł, ale nie chciał.

Wszędzie roiło się od policjantów. To było mu nie na rękę.

Policja nie lubiła dziennikarzy. Zresztą policja właściwie nie lubiła nikogo, a on nie lubił się tłumaczyć, skąd się wziął i dlaczego… I najważniejsze: po co się tu zjawił i… czy ma coś z czymś wspólnego. Z czymkolwiek. Miał zresztą złe doświadczenia z takich spotkań.

Policjanci zawsze zabierali mu aparat i było mnóstwo korowodów, żeby go potem odzyskać. I choć jakoś odzyskiwał, to fakt, to oczywiście bez zdjęć, bo w czymś zawsze im przeszkadzały. A to za dużo było na nich policji, a to za dużo zwłok, a to za dużo twarzy albo twarze zbyt znane – choćby tylko lokalnie, to jednak zbyt.

Postanowił się nie narażać na kłopoty i wejść sobie tyłem, przejść pod ogrodzeniem, podejść do domu, obfotografować, co się da, i potem ewentualnie postanowić, co dalej.

Zostawił samochód na uboczu, wziął najmniejszy aparat, ten bez wielkiego obiektywu, który w tej chwili bardzo by mu się przydał, ale za bardzo rzucał się w oczy. Z aparatem wyposażonym w wielki obiektyw szerokokątny trudno udać zagubionego turystę. W końcu ruszył przez chaszcze.

Od tyłu do domu podejść się nie dało, bo stał na skarpie i z tej strony wyglądał jak zmutowana purchawka.

Paweł przeszedł trochę dalej. Zobaczył jakieś przedpotopowe znaki ostrzegawcze w ilościach hurtowych w stylu: „Achtung, Minen”, „Wstęp wzbroniony” oraz: „Uwaga, głębokie wykopy”. Znaki były tak stare i zardzewiałe, że wcale się nimi nie przejął.

Przeskoczenie tego ogrodzenia wraz z rowem, w którym płynęła błotnista namiastka wody, nie powinno było stwarzać żadnych problemów.

Był wysportowany, a przynajmniej tak o sobie myślał.

Chwycił za barierkę ogrodzenia i skoczył.

Przecenił swoje możliwości, a właściwie możliwości swoich ekstrarurkowatych dżinsów i wylądował jedną nogą w błotnistej kąpieli.

Wtedy zadziałał pastuch, którym oplecione było wszystko dookoła, który w zasadzie nie jest niebezpieczny dla ludzi, o ile mają na sobie buty. I o ile te buty nie są przemoczone, ale jeżeli stoi się jedną nogą w wodzie, to pastuch działa doskonale, wręcz wyśmienicie! Poczuł szarpnięcie, dziwny skurcz. Niby tylko sześć woltów, ale telepnęło nim koszmarnie. Ledwie udało mu się rozewrzeć palce, które z potworną siłą zacis­kały się na barierce.

– Szlag! – jęknął, wydostając się z błocka. – Niech szlag trafi tę wariatkę! – mruknął pod nosem.

Poza tym jednym skromnym życzeniem z ust Pawła wydostało się jeszcze kilka soczystych przekleństw. Soczystych i obrazowych. To z frytkami nie nadaje się w ogóle do zacytowania.

Postanowił się wycofać i poszukać innego, dogodniejszego miejsca, przez które będzie mógł dostać się na teren posiadłości. Posuwał się wzdłuż rowu z wodą, na wszelki wypadek nie dotykając barierki. Przekonał się, że dosłownie cała ople­ciona była drutem pastucha. Po kilkunastu metrach dotarł jednak do miejsca, gdzie nie było go widać. Pomyślał, że to przez niedopatrzenie albo zbyt małą ilość drutu. Ucieszony przeskoczył przez barierkę. Wszystko poszło dobrze. Nie poczuł żadnego wstrząsu. Chwilowo, gdyż po chwili poczuł coś o wiele gorszego.

Leżał w bardzo śmierdzącym błocie, a na nim siedziało coś wielkiego i groźnego, podobnego do świni bez ryja. Ważyło chyba tonę. Usadowiło się na jego piersi i wydało z siebie straszliwy, przeciągły wrzask.

Po chwili to coś zaczęło odgryzać mu nogę. Chyba. A właściwie nie tyle nogę, co stopę.

Teraz to Paweł wrzasnął i zaczął się miotać pod przygniatającym go potwornym cielskiem.

– A kukuuuu! – zawołał, a właściwie wyjęczał żałośliwie, nie będąc w stanie zawołać „ratunku”, bo siedzący mu na piersi ciężar ograniczał wszelkie możliwości zaczerpnięcia powietrza.

Zawieszony na szyi aparat fotograficzny boleśnie wrzynał mu się w klatkę piersiową, a właściwie nie aparat, a jego sprasowane już z pewnością resztki.

W tym czasie coś chrupnęło mu w bucie. Był pewien, że potwór odgryzł mu dwa palce u lewej nogi.

– Aaaaaa – wystękał i zobaczył, że ktoś nad nim stoi.

Zemdlał.

Chwilę potem nacisk na klatkę piersiową zelżał.

– Fuj, jak tu śmierdzi! – powiedział ktoś gdzieś wysoko nad nim, a on sam, kiedy już mógł wciągnąć w płuca powietrze, poczuł, że to, czym oddycha, raczej nie pachnie różami.

– Przecież to psi kibelek – odpowiedział inny głos. – Psie gówienka są śmierdzące jak wszystkie inne!

– Nie sprzątasz ich?

– A po co? To psi kibelek… Czasem posypuję to piachem, ale ostatnio padało przez kilka dni, więc sobie odpuściłam.

– Ale po co on tu…

– Skąd mam wiedzieć, pierwszy raz widzę go na oczy, nie znam faceta!

– Za to ja go znam! – odezwał się damski głos.

Ten głos w każdej innej sytuacji byłby mu miły, ale nie teraz, kiedy Paweł leżał wytarzany w psich odchodach. Nie tak wyobrażał sobie ich pierwsze spotkanie po rozstaniu. On miał być księciem na białym koniu, ona ratowaną księżniczką, tymczasem wszystko się pomieszało. On leżał, na nim siedział koń albo hipopotam, ale raczej nie biały, a ona go ratowała… To było żałośnie poniżające.

– Magda? – wyjęczał ledwie żywym głosem, licząc na zmiłowanie.

– Paweł? Co ty tu, do cholery, robisz? – W jej głosie można było usłyszeć wiele uczuć, ale zmiłowania zdecydowanie w nim brakowało.

– Co ja robię? Ja? Robię?! Nic nie robię! Leżę, a to coś mnie żre! Zjadło mi pół lewej stopy! Żywcem! Żywcem odgryzło dwa palce! Całe odgryzło!

Przesadne przywiązanie do palców u nogi nie opłaciło się.

Ktoś westchnął zrezygnowany. Ten ktoś też był wyraźnie kobietą.

– Nic mu nie będzie. Co on taki przewrażliwiony? Mimoza jakaś… Rafael nic mu nie zeżarł.

Niepewność dotycząca własnej sytuacji i w ogóle istnienia spowodowała u Pawła atak paniki egzystencjalnej.

– Rafael? Ten archanioł? O Boże kochany, to ja umarłem? – Wpadł w kosmiczną histerię, choć powinien był zdawać sobie sprawę, że jeżeli (ewentualnie) umarł, to na panikę jest trochę za późno.

– Pies, nie archanioł – odburknęła kobieta. Spod na wpół sklejonych jakąś śmierdzącą mazią powiek dostrzegł, że ta kobieta to jakby Amelia. – Archanioły nic nikomu nie odgryzają.

Dedukcja znów doprowadziła go do paniki.

– To jednak odgryzł… – Prawie się rozpłakał.

Stojący dotąd obok mężczyzna w błękitnym uniformie odszedł, po czym wrócił z jakąś płachtą.

– Trzeba go wygrzebać jak najszybciej z tej psiej sralni – zawyrokował – i zabrać do domu! – zarządził.

– Mowy nie ma, przecież on śmierdzi! – Kobieta była bardzo przeciwna temu pomysłowi. – Do domu nie wpuszczę! Do szopy można… I może wezwie pan pogotowie?

Na to straszne słowo „pogotowie” Paweł, hipochondryk z zamiłowania i przekonania, z jękiem poruszył się, zadarł głowę do góry, chciał coś zobaczyć, ale nie dał rady, po ­chwili więc usiadł. Podniósł ręce i usiłując zetrzeć z oczu i twarzy śmierdzącą maź, jeszcze bardziej ją rozmazał.

Wtedy Emilia zdecydowała się mu pomóc, jak to ona. Złapała chłopaka za plecy i z mlaskiem poderwała go z ziemi albo chciała go poderwać. Zawyła boleśnie, zaklęła, zgięła się wpół i przez chwilę stała tak, albo raczej trwała, w bardzo dziwnej pozycji. Wyglądała, jakby usiłowała wypatrzeć coś w błocku pod tyłkiem Pawła.

– Czy ktoś mógłby mnie wyprostować? – jęknęła boleśnie. – Chrupnęło mi coś, sama nie dam rady.

Popatrzyli na kobietę ze zdziwieniem.

– No co? – warknęła. – Wyprostujcie mnie!

Wykonali polecenie, nie do końca wiedząc, o co chodzi.

– Łojesuuuu – wrzasnęła, jakby ją ktoś zarzynał. – O, jak to boli…

Chcieli ją posadzić gdzieś na ławce poza psią sralnią, ale stwierdziła, że nie ma szans.

– Jeżeli teraz usiądę, do jutra nie wstanę – westchnęła z potwornym grymasem na twarzy. Potem stąpnęła na prawą nogę, wrzasnęła, stąpnęła na lewą, wrzasnęła. – No to mnie dopadło! – krzyknęła i zatrzymała się. Stała jak wmurowana w ziemię.

Magda nie za bardzo się tym przejęła. Nigdy w życiu nie doznała takich boleści, więc uznała, że ciotka po prostu trochę się certoli.

– Paweł, co ty tu robisz?! – ostrym głosem powtórzyła swoje pytanie, zwracając się do chłopaka.

Paweł siedział nieco oszołomiony oparami smrodu, z boku straszliwie wył stwór, który go tak załatwił, bolała go klatka piersiowa i stopa. Z szyi zwisał mu aparat fotograficzny, na pierwszy rzut oka nienaruszony, na drugi jakby trochę za bardzo wklęsły.

– Magda, ja pracuję! – odjęknął. – Przecież wiesz! Przyjechałem na wywiad.

– Tutaj? Akurat tutaj? W życiu nie uwierzę! Założę się, że matka cię nasłała!

Paweł mógł oczywiście się przyznać, ale nie bardzo chciał. Negacja wszystkich maminych pomysłów weszła ostatnio Magdzie tak bardzo w krew, że cokolwiek proponowała matka, spotykało się z ostrym i natychmiastowym sprzeciwem dziewczyny. Nie chciał więc już na samym początku tracić i tak marnych szans na rozejm.

– Bo ty zawsze musisz wszystko komplikować! – mruknął. – Było nam dobrze, to ci się zmian zachciało! Po co?! Po co? – pytał zdecydowanie płaczliwym głosem. – Mieliśmy ­przytulne gniazdko, przyjaciół, eleganckie towarzystwo, dobre jedzonko, czego ci jeszcze brakowało?!

Magda nie zamierzała wchodzić w polemikę. Z Pawłem nie dało się rozmawiać na niektóre tematy. Należało do nich wszystko, co dotyczyło wspólnego życia, planów na przyszłość czy oczywiście finansów. On wyznawał zasadę: „Co twoje, to nasze, co moje, to ani rusz”.

Owszem, mieli przytulne gniazdko, ale było to mieszkanie Magdy, do czynszu się nie dokładał, bo to przecież nie jego. Przyjaciele? Miał ich w nadmiarze, ale byli jego, jej przyjaciele jakoś mu nie pasowali. Eleganckie towarzystwo? Wiadomo, jeżeli ktoś był znajomym Pawła, to nie miał wyjścia, musiał należeć do eleganckiego towarzystwa. A jedzonko? Dobre jedzonko robiła Magda po powrocie z uczelni i coraz bardziej miała tego dość, bo po prostu nie dawała rady.

Paweł chciał obiadków i gorących kolacji, ona zdawała egzaminy, on chciał imprez, ona miała ochotę czasem się wyspać, a kiedy ona miała ochotę na cokolwiek, kino, randkę, spacer czy lody, to było żałosne, dziecinne i ckliwe.

Paweł westchnął, bo milczenie Magdy wydało mu się potwierdzeniem jego słów.

Wstał i zaczął rozprostowywać nogi.

– Moje buty! – krzyknął nagle z przerażeniem. – Moje ukochane buty! Kosztowały majątek! Będzie pani płacić! Ja już tego dopilnuję! – dodał właściwym sobie rewindykacyjnym tonem. Nie zadziałało.

Wszyscy popatrzyli na niego, jak z czułością gładzi nadgryzione i utytłane błotem, a w zasadzie nie tylko błotem, horrendalnie drogie męskie czółenka.

– Paweł, nie ośmieszaj się. To tylko buty! Lepiej policz palce.

Teraz do akcji wkroczył policjant, bo błękitny uniform okazał się mundurem.

– Starszy aspirant Mikołaj Wasowski – przedstawił się oficjalnie. – Jeżeli już się pan lepiej czuje, proszę powiedzieć, co pan tu robi i dlaczego wtargnął pan na teren prywatny, bo jak rozumiem, karetka nie będzie potrzebna?

Paweł oniemiał.

– Teren prywatny? Wtargnął? Chce mnie pan zastraszyć? – rozsierdził się, bo zazwyczaj dawało mu to choć odrobinę przewagi. – Przecież pan doskonale wie, co tu robię. To chyba widać, jestem dziennikarzem! – machnął sprasowanym aparatem. – Robię reportaż o dusicielu z biblioteki!

– Tutaj? – zdumiona Magda powiodła ręką dookoła siebie.

Wszyscy w tej chwili zrozumieli, choć Magda wiedziała to od dawna, że Paweł należał do tych dziennikarzy, którzy doskonale dobierali tytuły do treści, szczególnie kiedy była ona marna i nijaka oraz nie zawierała niczego fascynującego.

Na przykład napisał kiedyś tekst pod tytułem Demon porwał mi męża. Był to artykuł o psie imieniem Demon, który podarł fotografię męża znanej aktorki, innym razem w materiale zatytułowanym Zwłoki w urzędzie pracy opisał zwłokę w wypłacaniu zasiłków. Był zdolny w tej dziedzinie i naprawdę bardzo kreatywny.

– Po prostu – ciągnął dalej – usłyszałem o trupie w tym domu, więc przyjechałem natychmiast, żeby dowiedzieć się z pierwszej ręki, co się stało. Mam prawo! Niezaprzeczalne prawo! Nikt mi tego nie zabroni! No i w sumie przyjechałem też do narzeczonej.

– Byłej! Byłej narzeczonej! A właściwie byłej dziewczyny, nigdy nie było mowy o narzeczeństwie! – warknęła Magda.

Paweł popatrzył na dziewczynę z wyrzutem. Policjant pokręcił głową z dezaprobatą.

– No i teraz siedzi pan w tym po uszy.

– Widzę… Tkwię w psim gównie po uszy.

– Tyle że ja psim gównem akurat za bardzo bym się nie przejmował! Istnieją o wiele gorsze rzeczy niż psie odchody. Na przykład morderstwo. O której pan tu przyszedł?