Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słynna powieść o średniowiecznym balwierzu, który został wielkim lekarzem.
Anglia, XI wiek. Rob J. Cole, syn cieśli i hafciarki, po śmierci rodziców zostaje pomocnikiem wędrownego balwierza parającego się również leczeniem. Wykazuje nie tylko zapał do nauki, ale też ową szczególną wrażliwość, która pozwala "czytać" w chorym organizmie, dostrzegać w nim wolę walki lub chęć poddania się. Punktem zwrotnym w jego życiu staje się spotkanie z żydowskim lekarzem, którego kunszt przewyższa nikłe umiejętności średniowiecznych medyków. Odtąd każdym krokiem Roba kieruje jedno tylko pragnienie: dotrzeć do Isfahanu i zostać uczniem sławnego perskiego lekarza, Ibn Siny, w świecie zachodnim zwanego Awicenną.
W ekranizacji powieści wystąpili Tom Payne, Stellan Skarsgård oraz Ben Kingsley.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 894
Beztroskie dzieciństwo Roberta Jeremiasza Cole’a dobiegało właśnie końca, on jednak w naiwności swojej miał się za człowieka ciężko doświadczonego przez los, musiał bowiem siedzieć w domu i pilnować młodszego rodzeństwa. Wiosną słońce przesuwało się na tyle nisko, że promienie docierały pod okap strzechy, toteż Rob rozsiadł się z lubością na nagrzanym kamieniu przed progiem. Ulicą Ciesielską szła jakaś kobieta, omijając większe dziury w zrytej nawierzchni. Była to nędzna ulica, podobnie jak nędzna była większość skleconych z desek domków, w których mieszkali rzemieślnicy zajmujący się na co dzień stawianiem solidniejszych budowli dla tych, którym się bardziej w życiu poszczęściło.
Rob łuskał wczesny groszek, starając się jednocześnie nie spuszczać z oka dzieciarni, za którą był odpowiedzialny pod nieobecność matki. Sześcioletni Will i czteroletnia Marian grzebali się w ziemi, chichocząc i szepcząc sobie coś na ucho. Mały Jon, nakarmiony do syta kleikiem i rzetelnie poklepany po pleckach, leżał na owczej skórze i gaworzył z zadowoleniem. Sam oczywiście zniknął. Ten sprytny siedmiolatek zawsze umiał się wyłgać od roboty i Rob był na niego wściekły. Łuskał kciukiem groch ze strączków, tak jak go nauczyła matka, kątem oka obserwując zbliżającą się kobietę. Była pulchna, w poplamionej sukni tak głęboko wyciętej, że widać było uróżowane sutki wysoko podniesionych piersi. Robert miał dopiero dziewięć lat, ale jak każde londyńskie dziecko umiał rozpoznać ladacznicę.
– Te, mały! Czy to dom cieśli Nataniela, co go zwą Cole?
Spojrzał na nią wilkiem. Zdarzało się już, że takie kobiety przychodziły do ojca. Na szczęście ojciec wybrał się szukać pracy, a matka poszła odnieść hafty, dzięki czemu obejdzie się bez nieuchronnej kłótni.
– A kto pyta? – burknął.
– Przysłała mnie jego żona. Jest w potrzebie.
– Nie rozumiem. Jak to: w potrzebie? – Zręczne palce Roba zawisły w powietrzu.
Ladacznica przyjrzała mu się chłodno, wyczuwając jego wrogość.
– To twoja matka? – spytała.
Kiwnął głową.
– Zaczęła rodzić i kiepsko to wygląda. Jest w stajniach Egglestana przy nabrzeżu. Lepiej poszukaj ojca. – Obróciła się na pięcie i odeszła.
Robert rozejrzał się bezradnie.
– Sam!! – wrzasnął, lecz przeklętnika oczywiście nie było. Przywołał więc następnego w kolejce Wilhelma, każąc mu zająć się młodszym rodzeństwem, a sam co sił w nogach pobiegł do domu cechowego.
Gdyby tak wierzyć temu, co ludzie gadają, należałoby okrzyknąć rok Pański 1021 – rok ósmej ciąży Agnieszki, żony cieśli Nataniela – rokiem Szatana. Obfitował w liczne klęski i złowróżbne znaki. Już poprzedniej jesieni siarczysty mróz skuł rzeki i zwarzył zbiory. Potem spadły deszcze, jakich dotąd nie bywało, powodując gwałtowną odwilż, i wysoka fala runęła Tamizą znosząc mosty i domy. Z nieba spadały gwiazdy, zostawiając jasne ślady na nocnym firmamencie, a na dodatek jeszcze ukazała się kometa. W lutym zatrzęsła się ziemia. Podobno gdzieś piorun trafił w krucyfiks, utrącając głowę Chrystusa. Ludzie szeptali, że Bóg i jego święci śpią. Pewne źródło przez trzy dni tryskało krwią, a po leśnych uroczyskach pokazywał się diabeł.
Agnieszka zabroniła najstarszemu synowi dawać wiarę tym pogłoskom, lecz na wszelki wypadek przykazała mu również prędko się przeżegnać, gdyby zobaczył lub usłyszał coś niezwyczajnego.
O, tego roku ludzie nie mieli za co dziękować Bogu. Zbiory się nie udały i głód zajrzał im w oczy. Nat przez cztery miesiące z górą nie zarobił ani grosza. Tylko dzięki hafciarskim zdolnościom Agnieszki mieli co włożyć do garnka.
Tuż po ślubie, nieprzytomnie w sobie zakochani, wierzyli, że mają przed sobą świetną przyszłość. Nataniel od sześciu lat był czeladnikiem, a wcześniej drugie tyle terminował w cechu. Planował, że gdy tylko zda egzamin mistrzowski i zacznie pracować na własny rachunek, rychło się wzbogaci. W cechu jednak awansowało się powoli, a starszyzna tak surowo oceniała każdą pracę, jakby sam król miał z niej korzystać. Na dodatek czasy były ciężkie i niewielu stać było na budowę domu. Gdzie się miał wykazać? Nataniel powoli tracił wiarę i w końcu dał za wygraną.
Zależeli od cechu, ale cech ich zawiódł. Wielu cieśli co dzień słyszało to samo: że nie ma dla nich pracy. Szukali pociechy w trunku; zawsze się znalazł dzban zaprawionego pimentem miodu albo wina. Podochoceni, sprowadzali sobie ladacznicę i brali ją po kolei. Agnieszka wiedziała o tym od innych żon, lecz mimo zdrad Nataniela nie odmawiała mu swego ciała, gdyż podobnie jak on lubowała się w rozkoszach łoża. On zaś rzetelnie spełniał mężowską powinność i wkrótce po porodzie znów czynił ją brzemienną – dopiero gdy zbliżał się jej czas, zaczynał znikać z domu.
Tak czy owak ponure przepowiednie ojca Agnieszki spełniły się niemal co do słowa. Kiedy córka już z brzuchem brała ślub z młodym cieślą, który zjawił się w Watfordzie, by postawić stodołę, Walter Kemp stwierdził gorzko, że gdy baba ma za dużo w głowie, niechybnie zejdzie na złą drogę.
Walter jako pierwszy z Kempów osiadł na roli. Od Etelreda z Wesseksu dostał kawałek ziemi w nagrodę za służbę zbrojną. Agnieszkę oddał na naukę do klasztoru, chcąc dobrze wydać ją za mąż. (Każdy bogaty ziemianin potrzebował rządcy biegłego w piśmie i rachunkach, a komuż mógł bardziej zaufać niż żonie?) Jednakże nadzieje Waltera spełzły na niczym. Jego córeczka, jego pociecha, dała się uwieść byle łachudrze, przybłędzie nie wiadomo skąd. Ech, gdybyż miał syna! Zmarł w zgorzknieniu, a ziemię zabrał z powrotem król za zaległe podatki.
Pięć spędzonych w klasztorze lat było najszczęśliwszymi w życiu Agnieszki. Zakonnice nosiły kształtne ciżmy, habity z dobrej wełny i cieniutkie welony. Nauczyły ją czytać i pisać, trochę łaciny niezbędnej do modłów, a ponadto kroju, szycia niewidocznym ściegiem i pięknego płaskiego haftu, zwanego przez cudzoziemców angielskim. I oto dzięki niegdysiejszym ambicjom ojca właśnie te „dyrdymały”, których się nauczyła od zakonnic, dziś żywiły całą jej rodzinę.
Tego ranka długo się zastanawiała, zanim wyszła z domu. Jej czas się zbliżał; była już bardzo ociężała. Ale spiżarnia świeciła pustkami, należało kupić choćby mąki i kaszy, a na to trzeba było pieniędzy. Skończyła właśnie hafty dla kupca z drugiego brzegu rzeki. Owinęła je starannie i podreptała w stronę mostu.
Nad Tamizą jak zawsze kłębił się tłum jucznych zwierząt i tragarzy przenoszących towar z przepastnych magazynów na okręty, których maszty kołysały się przy nabrzeżu na podobieństwo targanego wichrem lasu. Otoczył ją głośny gwar, ożywczy niczym deszcz podczas suszy. Mimo wszystkich strapień była wdzięczna mężowi za to, że zabrał ją z Watfordu. Uwielbiała miasto.
– Ty suczy synu! Oddawaj pieniądze, ale już! – Rozwścieczona przekupka wrzeszczała na kogoś, kogo Agnieszka nie mogła dojrzeć. Śmiech splatał się z różnojęzycznym gwarem, przekleństwa padały gęsto, lecz bez złości.
Minęła obszarpanych niewolników taszczących na statek ciężkie kęsy żelaza. Psy obszczekiwały uginających się biedaków, pot rosił ich ogolone głowy. Od niemytych ciał bił czosnkowy odór, mieszając się z metaliczną wonią. O wiele przyjemniejszy zapach unosił się nad wózkiem, przy którym jakiś człowiek zachwalał paszteciki z mięsem. Ślina napłynęła Agnieszce do ust, lecz miała w mieszku tylko jednego miedziaka, a w domu głodne dzieci.
– Paszteciki! Pasztety! – wołał przekupień. – Gorące i smakowite jak grzech!
W słońcu nabrzeże pachniało żywicznym drewnem i smołą, którą napuszczano liny. Agnieszka położyła rękę na brzuchu. Ona także nosiła w sobie cząstkę morza. Pływało w nim jej dziecko, kołysząc się jak te statki. Na rogu ulicy grupka żeglarzy z kwiatami zatkniętymi na czapkach wywrzaskiwała sprośną piosenkę; trzej muzykanci przygrywali im na piszczałce, bębenku i harfie. Kiedy ich mijała, zauważyła mężczyznę w sile wieku opartego o wóz wymalowany w dziwne, zdobne gwiazdami sylwetki ludzi i zwierząt. Rzednące włosy miał ciemne jak i brodę, twarz rumianą i wyrazistą; byłby pewnie przystojniejszy od Nataniela, gdyby nie tusza: dźwigał przed sobą brzuch równie wielki jak ona. Co dziwne, ten pękaty bęben nie wydawał się wstrętny, raczej rozbrajający. Znamionował człowieka życzliwego dla bliźnich i aż nazbyt rozkochanego w urokach życia. W niebieskich oczach grubasa migotały filuterne ogniki, którym towarzyszył lekki uśmiech błąkający się po wargach.
– Pójdź do mnie, moja śliczna! – wykrzyknął.
Rozejrzała się zaskoczona, lecz w pobliżu nie było żadnej innej kobiety. Fuknęła z oburzeniem. Normalnie zmroziłaby wzrokiem hultaja i więcej się nie obejrzała, ale mając poczucie humoru doceniała je u innych, on zaś miał go w nadmiarze.
– Niebo mi cię zesłało. Oddam za ciebie życie! – zawołał za nią.
– Już nie trzeba! – zaśmiała się. – Chrystus oddał życie za nas wszystkich!
Uniosła dumnie głowę, wyprostowała plecy i podtrzymując ręką wzdęty brzuch odeszła kołysząc się zalotnie w biodrach. Już dawno nikt jej nie uwodził nawet żartem, toteż bzdurna pogawędka znacznie podniosła ją na duchu. Wciąż uśmiechnięta przepychała się dalej ulicą Nadrzeczną. Blisko Puddle Dock nagle chwyciły ją bóle.
– Matko Boska... – wyszeptała.
Ból zaczął się w podbrzuszu, lecz rozdarł całe ciało, zaćmił jej umysł i odjął władzę w nogach. Osunęła się na bruk, czując, że odchodzą wody.
– Na pomoc! – zawołała. – Niech mi ktoś pomoże!
Zlecieli się gapie, londyńska gawiedź zawsze łasa widowiska. Widziała wokół ich nogi; twarze jak przez mgłę. Jęknęła.
– Odsuńcie się, psubraty – warknął pachołek rozwożący piwo. – Baba nie ma czym oddychać. I dajcie człowiekowi zarobić na chleb, zabierzcie ją z ulicy, bo nie przejadę wozem!
Zanieśli ją gdzieś, gdzie było ciemno, zimno i śmierdziało gnojem. Po drodze ktoś skradł jej hafty. W mroku poruszały się masywne kształty, dało się słyszeć głośne rżenie i ostre stuknięcie kopyta o deskę.
– Gdzie, do licha?! Kogo mi tu wnosicie? – awanturował się niski szczerbaty brzuchacz. Agnieszka poznała jego głos: należał do właściciela stajni. Jakoś rok temu Nat poprawiał mu tu boksy.
– Mistrzu Egglestan! – wyjęczała. – Jestem Agnieszka, żona cieśli Cole’a, znasz go przecież!
Po twarzy grubasa przemknął błysk rozpoznania, a w ślad za nim kwaśny grymas – uświadomił sobie, że nie może jej wyrzucić. Ciekawscy tłoczyli się we wrotach za jego plecami.
– Błagam... – szepnęła. – Niech się ktoś zlituje i sprowadzi mojego męża.
– Nie mogę zostawić stajni – mruknął Egglestan. – Musi iść kto inny.
Nikt z gapiów się nie odezwał. Agnieszka z trudem rozsupłała mieszek i wyjęła miedziaka.
– Błagam... – powtórzyła.
– Ja spełnię chrześcijański obowiązek – zgłosiła się skwapliwie jakaś kobieta, sądząc z wyglądu, ulicznica. Jej palce zacisnęły się na monecie jak szpony.
Ból był nie do zniesienia, choć przecież z latami nawykła do porodów, każdy następny był szybszy i łatwiejszy. Urodziła pięcioro, dwoje poroniła, ale nawet te żywe wyskakiwały z łona jak śliskie ziarnka groszku. Nigdy dotąd jej tak strasznie nie bolało. Święta Agnieszko, modliła się w duchu, z trudem znajdując słowa, święta Agnieszko, wspomożycielko jagniąt, zmiłuj się nade mną... Zawsze modliła się do swej patronki i za każdym razem święta Agnieszka przychodziła jej z pomocą, ale ósme dziecko tkwiło w niej jak olbrzymi kolczasty czop.
Jej krzyk zwrócił uwagę przechodzącej akuszerki. Podchmielona starucha zajrzała do stajni i stekiem złorzeczeń przepędziła gapiów. Stanęła nad Agnieszką, patrząc na nią z niesmakiem.
– Te przeklęte chłopy położyły cię w gównie – sarknęła.
Przenosiny nie miały sensu; wszędzie było równie brudno. Położna zadarła spódnice Agnieszki powyżej pasa, odgarnęła cuchnącą słomę sprzed rozwartego łona i wytarła ręce w poplamiony fartuch. Następnie wydobyła ze swojego tobołka garnuszek smalcu ciemnego od krwi innych kobiet i nasmarowawszy nim ręce wsunęła najpierw dwa palce, potem trzy, a potem całą dłoń do pochwy rodzącej, która wyła już jak zwierzę.
– Boleć to dopiero będzie, gołąbko – stwierdziła po chwili, smarując sobie przedramiona aż do łokci. – To maleństwo jak rosło ci w brzuchu zwinięte w kłębek, tak i postanowiło wyjść. Zadkiem naprzód.
Uświadomiwszy sobie, że musi znaleźć ojca, Robert skręcił do domu cechowego, każde bowiem rzemieślnicze dziecko wiedziało, gdzie w razie potrzeby ma szukać pomocy.
Stary dom o ścianach z szachownicy bali wypełnionych plecionką i pokrytych grubą warstwą tynku, który co parę lat trzeba było odnawiać, znajdował się przy końcu ulicy Ciesielskiej. W przestronnej izbie, na prostych ławach przy stołach zbitych przez cechowych towarzyszy, siedziało kilkunastu mężczyzn w skórzanych kaftanach, z narzędziami poutykanymi za pas. Byli wśród nich sąsiedzi i członkowie „dziesiątki” Nata Cole’a, ale jego samego nie zastał.
Dla londyńskich rzemieślników cech był wszystkim – pośrednictwem pracy, apteką, przedsiębiorstwem pogrzebowym, kółkiem towarzyskim, ośrodkiem pomocy w okresach bezrobocia, sądem rozjemczym, a także rygorystyczną władzą polityczną i moralną. Cieśle zorganizowani byli w cztery setki, z których każda liczyła dziesięć dziesiątek. Te zbierały się oddzielnie w mniejszym gronie. Dopiero gdy któryś z członków dziesiątki zmarł, przewlekle zachorował lub na stałe opuścił Londyn, przyjmowano do niej nowego towarzysza – zwykle spośród oczekujących synów członków cechu. Rozstrzygające słowo miał zawsze starszy, sprawujący w cechu władzę bliską monarszej. W owym czasie starszym londyńskich cieśli był Ryszard Bukerel i do niego właśnie udał się Rob.
Bukerel miał pochyłe ramiona, jakby zgarbił się pod brzemieniem odpowiedzialności. Zdawał się wyciosany z czarnego dębu: włosy miał czarne, oczy barwy dębowej kory, nosił obcisłe portki, suknię i kubrak z wełny ufarbowanej w łupinach orzecha na ciemny brąz. Twarz, ogorzałą przy budowie setek domów, także miał ciemną jak mocno wyprawiona skóra. Niczego nie robił pochopnie. Teraz z rozwagą wysłuchał Roba.
– Nie ma tu Nataniela, chłopcze.
– Nie wiesz, mistrzu, gdzie go szukać?
Bukerel zawahał się.
– Poczekaj – rzekł po chwili i podszedł do siedzących mężczyzn. Do Roba doleciały tylko oderwane słowa i pełne zgorszenia fuknięcie starszego: – Z tą suką?
Wróciwszy do chłopca, mistrz Bukerel powiedział:
– Pędź teraz do matki. Wiemy, gdzie jest Nataniel, sprowadzimy go na miejsce.
Rob wybąkał podziękowanie i pobiegł dalej klucząc między ciężkimi wozami, omijając pijaków i przepychając się przez tłum. Po drodze spostrzegł młodego Tite’a, zwanego w okolicy Szczylem, swego zawziętego wroga, z którym w ubiegłym roku trzykrotnie miał ciężką przeprawę. Szczyl z dwójką sobie podobnych szczurów portowych dokuczał właśnie pracującym na nabrzeżu niewolnikom. Nie próbuj mnie zatrzymać, pomyślał chłodno Rob, bo cię zabiję. Nie próbuj... Pewnego dnia zabiję także ojca. Co za bydlak.
Jeden z trójki wskazał go palcem, ale Rob już był daleko. Kłuło go w boku, mimo to nie zwalniał. Bez tchu wpadł do stajni Egglestana, gdzie zobaczył nieznajomą staruchę, która owijała w płótno nowo narodzone dziecko. Wokół śmierdziało końskim nawozem i krwią. Matka leżała na zgnojonym klepisku, oczy miała zamknięte, twarz bladą. Zdumiało go, jaka jest mała.
– Mamo!
– Jesteś jej synem? – odezwała się stara.
Skinął głową, ledwie dysząc. Akuszerka kaszlnęła i splunęła na ziemię.
– Teraz musi sobie biedaczka odpocząć – powiedziała.
Ojciec przyjechał wozem pożyczonym gdzieś przez mistrza Bukerela. Rob nawet na niego nie spojrzał. Towarzysze ciesielscy wymościli wóz słomą i przenieśli nań położnicę, a następnie zawieźli ją do domu wraz z maleńkim chłopaczkiem, który na chrzcie miał otrzymać imię Roger. Ilekroć w domu pojawiało się niemowlę, matka pokazywała je rodzeństwu z radością i dumą. Teraz jednak leżała bez ruchu jak kłoda, patrząc na poszyty strzechą strop. W końcu Cole poszedł po sąsiadkę.
– Nie da rady nawet karmić dzieciaka – żalił się jej po drodze.
– Może jeszcze wydobrzeje – pocieszyła go wdowa po cieśli Lanningu. Na szczęście słyszała o mamce i zaniosła do niej dziecko ku wielkiej uldze Roba. Dość miał roboty przy pozostałej czwórce. Jon, przyuczony już do czystości, bez nadzoru matki natychmiast znów zaczął się moczyć.
Ojciec przesiadywał teraz w domu. Rob rzadko go zagadywał i starał się raczej schodzić mu z drogi. Brak mu było codziennej matczynej krzątaniny, tęsknił za lekcjami, jakie co dzień mu dawała. W przeciwieństwie do księży od Świętego Botulfa nie karała go za błędy, a śmiali się przy tym tyle, że nauka była świetną zabawą. Nie znał drugiej osoby mającej w sobie tyle ciepła i czułości co jego matka.
Opiekę nad malcami scedował na Sama, przykazawszy mu zabawiać ich poza domem. Wieczorem Marian z płaczem upomniała się o kołysankę. Utulił ją, nazwał piękną panną, a potem rad nierad śpiewał o puchatych króliczkach i małych ptaszkach w gniazdku, dziękując Bogu, że nie słyszą tego chłopaki z portu. Dziewczynka miała krągłą buzię i w ogóle była pulchna; podobno – jak mówiła mama – po Kempach, od których wzięła i inne cechy, łącznie z rozdziawianiem ust podczas snu.
Nazajutrz twarz Agnieszki wreszcie nabrała kolorów, ale nie był to zdrowy rumieniec. Miała gorączkę. Targały nią dreszcze, mimo że ponakrywali ją czym się dało.
Trzeciego dnia rano, podając matce wodę, Rob dotknął jej twarzy i przeraził się, tak była rozpalona. Dyszała ciężko, z ust bił jej przykry zapach. Pogłaskała go po dłoni.
– Mój dzielny synek... – wyszeptała. – Mój mały mężczyzna...
Kiedy wziął ją za rękę, doznał wstrząsu: nagle uświadomił sobie, co się stanie. Poczuł, jak włos jeży mu się na głowie. Skamieniały ze zgrozy, chciał krzyknąć, zapłakać, lecz nie zdołał. Nawet człowiek dorosły osłupiałby wobec tak wyrazistego przeczucia, a on był przecież ledwie chłopcem. Kurczowo ścisnął dłoń matki, mimo woli sprawiając jej ból. Dostrzegł to ojciec i oczywiście dał mu po łbie.
Na drugi dzień rano już nie żyła.