Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niespełnione pragnienia z dzieciństwa, porzucone młodzieńcze plany…
Każde wydarzenie jest jak fala. Może odbić się echem. Powrócić. Nawet po wielu latach.
Ida pracuje w korporacji. W niesprzyjającej atmosferze, zmaga się z ciągłym osłabieniem oraz z rozczarowaniem ze strony partnera, który jest jej przełożonym.
Presja osiągania coraz wyższych wyników sprawia, że Ida zamiast piąć się w górę, popada w tęsknotę i roztargnienie.
Adrian uważa, że jego przyjaciółka powinna odpocząć. W dniu urodzin wręcza jej zaproszenie na kilkudniowy wyjazd do spa.
Ida przyjmuje prezent, jednak okazuje się, że przyjaciel nie był z nią do końca szczery, a miejsce, do którego ją przysłał, niebezpiecznie skłania do wyciszenia i przemyśleń. Nie tego chce dziewczyna wiecznie zabiegana i uciekająca od marzeń, które wiele lat temu musiała porzucić.
A czego potrzebuje? Co tak naprawę może ją uzdrowić?
W tej powieści istotną rolę odgrywają symbole, sny oraz intuicja. To właśnie ona może się okazać najważniejszym głosem, który nie tylko pomaga podjąć decyzje, ale też wybrzmiewa tłumionymi pragnieniami i skrywaną głęboko prawdą.
Anna Purowska
Magister muzykologii, redaktor współtworząca telewizyjny teleturniej wiedzowy. Zadebiutowała w 2015 r. powieścią Moje pierwsze imago. W 2021 r. ukazała się jej druga powieść Kiedy spada gwiazda. Zakochana w podróżach i odkrywaniu nowych miejsc. Pisze książki, aby ukazywać czytelnikom piękno zamknięte w drobiazgach i chwilach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– A co dla mami? – zapytał mój syn, gdy pisaliśmy list do mikołaja.
Zaskoczył mnie. Ze wzruszenia nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć.
– A ty co byś dla mnie wybrał?
– Pluszaczka do przytulania.
Dla Bartosza.
Oglądanie świata wraz z Nim to jak odkrywanie wszystkiego od nowa. Jak potwierdzenie, że dzieciństwo to nie tylko ten krótki okres, który pewnego dnia nagle przemija. Ono trwa. Trwa w nas tak długo, dopóki w nie wierzymy.
Jeśli próbowałaś się wtłoczyć w jakiś szablon i to ci się nie udało, to masz prawdopodobnie duże szczęście. Może i jesteś wyrzutkiem, ale ocaliłaś duszę. [...] Bez porównania gorzej jest tkwić tam, gdzie nie mamy czego szukać, niż tułać się przez jakiś czas w poszukiwaniu psychicznego kontaktu, jakiego nam trzeba. Szukanie swego miejsca nigdy nie jest pomyłką. Nigdy!
Clarissa Pinkola Estés, Biegnąca z wilkamiTłum. Agnieszka Cioch
Prolog
BABA-JAGA
Mam pięć lat. Idę prowadzona za rękę.
Po drugiej stronie ulicy podskakuje dziewczynka. Ma na sobie czerwoną sukienkę. Ja też chciałabym taką mieć. Zerkam na swoją granatową spódniczkę i białą bluzkę. Podobno tak ubrana wyglądam elegancko.
Na targu kupujemy warzywa, w piekarni świeże bułeczki i chleb. W sklepie mięsnym duża pani w białym fartuchu i czepku z koronką, podaje mi lizaka. Mówi, że jestem bardzo grzeczna. Babcia z zadowoleniem gładzi mnie po głowie.
Po drodze mijamy plac zabaw. Dzieci biegają, krzyczą i głośno się śmieją. Babcia twierdzi, że coś je opętało. Dlatego nie bawię się z nimi. Zresztą mam białe rajstopy, mogłabym się ubrudzić.
Czasem przychodzi po mnie Adrian. Czasem mama pozwala mi z nim wyjść.
Czasem.
– Babciu, zobacz, nowy sklep! Możemy się zatrzymać?
– To cepelia. Nic ciekawego. – Próbuje mnie odciągnąć.
– Mogę popatrzeć?
– Popatrz... – Wzdycha i podpiera się pod bok.
Ile kolorów! Filiżanki i spodeczki, drewniane pieski, koniki i kurki. Buciki, brązowe, jakby uplecione z warkoczyków. Pudełeczko z rączką. Babcia trzyma w takim nici i tasiemki. Lalka! Jasne włosy, czerwona chusta i wianek. Biała bluzka i kamizelka z cekinami. Ale błyszczą!
Unoszę wzrok i zauważam Babę-Jagę. Ma kapelusz zakrzywiony na czubku i pelerynę ciemnoniebieską, pełną złotych gwiazd. Czarownica wisi na sznurku i wygląda, jakby właśnie odlatywała na miotle.
– Chciałabym... – zaczynam niepewnie.
Babcia zerka to na mnie, to na wystawę, jakby nie dowierzała. Sprawdza, czy mój wzrok aby na pewno skierowany jest w to właśnie miejsce...
– Co byś chciała? – dopytuje zaciekawiona. Chyba oczekuje, że jednak się myli.
– Czarownicę! – odpowiadam zdecydowanie.
Babcia odciąga mnie od wystawy. Prycha z niezadowoleniem. Mówi coś o tym, że żartów mi się zachciało. Odwracam się. Jeszcze chociaż przez chwilę na nią popatrzę. Blada twarz, długi, zakrzywiony nos, rozwiane, czarne włosy i uśmiech taki... inny niż te, które znam. Jej oczy też się śmieją! Czyżby do mnie mrugnęła? Na pewno! I ja się uśmiecham.
Kiedy wchodzimy do sklepu, w którym jest dużo butelek, ubrań i zabawek, przyglądam się klockom i robotom. Jeden z nich potrafi zamienić się w smoka, widziałam na reklamie! I nagle przede mną ląduje pudełko. Czyżby to prezent? Tak, dostałam lalkę.
W domu otwieramy karton i wyciągamy z niego Barbie. Dokładnie taką, jaką pokazywano w telewizji. Ma długie, błyszczące włosy, czerwone usta i ogromne, błękitne oczy. Różowa, długa sukienka szeleści, kiedy jej dotykam. Kładę lalkę na półeczkę. Jest piękna. Uśmiecha się, ale inaczej niż czarownica. Mimo że jej oczy są otwarte bardzo szeroko, mam wrażenie, że lalka nawet na mnie nie patrzy. I nie ma miotły. Pewnie nie potrafi latać.
– Niedługo bal przebierańców. Za co chciałabyś się przebrać? – Babcia przegląda swoje kolorowe niteczki i nakłada na nos okulary. Pyta, ale wygląda, jakby była już gotowa do szycia.
– Za Babę-Jagę!
Podbiegam do niej. Może spełni moje życzenie?
– Daj spokój – odpowiada. Nawet na mnie nie spojrzy.
Spuszczam wzrok.
– To za księżniczkę – mówię, choć jednak wolałabym pelerynę w gwiazdy... i ten kapelusz... i tak samo się śmiać... krzywo!
– Wszystkie dziewczynki są księżniczkami. Za dużo ich. Trzeba wymyślić coś innego.
Już niczego nie rozumiem.
– To może wezmę miotłę... z ogrodu! Nikt takiej nie będzie miał – nie odpuszczam.
– Mam dużo zielonego tiulu...
Hmmm... ciekawe, co można z tego uszyć... byle nie żabę! Nie będę żabą! Ani konikiem polnym! Ani groszkiem! A już na pewno nie... gąsienicą!
Babcia zerka znad okularów i uśmiecha się łagodnie:
– Będziesz choinką.
Mam pięć lat. Bal w przedszkolu to nic fajnego! Swędzą mnie ręce i brzuch. Nie mogę chodzić, bo kilka warstw tiulu plącze mi się między nogami. Kolorowe bombki miały dodać elegancji. Nie wiem tylko, czy mnie, czy choince. Mnie tu nie ma. To nie ja! I jeszcze ten Marek z drugiej grupy. Taki ładny... kowboj. Wstyd! A może... może jednak mnie nie rozpoznał.
Do tego rusza mi się ząb. Boli! Na pewno zaraz wypadnie. Już nie mam dwóch, wiem, jak to działa. Dotąd żadna wróżka nie przyniosła mi nawet grosza. To nieprawa, że Zębuszka istnieje.
Nie tańczę. Siedzę. Wypycham językiem dolny ząb, a kiedy czuję ból, cofam go. I tak w kółko. Nawet Smerfne Hity nie są w stanie mnie rozweselić. Wszyscy się bawią, a ja... taka jestem wyjątkowa. Taka... jedyna w swoim rodzaju.
Jedyna choinka wśród księżniczek.
Szczerbata.
A mówiłam, powinnam być czarownicą.
Rozdział 1
BRANSOLETKI
Mam trzydzieści pięć lat. Mój duży brzuch porusza się dziwnie, ale jestem spokojna. Wiem, że w środku żyje mały człowieczek. To nowe uczucie. Nie znałam go dotąd. Siedzę na drewnianym pomoście, przede mną rozciąga się jezioro. Tafla wody lśni w słońcu, a korony drzew rosnących przy przeciwnym brzegu kołyszą się na wietrze. Dwie dłonie głaszczą mój brzuch. Jedna – dziecięca, z drobnymi paznokietkami i kolorową bransoletką na nadgarstku. Próbuję się przyjrzeć. Paciorki w najróżniejszych kolorach błyszczą, jakby się do mnie uśmiechały. Chcę unieść głowę wyżej, ale nie mogę. Nie mogę zobaczyć nic więcej. Zerkam na drugą dłoń. Męską. Gładzi mnie delikatnie, choć jest duża i silna. Opalona. Nadgarstek oplata kilka bransoletek. Chcę ich dotknąć. Kuleczki czarne i granatowe... skórzany, pleciony pasek, czerwony sznurek. Obie dłonie są tak blisko mnie, a ja nie wiem, do kogo należą.
Zaczynam się szamotać. Próbuję otworzyć oczy. Kilka obrazów zlewa się ze sobą. To jezioro, ściana czy sufit? Żyrandol... jednak sufit. Mieszkanie. Od razu dotykam brzucha. Płaski. Próbuję poukładać w głowie dziwny sen. Wrócić do niego. Zobaczyć twarze albo chociaż jakieś szczegóły. Zaciskam powieki. Pustka. Słyszę kroki. Marek jeszcze nie wyszedł.
– Ile mam lat?! – Zrywam się i siadam.
– Trzydzieści trzy! Spokojnie. Nie zapomniałem o twoich urodzinach. – Rusza w moim kierunku.
Jest gotowy do wyjścia. Szary garnitur, błękitna koszula, granatowy krawat. Włosy ułożone idealnie, zaczesane do tyłu. Nachyla się nade mną... dotyka gładkim policzkiem. Pachnie mieszanką żelu pod prysznic, kremu do twarzy i perfum. Wszystko bardzo męskie, ale za dużo tego. Krzywię się i zaczynam kasłać.
– Mówiłem, zaciągaj rolety, wtedy będziesz się wysypiać... i nie powinnaś palić. – Prostuje się i przegląda w lustrze.
– Od jutra rzucam. – Próbuję uchwycić jego spojrzenie.
– Wiem, słyszę to od roku. – Przeczesuje dłonią włosy i przenosi wzrok na mnie. Podaje kopertę.
Na każdą okazję dostaję od Marka perfumy albo błyskotki. To z pewnością karta podarunkowa do drogerii lub sklepu z biżuterią.
Marek oczekuje mojej reakcji z dumą wypisaną na twarzy. Zaglądam do środka. W białej kopercie znajduje się druga, bardziej elegancka, czarna z symbolem złotego misia. A jednak – biżuteria.
– I co? Zadowolona?
Patrzę w kierunku lustra i zauważam przystojnego, zadbanego mężczyznę oraz siebie. Rozczochraną. Bladą. Spuchniętą.
Odwracam się szybko. Próbuję spojrzeć mu w oczy, przywołać uśmiech. Muszę. Sam się nie pojawia.
– Dziękuję, ale... – Zerkam na wartość bonu. – Tysiąc złotych?! Marek! Przesadziłeś!
– Daj spokój, przecież nie będę żałował pieniędzy na twój prezent urodzinowy. – Mruga i posyła mi uwodzicielski uśmiech. Dokładnie takim oczarował mnie dawno temu. – Jest tylko taka sprawa...
– Zaczekaj, z okazji urodzin zapraszam na kolację. Ja stawiam. – Rozpromieniam się.
Może uda nam się spędzić razem wieczór? Porozmawiać? Jaką sukienkę mogłabym włożyć?
– Ale dzisiaj? – otrzeźwia mnie swoją zdegustowaną miną.
Zapadam się. Znam ten scenariusz. Zbyt dobrze wiem, co mnie czeka...
– Kochanie, świętować możemy w każdy inny dzień, prawda? – Poprawia krawat. – Niedawno odkryłem z kolegami świetny bar krewetkowy. Zabiorę cię tam, jak tylko przewalą mi się bieżące sprawy. Przecież wczoraj przylecieli Holendrzy. Wszystko musi być dopięte...
Wstaję. Wymijam go i idę w kierunku łazienki. Powinnam być wyrozumiała? Nie denerwować się? Pokazać, że tysiąc złotych na poprawę humoru wystarczy? Tysiąc. Gdybym jeszcze mogła sama zdecydować, co zrobić z taką kwotą, z pewnością nie wtopiłabym jej w jedną bransoletkę. Bransoletka... przed oczami pojawia mi się męska dłoń ze snu i znika. Właściwie już jej nie pamiętam.
– Hej! Nie psuj tego dnia! – Rusza za mną. Próbuję otworzyć usta. Może mu coś uświadomię? Ale rezygnuję. Nie chcę kłótni. – Nie widzę radości! Co jest? Nie podoba ci się prezent? Pytałem dziewczyn w firmie, co teraz jest najbardziej na czasie, co im sprawiłoby największą przyjemność. One by się cieszyły!
To wiele wyjaśnia.
– Dziękuję, jeszcze dziś pojadę do galerii i zrealizuję bon. – Po raz kolejny napinam mięśnie twarzy. Czy to w ogóle wygląda jak uśmiech?
– Nie bądź zła. Musimy się zająć naszymi przełożonymi. Kim byśmy byli bez nich?
Ciekawe... kim bym była bez nich?
Bez niego...
Otrząsam się i odkręcam kurek. Z prysznica płyną zimne strugi. Zrzucam piżamę i czekam, aż woda się ociepli. Marek podpiera się pod boki. Patrzy na mnie.
– Coś jeszcze? – pytam i zaczynam szczotkować zęby.
– Myślałaś o tym, żeby w końcu wykorzystać swój pakiet sportowy?
Zakręcam wodę i otulam się szlafrokiem. Może moje ciało już mu się nie podoba?
– Marek, wiem, że przytyłam. Ale bez przesady...
– Myślę tylko o twoim zdrowiu. Wstajesz późno, kładziesz się późno. Nie wysypiasz się. Cały dzień spędzasz w pracy, przed komputerem. Musisz się trochę rozruszać. To ci doda energii. – Zerka to na mnie, to w lustro. – Ja wstałem o szóstej. Biegałem, zjadłem owsiankę z nasionami chia i orzechami nerkowca. Wziąłem prysznic. Jest ósma, a ja – gotowy do wyjścia.
Choć Marek jest tuż obok, mam wrażenie, że mówi do mnie zza szyby. Zza niewidzialnej, dzielącej nas zapory.
– Idź już. Holendrzy czekają. – Całuję go w policzek.
Ja. Jego.
Kiedy tylko wychodzi, zaczynam swój codzienny wyścig z czasem. Szczotkuję zęby pod prysznicem. Szczoteczka wypada mi z rąk i wibrując, przesuwa się aż pod drzwi. Podnoszę ją dopiero po skończonej kąpieli. Osuszam się ręcznikiem i nakładam krem na twarz. Słoiczek wyślizguje mi się z dłoni i wpada do umywalki. Macham rękami. Trudno! Wbiegam do sypialni i otwieram szafę. Ciąg ubrań szaro-czarno-granatowo-białych nie pozostawia mi dużego wyboru. Decyzja zapada szybko. Naciągam majtki, zapinam stanik. Rajstopy zahaczają o paznokieć i widzę, jak maleńka nitka ciągnie się za nim. Nie mam nowych. Trzeba będzie udawać, że ta niewielka dziurka, która właśnie rozciąga się w spore oczko, powstała już po wyjściu z domu. Gdybym miała czas, mogłabym kupić rajstopy po drodze. Nakładam sukienkę. Granatową, do kolan, z rękawami sięgającymi łokci. Może i mamy lato, ale kogo to obchodzi, kiedy firma stawia warunki ubioru. Zrzucam ręcznik z głowy i słyszę dzwonek do drzwi. Nikogo nie zapraszałam. Nikogo się nie spodziewam. Serce wali mi z tego wszystkiego. Biegnę do przedpokoju. Patrzę przez wizjer i zauważam coś dziwnego, kolorowego... to balon. Uchylam drzwi.
– Adrian! – Z uczuciem ulgi przytulam najlepszego przyjaciela.
– Wiedziałem, że kiedy wszyscy dotarli już do pracy, a nasze miasto zdążyło się rozkorkować, ty dopiero zamierzasz suszyć włosy. – Poklepuje mnie po łopatkach, odsuwa się i wręcza tasiemkę. – Wszystkiego, o czym marzysz! Jeśli oczywiście wiesz, co to jest. – Uśmiecha się i wzrusza ramionami.
Wciągam do mieszkania pęk balonów. Tłoczą się i ledwo przechodzą przez wejście. Zastygam wpatrzona w kolorową chmurę unoszącą się nade mną. Wśród gwiazdek i serduszek króluje największy balon w kształcie alpaki.
– Są niesamowite... a ta alpaka? Ma ze mną coś wspólnego?
– Jest kolorowa i wesoła. Po prostu. – Rozgląda się. – Ruchy, jubilatko, bo ja to kiepsko widzę. Oho, i oczko ci poszło! – Wskazuje moją nogę.
– Wiem! Nie mam nowych rajstop. – Próbuję naciągnąć sukienkę tak, by ukryć dziurę.
– Z okazji urodzin podwiozę cię. Kupisz po drodze. A teraz się szykuj, a ja idę zrobić dla ciebie jakieś śniadanie i kawę.
Obserwuję, jak rusza w kierunku kuchni. Koszula w kolorową kratę, dopasowane, przetarte dżinsy. W jego potarganej fryzurze każdy włos ma swoje miejsce.
Moje włosy nie lubią czekać na suszenie. Już zaczynają się puszyć. Wieczny problem z tymi lokami. Dotykam głowy i czuję coś śliskiego. Tłustego! Źle je wypłukałam? Zerkam w lustro. Wyglądają tragicznie! Część sterczy, część opada i przykleja się do twarzy. Chwytam opakowanie szamponu. Nowego! Czytam napis i nie wierzę. Jak byk! Odżywka!
– Adriaaan! – Wybiegam z łazienki. – Patrz, czym umyłam włosy!
– To raczej dobra firma... – Mierzy butelkę, przenosi wzrok na mnie. Jego oczy powiększają się w obliczu zaskoczenia. – Ale ty rzeczywiście nie powinnaś tego używać.
– To odżywka! Nie rozumiesz?!
– Nie, Ida, nie mam pojęcia, dlaczego myjesz włosy odżywką. Jeśli przeczytałaś gdzieś, że to zdziała cuda, to radzę na przyszłość nie wierzyć w głupoty. W ogóle dawno cię u mnie nie było. Moglibyśmy coś z nimi zrobić, ale w tej sytuacji pozostaje je umyć.
– Nie mam czasu. – Zerkam na kanapkę z żółtym serem i keczupem.
– Wybacz, że tak skromnie, ale... – Wywraca oczami. – Wy nie macie zbyt wielu produktów w lodówce.
– Nie potrzebujemy. – Biorę spory łyk kawy, chwytam śniadanie w zęby, a z nadgarstka ściągam gumkę i związuję włosy w kok na czubku głowy.
Adrian parska z niezadowoleniem.
– Nikomu się nie chwal, że jesteś moją przyjaciółką. Włożyłbym cię pod myjkę i w pół godziny zrobił fryzurę marzeń. Jedź ze mną do salonu. Proszę! – Składa ręce. – W pracy powiesz, że coś się wydarzyło, że miałaś wypadek, tramwaj się zepsuł, cokolwiek, ale nie mogę pozwolić ci wyjść w takim stanie.
– Nie trzeba. – Wkładam szpilki i chwytam klucze.
– Ida! Czy tobie na czymś zależy? Na sobie chociażby? – Patrzy na mnie, jakby był zmartwiony.
– Nie zadawaj trudnych pytań. Idziemy!
Równo o dziesiątej odbijam kartę przy wejściu. Kto jest mistrzem? Mam ochotę odtańczyć taniec radości. Podekscytowana wbiegam do windy. Szperam w torebce w poszukiwaniu telefonu. Czytam życzenia od mamy, od dziadków, od... a, to już moje piętro. Wysiadam i idę przez biuro. Uśmiechnięta.
Zwalniam. Niech nie myślą, że się śpieszyłam.
Mijam ciąg biurek. Znad nich wystają jedynie głowy. Mocno zapracowane. Jestem już prawie przy swoim stanowisku i... wpadam na Wiolę.
– O luuudu! Ida! Dzisiaj przesadziłaś. Masz fryzurę jak miotła! – Krzywi się z odrazą.
– Widzisz coś złego w miotle? – Rzucam torebkę na swoje biurko i próbuję ustawić się tak, by Wiola nie dostrzegła oczka, które z pewnością przybrało już gigantyczne rozmiary. Chowam lewą nogę za prawą. Nie, na odwrót, prawa za lewą. Cholera! Na której to było?
– Powiedziałam to z troską. – Trzepocze rzęsami i odchodzi.
Mam ochotę pokazać jej język albo środkowy palec... albo tupnąć chociażby. Tupię! Raz a porządnie. Koledzy siedzący obok zerkają na mnie, a ja się uśmiecham.
Po wygaszeniu radosnego grymasu siadam i włączam komputer. Czytam maile. Na początku dnia odpisuję tylko na niektóre. Na te najistotniejsze.
Gotuje się we mnie. Wciąż to czuję. Jest mi gorąco. Serce wali jak szalone. To miejsce ma z pewnością złą aurę albo siedzę na żyle wodnej. Zawsze czuję się tu fatalnie. Może mam alergię na którąś z roślin? Rozglądam się. Tu brak roślin. A może to światło tak mnie przytłacza? Jedna z dziewczyn pracuje, siedząc na ogromnej piłce. Może i ja powinnam spróbować?
Chwytam telefon i sprawdzam, na co można mieć alergię w biurze. Przeglądam artykuły. No, tak! Klimatyzacja, z pewnością pełna grzybów. Co dalej? Kurz na biurku. Przyglądam się blatowi. Czysty. Bez przesady, sprzątane jest tu regularnie i bardzo dokładnie. O, właśnie, kolejny punkt! Środki chemiczne! Już mi gorąco, musi tu być mnóstwo chemii. Co dalej? Perfumy kolegi?! Parskam. Jako ostatnią opcję wymieniono alergię na pracę.
Rozglądam się podejrzliwie. Czyżby?
Kiedy już wiem, że ogarnęłam choć część swoich zajęć, zaglądam do torebki. Prześwietlam wzrokiem otoczenie. Każdy zajęty swoimi obowiązkami. Na pewno nie rzucam się w oczy w tej wielkiej, pustej przestrzeni. Wyciągam książkę. Czytam. Na początku jestem spięta. Muszę powtarzać zdania po dwa, trzy razy, bo mam problem z ich zrozumieniem. Po chwili wszystko się wycisza... mój niepokój, serce, głowa... ja się wyciszam. Płynę. Nawet nie wiem, gdzie się znajduję. Gdzieś daleko. Daleko od firmy, od pośpiechu, od nerwów, od ludzi. Sama decyduję, sama idę, sama walczę o to, na czym mi zależy.
– Ida! – Głos Marka nade mną jest przyciszony, ale ostro karcący. – Zachowujesz się niepoważnie. Schowaj książkę i zrób coś z włosami!
Teraz mi wstyd. Wiem, jest moim facetem, ale i przełożonym. Nie chcę go zawodzić, a jednak wciąż to robię.
– Przepraszam, chciałam tyko zerknąć na jedno zdanie. – Próbuję dotknąć jego dłoni, ale ją odsuwa. Nachyla się. Zaraz powie coś, co będę mogła usłyszeć tylko ja.
– Czekam, aż wyjdziesz z tej wylęgarni i pójdziesz wyżej. Na razie wszyscy cię wyprzedzają. Wiola już dawno kieruje własnym zespołem i, cholera, ty do niego należysz! A pamiętasz, że zaczęła pracę o wiele później niż ty? – syczy mi do ucha, a ja czuję, jak płonie mi twarz. Policzki na pewno są już czerwone. Ciekawe, czy uszy też. – Wpadasz tu w ostatniej możliwej chwili, nic z siebie nie dajesz. Znam cię i wiem, że stać cię na wiele więcej... kochanie. – Na koniec łagodzi ton i odchodzi.
– Ida! – zagaduje kolega obok. – Nie powinniście tak flirtować w pracy! Aż poczerwieniałaś! – Wybucha śmiechem, a zaraz za nim jego kumple. Młodsi ode mnie. Gówniarze!
– Zmień perfumy, mam na nie alergię – mówię szorstko, a on zniesmaczony zaczyna się obwąchiwać.
Chwytam paczkę papierosów i idę przez jasną przestrzeń wypełnioną światłem jarzeniówek. Przyspieszam kroku. Czas jest tu bardzo cenny. Czuję, jak nogi mi sztywnieją. Obym nie połamała obcasów. Wchodzę do windy i patrzę na swoje odbicie. Dzień się dobrze nie zaczął, dopiero jedenasta. Jak przetrwać?
Lustro nie kłamie. Dziś też okazuje się bezlitosne. A jednak wcale nie przeszkadza mi to, jak wyglądają moje włosy. Mogłabym pomalować rzęsy. Nałożyć podkład. Poczułabym się lepiej, gdybym to zrobiła? Nawet na spojrzenie w swoją twarz zwykle nie mam czasu. I pewnie tak jest lepiej. Po co się dołować.
Odbijam kartę i zerkam na zegarek. Może uda mi się załatwić to w pięć minut. Przez przeszklone drzwi wybiegam na zewnątrz i odpalam papierosa. Zaciągam się. Uderzający ból przeszywa mi głowę. Odganiam śmierdzący dym. Nie chcę więcej. Gaszę niedopałek. Traktuję to jak ucieczkę.
Jedyne, co mnie otacza, to wieżowce. Ktoś wśród nich posadził jedno drzewo. Jest nieduże, młodziutkie, mojej wysokości. Wokół niego rośnie metr kwadratowy trawy. Jeden. Zielony. Metr. Kwadratowy. Otoczony płotkiem. Taki okaz.
Dzień jest upalny, ale w to miejsce nie dociera ciepło. Unoszę głowę i widzę szklane słupy pnące się do nieba. Nawet błękitu nie widać tu wiele. Słońce nie ma jak przedostać się pomiędzy budynkami. Gardło boleśnie mi się zaciska. Czuję, jak w oczach stają łzy. Muszę się otrząsnąć. Im więcej o tym myślę, tym gorzej się czuję.
Ale już, już! Nie można być taką mimozą! Wchodzę do biurowca. Otacza mnie jeszcze większy chłód. Chłód budynku. Chłód ludzkich, obojętnych spojrzeń i niewiele wartych słów. Wszystko to unosi się w powietrzu. Rozsadza mi głowę.
Z dyżurki ochroniarzy dobiegają ciche, rytmiczne dźwięki. Rozpoznaję głos Baranovskiego:
Tylu ludzi w betonowych klatkach. Każdy skrzydła ma jak ptak. Nikt nie lata, nie wie jak. Tęskno mi do gwiazd! Tęskno mi do gwiazd! Ja nie jestem stąd. Uciec nie mam szans.
Ból głowy się nasila.
Zaraz po dotarciu do swojego stanowiska mierzę wzrokiem śmiejących się chłopaków. To ich perfumy. Na pewno. I chemia. I atmosfera „młodego, dynamicznego, zgranego zespołu”. Szperam w torebce. Wypada z niej bon urodzinowy. Wachluję się nim. Twarz mi płonie. Co się dzieje?
Może kawa poprawiłaby mój stan? Ale nie teraz. O tej porze jest w kuchni zbyt wiele osób. Nie mam ochoty na takie spotkania. Zanurzam się w świecie maili. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie do naszej firmy spływa aż tyle wiadomości? Tyle pytań! A ja na wszystkie muszę odpisać. I to w języku angielskim lub niderlandzkim. Tak bardzo chciałabym ze spokojem stwierdzić, że nie mam pojęcia, nie wiem. Że baterie w mojej głowie właśnie się wyczerpały i nie jestem w stanie dłużej pracować. Ale nie po to mnie tu zatrudniono. O tej firmie wiem właściwie wszystko. Moje zadanie polega na odpowiadaniu na wszelakie pytania klientów zagranicznych.
Chciałabym wydostać się spod tego przytłaczającego mnie elektronicznego wykazu. Otrząsnąć. Spędzić dzień inaczej. Zerkam na kolegów siedzących obok. Oni odpowiadają na telefony. Wciąż muszą gadać. Ale jest ich trzech, mają siebie, wspierają się. A ja? Nawet nie odwiedzam Marka w jego biurze. Niby wszyscy wiedzą, że mieszkamy razem, ale lepiej się nie afiszować.
Minęło trochę czasu. Teraz chyba już można zakraść się do kuchni. Wstaję i ruszam przez przestrzeń pełną biurek. Morze głów. Każda w swoim boksie. Ci ludzie naprawdę to lubią? Dobrze się z tym czują? Na szczęście Wiola nie zauważa, że przechodzę obok. Uff, najgorsze za mną.
Przekraczam próg kuchni. Na stole stoi kosz. Na jego dnie wylegują się trzy jabłka. Chwytam jedno z nich i gryzę. Jest twarde. Soczyste. Słodkie. Przymykam oczy i czuję się lżej. Włączam ekspres. Może już nie potrzebuję kawy? Jedno jabłko, czerwone, pełne smaku, pełne życia...
– Ida, gdybyś przychodziła do pracy wcześniej, mogłabyś jeść lepsze owoce niż zwykłe jabłka. – Głos Wioli sprawia, że znów ogarnia mnie chłód.
A jednak, przyszła. Ogromny kolec przebija mi się przez głowę. Czuję, jakby miała pęknąć.
– Zwykłe nie znaczy gorsze. – Chwytam filiżankę i się odwracam. Trafiam wzrokiem wprost na jej twarz. Pełny makijaż. Rzęsy gęste, długie. Rumiane policzki. Czerwona szminka. Biała koszula wciśnięta w ołówkową spódnicę. Włosy... kruczoczarne, upięte w kok. Idealny kok. Tak ciasny, że żaden kosmyk nie ma prawa się wydostać. Mnie również chciałaby ujarzmić, niczym podlegające jej, szczekające do nadanego przez nią rytmu pieski.
– Taka jesteś mądra, a jakoś w pracy nie potrafisz tego okazać. – Mruży oczy i wydyma usta. – Nigdy niczego nie osiągniesz. Już taka jesteś, po prostu. Tym się różnimy. Ty jadasz jabłka, a ja ananasy i melony. – Parska i podpiera się pod boki. – Swoją drogą, widziałam na fejsie, że masz dziś urodziny. Wypadałoby przynieść ciasto.
Przez chwilę patrzę jej prosto w oczy. Nie spuszczam wzroku. Ona też nie. Powieka zaczyna jej drżeć. To jak starcie na spojrzenia. Która dłużej wytrzyma? Tylko czy mnie na tym zależy? Na co mi to? Wymijam ją i idę w kierunku wyjścia.
– Nie popracujesz tu długo! – krzyczy w moim kierunku.
Słyszę jej głos i zauważam, jak dłoń zaczyna mi się trząść. Drobne strumyczki kawy toczą się po brzegach filiżanki. Nie zatrzymuję się. Idę. Skupiona na filiżance. Na moich palcach. Sinych. Każdy kolejny krok staje się coraz cięższy. Każdy następny oddech przychodzi z większym trudem. Stukot obcasów dudni mi w uszach. Stuk. Stuk. Stuk. Coraz głośniej, coraz wyraźniej, coraz szybciej. W końcu uderzenia się zlewają. Szczęka zaciska mi się boleśnie.
Ile osób unosi właśnie głowy znad swoich biurek? Ile mnie obserwuje? Co o mnie myślą? Czy dla wszystkich, tak samo jak dla Wioli, to jasne, jak bardzo jestem beznadziejna?
W końcu docieram. Powoli próbuję postawić filiżankę na biurku i widzę, jak na biały blat kapią brązowe krople. Udaje mi się. Stoi. A głowy wciąż pracują. Być może żadna z nich się nie uniosła. Nie zauważyła, jak idę, stukam obcasami i udaję, że mnie tu nie ma. Że to nie ja.
Upijam kilka łyków. Na chwilę robi mi się lepiej. W skupieniu odczytuję kolejne wiadomości. To chyba najlepszy moment dnia. Najbardziej produktywny. Odpisuję szybko. Jestem skoncentrowana. Nagle podnosi się wokół mnie wrzawa. Ludzie przeciskają się, tłoczą. Mój zespół. Kurczę! Zebranie! Dopijam kawę i ruszam za nimi. Zerkam na swoje nogi. Oczko jest nie do ukrycia. Biały szlak ciągnie się od łydki do krawędzi sukienki. Nowa para rajstop spoczywa w torebce i czeka. Czeka, aż się w końcu ogarnę!
Do sali konferencyjnej wpadam jako ostatnia. Wiola oparta o stół tłumaczy coś nowej pracownicy. Akurat w tym momencie unosi wzrok. Patrzy na mnie triumfująco. Jakby chciała mi przypomnieć, że właśnie dlatego ona jada melony i ananasy. Taka z niej owocowa królowa. Uśmiecham się na myśl o tym. I to również wychwytuje. Karci mnie spojrzeniem i wskazuje jedyne wolne krzesło.
Siadam przy ogromnym stole. Jest gorąco. Nie mam przy sobie niczego, czym mogłabym się powachlować. Nikt nie wziął kartek? Nie będzie notatek? Trudno. Wachluję się dłonią.
– Hej! Serio aż tak przeszkadzają ci moje perfumy? – zagaduje kolega siedzący obok.
– Nie, teraz jest mi gorąco. – Nabieram sporo powietrza i powoli wypuszczam.
– Gorąco w tak klimatyzowanym pomieszczeniu! – głośno dziwi się najlepsza koleżanka Wioli. – Zapach perfum też ci przeszkadza? To lepiej zrób test ciążowy, kochana – mówi to tak ostro i wyraźnie, że spojrzenia całego zespołu kierują się na mnie.
Widzę same twarze. Żadna z nich nie wygląda przyjaźnie. Są pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Obserwuję je, jakbym nie rozumiała. Dlaczego zapadła cisza? Czy powinnam coś odpowiedzieć?
Wiola stuka długopisem o blat. Kipi ze złości.
– Ja mam dla was o wiele słabsze informacje. – Patrzy mi prosto w oczy. Choć jestem daleko, zaczynam czuć bijący od niej chłód. Chwyta marker. – Spodziewałam się po was o wiele więcej. Ten projekt...
Na początku rozumiem, co tłumaczy, ale z każdym jej kolejnym słowem moje powieki stają się coraz cięższe. Opadają. Unoszę je. Widzę, że Wiola porusza ustami. Słyszę ciąg niezrozumiałych dla mnie zdań. Jedyne, co mogę wywnioskować, to niezadowolenie. Wręcz złość. Na ogromnym monitorze wyświetla się wykres. Wyrysowana na nim czerwona linia ewidentnie się stacza. A ja wraz z nią. Osuwam się na krześle coraz niżej... i niżej... już nie kontroluję powiek. Robi mi się błogo.
Opieram dłonie na brzuchu i po raz kolejny tego dnia zauważam, że staje się większy. Unosi się podczas wdechu, a później łagodnie opada. Znów zbliża się do niego dłoń. Męska. Piękna dłoń.
– Hej! – Czuję szturchnięcie.
Gdzie jestem? Gdzie byłam? Co się dzieje?
Białe ściany, mnóstwo twarzy, ogromny stół. Wiola. Jej głos skutecznie mnie pobudza.
– Dzięki – szepczę do siedzącego obok wybawiciela.
– Masz porwane rajstopy. – Wskazuje moją nogę.
Za tę uwagę nie jestem wdzięczna.
Wiola chodzi po sali. Gesty, które wykonuje, świadczą o niezadowoleniu. Jest wściekła. Jedno słowo przebija się przez potok innych i zdecydowanie wśród nich wyróżnia, powtarza. „Wyniki”. To one determinują nasze działania. To dla nich przychodzimy tu i zalegamy przy biurkach przez osiem godzin dziennie, a czasem i dłużej. Tyle dla nich robimy, niestety one... są wysoko, a my musimy się po nie piąć. Nieważne jak. Nikogo to nie obchodzi. Liczy się liczba, która na koniec miesiąca staje się naszym określeniem. Chodzimy z nią w myślach. Unosi się nad nami, albo jeszcze lepiej, jest przyklejona do czoła. A później czekamy na kolejną... za kwartał. A już nie daj Boże, żeby w podsumowaniu rocznym okazało się, że ostateczny efekt jest marny, poniżej przewidywań. Bo ktoś gdzieś na górze tak to sobie zaplanował. Przepowiedział rezultaty pracy ludzi, których nigdy nie widział. Jakby był wróżką i doskonale wiedział, co też wydarzy się w ciągu najbliższego roku. A więc my musimy stać na posterunku i pilnować, by prognozy zostały wypełnione. Bo jeśli nie, to po premii. Wróżka nie lubi, gdy jej przepowiednie jednak się nie sprawdzają.
Widzę to w twarzach obecnych na tej sali. W twarzach wszystkich, których mijam na korytarzu. Również tych, którzy pracują na innych piętrach. Spotykam ich w windzie. Ewidentnie ciąży na nich ciąg cyfr. Długi i ciężki, bo przecież im więcej, tym lepiej. Paradoks. Uginają się, ale to wytrzymują. Muszą. Jedzą w biegu, kochają w biegu. A ja za nimi. O krok za.
Próbuję nadążyć.
I wciąż nie potrafię.