Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zimowymi wieczorami większość okien w Śnieżysku rozbłyskuje ciepłym światłem, jednak niektóre z nich pozostają otulone mrokiem…
Bruno prowadzi księgarnię przejętą w spadku po rodzicach. Grudzień to dla niego bolesny czas, a Święta kojarzą mu się jedynie z tragicznym wydarzeniem sprzed lat. Mimo obecności babci Wiktorii i przyjaciela Marcina żyje, jakby wciąż śnił.
Mąż Julianny, wyjeżdżając w delegację, prosi ją, by do jego powrotu nigdzie nie wychodziła. Przed nią trzy tygodnie, które ma spędzić sama w nowym miasteczku, nie znając powodu nietypowej prośby. Kolejne dni oraz nowe odkrycia wywołują w niej lęki i prowokują do podejmowania trudnych decyzji. Jedyne, co ma, to dom, o jakim marzyła, bogate wnętrza, pełną spiżarkę, górski krajobraz za ogromnymi oknami i kumulującą się w czterech ścianach samotność.
To powieść o tęsknocie za dzieciństwem, bliskością, za osobami i sytuacjami, które istnieją już jedynie we wspomnieniach. O braku w dostatku, samotności wśród ludzi i o pozorach, które zacierają prawdę.
Druga część cyklu Śnieżysko.
Anna Purowska
Magister muzykologii, redaktor współtworząca telewizyjny teleturniej wiedzowy. Zadebiutowała w 2015 r. powieścią Moje pierwsze imago. Autorka książek Kiedy spada gwiazda (2021) oraz Szepty ze snów (2022). Zakochana w podróżach i odkrywaniu nowych miejsc. Pisze, aby ukazywać czytelnikom piękno zamknięte w drobiazgach i chwilach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czasem już poznając kogoś, wiesz, że będzie dla ciebie kimś ważnym. I nie mówię tu o miłości od pierwszego wejrzenia. Nigdy w nią nie wierzyłam. Wierzyłam natomiast w to, że każdy człowiek spotkany na naszej drodze nie staje na niej przypadkiem. Niektórzy mieli nas skrzywdzić, a inni uratować. Jeszcze inni mieli robić i jedno, i drugie.
Uratuj mnie Anna Bellon
– Zostały cztery racuszki. Będziesz miał na jutro, na śniadanie.
– Ty zjedz, mamo.
Dla mojego syna, Bartosza, czterolatka o wielkim sercu
Bruno
Listopad powinien mieć więcej dni. Trzydzieści pięć... czterdzieści... pięćdziesiąt. Nieskończenie wiele. Listopad mógłby się nie kończyć, od dziewięciu lat. Mogłoby trwać to znienawidzone przez wszystkich zawieszenie pomiędzy barwną, polską jesienią a rozświetloną iluminacjami ciemnością. Mnie ono kołysze, trzyma w nadziei, że grudzień jednak nie nadejdzie.
Nadrywam kawałek kartki. Przeklęty kalendarz! Że też nigdy się nie myli. Już widzę to G na przodzie. Gr... odsuwam dłoń. Grrr... wzdrygam się i odchodzę. Pozostawiam nadszarpnięty fragment.
Wciąż nie jestem gotowy.
– W Śnieżysku nie ma śniegu. Dasz wiarę? – Pan Roman staje w drzwiach i z niezadowoleniem wyciera buty.
– Przynajmniej w górach leży.
– W górach?! – parska. – Co nam po górach? Czy ty sobie wyobrażasz nasz jarmark w strugach deszczu? Uroczyste podświetlenie choinki bez ani jednego płatka śniegu?
Otóż tak. Otóż właśnie tak!
– Wyobrażam.
– Wciąż nie robi to na tobie wrażenia... – Marszczy brwi i przygląda mi się, jakby coś chciał dodać.
– Niezmiennie. W czym mogę panu pomóc?
Przymykam oczy... Świąt nie ma. Słyszę swój głęboki oddech... Świąt nie będzie.
– Rozejrzę się... – mówi niepewnie.
– Książki są do pana dyspozycji. – Rozkładam ręce, jakbym nie miał już nic więcej do powiedzenia.
Bo nie mam. Bo brak śniegu to dla mnie żadna strata. Bo deszcz uderzający o szyby mojej księgarni jest jak kojący kompres. Bo to wciąż nadzieja, że nie nadejdzie ten uporczywie radosny czas.
Pan Roman sięga po jedną z nowości i przysiada w fotelu. Gładzi okładkę książki i już ma do niej zajrzeć, lecz przenosi wzrok na stolik i dwie świeczki.
Dwie świeczki tlą się tutaj każdego dnia, od otwarcia do zamknięcia. Odkąd zdołałem na powrót zajrzeć do świata, który mi został po rodzicach. Odkąd odważyłem się przejąć ich interes, choć nigdy nie wierzyłem, że będę w stanie poprowadzić go tak jak oni. Z miłością. Z otwartym sercem. Z przekonaniem, że sprzedaż książek i szerzenie czytelnictwa to życiowa misja.
Kiedy zdecydowali się założyć księgarnię, mama była w ciąży. Podobno przesiadywała dokładnie w tym fotelu. Rozmawiała z klientami, pomagała w doborze książek w zależności od pory roku, od nastroju, od życiowej sytuacji, w jakiej się znajdowali. Dawniej na pewno było łatwiej. Dziś to zadanie dla odważnych.
– Bruno – pan Roman zerka w kierunku kalendarza – twoi rodzice... Danusia i Waldek, oni tu są. Są razem z tobą.
Jak ja nie znoszę tych słów. Co znaczy SĄ?
– Dziękuję. – Przenoszę wzrok na stojak z drobnymi pamiątkami. – Mam dużo pracy. Turystów przybywa.
– Otóż to. – Jego głos brzmi ciszej, jakby smutniej. – Bruno, znamy się całe twoje życie. Ponad trzydzieści lat. Gdybyś potrzebował rozmowy... wsparcia...
– Dziękuję. Mam Marcina. Mam babcię... choć ona... ona potrafi śpiewać i piec ciasta... i... robić wszystkie te rzeczy, na które ja... – Głos utyka mi w gardle. Zapada się gdzieś głęboko, skąd tak trudno go wydobyć. – Ja ich nie potrafię... nie chcę.
– Wiktoria zawsze emanowała inną energią niż ty. Oboje doświadczyliście tragedii. Zaginięcie w górach...
– Wystarczy. Panie Romanie... proszę.
Przymykam oczy i staram się oddychać spokojnie. Wyciszyć, oddalić obrazy.
Gdzie są? Dokąd zdołali dotrzeć? Co ich spotkało na szlaku?
Nie idzie mi zbyt dobrze.
Biel. Co się stało? Co się stało?! Co, do diabła, stało się w tych przeklętych górach dziewięć lat temu?!
Jak dobrze, że już wyszedł.
Drżenie. Zaczyna się gdzieś w okolicach przepony, pod żebrami. Roznieca w kierunku ramion. Nie ból. Nie kłucie. Niepokój. Jakby i on był wyczuwalny wręcz fizycznie. Tak. Tak właśnie mnie obejmuje. A teraz i całe ręce. Dłonie.
Książka! Gdzie jest?!
Całe miasteczko wie, że kiedy moja mama była w ciąży, czytała Anię z Zielonego Wzgórza. Długo myślała, że będę dziewczynką, Anią. Jedyne, co sprawia, że znów jestem bezpieczny, to wybór przypadkowej strony i przeczytanie choć kilku wersów. Tylko to mnie uspokaja i choć na chwilę pozwala zapomnieć.
Jedyna książka, której okładkę obłożyłem. Bo to mój świat. Moje wspomnienie.
Moje życie... z dala od życia.
Julianna
– Pamiętaj. Nikomu nie otwieraj, nie wychodź. – Mąż uchyla drzwi i rozgląda się niepewnie. – Sprawa tym razem jest poważna. Musisz mi zaufać, a ja zaufam tobie.
– Ale Adam, myślałam, że tutaj zostaniemy na dłużej...
– Nie wiem. – Chwyta walizkę. – Spiżarka jest pełna, lodówka też. Jedzenia ci nie zabraknie, a nawet wystarczy, żeby przygotować Święta. Wrócę na Wigilię.
– To miasteczko wygląda tak przyjaźnie...
– Nie znamy tych ludzi, nie wiadomo, kim są. – Przytula mnie mocno. Jego uścisk jest jak potwierdzenie, że nie zobaczymy się przez ponad trzy tygodnie. Dwadzieścia cztery dni. – I pamiętaj, nie przystrajaj domu. Nie chcę, żeby rzucał się w oczy. Wewnątrz masz pole do popisu.
Po pierwsze, kartka z kalendarza.... widoczek przedstawiający drzewa, a właściwie to pnie i konary. Rozłożyste, wielopalczaste. Ulica usłana liśćmi... suchymi, a może i gnijącymi. Szara willa, w jej oknach ciemno i pusto, jakby nikt w niej nie mieszkał. Gdzieś w głębi jeszcze jedna, ledwo widoczna. Alejką przechadza się postać, rozmazana, nieuchwytna. Podąża w kierunku coraz gęstszej mgły.
Trach! Żegnaj najciemniejszy, najtrudniejszy miesiącu w roku!
Widok czerwonej latarenki oprószonej śniegiem i tlącej się w niej świeczki jest o wiele przyjemniejszy. Od razu robi się cieplej, tak... domowo.
Mam dom. Mamy dom! Wymarzony, najpiękniejszy. Mieszkamy w nim od miesiąca, a ja wciąż zachwycam się każdą ścianą, każdym meblem. Ogromnym łóżkiem w sypialni, materacem, najwygodniejszym, na jakim przyszło mi spać. Lustrem, w którym co rano widzę swój uśmiech. Kuchnią i jej najmniejszymi detalami... bo nawet kubki są tu idealne. Po prostu kocham ten dom! Kocham od dnia, w którym go zobaczyłam.
Chwytam listopadowy obrazek i już mam go zgnieść, ale coś mnie blokuje. Nie potrafię tego zrobić. Nie umiem się go pozbyć.
Odkładam kartkę na stół. Włączam telewizor, odszukuję playlistę ze świąteczną płytą Michaela Bublé i zaczynam działać. Ach te dzwoneczki na samym początku! To drżenie dźwięków niczym skrzydła dobrej wróżki. Przymykam oczy... chwila oczekiwania, nim we wstępie wybrzmi ostatnia struna i... nareszcie! Jego głos. Ta głębia! Cały rok na to czekałam!
It’s beginning to look a lot like Christmas
Everywhere you go...
Gdziekolwiek pójdziesz, wszędzie Święta...
Gdziekolwiek pójdziesz...
Adam z samego rana przywiózł choinkę. Jej zapach jest jak las. Las w naszym domu! Salon zastawiony kartonami z ozdobami. Wszystkie nowe, dopiero przyniesione przez kuriera. Moje pole do popisu. Mój pierwszy dom, moja pierwsza choinka, moje pierwsze Święta, które przygotuję sama.
Sama.
Biorę głęboki wdech, wsłuchuję się w dźwięki, wsłuchuję w tekst. Nożyczkami rozcinam pierwszy karton i zaczynam.
Drzewko, które wybrał Adam, jest ogromne, sięga prawie do sufitu, ale ozdób powinno wystarczyć. Sama wybrałam złoto-czerwone, najpiękniejsze świąteczne kolory. Przynoszę krzesło, bez niego sobie nie poradzę. Na początek – lampki. Co jest z tym kablem? Cholera, zaplątał się. Próbuję się połapać, delikatnie rozwiązać, znaleźć miejsce, w którym to wszystko, ta cała plątanina się zaczęła... serce zaczyna bić coraz szybciej, przelewa się przeze mnie gorąco, dłonie zaczynają drżeć. Hej! Przecież to tylko lampki! Odkładam je.
W kuchni wypijam szklankę wody i mimowolnie zerkam na obrazek, na listopad. Jego już nie ma. Nie ma! Jest grudzień! Odwracam kartkę. Zupełnie biała wygląda jakoś bezpieczniej. Jak to miasteczko. Tak czuję, choć Adam mnie przed nim ostrzega... jego słowa, te ostrzeżenia, to wypełnienie spiżarki, bylebym nie musiała wychodzić... naraz przechodzi mnie silny, zimny dreszcz. Hej, hej! przecież jestem w domu. We własnym domu!
Co mogłoby mnie teraz uspokoić? Wyciszyć?
Do latte dodaję łyżeczkę miodu, piankę posypuję cynamonem. Już czuję zapach Świąt, już, już... robi się lepiej. Omijam kartony i podchodzę do przeszklonej ściany z widokiem na góry. Te ogromne okna sprawiają, że nie czuję się zamknięta w domu. Jest trochę tak, jakbym była na szlaku. Mimo że pada deszcz, góry są pokryte śniegiem. Wychodzące zza chmur słońce rzuca nieśmiałe promienie na leżące w dole miasteczko. Upijam łyk zimowej kawy, słodkiej, miodowo-cynamonowej, mleczno-karmelowej.
Tyle przestrzeni! Ten widok! To prawie jakbym była wolna. Jakbym istniała nie tylko w tym domu, ale i w krajobrazie. W białych szczytach, w leżącym u ich podnóży Śnieżysku... wszystko można sobie wyobrazić... przecież. Przysiadam na puchatej poduszce i popijając rozgrzewającą kawę, wyobrażam sobie, że przechadzam się uliczkami, oglądam wystawy, wchodzę do sklepów. Rozmawiam z ludźmi, a oni, choć mnie nie znają, są dla mnie mili.
Przymykam oczy. Nieprzyjemny ucisk spina skronie, mgła zasnuwa obraz, który przed sobą roztoczyłam. Tak, wszystko można sobie wyobrazić i może być pięknie, na tyle długo, nim powrót do rzeczywistości okaże się bolesnym upadkiem.
Rozglądam się po salonie. O co mi chodzi? Przecież spełniło się moje największe marzenie! Otrząsam się i wracam do swojego życia. Jeszcze dziś wieczorem ten dom będzie gotowy, by w nim godnie powitać najpiękniejszy, najbardziej klimatyczny miesiąc w roku.
Bruno
Biało. Tak bardzo biało wokół mnie. W oddali dwie postaci. Mamo! Tato! Mamooo! Tatooo! Mamotato! Mój głos rozciąga się, rozpływa. Nie potrafię głośniej krzyczeć. Nie mam siły. Echo niesie słowa, a one przestają należeć do mnie. Jakby cała przestrzeń je zagarnęła, wyrwała mi i wypchnęła w świat. Dźwięk wibruje mi w głowie i przeradza się w obcy, wiszący nade mną hałas.
Otwieram oczy. Wokół mnie ciemność. Przyciskam poduszkę do twarzy. Znów ich nie dogoniłem. Znów ten zgiełk! Jedna ciężarówka za drugą. Budzik, który sprawia, że każdy sen zamienia się w koszmar. I tak codziennie od kilku miesięcy. Odkąd rozpoczęto budowę hotelu tuż nad moją głową! Toczą się ciężkie koła, przewalają materiały budowlane. Rażące światła zaglądają do okien i rozpraszają się po pomieszczeniu.
Cholerne potrzeby rynku! Turystów! Od kiedy to one są ważniejsze niż spokój?! Niż cisza! Hotel dla VIP-ów, dla tych, którzy mają tyle pieniędzy, że płacą za to, by oglądać świat zza szyby. By być bliżej natury, ale zamknięci w molochu, byle jej przypadkiem nie doświadczyć. Bo się jej boją. Bo doskonale wiedzą, że choćby zjechało tu i sto buldożerów, to ona jest siłą.
– Wycinają kolejne drzewa. – Babcia zerka na mnie znad filiżanki, gdy tylko zjawiam się w salonie. – Znów cię obudzili...
– A ciebie nie?
– Ja to mam już swoje lata... Chociaż! Z pewnością nie o to chodzi. – Chwyta książkę ze stołu i otwiera w zaznaczonym miejscu. – Ja nie mam problemów ze snem... ja po prostu uwielbiam czytać. Budzę się nad ranem dla tych historii. Nie mogę zasnąć, bo tak bardzo nie chcę ich opuszczać.
– Pięknie, babciu. Słuchając ciebie, ani przez chwilę nie wpadłbym na to, że masz osiemdziesiąt lat.
– Bruno... – strofuje mnie także spojrzeniem.
Siadam obok niej z kubkiem kawy. Czarnej. Mocnej. Bez mleka, bez cukru, bez smaku. Ale piję. Piję taką co rano, jakbym się chciał otrzeźwić, wybudzić ze snu i znaleźć potwierdzenie na to, że jest gorzko. Coraz bardziej gorzko.
A mówili, że będzie lepiej.
– Jak na terapii?
Zatroskana mina na twarzy babci pojawiła się dopiero dziewięć lat temu. Wciąż się do niej przyzwyczajam. Wiem, że ma ją tylko dla mnie. Nikt inny nie napotykał i nie napotka u Wiktorii Lenartowicz takiego rozżalenia. Tylko ja, jej jedyny wnuk. Jedyny, który został z rodziny, choć doskonale wiem, że ona czuje, jakby i mnie tu nie było. Jakbym odszedł razem z rodzicami.
– Świetnie – ucinam i przesłaniam się kubkiem.
Wiem, że chce o coś zapytać. Choć wokół cisza, ja słyszę, jak zbliżają się do mnie jej myśli. Tupią coraz głośniej, są coraz bliżej.
– Bruno... te ciemne poranki są nie do zniesienia. Mam wrażenie, że jasno robi się tylko na chwilę. Tak szybko zapada zmierzch.
Wiem, co chce powiedzieć. Wiem, do czego zmierza. Odstawiam kubek.
– Będę się zbierał.
– Tak wcześnie? Bruno...
– Do Śnieżyska zjeżdża coraz więcej turystów. Muszę odświeżyć regały i stojaki z pamiątkami. Przygotować stół z klasyką. I pocztówki! Właśnie! Wszędzie ich coraz mniej, a istnieją tacy, którzy wciąż je kupują. Babciu, wybacz. – Powoli zbliżam się w kierunku schodów. Robię pierwszy krok.
– Ozdóbmy naszą Lenartówkę!
Tak po prostu? Tak nagle to powiedziała? Nie uprzedziła? A jednak... wiedziałem, że o to chodzi.
Spuszczam głowę. Ciśnienie uderza w sam czubek. Rozglądam się i widzę salon sprzed lat. Ogromna choinka pachnąca lasem, lampki migoczące w każdym zakątku, cztery skarpety zdobiące kominek. Jego ciepło. Aromat grzybów. Mama w ulubionym fartuszku, czerwonym z wzorem białej filiżanki. Tato pucujący świąteczną zastawę. Głos Zbigniewa Wodeckiego wyśpiewującego kolędy w tle.
I to poczucie... naiwne i głupie. Takie niedorosłe... że wszystko... że to wszystko będzie trwało. Wiecznie.
– Nie, babciu. – Nawet na nią nie spoglądam.
Powoli stawiam kolejne kroki. W nadziei, że nie zwracam na siebie uwagi, choć czuję śledzący mnie wzrok.
– Byłoby jaśniej... po prostu jaśniej... – ścisza głos.
Byłoby jaśniej. Bardziej kolorowo. Byłoby może i weselej. Może.
Ta aura... nie wiem, czy boli bardziej jako wspomnienie wspólnych, rodzinnych Świąt czy jako tych, które zmiotły je z rzeczywistości.
Czekałem. Przy choince. Do dziś pamiętam blask lampek odbijający się w lakierowanej komodzie. Babcię czytającą w fotelu. Widziałem, że już dawno przestała wodzić wzrokiem po tekście, a jej dłoń drży coraz bardziej. Każde z nas doskonale wiedziało, że tym razem brak wiadomości to nie była dobra wiadomość.
Nie ma.
Nie znaleźli. Nikt nie widział.
Góry znają takie przypadki.
Tak bywa.
Z tym brakiem zostaliśmy do dziś.
Julianna
Otwieram oczy. W sypialni zupełnie ciemno. Odnajduję pod poduszką pilota i naciskam odpowiedni guzik. Wyciągam zatyczki z uszu. Dociera do mnie szum rozsuwania rolet. Wiązka światła pada na podłogę, szafę, ściany, w końcu cała sypialnia się rozjaśnia. Przeciągam się. Jakie to przyjemne. Podziwiam pokój urządzony w kolorach bieli i pudrowego różu. Budzę się niczym w samym środku spełnienia. W życiu, o którym dotąd jedynie marzyłam. Odrzucam kołdrę, staję na puchatym dywanie. Moje stopy zapadają się w jego miękkim włosiu. Przymykam oczy i wyobrażam sobie, że to trawa. Zielona trawa, która wyrosła wokół naszego domu. Słońce, obok mnie Adam. Nasze dzieci bawią się i głośno śmieją. Mój mąż ma dla nas czas. Ja jestem mamą.
Jeszcze tego doświadczę... na wszystko potrzeba czasu.
Zerkam na idealnie ułożoną poduszkę tuż obok mojej, zmiętej po całej nocy. Na miejsce puste, nieotulone kołdrą.
Jeszcze tylko dwadzieścia trzy dni.
Schodzę na dół i widzę rozgardiasz, jaki zostawiłam poprzedniego wieczoru. Salon miał być przystrojony. Na swój sposób... jest. Choinka z lampkami zawieszonymi do połowy. Do miejsca, w którym kabel się poplątał i odmówił posłuszeństwa. Teraz zwisa z niej, zmięty, stanowiąc jedyną dekorację bożonarodzeniowego drzewka. Kartony na stole, na krzesłach i na podłodze. Z oparcia sofy spływają złoto-czerwone łańcuchy. Pudełka z bombkami wypełniają resztę przestrzeni. Tylko fotel wygląda, jakby ominęła go nawałnica świątecznych gadżetów. Tuż przy nim kieliszek i butelka wina.
Przypomina mi się poprzedni wieczór. Film Holiday. Chciałam poczuć świąteczny klimat, zapomnieć, że jestem sama. I nawet się udało. Na chwilę. Miałam nadzieję, że już w trakcie seansu chwycę lampki, rozplączę. Że pootwieram wszystkie kartony, zawieszę bombki i łańcuchy. Że wraz z końcem filmu salon rozbłyśnie klimatycznie. A jednak zamiast euforii dopadło mnie poczucie, że tuż za oparciem fotela kończy się świat. Że nie ma bałaganu i nie ma choinki. Że ona wale mnie nie nawołuje.
Rozmrażam bułki. Szykuję kanapki i herbatę. Dorzucam do niej kilka goździków i dwa plastry imbiru. Zapach Świąt! Zapach cudownej zimy! Smak, który we mnie wnika i rozgrzewa. Na termometrze pięć stopni Celsjusza, o szyby dzwonią krople deszczu. Nie tak wyobrażałam sobie zimę w górach. I zdecydowanie inaczej widziałam grudzień w nowym domu. W domu, który mógłby pozostać moim już na zawsze.
Oby tak właśnie było. Oby wrócił Adam. Oby powiedział, że nie będzie musiał pracować w tak wielu miejscach na całym świecie i że w tym domu osiądziemy na dłużej. Na zawsze.
Otwieram zmywarkę. Wkładam talerz, kubek i nóż. Zamykam. Już mam odchodzić, ale wracam. Wyjmuję talerz, kubek i nóż. Myję naczynia w zlewie.
Przez salon przechodzę ze spuszczoną głową i wbiegam na górę.
Odkurzam sypialnię, trzy puste pokoje i łazienkę. Zmywam podłogi. Szoruję wannę, umywalkę i półki. Do pralki wkładam pościel, ręcznik swój i Adama. Włączam.
Rzucam się na łóżko i patrzę w niebo. Słyszę ciężki oddech i nieprzyjemne pulsowanie w głowie. Szaropopielate chmury pędzą nade mną, po skośnym, dachowym oknie spływają krople deszczu. Wsłuchuję się w ich melodię. Przecież to miał być najpiękniejszy grudzień. Pierwszy grudzień w nowym domu.
Wybieram numer Olgi.
– Jula! Nareszcie! – Jej głos jest radosny.
– Nie miałam wcześniej czasu... – Uśmiecham się, by brzmieć podobnie do niej.
– Rozumiem! Przeprowadzka, urządzanie nowego domu... ale... przełączmy się na wideo! Pokaż mi to wasze cudo! – W tle słyszę głosy jej córek. Starsza, Sara, czegoś się dopomina, młodsza, Oliwia, zaczyna kwilić.
– Nie chcę przeszkadzać...
– Wybacz, ale wiesz, jak to jest z dziećmi...
Nie wiem.
– Zadzwonię innym razem – proponuję.
– Jula, zaczekaj! Włącz kamerkę! Twoja chrześnica tak dawno cię nie widziała.
Klikam odpowiednią ikonkę. Po chwili wpatruje się we mnie dziewczynka o dużych, brązowych oczach.
– Kto to? – pyta mamy.
– Jezu! Wybacz, Jula! Powinnam częściej do ciebie dzwonić.
– Ja też ciągle mam coś na głowie. Nie rób sobie wyrzutów. A może... jakie macie plany na Święta?
– O, ludzie! Nie wybiegam myślami dalej niż dzień do przodu. – Wybucha głośnym śmiechem. – Pewnie z rodzicami, jak zawsze. A ty? Może do nas przylecicie? Adam w pracy? W domu?
– W pracy. Ale... porozmawiam z nim o tym.
– Mamo! – W tle wybrzmiewa głos Sary.
– Jula, właśnie wybieramy się na spacer. A wiesz, jak to jest z dwójką!
Nie wiem.
– Zadzwonię wieczorem... może jak dzieci zasną? – Olga zaczyna się rozglądać. – Sara! Wkładaj buty! – Zerka na mnie zakłopotana. – Jula, ja o Świętach jeszcze nie miałam czasu pomyśleć, ale jak cię znam, zadbałaś już o pełen wystrój. Wyślij nam zdjęcia! Koniecznie! W tak wielkim domu masz pewnie bajkowy klimat!
Zaciągam się zapachem czystości. Kwiatowy płyn do podłóg, rześki, deszczowy powiew dochodzący z otwartych okien. Klimat! Odrzucam telefon i przysłaniam oczy.
Święta z rodziną. Ostatnie takie miałam trzy lata temu, w naszym rodzinnym, polskim mieszkaniu. Rodzice przylecieli kilka dni wcześniej, Olga z mężem i z małą Sarą zjawili się na ostatnią chwilę. Był barszcz z uszkami, pierogi z kapustą. Mama i ja przez kilka dni krzątałyśmy się po kuchni. Przystrajałyśmy mieszkanie. Tato buszował w sklepach, poszukując prezentów i najlepszych produktów. Mama tak bardzo nalegała, by jej włączać Last Christmas, tato wciąż narzekał, że nie zniesie ani jednego razu więcej. A jednak znosił.
Adama nie było... nie mógł.
Otrząsam się ze wspomnień.
– Let it go... Let it go... – Przypominam sobie spokojne i łagodne słowa koleżanki, którą poznałam, mieszkając z Adamem na Sycylii.
Jej zdaniem, niepotrzebnie się martwiłam. Polecała mi odpuszczanie złych myśli, bo dostałam męża najlepszego, czyli takiego, którego prawie przy mnie nie ma. Ona uważała, że to wyjście idealne: nikt mnie nie wkurza, a ja mogę mieć wieczne wakacje. Jeszcze wtedy częściej kontaktowałam się z siostrą. Wciąż powtarzała, że mi zazdrości. W tamtych momentach to i ja samej sobie zazdrościłam.
Tęskniłam, za nim, za rodziną, ale Sycylia rządziła się swoimi prawami. Wspólnik Adama zamieszkał tuż obok nas, poznał mnie z Eleną, swoją włoską narzeczoną. Kiedy oni wyjeżdżali, my korzystałyśmy z atrakcji wyspy. Słońce, plaża, basen. Pogaduszki. Jej podejście do życia było odmienne od mojego, ale Elena okazała się jedyną osobą, z którą mogłam porozmawiać.
W Śnieżysku jest inaczej.
Tutaj naprawdę jestem sama.