Lustrzane serce - Anna Purowska - ebook + audiobook + książka

Lustrzane serce ebook i audiobook

Purowska Anna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zimowymi wieczorami większość okien w Śnieżysku rozbłyskuje ciepłym światłem, jednak niektóre z nich pozostają otulone mrokiem…

Bruno prowadzi księgarnię przejętą w spadku po rodzicach. Grudzień to dla niego bolesny czas, a Święta kojarzą mu się jedynie z tragicznym wydarzeniem sprzed lat. Mimo obecności babci Wiktorii i przyjaciela Marcina żyje, jakby wciąż śnił.

Mąż Julianny, wyjeżdżając w delegację, prosi ją, by do jego powrotu nigdzie nie wychodziła. Przed nią trzy tygodnie, które ma spędzić sama w nowym miasteczku, nie znając powodu nietypowej prośby. Kolejne dni oraz nowe odkrycia wywołują w niej lęki i prowokują do podejmowania trudnych decyzji. Jedyne, co ma, to dom, o jakim marzyła, bogate wnętrza, pełną spiżarkę, górski krajobraz za ogromnymi oknami i kumulującą się w czterech ścianach samotność.

To powieść o tęsknocie za dzieciństwem, bliskością, za osobami i sytuacjami, które istnieją już jedynie we wspomnieniach. O braku w dostatku, samotności wśród ludzi i o pozorach, które zacierają prawdę.

Druga część cyklu Śnieżysko.

Anna Purowska

Magister muzykologii, redaktor współtworząca telewizyjny teleturniej wiedzowy. Zadebiutowała w 2015 r. powieścią Moje pierwsze imago. Autorka książek Kiedy spada gwiazda (2021) oraz Szepty ze snów (2022). Zakochana w podróżach i odkrywaniu nowych miejsc. Pisze, aby ukazywać czytelnikom piękno zamknięte w drobiazgach i chwilach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Anna Purowska
Oceny
4,4 (87 ocen)
57
17
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna lektura
00
wiesia01

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
Mogurkis48

Nie oderwiesz się od lektury

dziwne cofnięcie się do nieobecnego bohatera w pierwszej części. jakby nie.dkonoczna część....
00
Zuzanna1972M

Nie oderwiesz się od lektury

😍
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Okres przedświąteczny w Śnieżysku. Świąteczne tradycje , Jarmark i dwoje bohaterów , samotnych , przeżywających swój ból , tęsknotę , samotność. Bruno i Julianna . Piękna , pełna emocji historia.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Lu­strza­ne Ser­ce
©  Anna Pu­row­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło sp. z o.o., War­sza­wa 2022
Re­dak­cja i ko­rek­ta: Jo­an­na Wy­słow­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Kusz, Ma­graf s.c., Byd­goszcz
Zdjęcie okład­ko­we: iStock/CU­RA­pho­to­gra­phy (mężczy­zna), iStock/rusm (mia­stecz­ko)
Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Sy­sio
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blan­ka Wo­śko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wy­daw­nic­two nie po­no­si żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­al­ne szko­dy wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w ksi­ążce.
Wy­da­nie I, 2022
ISBN: 978-83-8132-429-8
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­sza­wa tel. 22 312 37 12
Dział han­dlo­wy:han­dlo­wy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urządze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stąpie­niach pu­blicz­nych tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Cza­sem już po­zna­jąc ko­goś, wiesz, że będzie dla cie­bie kimś wa­żnym. I nie mó­wię tu o mi­ło­ści od pierw­sze­go wej­rze­nia. Ni­g­dy w nią nie wie­rzy­łam. Wie­rzy­łam na­to­miast w to, że ka­żdy czło­wiek spo­tka­ny na na­szej dro­dze nie sta­je na niej przy­pad­kiem. Nie­któ­rzy mie­li nas skrzyw­dzić, a inni ura­to­wać. Jesz­cze inni mie­li ro­bić i jed­no, i dru­gie.

Ura­tuj mnie Anna Bel­lon

– Zo­sta­ły czte­ry ra­cusz­ki. Będziesz miał na ju­tro, na śnia­da­nie.

– Ty zjedz, mamo.

Dla mo­je­go syna, Bar­to­sza, czte­ro­lat­ka o wiel­kim ser­cu

Bru­no

Li­sto­pad po­wi­nien mieć wi­ęcej dni. Trzy­dzie­ści pięć... czter­dzie­ści... pi­ęćdzie­si­ąt. Nie­sko­ńcze­nie wie­le. Li­sto­pad mó­głby się nie ko­ńczyć, od dzie­wi­ęciu lat. Mo­gło­by trwać to znie­na­wi­dzo­ne przez wszyst­kich za­wie­sze­nie po­mi­ędzy barw­ną, pol­ską je­sie­nią a roz­świe­tlo­ną ilu­mi­na­cja­mi ciem­no­ścią. Mnie ono ko­ły­sze, trzy­ma w na­dziei, że gru­dzień jed­nak nie na­dej­dzie.

Nad­ry­wam ka­wa­łek kart­ki. Prze­klęty ka­len­darz! Że też ni­g­dy się nie myli. Już wi­dzę to G na przo­dzie. Gr... od­su­wam dłoń. Grrr... wzdry­gam się i od­cho­dzę. Po­zo­sta­wiam nad­szarp­ni­ęty frag­ment.

Wci­ąż nie je­stem go­to­wy.

– W Śnie­ży­sku nie ma śnie­gu. Dasz wia­rę? – Pan Ro­man sta­je w drzwiach i z nie­za­do­wo­le­niem wy­cie­ra buty.

– Przy­naj­mniej w gó­rach leży.

– W gó­rach?! – par­ska. – Co nam po gó­rach? Czy ty so­bie wy­obra­żasz nasz jar­mark w stru­gach desz­czu? Uro­czy­ste podświe­tle­nie cho­in­ki bez ani jed­ne­go płat­ka śnie­gu?

Otóż tak. Otóż wła­śnie tak!

– Wy­obra­żam.

– Wci­ąż nie robi to na to­bie wra­że­nia... – Marsz­czy brwi i przy­gląda mi się, jak­by coś chciał do­dać.

– Nie­zmien­nie. W czym mogę panu po­móc?

Przy­my­kam oczy... Świ­ąt nie ma. Sły­szę swój głębo­ki od­dech... Świ­ąt nie będzie.

– Ro­zej­rzę się... – mówi nie­pew­nie.

– Ksi­ążki są do pana dys­po­zy­cji. – Roz­kła­dam ręce, jak­bym nie miał już nic wi­ęcej do po­wie­dze­nia.

Bo nie mam. Bo brak śnie­gu to dla mnie żad­na stra­ta. Bo deszcz ude­rza­jący o szy­by mo­jej ksi­ęgar­ni jest jak ko­jący kom­pres. Bo to wci­ąż na­dzie­ja, że nie na­dej­dzie ten upo­rczy­wie ra­do­sny czas.

Pan Ro­man si­ęga po jed­ną z no­wo­ści i przy­sia­da w fo­te­lu. Gła­dzi okład­kę ksi­ążki i już ma do niej zaj­rzeć, lecz prze­no­si wzrok na sto­lik i dwie świecz­ki.

Dwie świecz­ki tlą się tu­taj ka­żde­go dnia, od otwar­cia do za­mkni­ęcia. Od­kąd zdo­ła­łem na po­wrót zaj­rzeć do świa­ta, któ­ry mi zo­stał po ro­dzi­cach. Od­kąd od­wa­ży­łem się prze­jąć ich in­te­res, choć ni­g­dy nie wie­rzy­łem, że będę w sta­nie po­pro­wa­dzić go tak jak oni. Z mi­ło­ścią. Z otwar­tym ser­cem. Z prze­ko­na­niem, że sprze­daż ksi­ążek i sze­rze­nie czy­tel­nic­twa to ży­cio­wa mi­sja.

Kie­dy zde­cy­do­wa­li się za­ło­żyć ksi­ęgar­nię, mama była w ci­ąży. Po­dob­no prze­sia­dy­wa­ła do­kład­nie w tym fo­te­lu. Roz­ma­wia­ła z klien­ta­mi, po­ma­ga­ła w do­bo­rze ksi­ążek w za­le­żno­ści od pory roku, od na­stro­ju, od ży­cio­wej sy­tu­acji, w ja­kiej się znaj­do­wa­li. Daw­niej na pew­no było ła­twiej. Dziś to za­da­nie dla od­wa­żnych.

– Bru­no – pan Ro­man zer­ka w kie­run­ku ka­len­da­rza – twoi ro­dzi­ce... Da­nu­sia i Wal­dek, oni tu są. Są ra­zem z tobą.

Jak ja nie zno­szę tych słów. Co zna­czy SĄ?

– Dzi­ęku­ję. – Prze­no­szę wzrok na sto­jak z drob­ny­mi pa­mi­ąt­ka­mi. – Mam dużo pra­cy. Tu­ry­stów przy­by­wa.

– Otóż to. – Jego głos brzmi ci­szej, jak­by smut­niej. – Bru­no, zna­my się całe two­je ży­cie. Po­nad trzy­dzie­ści lat. Gdy­byś po­trze­bo­wał roz­mo­wy... wspar­cia...

– Dzi­ęku­ję. Mam Mar­ci­na. Mam bab­cię... choć ona... ona po­tra­fi śpie­wać i piec cia­sta... i... ro­bić wszyst­kie te rze­czy, na któ­re ja... – Głos uty­ka mi w gar­dle. Za­pa­da się gdzieś głębo­ko, skąd tak trud­no go wy­do­być. – Ja ich nie po­tra­fię... nie chcę.

– Wik­to­ria za­wsze ema­no­wa­ła inną ener­gią niż ty. Obo­je do­świad­czy­li­ście tra­ge­dii. Za­gi­ni­ęcie w gó­rach...

– Wy­star­czy. Pa­nie Ro­ma­nie... pro­szę.

Przy­my­kam oczy i sta­ram się od­dy­chać spo­koj­nie. Wy­ci­szyć, od­da­lić ob­ra­zy.

Gdzie są? Do­kąd zdo­ła­li do­trzeć? Co ich spo­tka­ło na szla­ku?

Nie idzie mi zbyt do­brze.

Biel. Co się sta­ło? Co się sta­ło?! Co, do dia­bła, sta­ło się w tych prze­klętych gó­rach dzie­wi­ęć lat temu?!

Jak do­brze, że już wy­sze­dł.

Drże­nie. Za­czy­na się gdzieś w oko­li­cach prze­po­ny, pod że­bra­mi. Roz­nie­ca w kie­run­ku ra­mion. Nie ból. Nie kłu­cie. Nie­po­kój. Jak­by i on był wy­czu­wal­ny wręcz fi­zycz­nie. Tak. Tak wła­śnie mnie obej­mu­je. A te­raz i całe ręce. Dło­nie.

Ksi­ążka! Gdzie jest?!

Całe mia­stecz­ko wie, że kie­dy moja mama była w ci­ąży, czy­ta­ła Anię z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza. Dłu­go my­śla­ła, że będę dziew­czyn­ką, Anią. Je­dy­ne, co spra­wia, że znów je­stem bez­piecz­ny, to wy­bór przy­pad­ko­wej stro­ny i prze­czy­ta­nie choć kil­ku wer­sów. Tyl­ko to mnie uspo­ka­ja i choć na chwi­lę po­zwa­la za­po­mnieć.

Je­dy­na ksi­ążka, któ­rej okład­kę obło­ży­łem. Bo to mój świat. Moje wspo­mnie­nie.

Moje ży­cie... z dala od ży­cia.

Ju­lian­na

– Pa­mi­ętaj. Ni­ko­mu nie otwie­raj, nie wy­cho­dź. – Mąż uchy­la drzwi i roz­gląda się nie­pew­nie. – Spra­wa tym ra­zem jest po­wa­żna. Mu­sisz mi za­ufać, a ja za­ufam to­bie.

– Ale Adam, my­śla­łam, że tu­taj zo­sta­nie­my na dłu­żej...

– Nie wiem. – Chwy­ta wa­liz­kę. – Spi­żar­ka jest pe­łna, lo­dów­ka też. Je­dze­nia ci nie za­brak­nie, a na­wet wy­star­czy, żeby przy­go­to­wać Świ­ęta. Wró­cę na Wi­gi­lię.

– To mia­stecz­ko wy­gląda tak przy­ja­źnie...

– Nie zna­my tych lu­dzi, nie wia­do­mo, kim są. – Przy­tu­la mnie moc­no. Jego uścisk jest jak po­twier­dze­nie, że nie zo­ba­czy­my się przez po­nad trzy ty­go­dnie. Dwa­dzie­ścia czte­ry dni. – I pa­mi­ętaj, nie przy­stra­jaj domu. Nie chcę, żeby rzu­cał się w oczy. We­wnątrz masz pole do po­pi­su.

Po pierw­sze, kart­ka z ka­len­da­rza.... wi­do­czek przed­sta­wia­jący drze­wa, a wła­ści­wie to pnie i ko­na­ry. Roz­ło­ży­ste, wie­lo­pal­cza­ste. Uli­ca usła­na li­śćmi... su­chy­mi, a może i gni­jący­mi. Sza­ra wil­la, w jej oknach ciem­no i pu­sto, jak­by nikt w niej nie miesz­kał. Gdzieś w głębi jesz­cze jed­na, le­d­wo wi­docz­na. Alej­ką prze­cha­dza się po­stać, roz­ma­za­na, nie­uchwyt­na. Podąża w kie­run­ku co­raz gęst­szej mgły.

Trach! Że­gnaj naj­ciem­niej­szy, naj­trud­niej­szy mie­si­ącu w roku!

Wi­dok czer­wo­nej la­ta­ren­ki opró­szo­nej śnie­giem i tlącej się w niej świecz­ki jest o wie­le przy­jem­niej­szy. Od razu robi się cie­plej, tak... do­mo­wo.

Mam dom. Mamy dom! Wy­ma­rzo­ny, naj­pi­ęk­niej­szy. Miesz­ka­my w nim od mie­si­ąca, a ja wci­ąż za­chwy­cam się ka­żdą ścia­ną, ka­żdym me­blem. Ogrom­nym łó­żkiem w sy­pial­ni, ma­te­ra­cem, naj­wy­god­niej­szym, na ja­kim przy­szło mi spać. Lu­strem, w któ­rym co rano wi­dzę swój uśmiech. Kuch­nią i jej naj­mniej­szy­mi de­ta­la­mi... bo na­wet kub­ki są tu ide­al­ne. Po pro­stu ko­cham ten dom! Ko­cham od dnia, w któ­rym go zo­ba­czy­łam.

Chwy­tam li­sto­pa­do­wy ob­ra­zek i już mam go zgnie­ść, ale coś mnie blo­ku­je. Nie po­tra­fię tego zro­bić. Nie umiem się go po­zbyć.

Od­kła­dam kart­kę na stół. Włączam te­le­wi­zor, od­szu­ku­ję play­li­stę ze świ­ątecz­ną pły­tą Mi­cha­ela Bu­blé i za­czy­nam dzia­łać. Ach te dzwo­necz­ki na sa­mym po­cząt­ku! To drże­nie dźwi­ęków ni­czym skrzy­dła do­brej wró­żki. Przy­my­kam oczy... chwi­la ocze­ki­wa­nia, nim we wstępie wy­brzmi ostat­nia stru­na i... na­resz­cie! Jego głos. Ta głębia! Cały rok na to cze­ka­łam!

It’s be­gin­ning to look a lot like Chri­st­mas

Eve­ry­whe­re you go...

Gdzie­kol­wiek pój­dziesz, wszędzie Świ­ęta...

Gdzie­kol­wiek pój­dziesz...

Adam z sa­me­go rana przy­wió­zł cho­in­kę. Jej za­pach jest jak las. Las w na­szym domu! Sa­lon za­sta­wio­ny kar­to­na­mi z ozdo­ba­mi. Wszyst­kie nowe, do­pie­ro przy­nie­sio­ne przez ku­rie­ra. Moje pole do po­pi­su. Mój pierw­szy dom, moja pierw­sza cho­in­ka, moje pierw­sze Świ­ęta, któ­re przy­go­tu­ję sama.

Sama.

Bio­rę głębo­ki wdech, wsłu­chu­ję się w dźwi­ęki, wsłu­chu­ję w tekst. No­życz­ka­mi roz­ci­nam pierw­szy kar­ton i za­czy­nam.

Drzew­ko, któ­re wy­brał Adam, jest ogrom­ne, si­ęga pra­wie do su­fi­tu, ale ozdób po­win­no wy­star­czyć. Sama wy­bra­łam zło­to-czer­wo­ne, naj­pi­ęk­niej­sze świ­ątecz­ne ko­lo­ry. Przy­no­szę krze­sło, bez nie­go so­bie nie po­ra­dzę. Na po­czątek – lamp­ki. Co jest z tym ka­blem? Cho­le­ra, za­plątał się. Pró­bu­ję się po­ła­pać, de­li­kat­nie roz­wi­ązać, zna­le­źć miej­sce, w któ­rym to wszyst­ko, ta cała pląta­ni­na się za­częła... ser­ce za­czy­na bić co­raz szyb­ciej, prze­le­wa się prze­ze mnie go­rąco, dło­nie za­czy­na­ją drżeć. Hej! Prze­cież to tyl­ko lamp­ki! Od­kła­dam je.

W kuch­ni wy­pi­jam szklan­kę wody i mi­mo­wol­nie zer­kam na ob­ra­zek, na li­sto­pad. Jego już nie ma. Nie ma! Jest gru­dzień! Od­wra­cam kart­kę. Zu­pe­łnie bia­ła wy­gląda ja­koś bez­piecz­niej. Jak to mia­stecz­ko. Tak czu­ję, choć Adam mnie przed nim ostrze­ga... jego sło­wa, te ostrze­że­nia, to wy­pe­łnie­nie spi­żar­ki, by­le­bym nie mu­sia­ła wy­cho­dzić... na­raz prze­cho­dzi mnie sil­ny, zim­ny dreszcz. Hej, hej! prze­cież je­stem w domu. We wła­snym domu!

Co mo­gło­by mnie te­raz uspo­ko­ić? Wy­ci­szyć?

Do lat­te do­da­ję ły­żecz­kę mio­du, pian­kę po­sy­pu­ję cy­na­mo­nem. Już czu­ję za­pach Świ­ąt, już, już... robi się le­piej. Omi­jam kar­to­ny i pod­cho­dzę do prze­szklo­nej ścia­ny z wi­do­kiem na góry. Te ogrom­ne okna spra­wia­ją, że nie czu­ję się za­mkni­ęta w domu. Jest tro­chę tak, jak­bym była na szla­ku. Mimo że pada deszcz, góry są po­kry­te śnie­giem. Wy­cho­dzące zza chmur sło­ńce rzu­ca nie­śmia­łe pro­mie­nie na le­żące w dole mia­stecz­ko. Upi­jam łyk zi­mo­wej kawy, słod­kiej, mio­do­wo-cy­na­mo­no­wej, mlecz­no-kar­me­lo­wej.

Tyle prze­strze­ni! Ten wi­dok! To pra­wie jak­bym była wol­na. Jak­bym ist­nia­ła nie tyl­ko w tym domu, ale i w kra­jo­bra­zie. W bia­łych szczy­tach, w le­żącym u ich pod­nó­ży Śnie­ży­sku... wszyst­ko mo­żna so­bie wy­obra­zić... prze­cież. Przy­sia­dam na pu­cha­tej po­dusz­ce i po­pi­ja­jąc roz­grze­wa­jącą kawę, wy­obra­żam so­bie, że prze­cha­dzam się ulicz­ka­mi, oglądam wy­sta­wy, wcho­dzę do skle­pów. Roz­ma­wiam z lu­dźmi, a oni, choć mnie nie zna­ją, są dla mnie mili.

Przy­my­kam oczy. Nie­przy­jem­ny ucisk spi­na skro­nie, mgła za­snu­wa ob­raz, któ­ry przed sobą roz­to­czy­łam. Tak, wszyst­ko mo­żna so­bie wy­obra­zić i może być pi­ęk­nie, na tyle dłu­go, nim po­wrót do rze­czy­wi­sto­ści oka­że się bo­le­snym upad­kiem.

Roz­glądam się po sa­lo­nie. O co mi cho­dzi? Prze­cież spe­łni­ło się moje naj­wi­ęk­sze ma­rze­nie! Otrząsam się i wra­cam do swo­je­go ży­cia. Jesz­cze dziś wie­czo­rem ten dom będzie go­to­wy, by w nim god­nie po­wi­tać naj­pi­ęk­niej­szy, naj­bar­dziej kli­ma­tycz­ny mie­si­ąc w roku.

Bru­no

Bia­ło. Tak bar­dzo bia­ło wo­kół mnie. W od­da­li dwie po­sta­ci. Mamo! Tato! Ma­mo­oo! Ta­to­oo! Ma­mo­ta­to! Mój głos roz­ci­ąga się, roz­pły­wa. Nie po­tra­fię gło­śniej krzy­czeć. Nie mam siły. Echo nie­sie sło­wa, a one prze­sta­ją na­le­żeć do mnie. Jak­by cała prze­strzeń je za­gar­nęła, wy­rwa­ła mi i wy­pchnęła w świat. Dźwi­ęk wi­bru­je mi w gło­wie i prze­ra­dza się w obcy, wi­szący nade mną ha­łas.

Otwie­ram oczy. Wo­kół mnie ciem­no­ść. Przy­ci­skam po­dusz­kę do twa­rzy. Znów ich nie do­go­ni­łem. Znów ten zgie­łk! Jed­na ci­ęża­rów­ka za dru­gą. Bu­dzik, któ­ry spra­wia, że ka­żdy sen za­mie­nia się w kosz­mar. I tak co­dzien­nie od kil­ku mie­si­ęcy. Od­kąd roz­po­częto bu­do­wę ho­te­lu tuż nad moją gło­wą! To­czą się ci­ężkie koła, prze­wa­la­ją ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne. Ra­żące świa­tła za­gląda­ją do okien i roz­pra­sza­ją się po po­miesz­cze­niu.

Cho­ler­ne po­trze­by ryn­ku! Tu­ry­stów! Od kie­dy to one są wa­żniej­sze niż spo­kój?! Niż ci­sza! Ho­tel dla VIP-ów, dla tych, któ­rzy mają tyle pie­ni­ędzy, że pła­cą za to, by oglądać świat zza szy­by. By być bli­żej na­tu­ry, ale za­mkni­ęci w mo­lo­chu, byle jej przy­pad­kiem nie do­świad­czyć. Bo się jej boją. Bo do­sko­na­le wie­dzą, że cho­ćby zje­cha­ło tu i sto bul­do­że­rów, to ona jest siłą.

– Wy­ci­na­ją ko­lej­ne drze­wa. – Bab­cia zer­ka na mnie znad fi­li­żan­ki, gdy tyl­ko zja­wiam się w sa­lo­nie. – Znów cię obu­dzi­li...

– A cie­bie nie?

– Ja to mam już swo­je lata... Cho­ciaż! Z pew­no­ścią nie o to cho­dzi. – Chwy­ta ksi­ążkę ze sto­łu i otwie­ra w za­zna­czo­nym miej­scu. – Ja nie mam pro­ble­mów ze snem... ja po pro­stu uwiel­biam czy­tać. Bu­dzę się nad ra­nem dla tych hi­sto­rii. Nie mogę za­snąć, bo tak bar­dzo nie chcę ich opusz­czać.

– Pi­ęk­nie, bab­ciu. Słu­cha­jąc cie­bie, ani przez chwi­lę nie wpa­dłbym na to, że masz osiem­dzie­si­ąt lat.

– Bru­no... – stro­fu­je mnie ta­kże spoj­rze­niem.

Sia­dam obok niej z kub­kiem kawy. Czar­nej. Moc­nej. Bez mle­ka, bez cu­kru, bez sma­ku. Ale piję. Piję taką co rano, jak­bym się chciał otrze­źwić, wy­bu­dzić ze snu i zna­le­źć po­twier­dze­nie na to, że jest gorz­ko. Co­raz bar­dziej gorz­ko.

A mó­wi­li, że będzie le­piej.

– Jak na te­ra­pii?

Za­tro­ska­na mina na twa­rzy bab­ci po­ja­wi­ła się do­pie­ro dzie­wi­ęć lat temu. Wci­ąż się do niej przy­zwy­cza­jam. Wiem, że ma ją tyl­ko dla mnie. Nikt inny nie na­po­ty­kał i nie na­po­tka u Wik­to­rii Le­nar­to­wicz ta­kie­go roz­ża­le­nia. Tyl­ko ja, jej je­dy­ny wnuk. Je­dy­ny, któ­ry zo­stał z ro­dzi­ny, choć do­sko­na­le wiem, że ona czu­je, jak­by i mnie tu nie było. Jak­bym od­sze­dł ra­zem z ro­dzi­ca­mi.

– Świet­nie – uci­nam i prze­sła­niam się kub­kiem.

Wiem, że chce o coś za­py­tać. Choć wo­kół ci­sza, ja sły­szę, jak zbli­ża­ją się do mnie jej my­śli. Tu­pią co­raz gło­śniej, są co­raz bli­żej.

– Bru­no... te ciem­ne po­ran­ki są nie do znie­sie­nia. Mam wra­że­nie, że ja­sno robi się tyl­ko na chwi­lę. Tak szyb­ko za­pa­da zmierzch.

Wiem, co chce po­wie­dzieć. Wiem, do cze­go zmie­rza. Od­sta­wiam ku­bek.

– Będę się zbie­rał.

– Tak wcze­śnie? Bru­no...

– Do Śnie­ży­ska zje­żdża co­raz wi­ęcej tu­ry­stów. Mu­szę odświe­żyć re­ga­ły i sto­ja­ki z pa­mi­ąt­ka­mi. Przy­go­to­wać stół z kla­sy­ką. I pocz­tów­ki! Wła­śnie! Wszędzie ich co­raz mniej, a ist­nie­ją tacy, któ­rzy wci­ąż je ku­pu­ją. Bab­ciu, wy­bacz. – Po­wo­li zbli­żam się w kie­run­ku scho­dów. Ro­bię pierw­szy krok.

– Ozdób­my na­szą Le­nar­tów­kę!

Tak po pro­stu? Tak na­gle to po­wie­dzia­ła? Nie uprze­dzi­ła? A jed­nak... wie­dzia­łem, że o to cho­dzi.

Spusz­czam gło­wę. Ci­śnie­nie ude­rza w sam czu­bek. Roz­glądam się i wi­dzę sa­lon sprzed lat. Ogrom­na cho­in­ka pach­nąca la­sem, lamp­ki mi­go­czące w ka­żdym za­kąt­ku, czte­ry skar­pe­ty zdo­bi­ące ko­mi­nek. Jego cie­pło. Aro­mat grzy­bów. Mama w ulu­bio­nym far­tusz­ku, czer­wo­nym z wzo­rem bia­łej fi­li­żan­ki. Tato pu­cu­jący świ­ątecz­ną za­sta­wę. Głos Zbi­gnie­wa Wo­dec­kie­go wy­śpie­wu­jące­go ko­lędy w tle.

I to po­czu­cie... na­iw­ne i głu­pie. Ta­kie nie­do­ro­słe... że wszyst­ko... że to wszyst­ko będzie trwa­ło. Wiecz­nie.

– Nie, bab­ciu. – Na­wet na nią nie spo­glądam.

Po­wo­li sta­wiam ko­lej­ne kro­ki. W na­dziei, że nie zwra­cam na sie­bie uwa­gi, choć czu­ję śle­dzący mnie wzrok.

– By­ło­by ja­śniej... po pro­stu ja­śniej... – ści­sza głos.

By­ło­by ja­śniej. Bar­dziej ko­lo­ro­wo. By­ło­by może i we­se­lej. Może.

Ta aura... nie wiem, czy boli bar­dziej jako wspo­mnie­nie wspól­nych, ro­dzin­nych Świ­ąt czy jako tych, któ­re zmio­tły je z rze­czy­wi­sto­ści.

Cze­ka­łem. Przy cho­in­ce. Do dziś pa­mi­ętam blask lam­pek od­bi­ja­jący się w la­kie­ro­wa­nej ko­mo­dzie. Bab­cię czy­ta­jącą w fo­te­lu. Wi­dzia­łem, że już daw­no prze­sta­ła wo­dzić wzro­kiem po te­kście, a jej dłoń drży co­raz bar­dziej. Ka­żde z nas do­sko­na­le wie­dzia­ło, że tym ra­zem brak wia­do­mo­ści to nie była do­bra wia­do­mo­ść.

Nie ma.

Nie zna­le­źli. Nikt nie wi­dział.

Góry zna­ją ta­kie przy­pad­ki.

Tak bywa.

Z tym bra­kiem zo­sta­li­śmy do dziś.

Ju­lian­na

Otwie­ram oczy. W sy­pial­ni zu­pe­łnie ciem­no. Od­naj­du­ję pod po­dusz­ką pi­lo­ta i na­ci­skam od­po­wied­ni gu­zik. Wy­ci­ągam za­tycz­ki z uszu. Do­cie­ra do mnie szum roz­su­wa­nia ro­let. Wi­ąz­ka świa­tła pada na podło­gę, sza­fę, ścia­ny, w ko­ńcu cała sy­pial­nia się roz­ja­śnia. Prze­ci­ągam się. Ja­kie to przy­jem­ne. Po­dzi­wiam po­kój urządzo­ny w ko­lo­rach bie­li i pu­dro­we­go różu. Bu­dzę się ni­czym w sa­mym środ­ku spe­łnie­nia. W ży­ciu, o któ­rym do­tąd je­dy­nie ma­rzy­łam. Od­rzu­cam ko­łdrę, sta­ję na pu­cha­tym dy­wa­nie. Moje sto­py za­pa­da­ją się w jego mi­ęk­kim wło­siu. Przy­my­kam oczy i wy­obra­żam so­bie, że to tra­wa. Zie­lo­na tra­wa, któ­ra wy­ro­sła wo­kół na­sze­go domu. Sło­ńce, obok mnie Adam. Na­sze dzie­ci ba­wią się i gło­śno śmie­ją. Mój mąż ma dla nas czas. Ja je­stem mamą.

Jesz­cze tego do­świad­czę... na wszyst­ko po­trze­ba cza­su.

Zer­kam na ide­al­nie uło­żo­ną po­dusz­kę tuż obok mo­jej, zmi­ętej po ca­łej nocy. Na miej­sce pu­ste, nie­otu­lo­ne ko­łdrą.

Jesz­cze tyl­ko dwa­dzie­ścia trzy dni.

Scho­dzę na dół i wi­dzę roz­gar­diasz, jaki zo­sta­wi­łam po­przed­nie­go wie­czo­ru. Sa­lon miał być przy­stro­jo­ny. Na swój spo­sób... jest. Cho­in­ka z lamp­ka­mi za­wie­szo­ny­mi do po­ło­wy. Do miej­sca, w któ­rym ka­bel się po­plątał i od­mó­wił po­słu­sze­ństwa. Te­raz zwi­sa z niej, zmi­ęty, sta­no­wi­ąc je­dy­ną de­ko­ra­cję bo­żo­na­ro­dze­nio­we­go drzew­ka. Kar­to­ny na sto­le, na krze­słach i na podło­dze. Z opar­cia sofy spły­wa­ją zło­to-czer­wo­ne ła­ńcu­chy. Pu­de­łka z bomb­ka­mi wy­pe­łnia­ją resz­tę prze­strze­ni. Tyl­ko fo­tel wy­gląda, jak­by omi­nęła go na­wa­łni­ca świ­ątecz­nych ga­dże­tów. Tuż przy nim kie­li­szek i bu­tel­ka wina.

Przy­po­mi­na mi się po­przed­ni wie­czór. Film Ho­li­day. Chcia­łam po­czuć świ­ątecz­ny kli­mat, za­po­mnieć, że je­stem sama. I na­wet się uda­ło. Na chwi­lę. Mia­łam na­dzie­ję, że już w trak­cie se­an­su chwy­cę lamp­ki, roz­plączę. Że po­otwie­ram wszyst­kie kar­to­ny, za­wie­szę bomb­ki i ła­ńcu­chy. Że wraz z ko­ńcem fil­mu sa­lon roz­bły­śnie kli­ma­tycz­nie. A jed­nak za­miast eu­fo­rii do­pa­dło mnie po­czu­cie, że tuż za opar­ciem fo­te­la ko­ńczy się świat. Że nie ma ba­ła­ga­nu i nie ma cho­in­ki. Że ona wale mnie nie na­wo­łu­je.

Roz­mra­żam bu­łki. Szy­ku­ję ka­nap­ki i her­ba­tę. Do­rzu­cam do niej kil­ka go­ździ­ków i dwa pla­stry im­bi­ru. Za­pach Świ­ąt! Za­pach cu­dow­nej zimy! Smak, któ­ry we mnie wni­ka i roz­grze­wa. Na ter­mo­me­trze pięć stop­ni Cel­sju­sza, o szy­by dzwo­nią kro­ple desz­czu. Nie tak wy­obra­ża­łam so­bie zimę w gó­rach. I zde­cy­do­wa­nie ina­czej wi­dzia­łam gru­dzień w no­wym domu. W domu, któ­ry mó­głby po­zo­stać moim już na za­wsze.

Oby tak wła­śnie było. Oby wró­cił Adam. Oby po­wie­dział, że nie będzie mu­siał pra­co­wać w tak wie­lu miej­scach na ca­łym świe­cie i że w tym domu osi­ądzie­my na dłu­żej. Na za­wsze.

Otwie­ram zmy­war­kę. Wkła­dam ta­lerz, ku­bek i nóż. Za­my­kam. Już mam od­cho­dzić, ale wra­cam. Wyj­mu­ję ta­lerz, ku­bek i nóż. Myję na­czy­nia w zle­wie.

Przez sa­lon prze­cho­dzę ze spusz­czo­ną gło­wą i wbie­gam na górę.

Od­ku­rzam sy­pial­nię, trzy pu­ste po­ko­je i ła­zien­kę. Zmy­wam podło­gi. Szo­ru­ję wan­nę, umy­wal­kę i pó­łki. Do pral­ki wkła­dam po­ściel, ręcz­nik swój i Ada­ma. Włączam.

Rzu­cam się na łó­żko i pa­trzę w nie­bo. Sły­szę ci­ężki od­dech i nie­przy­jem­ne pul­so­wa­nie w gło­wie. Sza­ro­po­pie­la­te chmu­ry pędzą nade mną, po sko­śnym, da­cho­wym oknie spły­wa­ją kro­ple desz­czu. Wsłu­chu­ję się w ich me­lo­dię. Prze­cież to miał być naj­pi­ęk­niej­szy gru­dzień. Pierw­szy gru­dzień w no­wym domu.

Wy­bie­ram nu­mer Olgi.

– Jula! Na­resz­cie! – Jej głos jest ra­do­sny.

– Nie mia­łam wcze­śniej cza­su... – Uśmie­cham się, by brzmieć po­dob­nie do niej.

– Ro­zu­miem! Prze­pro­wadz­ka, urządza­nie no­we­go domu... ale... prze­łącz­my się na wi­deo! Po­każ mi to wa­sze cudo! – W tle sły­szę gło­sy jej có­rek. Star­sza, Sara, cze­goś się do­po­mi­na, młod­sza, Oli­wia, za­czy­na kwi­lić.

– Nie chcę prze­szka­dzać...

– Wy­bacz, ale wiesz, jak to jest z dzie­ćmi...

Nie wiem.

– Za­dzwo­nię in­nym ra­zem – pro­po­nu­ję.

– Jula, za­cze­kaj! Włącz ka­mer­kę! Two­ja chrze­śni­ca tak daw­no cię nie wi­dzia­ła.

Kli­kam od­po­wied­nią ikon­kę. Po chwi­li wpa­tru­je się we mnie dziew­czyn­ka o du­żych, brązo­wych oczach.

– Kto to? – pyta mamy.

– Jezu! Wy­bacz, Jula! Po­win­nam częściej do cie­bie dzwo­nić.

– Ja też ci­ągle mam coś na gło­wie. Nie rób so­bie wy­rzu­tów. A może... ja­kie ma­cie pla­ny na Świ­ęta?

– O, lu­dzie! Nie wy­bie­gam my­śla­mi da­lej niż dzień do przo­du. – Wy­bu­cha gło­śnym śmie­chem. – Pew­nie z ro­dzi­ca­mi, jak za­wsze. A ty? Może do nas przy­le­ci­cie? Adam w pra­cy? W domu?

– W pra­cy. Ale... po­roz­ma­wiam z nim o tym.

– Mamo! – W tle wy­brzmie­wa głos Sary.

– Jula, wła­śnie wy­bie­ra­my się na spa­cer. A wiesz, jak to jest z dwój­ką!

Nie wiem.

– Za­dzwo­nię wie­czo­rem... może jak dzie­ci za­sną? – Olga za­czy­na się roz­glądać. – Sara! Wkła­daj buty! – Zer­ka na mnie za­kło­po­ta­na. – Jula, ja o Świ­ętach jesz­cze nie mia­łam cza­su po­my­śleć, ale jak cię znam, za­dba­łaś już o pe­łen wy­strój. Wy­ślij nam zdjęcia! Ko­niecz­nie! W tak wiel­kim domu masz pew­nie baj­ko­wy kli­mat!

Za­ci­ągam się za­pa­chem czy­sto­ści. Kwia­to­wy płyn do podłóg, rze­śki, desz­czo­wy po­wiew do­cho­dzący z otwar­tych okien. Kli­mat! Od­rzu­cam te­le­fon i przy­sła­niam oczy.

Świ­ęta z ro­dzi­ną. Ostat­nie ta­kie mia­łam trzy lata temu, w na­szym ro­dzin­nym, pol­skim miesz­ka­niu. Ro­dzi­ce przy­le­cie­li kil­ka dni wcze­śniej, Olga z mężem i z małą Sarą zja­wi­li się na ostat­nią chwi­lę. Był barszcz z uszka­mi, pie­ro­gi z ka­pu­stą. Mama i ja przez kil­ka dni krząta­ły­śmy się po kuch­ni. Przy­stra­ja­ły­śmy miesz­ka­nie. Tato bu­szo­wał w skle­pach, po­szu­ku­jąc pre­zen­tów i naj­lep­szych pro­duk­tów. Mama tak bar­dzo na­le­ga­ła, by jej włączać Last Chri­st­mas, tato wci­ąż na­rze­kał, że nie znie­sie ani jed­ne­go razu wi­ęcej. A jed­nak zno­sił.

Ada­ma nie było... nie mógł.

Otrząsam się ze wspo­mnień.

– Let it go... Let it go... – Przy­po­mi­nam so­bie spo­koj­ne i ła­god­ne sło­wa ko­le­żan­ki, któ­rą po­zna­łam, miesz­ka­jąc z Ada­mem na Sy­cy­lii.

Jej zda­niem, nie­po­trzeb­nie się mar­twi­łam. Po­le­ca­ła mi od­pusz­cza­nie złych my­śli, bo do­sta­łam męża naj­lep­sze­go, czy­li ta­kie­go, któ­re­go pra­wie przy mnie nie ma. Ona uwa­ża­ła, że to wy­jście ide­al­ne: nikt mnie nie wku­rza, a ja mogę mieć wiecz­ne wa­ka­cje. Jesz­cze wte­dy częściej kon­tak­to­wa­łam się z sio­strą. Wci­ąż po­wta­rza­ła, że mi za­zdro­ści. W tam­tych mo­men­tach to i ja sa­mej so­bie za­zdro­ści­łam.

Tęsk­ni­łam, za nim, za ro­dzi­ną, ale Sy­cy­lia rządzi­ła się swo­imi pra­wa­mi. Wspól­nik Ada­ma za­miesz­kał tuż obok nas, po­znał mnie z Ele­ną, swo­ją wło­ską na­rze­czo­ną. Kie­dy oni wy­je­żdża­li, my ko­rzy­sta­ły­śmy z atrak­cji wy­spy. Sło­ńce, pla­ża, ba­sen. Po­ga­dusz­ki. Jej po­de­jście do ży­cia było od­mien­ne od mo­je­go, ale Ele­na oka­za­ła się je­dy­ną oso­bą, z któ­rą mo­głam po­roz­ma­wiać.

W Śnie­ży­sku jest ina­czej.

Tu­taj na­praw­dę je­stem sama.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki