Miasto łotrów - Weronika Wierzchowska - ebook + książka

Miasto łotrów ebook

Weronika Wierzchowska

0,0
38,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po zamachu na cara Aleksandra kapitan Władysław Abramowicz pada ofiarą czystek w carskich służbach. Dzięki koneksjom wuja Aleksieja dostaje ciepłą posadkę w policji prowincjonalnej Warszawy. Staruszek jednak ginie w tajemniczych okolicznościach i to Władek staje się głównym podejrzanym o nieudolne upozorowanie jego samobójstwa. Majątek po wuju dziedziczy młoda, niezwykle atrakcyjna wdowa po nim, cioteczka Halina, oraz jego dorastająca córka z pierwszego małżeństwa, kuzynka Zosia. Kapitan nie jest pewien, czy powinien je podejrzewać, czy chronić przed tajemniczym mordercą. Tymczasem zostaje aresztowany przez Ochranę, tajną policję, która daje mu ultimatum – ma kilka dni na znalezienie mordercy lub stanie się kozłem ofiarnym. Zaczyna się walka z czasem. Władek musi pokonać labirynt intryg i spisków oplatających całą Warszawę, gdzie nikt nie jest tym, kim się wydaje.

Dynamiczny retrokryminał w klimatach XIX-wiecznej Warszawy.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana jest z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 335

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Weronika Wierzchowska, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Crazy Dark Queen/Adobe Stock

© Dar1930/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8391-631-6

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

I

Warszawa, styczeń 1883 roku

Kapitan Władysław Abramowicz nie przymarzł do siedzenia dorożki tylko dlatego, że płonął żądzą zamordowania wuja Aleksieja. Kazał fiakrowi wjechać przez bramę kamienicy przy Miodowej, wyskoczył z dryndy, po czym polecił woźnicy czekać. Nie zamierzał spędzić tu ani chwili dłużej niż to konieczne, poza tym chciał pojechać czym prędzej do ratusza i zająć się organizacją gabinetu. Otworzył mu lokaj Jędrzej, który przyjął od panicza płaszcz i melonik. Kapitanowi nie umknął fakt, że od sługi zionęło alkoholem, nawet mimo tego, że odwracał głowę i starał się wstrzymywać oddech. Do tego dwa guziki liberii miał oderwane i plamę, prawdopodobnie moczu, na spodniach. Władek Abramowicz dostrzegł to w jednej chwili, tak samo jak dwudniowy zarost na gębie niechlujnego sługi, wystarczyło, że omiótł lokaja wzrokiem.

Spostrzegawczości nie nauczono go w szkole policyjnej w Petersburgu ani w Trzecim Oddziale Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, gdzie służył trzy lata, aż do jej rozwiązania po śmierci cara Aleksandra II, wykształcił ją sobie sam. Poza tym podejrzewał, że stanowiła jego wrodzony przymiot, tak samo jak skłonność do porządku i zorganizowania. Wiedział, że koledzy i bliscy mają go za pedanta i sztywniaka, do tego służbistę i zadufanego w sobie dorobkiewicza. Miał to w nosie, nie interesowało go, co inni o nim myślą, po prostu wykonywał swoje obowiązki najlepiej jak to możliwe.

– Witaj, Władku, dawnośmy się nie widzieli – przywitała go żona wuja, której jednak nie mógł z powagą nazywać ciotką.

Po pierwsze była mniej więcej w jego wieku, miała około trzydziestki, zatem o jakąś połowę mniej od swego męża, po drugie prawdziwa ciotka nie żyła od dekady, a Halina tylko zajęła jej miejsce u boku radcy stanu, Aleksieja Iwanowicza Dobronokiego. Wuj Władysława, tak samo jak jego matka, pochodził z Kazania w Rosji, choć od dziecka mieszkał w Warszawie. Kapitan Abramowicz był zatem tylko w połowie Polakiem, w połowie zaś spolonizowanym Tatarem.

– Dzień dobry, cioteczko – powitał ją lekko kpiącym tonem i skłonił się nieznacznie, ale nie kwapił do całowania jej po rękach ani jeszcze bardziej familiarnie w policzek.

Mimowolnie zauważył, że niestety Halina niezmiennie wydała mu się niepokojąco atrakcyjna i zaledwie jedno spojrzenie na nią rozpalało mu gorąco w piersiach. Zesztywniał przez to jeszcze bardziej, nerwowym ruchem potarł wąsy, starannie przycięte na krótko. Zauważył pierwsze mimiczne zmarszczki, tak zwane kurze łapki, w kącikach jej oczu, ale przez tę subtelną niedoskonałość wydała mu się jeszcze piękniejsza. Przeprosił sztywno gospodynię, nalegał, by jak najprędzej pozwoliła mu zobaczyć się z wujem. Zaprosiła go do środka, po czym bez zwłoki wprowadziła do gabinetu.

– To ja będę się zbierała, kochanie – powiedziała do męża, nawet nie przestępując progu. – Odbiorę Zosię z Dworca Wiedeńskiego i zawiozę na obiad do mojej mamy, nie będziemy ci przeszkadzały, skoro sobie tego życzysz.

Radca Dobronoki wstał dziarsko od biurka i z uśmiechem pocałował żonę, ale po ojcowsku, w czoło, po czym bez słowa zamknął za nią drzwi gabinetu. Nosił krzaczaste, zupełnie siwe bokobrody, w stylu rosyjskim, już zupełnie niemodne, ale charakterystyczne dla carskich konserwatywnych oficerów. Nawet w mieszkaniu ubrany był w granatowy mundur czynownika, urzędnika państwowego, tyle że założył do niego miękkie kapcie.

– Wuju, gabinet już gotowy na twoje przybycie. Czekam jeszcze na listę przydzielonych nam do wydziału ludzi, by ulokować ich zgodnie z kompetencjami i z miejsca zaprowadzić ład i dyscyplinę. Nie chcę, by oficjaliści od razu zaczęli walkę o stołki, podgryzanie się i niepotrzebną rywalizację. Potrzebuję ich życiorysów…

– Aleś w gorącej wodzie kąpany – Dobronoki, tak jak siostrzeniec, odezwał się po polsku. Nie zrobiłby tego, gdyby się znajdowali w ratuszu, bo nie uchodziło, a właściwie byłoby łamaniem prawa, gdyby urzędnicy rozmawiali w języku innym niż państwowy, ale w domu obaj mogli pozwolić sobie na rozprężenie. – Nie spieszy mi się do gabinetu, wiesz, jak jestem sceptyczny w związku z tym „mianowaniem”. Tak naprawdę wsadzili mnie na to stanowisko, by odsunąć od istotnych spraw i na zawsze zakopać w papierkach. Za cztery lata wybije mi czterdzieści lat w służbie państwowej i wówczas przesuną mnie w emerytalny stan spoczynku. Do tego czasu mam po prostu nie namieszać, nie wtrącać się, siedzieć cicho, zamknięty w jednym z setek gabinetów ratusza. Po co się zatem gdziekolwiek spieszyć?

Władek westchnął i pokiwał głową. Wiedział o tym doskonale, sam znalazł się na podobnej pozycji co wuj. Po tragicznej śmierci cara, zamordowanego przez anarchistów, rozwiązano Trzeci Oddział i wszystkich jego funkcjonariuszy rozlokowano gdzie się dało. Ci zasłużeni i z koneksjami trafili na wysokie stanowiska w policji i wojsku. Niektórzy tworzyli obecnie nową tajną służbę, Ochranę. Dobronoki od zawsze działał w warszawskich służbach bezpieczeństwa, przeniesiono go zatem do policji, wreszcie mianowano naczelnikiem Drugiego Wydziału. Wydział Rozporządzający, bo tak się nazywał, był niczym innym jak tylko działem administracyjnym. „Gaciowi”, tak mówiło się w armii na pełniących funkcje kwatermistrzowskie i takie mniej więcej honory miał teraz pełnić dla imperium radca stanu Dobronoki.

To dlatego Władek miał chęć go zamordować. On sam też wyleciał z Trzeciego Oddziału, ale liczył na to, że dostanie dobry przydział, może w kancelarii rządowej w Moskwie lub w policji w Petersburgu, ale o zgrozo, wuj użył swoich wpływów, by zabrać siostrzeńca do siebie, do Warszawy, i umieścić w swoim wydziale, w dodatku jako zastępcę i prawą rękę. Nie wiadomo dlaczego stał się nagle taki opiekuńczy i tros­kliwy, wcześniej się Władysławem specjalnie nie interesował. Co za poniżenie, nawet hańba dla młodego jeszcze oficera – zostać policyjnym kałamarzem na lipnym, nic niewartym etacie.

– Póki wszystkiego nie urządzisz w ratuszu, mogę pracować tutaj. Na dziś mam dla ciebie małe zadanie, chłopcze. – Wuj podszedł do biurka i zgarnął z niego dwie cienkie teczki. – Zwerbujemy tych dwóch gagatków jako cywilnych współpracowników specjalnych.

– Jako szpicli? – Władek uniósł brew.

Nie miał pojęcia, po co wydziałowi administracyjnemu donosiciele. W Warszawie od kapusiów się ponoć roiło, rozpuszczała ich po mieście zarówno Ochrana, jak i policja śledcza oraz żandarmeria. Nowy, miłościwie panujący car życzył sobie chwycić społeczeństwo za mordę i trzymać je krótko, do tego oczywiście potrzebny był mu rozbudowany aparat kontroli. Ale szpiony w administracji?

– Nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami i czekać na emeryturę. Jest jeszcze masa rzeczy do zrobienia, nasz wydział dysponuje sporą swobodą i zamierzam to wykorzystać. – Wujaszek zastrzygł siwymi brwiami. – Te dwie kanalie bardzo się nam mogą przydać. Zgarnij obu i przywieź tu do mnie, już ja ich namówię na współpracę. W teczkach masz ich życiorysy i haki, zerknij, może ci się przydadzą. Teraz leć. No, leć już, bo mam pilną robotę!

Wetknął mu teczki w ręce, złapał siostrzeńca za ramię i wystawił go za próg pokoju, po czym zamknął drzwi.

II

Cioteczka czekała na niego w sieni, ubrana w suknię z turniurą, płaszczyk podbity futerkiem i w kapelusiku, ręce wsadziła w mufkę. Jędrzej podał kapitanowi płaszcz i melonik, po czym się chwiejnie cofnął, roznosząc wokół zapach gorzały. Halina uśmiechnęła się w taki sposób, że Władek poczuł się niczym w parny i duszny lipcowy dzień.

– Ponoć zatrzymałeś dorożkę, pozwolisz mi skorzystać? Muszę pojechać na dworzec po pasierbicę.

Kapitana nie interesowało, skąd wraca koleją żelazną jego kuzyneczka Zosia, jedyne dziecko wuja, poczuł za to miłe dreszcze na myśl, że będzie miał okazję siedzieć z Haliną w powozie, tuż obok lub naprzeciw, nieważne. Do ratusza miał z Miodowej kilka kroków i mógłby odstąpić ciotce dryndę, po czym, nie bacząc na śnieg zmieszany z końskim łajnem, przebrnąć ten kawałek piechotą, ale przypomniał sobie, że przecież najpierw ma zgarnąć dwie kanalie zakwalifikowane przez wuja do zwerbowania na szpicli. Może najpierw przejechać się z cioteczką na Dworzec Wiedeński, co mu szkodzi?

Zimno było tego dnia jak diabli, ale znów mu to nie przeszkadzało. Dorożka miała budkę chroniącą przed lodowatym wiatrem, który zacinał ostrymi igłami śniegu, poza tym rozgrzewały go uśmiechy Haliny. Patrzył na jej zmysłowe, pełne usta, na oczy wiecznie patrzące sennie spod półprzymkniętych powiek i zachodził w głowę, jakim cudem wujowi udało się usidlić tak atrakcyjną damę? Jakie to haki na nią zebrał, czy może kogoś z jej rodziny uchronił przed więzieniem lub Syberią? Co też skłoniło tę miłą i sympatyczną piękność do wyjścia za trzydzieści lat starszego jegomościa? Może zwyczajnie bieda, brak innych perspektyw?

Niestety do dworca dojechali niezwykle szybko, tak mu się przynajmniej wydawało, i przyjemność się skończyła, cioteczka podziękowała i wysiadła, po czym zniknęła w tłumie na placu. Nie zdążył się nacieszyć jej towarzystwem, nawet nie pamiętał, o czym rozmawiali, pozwolił się jej oczarować niczym sztubak.

– Dokąd tera, łaskawy panie? – fiakier spytał z kozła, nie wysuwając nawet nosa z postawionego kołnierza kapoty i spod czapy nasuniętej na twarz.

Kapitan Abramowicz dopiero teraz zaczął nerwowo przeglądać zawartość teczki. Musiał do tego zdjąć rękawiczki, ale okazało się, że palce mu skostniały, i z trudem przewracał kartki.

– Najpierw do prywatnej lecznicy na Marszałkowską dwadzieścia osiem. – Ucieszył się, bo po pierwszego drania mieli niedaleko.

Miał nadzieję, że zastanie go w pracy, bo zgodnie z ulotką dołączoną do akt doktor Franciszek Peszke powinien właśnie w tych godzinach przyjmować pacjentów cierpiących na choroby wewnętrzne i płucne. Kartoteka tego delikwenta nie była długa, wuj zebrał raptem kilka haków na tę kanalię. Doktor skończył medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, ale praktykę zdobywał, o dziwo, w armii. Wylądował w niej po tym, gdy nieznani sprawcy dopadli i zabili hochsztaplera sprzedającego ludziom cudowną terapię promieniowaniem magnetycznym. Oszust został obdarty ze skóry i powieszony jak szlachtowane prosię nad wiadrem, do którego spływała krew. Wcześniej zaszyto mu usta, by nie mógł krzyczeć. Zrobiono to jedwabną nicią chirurgiczną, ścieg wskazywał na robotę fachowca, tak samo jak precyzyjne cięcia na skórze ofiary, które nie uszkodziły żadnej arterii, dokonane zaś zostały z całą pewnością skalpelem. Śledczy podejrzewał, że sprawca lub sprawcy mścili się na hochsztaplerze za doprowadzenie do śmierci jakiejś niewinnej, naiwnej osoby, która została przez oszusta naciągnięta na terapię. Podejrzenie przynajmniej czynnej współpracy w morderstwie padło na doktora Peszkego, ale nie doszło nawet do przesłuchania, bo ten uciekł w kamasze i zaraz wyjechał na Bałkany, gdzie armia imperium prowadziła wojnę z Turcją.

Dwa lata wojennych zmagań minęły mu na wzorowej służbie, nawet został przedstawiony do odznaczenia za ofiarność i bohaterstwo w szpitalu polowym, gdzie uratował wielu rannych. Któregoś dnia napadł jednak na przełożonego – naczelnika ambulansów i lazaretów, oskarżył go publicznie o korupcję i sprzeniewierzenie środków przeznaczonych dla rannych, po czym – zanim zdołano go odciągnąć – odciął mu ucho oraz nos lancetem. Za okoliczność łagodzącą uznano fakt, że Peszke znajdował się wówczas pod wpływem alkoholu, opium oraz eteru siarkowego jednocześnie, poza tym cierpiał na obciążenie psychiczne od ciągłej służby w skrajnie dramatycznych warunkach. Skazano go za napaść i okaleczenie, ale został ułaskawiony osobiście przez kogoś z samej góry, niby w ramach uznania za zasługi.

Od czasu wojny, czyli od jakichś trzech lat, pracował w prywatnym szpitalu w Warszawie. Szpicle twierdzili, że współpracuje z tak zwanymi akuszerkami z ogłoszeń i dokonuje płatnych aborcji, co było oczywiście procederem skandalicznym, poza tym przestępstwem. Dobronoki kazał go mieć na oku i nie przeszkadzać, z myślą o wykorzystaniu w bliżej niesprecyzowanych operacjach specjalnych.

Klinika znajdowała się na parterze kamienicy, zaraz w pierwszym wejściu od bramy. W środku panowała, zdawałoby się, sterylna czystość i rażąca w oczy jasność, głównie przez oświetlenie gazowe i to, że w szpitalnym stylu pobielono ściany. Doktor akurat skończył przyjmować pacjenta, grubego, czerwonego na twarzy jegomościa, z pewnością cierpiącego na kilka chorób wewnętrznych związanych z otyłością, co Abramowicz odgadł, nawet nie posiadając wykształcenia medycznego. Kazał recepcjonistce się nie anonsować, tylko wszedł do gabinetu i stanął przed biurkiem, zza którego z szerokim uśmiechem wstał doktor Peszke.

Wcale nie wyglądał na degenerata, weterana wojennego z okaleczoną psychiką, do tego okrutnika i pijaka. Kapitan się spodziewał, że zastanie jakiegoś obrzydliwca o paskudnej gębie ze szramami i nochalem czerwonym od przepicia. Zamiast tego stanął przed młodym mężczyzną o łagodnej i sympatycznie uśmiechniętej twarzy, niezwykle zadbanym, pachnącym francuską wodą kolońską. Ubrany był w rozpięty biały fartuch, pod którym miał fioletową, pasiastą kamizelkę i ciemną koszulę, niezwykle oryginalne i ekstrawaganckie zestawienie jak na konserwatywnego doktora. Tacy bowiem byli najbardziej szanowani i pracowali w prywatnych klinikach. Zgodnie z panującą modą mężczyźni nosili się wyłącznie na czarno lub w ostateczności w kolorach ciemnych i stonowanych, pstrokacizna zdecydowanie odpadała wśród zawodów, gdzie liczył się szacunek klienta. Do tego, kiedy na powitanie doktor wyciągnął rękę i wyszedł zza biurka, okazało się, że porusza się płynnie niczym tancerz, dłoń zaś ma wypielęgnowaną, o długich palcach pianisty, do tego ozdobioną sygnetem.

To Abramowiczowi wystarczyło, uznał, że najpewniej ma do czynienia z homoseksualistą. Oczywiście takim ze sfer, zatem normalnie funkcjonującym w społeczeństwie i niespecjalnie ukrywającym się z preferencjami. Kapitan znał mu podobnych, miał takich kolegów jeszcze w korpusie kadetów, później kilku w Trzecim Oddziale, i to szlachciców z dobrych rodzin, nie zdziwił się zatem, nie okazał zmieszania ani niechęci. Preferencje doktora nie miały akurat większego znaczenia, nie pasowały mu tylko do obrazu kanalii, która byłaby w stanie zaszyć człowiekowi usta i obedrzeć go ze skóry.

– Co też szanownemu panu dolega? – doktor spytał i od razu wskazał mu krzesło.

– Jedynie codzienny ból istnienia, ale na to chyba nie ma lekarstwa. Ubieraj się pan, pojedziemy porozmawiać. – Kapitan wyciągnął policyjną blachę z dwugłowym orłem i podsunął ją pod nos doktora.

– Jestem aresztowany? Ale za co, w jakiej sprawie?

– W sprawie czekającej was służby dla jewo wieliczestwa Aleksandra III. – Abramowicz patrzył na zmieszanie i strach ofiary z pewną satysfakcją.

Któż nie lubił, kiedy się go bano?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI