Medaliony - Zofia Nałkowska - ebook + audiobook

Medaliony ebook i audiobook

Zofia Nałkowska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Medaliony Zofii Nałkowskiej, wydane po raz pierwszy w 1946 roku, należą do klasyki polskiej literatury i polskiej literatury faktu. Składa się na nie osiem opowiadań inspirowanych rozmowami pisarki z ofiarami Holokaustu.

Książkę poprzedza wymowne motto: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Stanowi ono myśl przewodnią utworu, jak również streszcza w kilku słowach niepojętą tragedię ludobójstwa w czasie II wojny światowej. Wstrząsające obrazy rysowane przez autorkę pokazują, do czego prowadzić może pogarda dla człowieka innej narodowości, innego wyznania czy też przekonań oraz jak łatwo jest zapomnieć, że drugi człowiek jest człowiekiem, widzieć w nim jedynie wroga i w rezultacie odmawiać mu prawa do egzystencji. Dla hitlerowskich władz nawet dzieci żydowskie zasługiwały wyłącznie na śmierć. Medaliony są przestrogą przed zgubnymi ideologiami i przed ukrytym w człowieku okrucieństwem.

Lektura w szkole średniej

Zofia Nałkowska (1884–1954) – znakomita pisarka, córka uczonego i publicysty Wacława Nałkowskiego. Była wieloletnią działaczką ZLP i Pen Clubu, a także członkiem grupy literackiej „Przedmieście”. Na jej obszerny dorobek literacki składają się głównie powieści (m.in. Granica, Romans Teresy Hennert, Niedobra miłość, Węzły życia) oraz prowadzone przez pół wieku Dzienniki. Medaliony są zbiorem opowiadań opartych na dochodzeniach Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich, której członkiem była Zofia Nałkowska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 65

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 46 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
primula_veris

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka
00



Na okładce wy­ko­rzy­stano fo­to­gra­fię udo­stęp­nioną przez AKPA Pol­ska Press
Ko­rekta: Mi­ko­łaj Mi­cha­łow­ski
© Co­py­ri­ght by Jo­anna Wró­blew­ska-Ku­jaw­ska and Irena Wró­blew­ska-Kor­sak
LEK­TURA DLA SZKÓŁ ŚRED­NICH
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8279-472-4
Wro­cław 2025
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­róg Ka­non li­te­ra­tury pięk­nejwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

LU­DZIE LU­DZIOM

ZGO­TO­WALI TEN LOS

PRO­FE­SOR SPAN­NER

1

Tego rana by­li­śmy tam po raz drugi. Dzień był po­godny, majo wy, chłod­nawy. Wiatr od mo­rza szedł rześki, coś sprzed lat przy­po­mi­nał. Za drze­wami sze­ro­kiej, wy­as­fal­to­wa­nej alei stał mur ogro­dze­nia, za nim cią­gnął się roz­le­gły dzie­dzi­niec. Wie­dzie­li­śmy już, co przyj­dzie nam zo­ba­czyć.

Tym ra­zem to­wa­rzy­szyło nam dwóch star­szych pa­nów. Ci przy­szli w cha­rak­te­rze „ko­le­gów” Span­nera – obaj pro­fe­so­ro­wie, obaj le­ka­rze i uczeni. Je­den wy­soki, siwy, o twa­rzy szczu­płej i szla­chet­nej, drugi rów­nie duży, ale przy tym tęgi i ciężki. Jego pełna twarz wy­ra­żała do­bro­dusz­ność i jakby za­tro­ska­nie.

Ubrani byli dość po­dob­nie i nie po na­szemu, ra­czej pro­win­cjo­nal­nie – w czarne, dłu­gie wio­senne palta z do­brej wełny. Na gło­wach mieli mięk­kie, rów­nież czarne ka­pe­lu­sze.

Skromny, nie­tyn­ko­wany do­mek z ce­gły stał w rogu po­dwó­rza, na ubo­czu, jako nie­ważny pa­wi­lon du­żego gma­chu, w któ­rym mie­ścił się In­sty­tut Ana­to­miczny.

Na­przód ze­szli­śmy do roz­le­głej, ciem­nej piw­nicy. W po­chy­łym świe­tle, idą­cym od da­le­kich, wy­soko umiesz­czo­nych okien, umarli le­żeli jak wczo­raj. Ich ciała, na­gie, bia­ło­kre­mowe, młode, po­dobne do twar­dych rzeźb, były w do­sko­na­łym sta­nie, mimo że cze­kały tu już od sze­regu mie­sięcy na chwilę, w któ­rej wresz­cie prze­staną być po­trzebne.

Le­żeli jak w sar­ko­fa­gach, w ce­men­to­wych, dłu­gich ba­se­nach z unie­sio­nymi po­kry­wami – wzdłuż, jedni na dru­gich. Mieli ręce opusz­czone wzdłuż ciała, nie zło­żone na pier­siach we­dług po­grze­bo­wego ry­tu­ału. A głowy od­cięte od tor­sów tak równo, jakby byli z ka­mie­nia.

W jed­nym z tych sar­ko­fa­gów le­żał na sto­sie umar­łych znany już „ma­ry­narz” bez głowy – mło­dzie­niec wspa­niały, wielki jak gla­dia­tor. Na jego piersi sze­ro­kiej wy­ta­tu­owany był kon­tur statku. Po­przez za­rysy dwóch ko­mi­nów prze­cho­dził na­pis wiary da­rem­nej: Bóg z nami.

Mi­ja­li­śmy je­den za dru­gim ba­seny pełne tru­pów, a obaj cu­dzo­ziem­scy pa­no­wie szli także i także pa­trzyli. Byli le­ka­rzami i le­piej od nas ro­zu­mieli, co to zna­czy. Na po­trzeby In­sty­tutu Ana­to­micz­nego przy uni­wer­sy­te­cie wy­star­czyłby za­pas czter­na­stu tru­pów. Tu było ich trzy­sta pięć­dzie­siąt.

Dwie ka­dzie za­wie­rały same głowy bez­włose, od­cięte od tam­tych ciał. Le­żały jedne na dru­gich – twa­rze czło­wie­cze, niby ze­sy­pane do dołu ziem­niaki – jak po­pa­dło; jedne bo­kiem, jak się leży na po­duszce, inne ob­ró­cone w dół albo na wznak. Były żół­tawe i gład­kie, też świet­nie za­kon­ser­wo­wane, też rów­niutko od karku od­cięte, jak z ka­mie­nia.

W rogu jed­nej ka­dzi spo­czy­wała na wznak ta nie­duża, kre­mowa twarz chłopca, który umie­ra­jąc mógł mieć osiem­na­ście lat. Lekko sko­śne, ciemne oczy nie były za­mknięte, tylko za­le­d­wie spusz­czone. Pełne usta, barwy tej sa­mej co twarz, przy­brały wy­raz cier­pli­wego, smut­nego uśmie­chu. Brwi równe i wy­raźne uno­siły się ku skro­niom jakby z nie­do­wie­rza­niem. Ocze­ki­wał w tej naj­dziw­niej­szej, prze­cho­dzą­cej jego po­ję­cie sy­tu­acji na osta­teczne orze­cze­nie świata.

Da­lej były znowu ba­seny z umar­łymi, a póź­niej ka­dzie z ludźmi prze­cię­tymi na pół, po­kra­ja­nymi na czę­ści i odar­tymi ze skóry. W jed­nym tylko ba­se­nie le­żały osobno i da­leko nie­liczne zwłoki ko­biet.

Poza tym w pod­zie­miu obej­rze­li­śmy jesz­cze parę ba­se­nów pu­stych, za­le­d­wie wy­koń­czo­nych, bez po­kryw. Ozna­czały, że za­pas tru­pów, po­trzeb­nych ży­ją­cym, był nie­do­sta­teczny, że ist­niał za­miar po­więk­sze­nia ca­łej im­prezy.

Póź­niej z obu pro­fe­so­rami prze­szli­śmy do czer­wo­nego domku i tam wi­dzie­li­śmy na wy­zię­błym pa­le­ni­sku ogromny ko­cioł, pe­łen ciem­nej cie­czy. Ktoś obyty z te­re­nem uchy­lił po­krywy i po­grze­ba­czem wy­cią­gnął na wierzch ocie­ka­jący pły­nem, wy­go­to­wany tors czło­wie­czy, odarty ze skóry.

W dwóch in­nych ko­tłach nie było nic. Ale w po­bliżu, na pół­kach oszklo­nej szafy, le­żały rzę­dem wy­go­to­wane czaszki i pisz­czele.

Wi­dzie­li­śmy też skrzy­nię, a w niej uło­żone war­stwami oczysz­czone z tłusz­czu, spre­pa­ro­wane cienko płaty skóry ludz­kiej. Na półce słoje z sodą kau­styczną, przy ścia­nie wmon­to­wany w mur ko­cioł z za­prawą i duży piec do spa­la­nia od­pad­ków i ko­ści.

Wresz­cie na wy­so­kim stole ka­wałki my­dła bia­ła­wego i chro­po­wa­tego i parę me­ta­lo­wych, po­wa­la­nych ze­schłym my­dłem fo­re­mek.

Nie wcho­dzi­li­śmy już tym ra­zem na strych po dra­bi­nie, by oglą­dać tam za­le­ga­jące wy­soko po­lepę zsy­pi­sko cza­szek i ko­ści. Za­trzy­ma­li­śmy się tylko na chwilę w tej czę­ści dzie­dzińca, gdzie wi­dać ślady spa­lo­nych cał­ko­wi­cie trzech bu­dyn­ków, szczątki pie­ców me­ta­lo­wych typu kre­ma­to­ryj­nego i bar­dzo licz­nych rur i prze­wo­dów. Wia­domo, że i czer­wony do­mek pod­pa­lono już dwu­krot­nie. Za każ­dym ra­zem jed­nak po­wsta­jący po­żar zo­stał do­strze­żony i uga­szony.

Wy­szli­śmy ra­zem z pro­fe­so­rami, któ­rzy od razu odłą­czyli się od nas i pro­wa­dzeni przez ko­goś nie­zna­jo­mego udali się w swoją drogę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki