Mediterranea. Kuchnia słońca - Roden Claudia - ebook

Mediterranea. Kuchnia słońca ebook

Roden Claudia

4,5

Opis

„Uwielbiam tę książkę. Jest pełna mądrości i hojnie obdarza nas przepisami na proste w przygotowaniu, smakowite dania. Każda strona to prawdziwa uczta” –Nigella Lawson

 

 

Claudia Roden przez ostatnie 40 lat napisała ponad 20 książek kulinarnych. Otworzyła przed nami podwoje cudownego świata oliwy z oliwek, syropu z granatów czy harissy z płatkami róż, na zawsze odmieniając podejście do gotowania i jedzenia. W nowym zbiorze przystępnych przepisów dzieli się wspomnieniami ze swojego pełnego podróży życia. Prezentuje różnorodne smaki i aromaty śródziemnomorskich potraw – nieskomplikowanej, cudownej kuchni słońca, która powinna gościć na naszych stołach jak najczęściej.

 

Przepisy Claudii Roden to szeroki wachlarz smaków od bardzo łagodnych przez wyraziste, słodko-kwaśne i słodko-słone, aż po bogatsze i niezwykle ostre. W swoich potrawach często używa czosnku, oliwy z oliwek, cytryn i pomidorów. Nie stroni od sardeli, pancetty, kasztanów i papryczek chili. Czasem doprawia swoje dania winem i mocniejszymi alkoholami, a czasem wodą różaną czy syropem z grantów. Aromat wzbogacają czosnkowe lub ziołowe oliwy, kremy orzechowe, jogurt z sokiem cytryn lub pastą tahini.

 

Sama autorka pisze: „Skupiłam się na nieskomplikowanych potrawach, które byłam w stanie przygotować sama. Jak większość z nas, nie miałam ochoty spędzać w kuchni długich godzin – wolałam cieszyć się towarzystwem przyjaciół. Pragnęłam sprawić im przyjemność i liczyłam, że uda mi się ich oczarować. Niektórzy z zasiadających przy moim stole gości mieli tyle lat co ja, inni byli w wieku moich dzieci albo wnuków. Wielu było wegetarianami, niektórzy weganami, jeszcze inni mieli nietolerancję glutenu albo laktozy. Brałam to oczywiście pod uwagę przy planowaniu menu, co znalazło odzwierciedlenie w zebranych w książce przepisach.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotemoka

Nie oderwiesz się od lektury

Super przepisy, choć kilka z nich trochę...dalekich od polskiej rzeczywistości sklepowej 😉
00

Popularność




Ser­decz­ne po­dzi­ęko­wa­nia dla Ali­ny Pu­cha­ły za cen­ne uwa­gi i Edy­ty Asta­lus za kon­sul­ta­cje kra­jo­znaw­cze. Nie­zmien­nie dzi­ęku­ję mężo­wi i dzie­ciom za to, że za­wsze mogę na nich li­czyć i że ze mną wy­trzy­mu­ją :)

Roz­dział 1

– Ko­cha­nie, pa­mi­ętasz, że dzi­siaj po po­łud­niu przy­cho­dzą do nas Le­wan­dy? – spy­tał mężu.

Za­ma­rłam. By­łam ab­so­lut­nie pew­na, że to mia­ło być za ty­dzień.

– Jak to dzi­siaj? A nie w na­stęp­ną so­bo­tę? – za­py­ta­łam z na­dzie­ją w gło­sie.

– Nie, ostat­nio jak u nich by­li­śmy, po wy­pi­ciu pół bu­tel­ki wina za­pra­sza­łaś ich przez pół go­dzi­ny na dzi­siaj – przy­po­mniał.

No do­bra, wy­gląda na to, że je­stem in­te­li­gent­na bez­ob­ja­wo­wo.

– Bo­rze szu­mi­ący, jesz­cze go­ście, jak mi się nie chce – wes­tchnęłam.

– Mo­żesz na­grać to, co po­wie­dzia­łaś? Chcę mieć do­wód, bo we­dług cie­bie to ja je­stem nie­to­wa­rzy­ski.

– Bo je­steś. Ty na­wet cho­ro­by wy­my­ślasz, jak ktoś ma do nas przy­jść, a ja przy­naj­mniej mó­wię szcze­rze, że mam to gdzieś – od­burk­nęłam.

Pod­sze­dł i mnie przy­tu­lił. Chy­ba wi­dział, że się dzi­siaj nie wy­spa­łam, bo prze­cież ge­ne­ral­nie uwiel­biam lu­dzi. Jed­nak ilo­ść co­dzien­nych obo­wi­ąz­ków do­mo­wych da­wa­ła się we zna­ki.

– Ku­pię ja­kieś prze­kąski i wino, będzie do­brze – obie­cał i za­czął szy­ko­wać się do wy­jścia.

Na szczęście był do­pie­ro po­ra­nek. Woj­tek z Ka­śką po­je­cha­li do skle­pu szu­kać klo­szar­do­wych ciu­chów dla niej, bo od kil­ku dni ma­ru­dzi­ła, że nie ma się w co ubrać. Dla­cze­go klo­szar­do­wych? Cóż, tak obec­nie wy­gląda moda mło­dych dziew­cząt. Ostat­nio by­łam z psem, gdy ze szko­ły wy­sy­pa­ła się grup­ka dam. Kur­wu­niu, z któ­re­go śmiet­ni­ka one bio­rą te ciu­chy?! Spodnie ci­ągną się po zie­mi albo ko­ńczą tuż przed ko­la­na­mi, ale naj­wa­żniej­sze, żeby były sze­ro­kie i po­dar­te, jak­by wpa­dły w zęby bul­te­rie­ra. Blu­zy i kurt­ki trzy nu­me­ry za duże. A bu­ta­mi to mo­żna za­bi­jać. Ale co zro­bisz, jak nic nie zro­bisz.

Kie­dy wy­szli, za­częłam tro­chę ogar­niać nasz pier­dol­nik. Na chwi­lę usia­dłam na ka­na­pie i wga­pi­łam się w pro­gram o ku­po­wa­niu przez mi­lio­ne­rów do­mów na Ka­ra­ibach. Pro­wa­dzący w lu­źnej roz­mo­wie za­dał im py­ta­nie, gdzie ostat­nio byli. A ci, że tu i tam. Ma­gel­lan się do nich nie umy­wa! „A ty gdzie by­łaś, Jo­an­no?” – za­py­ta­łam samą sie­bie, na­tchnio­na ame­ry­ka­ńską re­to­ry­ką. W ła­zien­ce na przy­kład, nie­daw­no rów­nież w przed­po­ko­ju, no i nie­ste­ty w kuch­ni. I je­stem ab­so­lut­nie prze­ko­na­na, że do­zna­nia i po­ziom ad­re­na­li­ny mie­li­śmy bar­dzo po­dob­ny.

Moje dy­wa­ga­cje prze­rwał Pio­truś:

– Na któ­rą je­dzie­my na uro­dzi­ny Fran­ka?

– Na czter­na­stą, mó­wi­łam ci już.

– A któ­ra jest?

– Trzy­na­sta.

– A do­kład­nie?

– Dwu­na­sta pi­ęćdzie­si­ąt sze­ść.

– To dla­cze­go mó­wisz, że trzy­na­sta?

Mło­dy za ka­żdym ra­zem punk­to­wał mnie w tej spra­wie. Nie wiem, ja­kie zna­cze­nie mia­ły dla ludz­ko­ści te czte­ry mi­nu­ty, ale jego pre­cy­zja dała mi do my­śle­nia, że w przy­szło­ści albo będzie chi­rur­giem, albo za­wo­do­wym mor­der­cą, któ­re­go nikt ni­g­dy nie zła­pie. Po ta­kich ro­dzi­cach ra­czej ob­sta­wia­ła­bym to dru­gie.

Po wie­lo­krot­nym: „Za­łóż buty, tu masz blu­zę, umyj zęby, bo zmo­cze­nie szczo­tecz­ki do zębów wodą to jed­nak nie to samo” wy­szli­śmy z domu i wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­du. Był ład­ny pa­ździer­ni­ko­wy dzień. Na dwo­rze le­ża­ły li­ście mie­ni­ące się w sło­ńcu fe­erią ko­lo­rów. Uwiel­biam taki wi­dok. Chy­ba na­tu­ra re­kom­pen­su­je w ten spo­sób już krót­kie i za­zwy­czaj mało przy­jem­ne dni.

– Ma­muś... – za­czął Pio­trek.

– Słu­cham, syn­ku?

– Fra­nek to ma faj­nie.

– A dla­cze­go?

– Bo jego ro­dzi­ce są roz­wie­dze­ni.

– I dla­te­go ma faj­nie?

– No tak, bo na uro­dzi­ny za­wsze do­sta­je po­dwój­ne pre­zen­ty.

– To praw­da, ale pre­zen­ty chy­ba nie są w ży­ciu naj­wa­żniej­sze.

– Oczy­wi­ście, że są.

– Syn­ku, nie mo­żna być ta­kim ma­te­ria­li­stą.

– Czy­li?

– Czy­li my­śleć tyl­ko o rze­czach.

– Ale za­wsze po­wta­rzasz, że trze­ba mó­wić praw­dę. No więc mó­wię.

I za­bił mnie gno­jek moją wła­sną bro­nią. Szko­da tyl­ko, że nie do ko­ńca to się spraw­dza, jak py­tam, czy od­ro­bił lek­cje.

Na­szą szcze­rą dys­ku­sję prze­rwał do­jazd na miej­sce. Ma­ńka po­sta­no­wi­ła za­pro­sić go­ści na ścian­kę wspi­nacz­ko­wą. We­szli­śmy do środ­ka, przeda­rłszy się przez bie­ga­jące dzie­cia­ki, któ­re były jesz­cze na dole. Inne, ni­czym oran­gu­ta­ny, wspi­na­ły się naj­wy­żej, jak po­tra­fi­ły.

– Asiu­nia, tu­taj – za­wo­ła­ła do mnie Ma­ńka. – Cze­ść, Pio­truś. Cho­dź, za­pro­wa­dzę cię do dzie­ci.

– To idę, ma­muś, pa­aaa! – Chłop­cy w tym wie­ku są tacy słod­cy.

– Cze­ść, Jo­an­na – usły­sza­łam męski głos. Rzad­ko ktoś wy­po­wia­da w ten spo­sób moje imię. To mu­siał być Ro­bert, były Ma­ńki.

– O, cze­ść – przy­wi­ta­łam się. Sy­tu­acja była tro­chę nie­zręcz­na. Kie­dyś prze­cież spędza­li­śmy wszy­scy ra­zem spo­ro cza­su. Jed­nak od­kąd Ma­ńka i Ro­bert się roz­sta­li, z jej eks­em wi­du­je­my się tyl­ko cza­sa­mi, jak na przy­kład od­bie­ra od nas chłop­ców.

– Co sły­chać?

– Wszyst­ko po sta­re­mu: pra­ca, dom i cały ten ko­łow­ro­tek – od­po­wie­dzia­łam dość enig­ma­tycz­nie. – A u cie­bie? – zre­wa­nżo­wa­łam się, bo wy­pa­da­ło, choć do­sko­na­le wie­dzia­łam od Ma­ńki.

– Też do­brze, zmie­ni­łem pra­cę, więc dużo się dzie­je, no i te dwa małe po­two­ry. Nie jest ła­two. – Wska­zał z uśmie­chem na dzie­ci. Bie­dac­two. Szko­da tyl­ko, że po­nad rok temu nie ci­ąży­ła mu Taj­ka na pe­ni­sie, z któ­rą był uprzej­my ro­bić to i owo, będąc w zwi­ąz­ku z moją przy­ja­ció­łką.

– No nie jest – po­wie­dzia­łam zgod­nie z praw­dą. Całe szczęście po­de­szła do nas Ma­ńka, bo by­łam bli­ska, żeby coś pal­nąć.

– Wszyst­kie ka­szo­ja­dy są już na ścian­ce – oznaj­mi­ła za­do­wo­lo­na.

Pa­trzy­łam na nią z po­dzi­wem. Sta­ła obok Ro­ber­ta tak po pro­stu, bo była z nim w do­brych sto­sun­kach. Ja bym pew­nie ci­ągnęła dzia­da przez na­stęp­ne dwa lata przy­wi­ąza­ne­go do sa­mo­cho­du. Trze­ba przy­znać, że się zmie­nił, na­wet mia­łam wra­że­nie, że o nią za­bie­gał. Ma­ńka wy­gląda­ła jed­nak na taką, co już to so­bie w gło­wie po­ukła­da­ła. No i przede wszyst­kim spo­ty­ka­ła się z Pa­włem.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek, któ­re­go by­łam za­kład­nicz­ką, i za­częłam zbie­rać się do wy­jścia.

– Ma­ńka, mu­szę już iść. Mamy dzi­siaj go­ści, wiesz, Le­wan­dy do nas przy­cho­dzą, tyl­ko jak­by o tym za­po­mnia­łam. Mu­szę ogar­nąć dom, czy­li po­upy­chać cały bur­del do sza­fek, bo ina­czej nie zdążę – po­wie­dzia­łam. – Woj­tek przy­je­dzie po­tem po Piotr­ka, okej?

– Do­bra, idź, tyl­ko pa­mi­ętaj, co gdzie wkła­dasz. Ja ostat­nio nie­opatrz­nie scho­wa­łam do szu­fla­dy ho­dow­lę fa­so­li sy­nu­sia. Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, gdy otwie­ram ją, a tam ro­śnie drze­wo! Drze­wo w szaf­ce, czu­jesz? – re­cho­ta­ła Ma­ńka.

Ja jak ostat­nio scho­wa­łam przez przy­pa­dek ser fran­cu­ski do szaf­ki za­miast do lo­dów­ki, to o jego byt­no­ści przy­po­mniał mi taki smród, że my­śla­łam, że będę mu­sia­ła cha­tę de­zyn­fe­ko­wać.

– A o Piotr­ka się nie martw – uspo­ko­iła mnie Ma­ńka. – Je­den z dzie­cia­ków miesz­ka w wa­szej oko­li­cy, to po­pro­szę, żeby za­bra­li go ze sobą i od­wie­źli do domu.

Jak do­brze mieć taką przy­ja­ció­łkę. Masz pew­no­ść, że nie je­steś je­dy­ną, któ­ra ogar­nia ży­cie z pew­ny­mi nie­do­sko­na­ło­ścia­mi. Po­że­gna­ły­śmy się i po­je­cha­łam do domu. A tam cze­kał na mnie po­kaz mody.

– Mamo, zo­bacz, co ku­pi­li­śmy. – Ka­sia za­częła pre­zen­ta­cję i wy­ci­ągnęła z tor­by pi­ęk­ny bia­ły swe­te­rek. Bie­lu­sie­ńki. No ja­sna cho­le­ra, prze­cież to będzie upier­do­lo­ne przy pierw­szym obie­dzie! Po­wi­nien być za­kaz pro­duk­cji ja­snych ubrań do roz­mia­ru 158 cen­ty­me­trów!

– I spód­nicz­kę zo­bacz. Mó­wi­łaś, że­bym cza­sem no­si­ła, to te­raz mam – kon­ty­nu­owa­ła za­do­wo­lo­na. Bar­dzo mnie ucie­szy­ła, że jed­nak nie będzie się ci­ągle ubie­rać jak szlo­ra i idzie w stro­nę ko­bie­co­ści. Wzi­ęłam tę spód­nicz­kę do ręki – nie­trud­no było za­uwa­żyć, że jej dłu­go­ść nie była zbyt im­po­nu­jąca, cho­ciaż nie, ona nie mia­ła dłu­go­ści, tyl­ko krót­ko­ść.

Nie­daw­no były bluz­ki do pęp­ka i pó­łu­bra­nia. Po­wie­dzia­łam Ka­śce, że pój­dzie tak do szko­ły po moim tru­pie. No więc co­dzien­nie rano oba­wia­łam się o swo­je ży­cie.

– Nie wi­dzia­łeś, jaka ona krót­ka? Jak się schy­li, to jej bro­chę będzie wi­dać! – żach­nęłam się po ci­chu, pio­ru­nu­jąc męża wzro­kiem. To już wolę te za duże ciu­chy. Może będzie wy­glądać jak klo­szard, ale nie jak la­fi­ryn­da!

– W skle­pie wy­da­wa­ła się dłu­ższa. A zresz­tą nie prze­sa­dzaj! – od­pa­ro­wał, chcąc tak na­praw­dę rzu­cić: „O co ci cho­dzi?”.

– No i spodnie – za­pre­zen­to­wa­ła Ka­sia. Pa­trząc na ich dłu­go­ść, po­wie­dzia­ła­bym, że to dwie zszy­te pary. Nie­mniej jed­nak dziec­ko wy­pro­wa­dzi­ło mnie z błędu: – Ma­muś, no tak się te­raz nosi.

Rzu­ci­łam mężo­wi prze­lot­ne dwu­go­dzin­ne złow­ro­gie spoj­rze­nie. Ka­śka po­za­mia­ta tymi spodnia­mi wszyst­kie chod­ni­ki na osie­dlu.

– Ko­tek, wiesz, jak ci­ężko coś dla niej zna­le­źć – po­wie­dział.

Córa była jed­nak wy­ra­źnie za­do­wo­lo­na. Nie po­zo­sta­ło mi więc nic in­ne­go jak za­ak­cep­to­wać ten styl „na nędza­rza”.

Za­częli­śmy przy­go­to­wy­wać się do przy­by­cia go­ści. Czas zle­ciał szyb­ko jak woda w se­de­sie. W ko­ńcu za­dzwo­nił do­mo­fon.

– Cze­ść, ko­cha­ni – przy­wi­ta­łam ich we­so­ło. Czy­li jed­nak wszyst­ko ze mną w po­rząd­ku i na­dal lu­bię lu­dzi.

Do­mi­ni­ka i Mar­cin we­szli do środ­ka, a mi­ędzy nimi pląta­ła się ich pó­łto­ra­rocz­na có­recz­ka Amel­ka. Mamy już nie­wie­lu zna­jo­mych, któ­rzy mają tak mło­de po­tom­stwo.

– A kto tu nas od­wie­dził? – Schy­li­łam się do ma­łej. Mia­ła pi­ęk­ne kręco­ne zło­te wło­sy i nie­bie­skie oczy.

– Na­sza opie­kun­ka jest tro­chę prze­zi­ębio­na i nie chcie­li­śmy zo­sta­wiać z nią Amel­ki – wy­tłu­ma­czy­ła Do­mi­ni­ka, bo rze­czy­wi­ście pla­no­wa­li przy­jść sami. Ale wca­le nie by­łam za­sko­czo­na ta­kim ob­ro­tem spra­wy. Dłu­gie ocze­ki­wa­nie na ma­cie­rzy­ństwo spra­wi­ło, że Do­mi­ni­ka na­le­ża­ła do prze­wra­żli­wio­nych ma­tek. Ob­sta­wiam za­tem, że opie­kun­ka kaszl­nęła, bo za­krztu­si­ła się przy pi­ciu her­ba­ty, a ta już była go­to­wa kwa­ran­tan­nę na cały blok na­ło­żyć.

– Nie szko­dzi – po­wie­dzia­łam, bo prze­cież już nie było wy­jścia. Acz­kol­wiek im je­stem star­sza, tym częściej my­ślę, że dzie­ci są jak bąki. Mo­żna znie­ść tyl­ko wła­sne.

Zna­jo­mi roz­sie­dli się wy­god­nie na ka­na­pie. Na chwi­lę wpa­dła Ka­sia, żeby się przy­wi­tać, i uda­ła się z po­wro­tem do swo­jej jamy zwa­nej po­ko­jem.

– Na­pi­je­cie się cze­goś? Może whi­sky? – za­pro­po­no­wał Woj­tek i pu­ścił oczko do Mar­ci­na.

– A na­lej tro­chę tej wódy na my­szach – od­pa­rł za­do­wo­lo­ny. Ni­g­dy nie ro­zu­mia­łam, jak mo­żna pić coś, co ma za­pach stęchłej sza­fy.

– Ja dzi­ęku­ję – od­mó­wi­ła Do­mi­ni­ka. A szko­da, bo jej aku­rat by się przy­da­ło, żeby tro­chę po­lu­zo­wa­ła gum­kę.

Gdy pa­no­wie de­lek­to­wa­li się trun­kiem, my po­szły­śmy do kuch­ni.

– Co sły­chać? Opo­wia­daj – za­gad­nęła Do­mi­ni­ka ze szcze­rym za­in­te­re­so­wa­niem.

Pa­mi­ętam ten czas, gdy sie­dzia­łam z dzie­ćmi w domu. Ka­żda in­for­ma­cja ze świa­ta ze­wnętrz­ne­go inna niż pie­lu­chy czy gęsto­ść stol­ca była ar­cy­cie­ka­wa.

– U mnie jak zwy­kle, dużo pra­cy. – Nie pa­trzy­łam jed­nak na ko­le­żan­kę, tyl­ko ob­ser­wo­wa­łam ma­łe­go dia­bła wcie­lo­ne­go. Amel­cia, choć była jed­na, wy­gląda­ła, jak­by ktoś ją sklo­no­wał, bo znaj­do­wa­ła się wszędzie.

– Da – po­wie­dzia­ła i po­de­szła do sto­łu, po czym po­ci­ągnęła za ob­rus.

– Kot­ku, zo­staw. – Do­mi­ni­ka szyb­ko do niej pod­bie­gła. Ko­tek, a ra­czej ty­grys ben­gal­ski, nic so­bie z tego nie ro­bił. – A nad czym te­raz pra­cu­jesz? – pró­bo­wa­ła pod­trzy­my­wać roz­mo­wę, ale jej oczy ska­no­wa­ły prze­strzeń w ślad za pędra­kiem.

– Pa­pier­ko­wa ro­bo­ta po sko­ńcze­niu se­ria­lu, ale nie­dłu­go będę ro­bić...

– Ko­cha­nie, nie jedz tej zie­mi, bo ci za­szko­dzi – prze­rwa­ła mi Do­mi­ni­ka i rzu­ci­ła się, żeby otrze­pać małe nie­win­ne ła­pecz­ki gme­ra­jące w mo­jej je­dy­nej ro­ślin­ce, któ­ra nie pa­dła z wy­su­sze­nia. Czort z dziec­kiem, w ko­ńcu nie moje, ale kwiat­ko­wi na pew­no za­szko­dzi, gdy wrzesz­czun obe­rwie mu wszyst­kie li­ście!

– Że co? Co za­czniesz dro­bić? – za­py­ta­ła Do­mi­ni­ka, lek­ko już oszo­ło­mio­na.

– Nie dro­bić, tyl­ko ro­bić – pró­bo­wa­łam skie­ro­wać roz­mo­wę na od­po­wied­nie tory. Były jed­nak nie­co skrzy­wio­ne. Kon­wer­sa­cja z ro­dzi­cem, któ­ry ma pod opie­ką małe dziec­ko, jest jak roz­mo­wa z cho­rym na ze­spół To­uret­te’a. Ni­g­dy nie wiesz, z czym wy­strze­li.

– Nowy pro­jekt. – Pa­trzy­łam na małe tor­na­do bie­ga­jące po moim sa­lo­nie, aż się od tego zmęczy­łam. To ja już chy­ba wolę, jak moje py­sku­ją. Dzie­cię na chwi­lę uda­ło się do ta­tu­sia, więc Do­mi­ni­ka mo­gła na­resz­cie się wy­pro­sto­wać i wy­gląda­ła jak czło­wiek, a nie ne­an­der­tal­czyk.

– Wiesz co, ja to się chy­ba jed­nak na­pi­ję – stwier­dzi­ła. A pi­sa­li w mądrych ksi­ążkach, że dziec­ko to cud. Cud to jest chy­ba wte­dy, jak przez go­dzi­nę nie chcesz go od­dać do ad­op­cji!

Do domu wró­cił Pio­trek z im­pre­zy uro­dzi­no­wej. Był w szam­pa­ńskim hu­mo­rze.

– Cze­ść wszyst­kim – przy­wi­tał się.

– Cze­ść, Pio­truś. Ale ty wy­ro­słeś! – uśmiech­nęła się Do­mi­ni­ka.

– I jak, syn­ku, faj­nie było? – za­py­ta­łam.

– Bar­dzo, naja­dłem się tyle sło­dy­czy, że chy­ba pusz­czę pa­wia – oznaj­mił z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią. Czy­li jed­nak to nie był szam­pa­ński hu­mor, tyl­ko de­lir­ka po przedaw­ko­wa­niu cu­kru.

– A co ja mó­wi­łam? Że­byś nie jadł ich za dużo.

– No i nie ja­dłem, bo jesz­cze nie pu­ści­łem – skwi­to­wał.

Mo­men­tal­nie tuż obok nas zja­wi­ła się Amel­ka za­in­te­re­so­wa­na ko­lej­nym do­mow­ni­kiem.

– O, małe dziec­ko – za­uwa­żył Pio­trek.

– Przy­wi­taj się z chłop­cem, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła prze­mi­ło Do­mi­ni­ka.

– Gol – ode­zwa­ło się tor­na­do mo­no­sy­la­bą.

– Co „gol”? – zdzi­wił się Pio­trek.

– Nic, nic – uśmiech­nęłam się, czu­jąc się jak w ja­ki­mś cze­skim fil­mie.

– Lubi grać w pi­łkę – wy­tłu­ma­czy­ła moja ko­le­żan­ka. Ta, lubi też jeść zie­mię, ssać ba­te­rie z pi­lo­ta i ci­ągnąć za fi­ran­ki.

– A, to ja jej dam, je­śli chce. – Syn chciał nie­ść po­moc. Dla­cze­go ja go wy­cho­wa­łam na tak do­bre­go chłop­ca? Może szy­by w oknach są brud­ne, ale przy­naj­mniej całe!

Dzie­cię uda­ło się z nim do po­ko­ju. Tuż za nim chcia­ła podążyć Do­mi­ni­ka.

– Daj spo­kój, za­raz wró­ci... nie­ste­ty – od­po­wie­dzia­łam i za pó­źno ugry­złam się w język, bo do­strze­głam, że ko­le­żan­ka ma pra­wie łzy w oczach.

Przy­łączy­ły­śmy się do pa­nów. W po­ko­ju roz­cho­dził się za­pach cy­gar. Ca­ring­to­ny się zna­la­zły. Kry­zys wie­ku śred­nie­go przy­sze­dł jed­nak szyb­ciej, niż my­śla­łam. Czy­żby nad­cho­dził ta­kże czas na wy­mia­nę żon na młod­sze glo­no­ja­dy?

Do­mi­ni­ka nie wy­trzy­ma­ła na­pi­ęcia i po­bie­gła do po­ko­ju dzie­ci. Przy­jem­na ci­sza dud­ni­ła w uszach i na­wet już mi ten dym nie prze­szka­dzał. Mia­łam za to pew­no­ść, że nikt nie po­gry­zie mi ka­na­py. Po­sta­no­wi­łam, że i ja po­łech­cę swo­je pod­nie­bie­nie wy­so­ko­pro­cen­to­wy­mi bąbel­ka­mi, gdy usły­sza­łam dźwi­ęk tam­bu­ry­nu.

– Nie zna­le­źli­śmy pi­łki, za to Amel­ci bar­dzo spodo­bał się ten in­stru­ment – po­wie­dzia­ła ura­do­wa­na Do­mi­ni­ka.

To się nie dzia­ło na­praw­dę. Dzie­ciak ka­to­wał tam­bu­ryn, na­pie­prza­jąc w nie­go bez prze­rwy. Osten­ta­cyj­nie pa­trzy­łam na ze­ga­rek, ale nie­ste­ty nikt się nie kap­nął, że to znak, że trze­ba już iść. Brzęcze­nie sły­chać było w ca­łym miesz­ka­niu. To było na tyle z na­szych i tak prze­ry­wa­nych ni­czym sto­su­nek roz­mów. Kon­cert tor­na­da trwał w naj­lep­sze przy akom­pa­nia­men­cie okla­sków Do­mi­ni­ki. Tyl­ko Ru­bi­ka bra­ko­wa­ło.

Po pew­nym cza­sie chy­ba Mar­ci­no­wi na­pi­ęła się ży­łka, bo po­pro­sił, aby có­recz­ka za­prze­sta­ła wy­stępów. Po krót­kich ne­go­cja­cjach za­brał jej za­baw­kę, co nie spo­tka­ło się ze zro­zu­mie­niem ma­łej ar­tyst­ki. Dzie­ciak był nie­prze­jed­na­ny i za­czął pisz­czeć jesz­cze gło­śniej niż tam­bu­ryn, więc in­stru­ment znów do nie­go tra­fił. Tym ra­zem Amel­ka usia­dła w kącie, a my wró­ci­li­śmy do roz­mo­wy. O dzi­wo, nie było na­wet spe­cjal­nie gło­śno. Może i jej się w ko­ńcu ba­te­rie wy­czer­pa­ły.

Ale gdy wła­śnie na­le­wa­łam so­bie wino, usły­sza­łam wiel­ki płacz.

– Amel­ciu, ko­cha­nie, co ty zro­bi­łaś?! – krzyk­nęła roz­pacz­li­wie Do­mi­ni­ka. Wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się ku niej. Dia­beł wcie­lo­ny wło­żył so­bie na gło­wę tam­bu­ryn, któ­ry nie chciał ze­jść.

– Mar­cin, wi­dzisz? Po­móż mi, trze­ba coś z tym zro­bić! – pa­ni­ko­wa­ła ko­le­żan­ka.

– Amel­ciu, daj, ta­tuś ci zdej­mie. – Oj­ciec usi­ło­wał sta­nąć na wy­so­ko­ści za­da­nia, jed­nak ka­żdy ruch in­stru­men­tu w górę po­wo­do­wał ocie­ra­nie się o uszy i jesz­cze wi­ęk­szy krzyk dziec­ka.

– Zo­staw! Co ro­bisz?! Prze­cież krew jej leci! – krzy­cza­ła Do­mi­ni­ka. Sta­li­śmy obok z Wojt­kiem, nie bar­dzo wie­dząc, jak po­móc.

– Może trze­ba prze­ci­ąć – za­pro­po­no­wał ze spo­ko­jem mężu.

Do po­ko­ju przy­bie­gli Ka­sia i Pio­trek.

– O ja! XD! – za­re­ago­wa­li no­wo­mo­wą.

– Nic nie będzie­my prze­ci­nać! – hi­ste­ry­zo­wa­ła Do­mi­ni­ka.

– Ko­cha­nie, spo­koj­nie, może to do­bry po­my­sł – wtó­ro­wał Wojt­ko­wi Mar­cin. Whi­sky zde­cy­do­wa­nie ich roz­lu­źni­ła i wpły­nęła na punkt wi­dze­nia.

– Asia! Ubie­raj się! – usły­sza­łam na­gle.

– Ale prze­cież je­stem ubra­na, coś nie tak? – Spoj­rza­łam na sie­bie nie­pew­nie. Może nie była to naj­now­sza kre­acja hau­te co­utu­re, ale na­praw­dę ją lu­bi­łam.

– Je­dzie­my do szpi­ta­la! – za­rządzi­ła Do­mi­ni­ka.

– Do szpi­ta­la? Po co?

– Mu­szą nam ja­koś po­móc!

– Do­mi­nicz­ko, może jed­nak sami so­bie z tym po­ra­dzi­my – wtrącił Mar­cin.

– Nie mów do mnie te­raz. Wiem, co ro­bię – od­po­wie­dzia­ła.

– Po­ja­dę z wami – upie­rał się.

– Nie, ty pi­łeś, jadę z Asią.

Ze stra­chu pręd­ko wło­ży­łam już je­den but, ale nie by­łam pew­na, czy mam wkła­dać dru­gi, bo nie wie­dzia­łam, jak sko­ńczy się pierw­szy akt dra­ma­tu. W zwi­ąz­ku z tym sta­łam jak cza­pla w ocze­ki­wa­niu na roz­wój sy­tu­acji. Za chwi­lę zna­la­zły­śmy się jed­nak w sa­mo­cho­dzie – my dwie oraz mały czło­wiek or­kie­stra.

– Amel­ciu, już je­dzie­my do pana dok­to­ra. – Do­mi­ni­ka nie prze­sta­wa­ła mó­wić, a dziec­ko pła­kać. Przy ka­żdym ru­chu dziew­czyn­ki sły­chać było dźwi­ęk tam­bu­ry­na. A gdy­by tak po­sta­wić ją na sta­rów­ce i po­ło­żyć ka­pe­lusz na drob­ne?

– Mat­ko, zo­bacz, już jej się uszy na­de­rwa­ły przez to wszyst­ko.

– Nie przej­muj się, do­szy­ją, sko­ro na­wet ko­ńczy­ny przy­szy­wa­ją – chcia­łam do­dać jej otu­chy.

– Je­zus Ma­ria, będą ją szyć? Taką małą? – la­men­to­wa­ła ko­le­żan­ka. „Nie, po­cze­ka­ją jesz­cze ze trzy lata” – mia­łam ocho­tę wy­pa­lić.

– Do­pó­ki moje dzie­ci nie sko­ńczy­ły dwóch lat, by­łam z nimi w szpi­ta­lu co naj­mniej kil­ka razy: prze­ci­ęta war­ga, zwich­ni­ęty nos, zła­ma­ny nad­gar­stek – wy­li­cza­łam jak ra­so­wa mama.

– No już do­brze, ko­cha­nie, za­raz będzie­my u pana dok­to­ra – mó­wi­ła Do­mi­ni­ka do Amel­ki, praw­do­po­dob­nie wy­pie­ra­jąc moje sło­wa do­ty­czące dzie­ci­ęcych wy­pad­ków.

Włączy­łam ra­dio. Nie po­wiem, mu­zy­ka ca­łkiem do­brze kom­po­no­wa­ła się z tym tam­bu­ry­nem.

Pod­je­cha­ły­śmy pod szpi­tal. Do­mi­ni­ka wzi­ęła dziec­ko pod pa­chę i z pręd­ko­ścią świa­tła po­bie­gła na ostry dy­żur. Był so­bot­ni wie­czór. Pró­bo­wa­łam zna­le­źć od­po­wie­dź na py­ta­nie, dla­cze­go wła­śnie ja mu­szę go spędzać w ten spo­sób. Czy to ja­kaś kara za nie­na­chal­ny sto­su­nek do ku­li­na­riów?

– Do­bry wie­czór, pil­nie po­trze­bu­je­my le­ka­rza. Moja cór­ka wło­ży­ła na gło­wę in­stru­ment i na­de­rwa­ła so­bie uszy. – Do­mi­ni­ka rzu­ci­ła się na pie­lęgniar­kę, trzy­ma­jąc Amel­kę na ręce. Ka­żdy jej ruch spra­wiał, że tam­bu­ryn grał. Wszy­scy zwró­ci­li na nas uwa­gę. Ja roz­wa­ży­ła­bym zgło­sze­nie ma­łej do Mam ta­lent!

– Mo­ment – od­po­wie­dzia­ła nie­spiesz­nie pie­lęgniar­ka. Gdy­by Do­mi­ni­ka z nogą pod pa­chą przy­szła, to może by ją ru­szy­ło.

– Tu nie ma na co cze­kać! – Ko­le­żan­ka dzwo­ni­ła dziec­kiem.

– Tu­taj jest nu­me­rek i pro­szę cze­kać, aż się wy­świe­tli. Ma pani ko­lor zie­lo­ny – stwier­dzi­ła pie­lęgniar­ka bez wi­ęk­szych emo­cji. Pew­nie nie ta­kie tam­bu­ry­ny na gło­wach wi­dzia­ła.

– Jak to zie­lo­ny? – za­py­ta­ła Do­mi­ni­ka.

– Bo nie ma za­gro­że­nia ży­cia, dro­ga pani – wy­ce­dzi­ła przez zęby ko­bie­ta.

– No jak nie ma?! – pa­ni­ko­wa­ła ko­le­żan­ka, a ja ob­sta­wia­łam, że ko­lor zie­lo­ny jest prze­zna­czo­ny dla pier­dol­ni­ętych ma­tek. Je­śli zaś cho­dzi o za­gro­że­nie ży­cia, to jesz­cze chwi­la, a Do­mi­ni­ka sama będzie mu­sia­ła usta­wić się w ko­lej­ce.

– Cho­dźmy, to szyb­ko mi­nie. – Wzi­ęłam ją ner­wo­wo pod rękę, bo ina­czej za­męczy­ła­by tę bied­ną ko­bie­tę, i po­sa­dzi­łam ra­zem z czło­wie­kiem or­kie­strą na krze­se­łkach. Sama za­częłam krążyć wo­kół dla za­bi­cia cza­su. Mia­łam dość Do­mi­ni­ki, tam­bu­ry­nu oraz ca­łej tej hi­sto­rii. Za­dzwo­ni­łam do Wojt­ka i po­wie­dzia­łam, że tro­chę tu po­sie­dzi­my, bo co chwi­la do le­ka­rza wcho­dził ktoś z po­wa­żny­mi ura­za­mi, a nie my z na­szą gra­jącą tru­pą.

W pew­nej chwi­li usły­sza­łam zna­jo­my głos:

– Tat­ko, za­cze­kaj. Nie tu­taj. To szpi­tal dla dzie­ci. – Ja­kaś ko­bie­ta ci­ągnęła star­sze­go pana za rękę.

– Ba­śka? Co ty tu ro­bisz? – za­wo­ła­łam, gdy do­strze­głam, kto to.

– Dżo­ana? Dżi­zas, co za spo­tka­nie! – Ba­śka ro­zej­rza­ła się wo­kół.

– Ja przy­szłam z tym girls­ban­dem. – Wska­za­łam na Do­mi­ni­kę z Amel­ką. Ba­śka par­sk­nęła śmie­chem. – No a ty? – za­py­ta­łam po­now­nie. Wiem, że w pew­nym wie­ku wi­ęcej roz­ma­wia się o cho­ro­bach niż o ko­chan­kach, ale spo­tka­nia w szpi­ta­lu na­dal po­zo­sta­ją rzad­ko­ścią.

– Przy­je­cha­łam z tatą. Pa­mi­ętasz go? Tato, to moja przy­ja­ció­łka, Jo­an­na, a to mój tata, Sta­ni­sław. Tyl­ko po­my­li­li­śmy od­dzia­ły, jak mó­wi­łam, ta­tu­siu – po­wie­dzia­ła, spo­gląda­jąc na nie­go wy­mow­nie.

Przy­wi­ta­łam się i, na­uczo­na do­świad­cze­niem, zmie­rzy­łam go wzro­kiem, wy­pa­tru­jąc, z czym tu­taj przy­był.

– A co jest ta­tu­sio­wi? – za­py­ta­łam po ci­chu.

– Wła­śnie o to cho­dzi, że nic, jak zwy­kle! Wczo­raj rze­ko­mo po­łk­nął ta­blet­ki na­sen­ne. Naj­pierw prze­czy­tał, ja­kie są skut­ki ubocz­ne, i gdy rano się obu­dził, to oczy­wi­ście wszyst­kie u sie­bie za­uwa­żył. A to nie były żad­ne ta­blet­ki na­sen­ne, tyl­ko an­ty­kon­cep­cja dla psa, któ­rą wzi­ął przez po­my­łkę! Tyl­ko nie dał so­bie tego wy­tłu­ma­czyć!

– To chy­ba jesz­cze lep­sze niż ten tam­bu­ryn – ucie­szy­łam się jak dziec­ko. Nie tyl­ko ja mia­łam so­bo­tę z tak zwa­nej dupy.

– A tak w ogó­le to co u cie­bie? Daw­no się nie wi­dzia­ły­śmy. Kie­dy ty z tej Ko­lum­bii wró­ci­łaś? – za­py­ta­łam, bo za Ba­śką trud­no było nadążyć. Była pod­ró­żu­jącym po świe­cie wol­nym elek­tro­nem. Co rusz znaj­do­wa­ła inne źró­dła za­rob­ko­wa­nia. Przez dłu­gi czas pra­co­wa­ła jako sce­no­graf­ka, ale po­sta­no­wi­ła zro­bić so­bie prze­rwę. Na ra­zie bez daty po­wrot­nej.

– No już ja­kiś czas temu i na ra­zie mam ta­kie wła­śnie atrak­cje. – Wska­za­ła na Sta­ni­sła­wa, któ­ry ner­wo­wo prze­bie­rał no­ga­mi.

– Ba­sie­ńko, cho­dźmy już – po­spie­szał moją przy­ja­ció­łkę.

– Idę, tat­ko. Dżo­ana, mu­szę iść, bo nie od­pu­ści. Wy­star­czy, że le­karz prze­pi­sze mu ru­ti­no­scor­bin, mo­men­tal­nie po­czu­je się le­piej. On po pro­stu ko­cha bia­łe ki­tle. Ko­niecz­nie mu­si­my się spo­tkać. Wszyst­kie ra­zem. Za­dzwo­nię do cie­bie po­tem. Pa­aaaaa! – I po­bie­gła. Cała ona. Wiecz­nie w po­śpie­chu na ró­żnych sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych.

Wró­ci­łam do swo­je­go girls­ban­du. Po wie­lo­go­dzin­nych ocze­ki­wa­niach Do­mi­ni­ka do­sta­ła się do le­ka­rza. Dzi­ęki fa­cho­wej po­mo­cy ma­gi­ków od spraw nie­mo­żli­wych gło­wa Amel­ki zo­sta­ła uwol­nio­na od tam­bu­ry­nu, uszy opa­trzo­ne i mo­żna było je­chać do domu.

By­łam po­twor­nie zmęczo­na. Pa­no­wie, o dzi­wo, sta­nęli na wy­so­ko­ści za­da­nia. Dzie­ci spa­ły, a na sto­le cze­ka­ła go­rąca ko­la­cja. Było jed­nak już tak pó­źno, że nasi zna­jo­mi po­sta­no­wi­li po­je­chać do sie­bie. Nie po­wiem, że­bym ja­koś spe­cjal­nie ich za­trzy­my­wa­ła.

Usia­dłam na chwi­lę na ka­na­pie i na­la­łam so­bie wina, nie uda­ło mi się go jed­nak wy­pić. Czy tak ma wy­glądać ży­cie, że ci­ągle dzie­je się coś nie­za­po­wie­dzia­ne­go? Moje oczy uzna­ły, że pój­dą spać, nie kon­sul­tu­jąc tego ze mną.

W nie­dzie­lę na wszel­ki wy­pa­dek wy­łączy­łam te­le­fon. Jesz­cze ktoś ze­chce nas od­wie­dzić. Mimo wol­ne­go dnia mia­łam już syn­drom po­nie­dzia­łku. Go­ni­twa my­śli, przy­go­to­wa­nie dzie­ci do lek­cji, i w ten oto ma­gicz­ny spo­sób ko­lej­ny week­end prze­le­ciał jak dzi­siej­szy obiad przez je­li­ta.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Przy­go­to­wa­nie okład­ki do dru­kuKa­ro­li­na Że­la­zi­ńska
Ilu­stra­cja na okład­ceAde­la Pod­gór­ska
Zdjęcie au­tor­kiDa­rek Le­wan­dow­ski
Re­dak­cjaBe­re­ni­ka Wil­czy­ńska
Ko­rek­taTe­re­sa Zie­li­ńska Ju­sty­na Do­ma­ga­ła
Co­py­ri­ght © by Jo­an­na Mo­ko­sa-Ry­kal­ska, 2022 Co­py­ri­ght © Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o., War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-8032-818-1
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.