35,99 zł
10 osób interesuje się tą książką
„Rozrywka ostra jak brzytwa, pięknie skonstruowana i genialnie napisana. Naprawdę trudno o lepszy thriller.” ― Clive Barker „Podręcznik sztuki budowania napięcia, arcydzieło, które bezbłędnie prowadzi czytelnika do punktu kulminacyjnego. W kwestii suspensu Harris bez wątpienia jest najlepszy w swoim fachu.” ― The Washington Post „Thriller psychologiczny tak zręcznie utkany i tak mocno trzymający w napięciu, że kolejne zdania pokonuje się z prędkością światła – żeby tylko dowiedzieć się, co będzie dalej.” ― Associated Press Clarice Starling rozpoczyna staż w Sekcji Behawioralnej FBI, zajmującej się seryjnymi mordercami. Jej pierwszym zadaniem jest spotkanie z przybywającym w szpitalu dla umysłowo chorych wielokrotnym mordercą i kanibalem, z zawodu psychiatrą – doktorem Hannibalem Lecterem. Kobieta wdaje się z nim w niebezpieczną grę psychologiczną: w zamian za okruchy informacji na temat Buffalo Billa, który od kilku miesięcy terroryzuje Stany Zjednoczone, porywając, mordując i obdzierając ze skóry młode kobiety, opowiada o sobie. Doktor Lecter, prawdziwy geniusz zła, manipuluje Clarice i poddaje ją osobliwej psychoanalizie. Młoda agentka wierzy, że dzięki bezbłędnej intuicji Lectera uda się wpaść na trop psychopaty, zanim zginie kolejna porwana. Jednak tylko Hannibal zna reguły gry tej makabrycznej gry, a nawet jej finał…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 456
Tytuł oryginału: The Silence of the Lambs
Copyright © 1988 by Yazoo Fabrications, Inc.
All rights reserved.
Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Andrzej Szulc
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Marta Chmarzyńska
Korekta: Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8110-824-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2019
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Pamięci mego ojca
Jeżeli tylko ze względu na ludzi potykałem się w Efezie z dzikimi zwierzętami, to cóż mi stąd za pożytek? Skoro zmarli nie zmartwychwstają…
św. Paweł, Pierwszy list do Koryntian 15,32
Czyż muszę patrzeć na czaszkę w pierścieniu,mając tę samą w obręczy mej twarzy?
John Donne, Devotions
Sekcja behawioralna, zajmująca się w FBI morderstwami seryjnymi, mieści się na najniższej, do połowy ukrytej w ziemi kondygnacji Akademii FBI w Quantico. Clarice Starling dotarła tam zaczerwieniona od szybkiego marszu ze strzelnicy przy Hogan’s Alley. Miała źdźbła trawy we włosach i utytłaną wiatrówkę – efekt czołgania się pod obstrzałem podczas ćwiczeń praktycznych z techniki unieszkodliwiania przestępców.
W sekretariacie nie było nikogo. Przejrzała się w szklanych drzwiach i szybko poprawiła włosy. Wiedziała, że wygląda dobrze, nie musi nic zmieniać. Jej ręce czuć było prochem strzelniczym, ale nie miała czasu ich umyć. Wezwanie do szefa działu Crawforda brzmiało: natychmiast.
Odnalazła Jacka Crawforda w zagraconej sali ogólnej.
Stał samotnie przy cudzym biurku i rozmawiał przez telefon. Miała sposobność przyjrzeć mu się po raz pierwszy od roku. To, co zobaczyła, zaniepokoiło ją.
Normalnie Crawford wyglądał na zdrowego inżyniera w średnim wieku, który przeszedł gładko przez college dzięki temu, że dobrze grał w baseball – sprytny napastnik, twardy, kiedy trzeba blokować pole. Teraz wychudł, kołnierzyk koszuli był o wiele za luźny, pod zaczerwienionymi oczyma pojawiły się ciemne sińce. Dla każdego, kto czyta gazety, nie było tajemnicą, że sekcja behawioralna znalazła się w oku cyklonu. Clarice miała nadzieję, że Crawford niczym się nie szprycuje. W tej instytucji wydawało się to mało prawdopodobne.
Crawford uciął rozmowę telefoniczną krótkim: „nie”. Wyjął spod pachy jej akta personalne i otworzył je na pierwszej stronie.
– Starling Clarice M., dzień dobry – powiedział.
– Dzień dobry. – To, że się uśmiechnęła, wynikało wyłącznie z uprzejmości.
– Nic złego się nie stało. Mam nadzieję, że wezwanie cię nie przestraszyło.
– Skądże znowu. – Niezupełnie prawda, dodała w myślach.
– Twoi instruktorzy twierdzą, że dobrze sobie radzisz, na swoim roku jesteś w grupie najlepszych.
– Mam taką nadzieję. Do tej pory nic mi o tym nie wspomnieli.
– Pytam ich od czasu do czasu.
To zdziwiło dziewczynę; dawno już spisała Crawforda na straty, uważając go za dwulicowego sukinsyna, kaprala, który interesuje się rekrutem dopóty, dopóki nie złapie go na haczyk.
Z federalnym agentem specjalnym Crawfordem zetknęła się po raz pierwszy, kiedy prowadził gościnne wykłady na Uniwersytecie Wirginii. Wysoki poziom jego seminarium z kryminologii był jednym z motywów jej decyzji przejścia do FBI. Kiedy dostała się do Akademii, napisała do niego kartkę, ale nie odpowiedział i podczas trzech miesięcy, które spędziła w Quantico, całkowicie ją ignorował.
Clarice Starling nie należała do ludzi, którzy narzucają się ze swoją przyjaźnią i proszą o czyjąś łaskę, ale zachowanie Crawforda zdziwiło ją i trochę zabolało. Teraz, w jego obecności, z przykrością uświadomiła sobie, że znów czuje do niego sympatię.
Najwyraźniej coś było z nim nie w porządku. Crawford miał jakieś szczególne, niezależne od inteligencji umiejętności. Clarice dostrzegła to w sposobie, w jaki dobierał kolory i gatunek tkanin swoich ubrań, w tym, że umiał zaznaczyć swą indywidualność mimo obowiązujących w FBI kanonów. Teraz był schludny, ale bezbarwny, tak jakby wszedł w okres linienia.
– Jest robota i pomyślałem o tobie – powiedział. – Właściwie nie robota, raczej interesujące ćwiczenie praktyczne. Zabierz rzeczy Berry’ego z tego krzesła i usiądź. W swoim podaniu napisałaś, że po ukończeniu Akademii chcesz przejść bezpośrednio do sekcji behawioralnej.
– Tak.
– Masz dobre przygotowanie kryminologiczne, ale brak ci doświadczenia w organach ścigania. Szukamy ludzi z minimum sześcioletnim stażem.
– Mój ojciec był szeryfem. Znam życie.
Crawford lekko się uśmiechnął.
– Twoim atutem jest podwójna specjalizacja – z psychologii i kryminologii… Ile wakacji przepracowałaś w ośrodku dla psychicznie chorych? Dwa kolejne lata?
– Tak.
– Czy masz ważną licencję doradcy prawnego?
– Jeszcze przez dwa lata. Dostałam ją, zanim rozpoczął pan swoje seminarium na Uniwersytecie Wirginii… Zanim zdecydowałam się tu przyjść.
– Trafiłaś na moment zamrożenia etatów?
Kiwnęła głową.
– Ale miałam szczęście i zdążyłam się zakwalifikować na kurs kryminalistyki. Dzięki temu popracowałam trochę w laboratorium, jeszcze zanim akademia ponownie zaczęła zatrudniać.
– Kiedy się tu dostałaś, napisałaś do mnie list, ale nie wydaje mi się, żebym odpowiedział, to znaczy, wiem, że nie odpowiedziałem. Powinienem był to zrobić.
– Ma pan tyle innych spraw na głowie.
– Słyszałaś coś o programie VICAP?
– Wiem, że to Program Ścigania Brutalnych Przestępców. W „Law Enforcement Bulletin” pisali, że pracuje pan nad stworzeniem banku danych, ale że nie jest jeszcze gotowy.
Crawford kiwnął głową.
– Sporządziliśmy kwestionariusz. Można go zastosować wobec wszystkich znanych w dzisiejszych czasach seryjnych morderców. – Wręczył jej gruby plik papierów w cienkiej okładce. – Tę część wypełnia prowadzący śledztwo, tę ofiary, jeśli ocalały. Kwestionariusz niebieski wypełnia, jeśli chce, morderca. Różowy zawiera pytania, które ma mu zadać prowadzący śledztwo, notując zarówno jego odpowiedzi, jak i reakcje. Mnóstwo papierkowej roboty.
Papierkowa robota. W głowie Clarice Starling zabrzmiał dzwonek alarmowy. Czuła, że za chwilę Crawford złoży jej ofertę pracy – polegającej prawdopodobnie na żmudnym wprowadzaniu danych do komputera. Kusiło ją, żeby dostać się do sekcji behawioralnej na jakiekolwiek wolne stanowisko, ale wiedziała, co czeka kobietę, którą choć raz zaprzęgnie się do pracy sekretarki – do końca życia nie przestanie stukać na maszynie. Zbliżała się chwila wyboru, a ona chciała wybrać dobrze.
Crawford czekał na coś; najwyraźniej zadał jej jakieś pytanie. Starling musiała pogrzebać w pamięci, żeby je sobie przypomnieć.
– Jakie testy stosowałaś? Minnesota Multiphasic? Rorschacha?
– Minnesota Multiphasic tak, Rorschacha nie – odparła. – Poza tym test apercepcji tematycznej, a z dziećmi Bender-Gestalt.
– Czy łatwo cię przestraszyć, Starling?
– Nie sądzę.
– Widzisz, staramy się przesłuchać i zbadać wszystkich trzydziestu dwóch seryjnych morderców, których trzymamy aktualnie pod kluczem. Pomoże to nam stworzyć bank danych, na podstawie którego będzie można sporządzać portrety psychologiczne przestępców w nierozwiązanych sprawach. Większość skazanych poszła nam na rękę. Sądzę, że wielu chce się po prostu popisać. Na współpracę zgodziło się dwudziestu siedmiu. Czterech z wyrokami śmierci, w przypadku których toczą się procesy apelacyjne, milczy, co zresztą zrozumiałe. Nie jesteśmy jednak w stanie niczego uzyskać od człowieka, na którym najbardziej nam zależy. Chcę, żebyś odwiedziła go jutro w szpitalu dla psychicznie chorych.
Clarice poczuła, że szybciej bije jej serce. Była zadowolona, ale jednocześnie trochę się obawiała.
– Kim on jest?
– To psychiatra, doktor Hannibal Lecter – powiedział Crawford.
Wśród ludzi z branży po wymienieniu tego nazwiska zapada zawsze krótkie milczenie.
Starling wpatrywała się spokojnie w Crawforda, trochę tylko znieruchomiała.
– Hannibal-Kanibal? – upewniła się jeszcze.
– Tak.
– No cóż, w porządku. Cieszę się, że otwiera się przede mną szansa. Zastanawiam się tylko, dlaczego właśnie ja?
– Głównie dlatego, że jesteś akurat pod ręką – odparł Crawford. – Nie spodziewam się, żeby Lecter chciał z nami współpracować. Właściwie już odmówił, ale zrobił to przez pośrednika, dyrektora szpitala. Chcę z czystym sumieniem powiedzieć, że był tam nasz wykwalifikowany pracownik i osobiście go zapytał. To, że idziesz tam ty, jest czystym przypadkiem. W sekcji nie został po prostu nikt, komu mógłbym to zlecić.
– Jesteście zawaleni robotą. Buffalo Bill i ta afera w Nevadzie…
– Zgadłaś. Powtarza się stara historia: ciała dawno już wystygły.
– Powiedział pan: jutro. To znaczy, że sprawa jest pilna. Czy to ma związek z bieżącym dochodzeniem?
– Nie. Chciałbym, żeby tak było.
– Czy mam sporządzić diagnozę psychologiczną, jeśli stanie okoniem?
– Nie. Mam pełne biurko diagnoz psychologicznych na temat doktora Lectera. Wszystkie informują, że nie daje się zbadać, i w każdej zawarte są inne wnioski.
Crawford wytrząsnął na dłoń dwie tabletki witaminy C i wrzucił pastylkę alka-seltzer do szklanki z wodą, żeby je popić.
– To zabawne. Lecter jest psychiatrą i sam pisuje do czasopism psychiatrycznych… notabene niezwykłe artykuły… ale nigdy nie dotyczą one jego własnych małych anomalii. Kiedyś udał, że godzi się przystąpić do pewnych testów razem z dyrektorem szpitala Chiltonem… Polegało to na wspólnym przesiadywaniu ze wstrzymującą odpływ krwi obrączką na penisie i oglądaniu zdjęć pornograficznych… A potem Lecter pierwszy opublikował wyniki swoich badań na temat Chiltona i zrobił z niego idiotę. Odpisuje na poważne listy, które wysyłają do niego studenci psychiatrii, a które dotyczą dziedzin niezwiązanych z jego sprawą… i to wszystko. Jeśli odmówi, chcę otrzymać prosty raport: jak wygląda on sam, jak wygląda jego cela, co robi. Trochę lokalnego kolorytu, że tak się wyrażę. Wchodząc i wychodząc, uważaj na ludzi z prasy. Nie tej poważnej, ale ze szmatławców. Uwielbiają Lectera nawet bardziej niż księcia Andrzeja.
– Czy któraś z brukowych gazet nie zaproponowała mu przypadkiem pięćdziesięciu tysięcy za ujawnienie jakichś przepisów kulinarnych? Wydaje mi się, że coś na ten temat słyszałam.
Crawford kiwnął głową.
– Jestem przekonany, że „National Tattler” opłaca kogoś w szpitalu i że kiedy umówię cię telefonicznie na spotkanie, natychmiast będą o tym wiedzieli. – Crawford pochylił się ku niej i popatrzył z bliska w oczy. W soczewkach dwuogniskowych okularów rozmazywały mu się worki pod oczyma. Musiał płukać sobie niedawno usta listerine’em. – Teraz chcę, żebyś wysłuchała mnie uważnie.
– Tak, proszę pana.
– Bądź bardzo ostrożna z Hannibalem Lecterem. Szef szpitala, doktor Chilton, zapozna cię z procedurą, której będziesz musiała przestrzegać. Nie naruszaj jej. Pod żadnym pozorem ani na jotę jej nie naruszaj. Jeżeli Lecter w ogóle będzie z tobą rozmawiał, to po to, żeby się czegoś o tobie dowiedzieć. To ten sam rodzaj ciekawości, która skłania węża do wpatrywania się w ptasie gniazdo. Wiemy oboje, że w czasie rozmowy trzeba się trochę odsłonić, ale nie zdradź mu żadnych szczegółów na swój temat. Nie powinien znać żadnych faktów z twego prywatnego życia. Wiesz chyba, co się przytrafiło Willowi Grahamowi?
– Czytałam o tym w swoim czasie.
– Kiedy Will go zdemaskował, Lecter wypruł z niego flaki nożem do linoleum. To cud, że Will przeżył. Pamiętasz Czerwonego Smoka? Lecter napuścił Francisa Dolarhyde’a na Willa i jego rodzinę. To przez Lectera twarz Willa wygląda teraz, jakby namalował ją cholerny Picasso. W szpitalu Lecter poharatał ciężko pielęgniarkę. Rób, co do ciebie należy, i ani na moment nie zapominaj, kim on jest.
– A kim on jest? Pan wie?
– Wiem, że jest potworem. Poza tym nikt nie może powiedzieć o nim nic pewnego. Może ty się dowiesz. Nie jesteś tu przez przypadek, Starling. Zadałaś mi kilka interesujących pytań, kiedy wykładałem na Uniwersytecie Wirginii. Dyrektor dostanie do ręki raport podpisany twoim własnym nazwiskiem, jeśli będzie klarowny, zwięzły i dobrze napisany. Ja o tym zadecyduję. Chcę mieć meldunek o godzinie dziewiątej zero zero w niedzielę. W porządku, Starling, postępuj zgodnie z procedurą.
Crawford uśmiechnął się do niej, ale jego oczy pozostały martwe.
Doktor Frederick Chilton, lat pięćdziesiąt osiem, dyrektor Stanowego Szpitala dla Psychicznie Chorych Przestępców w Baltimore, ma długie szerokie biurko, na którym nie widać ani jednego ostrego albo twardego przedmiotu. Część personelu nazywa je „fosą”, część nie rozumie, dlaczego właśnie tak. Kiedy do gabinetu weszła Clarice Starling, doktor Chilton nie ruszył się z miejsca.
– Mieliśmy tutaj mnóstwo detektywów, ale nie przypominam sobie, żeby był wśród nich ktoś tak atrakcyjny – powiedział, siedząc dalej za biurkiem.
Jego wyciągnięta ręka błyszczała od brylantyny, którą wklepywał przed chwilą we włosy. Clarice uprzytomniła to sobie, zanim zdążyła pomyśleć. Pierwsza puściła jego dłoń.
– Panna Sterling, nieprawdaż?
– Starling, doktorze, przez „a”. Dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi trochę czasu.
– Zatem i w FBI przerzucają się na dziewczęta, jak wszędzie, cha, cha. – Dorzucił do tego kwaśny uśmieszek, którym zwykł oddzielać zdania.
– Biuro idzie z duchem czasu, doktorze Chilton, nie da się ukryć.
– Czy zatrzyma się pani w Baltimore na kilka dni? Można tu spędzić czas równie przyjemnie jak w Waszyngtonie czy Nowym Jorku, oczywiście jeśli zna się miasto.
Spojrzała w bok, żeby oszczędzić sobie kolejnego uśmieszku, i od razu zorientowała się, że dostrzegł na jej twarzy niesmak.
– Jestem pewna, że to piękne miasto, ale polecono mi zobaczyć się z doktorem Lecterem i zameldować się z powrotem jeszcze dzisiaj po południu.
– Czy jest pani uchwytna pod jakimś numerem w Waszyngtonie, gdybym chciał się z panią później skontaktować?
– Oczywiście. Miło, że pan o tym pomyślał. Nadzór nad tą sprawą prowadzi agent specjalny Jack Crawford i zawsze może pan się ze mną skontaktować przez niego.
– Rozumiem – powiedział Chilton. Jego upstrzone różowymi żyłkami policzki toczyły bój z niewiarygodnie czerwonobrązowym kolorem czupryny. – Poproszę o pani legitymację. – Przyglądał się uważnie plastikowej karcie, pozwalając, by dziewczyna stała. W końcu oddał ją i wstał z krzesła. – To nie zabierze nam dużo czasu. Proszę za mną.
– Powiedziano mi, doktorze, że zapozna mnie pan z procedurą – odezwała się.
– Mogę to zrobić w drodze. – Okrążył biurko i spojrzał na zegarek. – Za pół godziny mam lunch.
Cholera, powinna była lepiej go rozgryźć, lepiej i szybciej. Facet nie musi być wcale kompletnym kretynem. Może wie coś, co mogłoby się jej przydać. Od jednego uśmiechu korona by jej z głowy nie spadła, nawet jeśli nie jest w tym najlepsza.
– Doktorze Chilton, rozmawiam z panem teraz. Spotkanie wyznaczono w porze dogodnej dla pana, by mógł mi pan poświęcić kilka chwil. Podczas przesłuchania mogą wyniknąć jakieś problemy; może będę musiała przejrzeć razem z panem niektóre jego odpowiedzi.
– Naprawdę bardzo w to wątpię. Aha, zanim wyjdziemy, muszę jeszcze gdzieś zatelefonować. Dołączę do pani w sekretariacie.
– Chciałabym zostawić tu płaszcz i parasolkę.
– Nie tutaj. Niech je pani da Alanowi w sekretariacie, schowa je do szafy.
Alan nosił podobny do piżamy strój przydzielany pacjentom. Wycierał właśnie popielniczki rąbkiem koszuli.
Biorąc płaszcz z rąk Starling, obracał językiem w ustach.
– Dziękuję – powiedziała.
– Witamy panią bardzo, bardzo serdecznie. Jak często robi pani kupę? – zapytał.
– Słucham?
– Czy wychodzi z pani taka dłu-u-u-uga?
– Powieszę to sobie gdzieś sama.
– Nic nie stoi na przeszkodzie. Może się pani pochylić i patrzeć, jak ona z pani wychodzi, zobaczyć, czy zmienia kolor, kiedy styka się z powietrzem. Robi to pani? Czy nie wygląda to tak, jakby miała pani duży brązowy ogon? – Nie chciał oddać jej płaszcza.
– Doktor Chilton wzywa cię do gabinetu, natychmiast – powiedziała.
– Nie, wcale cię nie wzywam – oznajmił Chilton. – Włóż płaszcz do szafy, Alan, i nie wyjmuj go, kiedy nas nie będzie. Zrób to. Miałem sekretarkę na pełnym etacie, ale zabrały mi ją cięcia budżetowe. Dziewczyna, która panią wpuściła, pisze tutaj na maszynie przez trzy godziny dziennie, a potem mam do dyspozycji tylko Alana. Gdzie się podziały te wszystkie sekretarki, panno Starling? – Łypnął na nią okiem spod okularów. – Czy ma pani broń?
– Nie, nie mam.
– Czy mógłbym obejrzeć pani torebkę i teczkę?
– Widział pan moją legitymację.
– I napisano w niej, że jest pani studentką. Proszę mi pokazać swoje rzeczy.
Wzdrygnęła się mimowolnie, kiedy zatrzasnęły się za nią pierwsze stalowe wrota i zasunął rygiel. Chilton nieco ją wyprzedzał. W korytarzu pomalowanym na zielony, szpitalny kolor unosił się zapach lizolu. Gdzieś daleko trzasnęły drzwi. Clarice była zła na siebie, że pozwoliła Chiltonowi grzebać łapą w torebce i teczce. Zdusiła w sobie gniew, aby móc się skoncentrować. W porządku. Czuła, że znowu w pełni panuje nad sytuacją, cała złość spłynęła po niej jak woda.
– Z Lecterem mamy wyjątkowe kłopoty – mówił przez ramię Chilton. – Samo tylko usunięcie zszywek z czasopism, które mu przysyłają, zajmuje pielęgniarzowi co najmniej dziesięć minut dziennie. Staraliśmy się ograniczyć prenumerowane przez niego pisma, ale złożył skargę i sąd nakazał nam przywrócić wszystkie tytuły. Rozmiary jego osobistej korespondencji są olbrzymie. Na szczęście trochę się zmniejszyła od czasu, kiedy jego miejsce w mass mediach zajęli inni osobnicy. Był taki moment, że byle studencina piszący pracę magisterską z psychologii miał do niego bardzo ważny interes. Pisma medyczne wciąż go publikują, ale głównie z powodu wrażenia, jakie wywołuje na okładce jego nazwisko.
– Sądziłam, że jego artykuł na temat uzależnienia chirurgicznego w „Journal of Clinical Psychiatry” jest całkiem interesujący – odezwała się Starling.
– Naprawdę? Sądziła pani? Próbowaliśmy studiować Lectera. Oto wyłania się, myśleliśmy, szansa na dokonanie rzeczywiście przełomowego odkrycia. Tak rzadko spotyka się żywy egzemplarz.
– Żywy egzemplarz czego?
– Czystego socjopaty, bo tym właśnie jest, z całą pewnością. Ale nie sposób go przeniknąć. Jest zbyt wyrafinowany, by można było zastosować wobec niego standardowe testy. A poza tym… jakże on nas nienawidzi. Wydaje mu się, że jestem jego nemezis. Crawford ma łeb na karku, prawda? Wiedział, kogo wysłać do Lectera.
– Co pan przez to rozumie, doktorze Chilton?
– Młodej kobiecie łatwiej uda się go, jak to się teraz mówi, „przekabacić”. Sądzę, że Lecter nie widział kobiety od dobrych paru lat… chyba że przypadkiem udało mu się zerknąć na którąś ze sprzątaczek. Normalnie nie trzymamy tutaj kobiet. W miejscach odosobnienia jest z nimi tylko kłopot.
No dobrze, odpieprz się, Chilton.
– Ukończyłam z wyróżnieniem Uniwersytet Wirginii, doktorze. To nie jest pensja dla panienek z dobrego domu.
– W takim razie nie powinna mieć pani trudności z zapamiętaniem regulaminu. Nie sięgać przez kraty ani ich nie dotykać. Nie podawać mu niczego oprócz miękkiego papieru. Żadnych długopisów, żadnych ołówków. Od jakiegoś czasu ma swoje własne specjalne flamastry. W dokumentach, które pani mu przekaże, nie może być żadnych spinaczy ani zszywek. Wszystko ma być podawane i wracać do pani na ruchomej tacy, na której dostarcza mu się pożywienie. Pod żadnym pozorem nie wolno niczego brać od niego przez kraty. Czy pani mnie rozumie?
– Rozumiem.
Mijali kolejne stalowe drzwi. Oświetlenie było sztuczne. Oddalili się od oddziałów, których pacjenci mogli się ze sobą kontaktować. Teraz znaleźli się na dole, w miejscu, gdzie nie było okien i zabronione były wszystkie kontakty. Lampy na korytarzu osłonięto grubymi kratami jak w maszynowni statku. Doktor Chilton przystanął pod którąś z nich. Kiedy przebrzmiało echo ich kroków, Clarice usłyszała gdzieś za ścianą ochrypły od ciągłego krzyku głos.
– Lecter nigdy nie opuszcza swojej celi bez krępującego go kaftana i knebla – wyjaśnił Chilton. – Chcę pani pokazać dlaczego. Przez pierwszy rok był wzorowym pacjentem. Złagodzono nieco środki bezpieczeństwa… zdecydowało o tym poprzednie kierownictwo, rozumie pani. Po południu ósmego lipca siedemdziesiątego szóstego roku zaczął uskarżać się na ból w klatce piersiowej i został zabrany do ambulatorium. Zdjęto mu kaftan, przystępując do EKG. Oto co zrobił pielęgniarce, kiedy się nad nim pochyliła. – Chilton wręczył Clarice fotografię z pozaginanymi rogami. – Lekarzom udało się ocalić jej jedno oko. Lecter cały czas był podłączony do monitorów. Złamał jej szczękę, żeby dostać się do języka. Nawet kiedy go połykał, puls ani na moment nie przekroczył osiemdziesięciu pięciu uderzeń na minutę.
Clarice nie wiedziała, co było gorsze: fotografia czy zachłanne, prędkie, przeszywające jej twarz spojrzenie Chiltona. Przypominał spragnionego kurczaka wydziobującego łzy z jej policzków.
– Trzymam go tutaj – powiedział Chilton i nacisnął przycisk tkwiący w ścianie obok ciężkich podwójnych drzwi z pancernego szkła. Na oddział wprowadził ich wysoki pielęgniarz.
Clarice powzięła stanowczą decyzję i zatrzymała się w progu.
– Doktorze, naprawdę zależy nam na wynikach tego testu. Jeżeli doktor Lecter uważa pana za swojego wroga, ma na pana punkcie obsesję, jak sam pan to ujął, więcej szans powodzenia mamy w przypadku, gdy spotkam się z nim sama. Co pan o tym myśli?
Policzek Chiltona drgnął.
– Jeśli chodzi o mnie, nie widzę żadnych przeszkód. Szkoda tylko, że nie powiedziała pani tego w moim gabinecie. Mogłem wysłać z panią pielęgniarza i nie tracić czasu.
– Powiedziałabym, gdyby zechciał pan tam zapoznać mnie z procedurami.
– Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze zobaczyli, panno Starling. Barney, zadzwoń na kogoś, żeby ją wyprowadził, kiedy skończy z Lecterem.
Chilton wyszedł, nie rzuciwszy na nią więcej okiem. Pozostała z potężnym i nieruchawym pielęgniarzem, za nim widziała bezgłośny zegar i szafkę z drucianej siatki, w niej spray z gazem, pas z uchwytami, knebel i pistolet ze środkiem uspokajającym. Przy ścianie stał w stojaku długi pręt ze specjalnym zakończeniem w kształcie litery U do „przyszpilania” więźnia do ściany.
Pielęgniarz przyglądał się jej z uwagą.
– Czy doktor Chilton powiedział pani, żeby nie dotykać krat? – Głos miał jednocześnie wysoki i ochrypły.
– Tak – odrzekła.
– Świetnie. Jego cela jest na samym końcu, ostatnia z prawej. Idąc, niech pani trzyma się środka korytarza i nie zwraca na nic uwagi. Może pani zabrać dla niego pocztę, będzie w lepszym humorze. – Pielęgniarz robił wrażenie rozbawionego. – Trzeba ją tylko położyć na wózku i pchnąć do środka. Jeśli wózek jest w celi, może go pani przyciągnąć do siebie sznurkiem. On też może go pani odesłać. Na zewnątrz, tam gdzie zatrzymuje się wózek, jest pani całkowicie bezpieczna.
Dał jej dwa czasopisma z rozsypującymi się po wyjęciu zszywek stronami, trzy gazety i dwa rozpieczętowane listy.
Korytarz miał około trzydziestu metrów, cele znajdowały się po obu stronach. Niektóre z nich były murowane, z wysokim i wąskim niczym otwór strzelniczy judaszem pośrodku drzwi. Inne wyglądały jak normalne cele więzienne, ściany miały z metalowych prętów. Clarice Starling zdawała sobie sprawę, że siedzą w nich więźniowie, starała się jednak nie rozglądać na boki. Miała za sobą już więcej niż połowę korytarza, gdy ktoś zasyczał: „Czuję twoją cipkę”. Nie pokazała po sobie, że słyszy, i poszła dalej.
W ostatniej celi paliło się światło. Przeszła na lewą stronę korytarza, żeby móc wcześniej zajrzeć do środka. Wiedziała, że i tak zdradza ją stukanie obcasów.
Cela doktora Lectera znajdowała się w znacznej odległości od innych. Po jej przeciwnej stronie stała tylko szafka. Cela była wyjątkowa także z innych powodów. Jej ścianę frontową, jak w innych celach, tworzyły metalowe pręty, za nimi jednak, w odległości większej niż zasięg ludzkiego ramienia, między ścianami, sufitem a podłogą rozpięta była gruba nylonowa siatka. Za siatką Starling zobaczyła przyśrubowany do podłogi stół, na nim wysoki stos papierów i książek w miękkich okładkach, a obok proste krzesło, także przymocowane do posadzki.
Doktor Hannibal Lecter we własnej osobie leżał na pryczy, przeglądając włoskie wydanie magazynu „Vogue”. W prawej ręce trzymał luźne kartki, lewą odkładał je po kolei na bok. Doktor Lecter miał sześć palców u lewej dłoni.
Clarice zatrzymała się w niewielkiej odległości od prętów.
– Doktorze Lecter. – Uznała, że jej głos brzmi całkiem pewnie.
Uniósł oczy znad magazynu.
Przez jedną niesamowitą sekundę zdawało jej się, że czuje, jak przeszywa ją jego badawcze spojrzenie.
– Nazywam się Clarice Starling. Czy mogłabym z panem porozmawiać? – Ton i dystans, jaki przyjęła, pełne były kurtuazji.
Doktor Lecter namyślał się z przytkniętym do zaciśniętych ust palcem. Potem powoli wstał i miękko zbliżył się do wyjścia ze swojej klatki. Zatrzymał się tuż przed nylonową siatką, w ogóle na nią nie patrząc, tak jakby sam wybrał tę odległość.
Zobaczyła teraz, że jest niski i elegancki. W jego wątłych dłoniach i ramionach wyczuła podobną do własnej stalową siłę.
– Dzień dobry – odezwał się, jakby właśnie otworzył drzwi. Miał nienaganny akcent, w głosie słychać było metaliczny ton; może dlatego, że tak rzadko się odzywał.
Doktor Lecter miał kasztanowe oczy. Odbijające się w nich światło zapalało w źrenicach małe, czerwone punkciki, które czasami jakby ulatywały do środka niczym gasnące iskry. Objął wzrokiem jej postać.
Starannie odmierzając odległość, podeszła trochę bliżej krat. Jej ręce pokryły się gęsią skórką, poczuła, że cisną ją rękawy.
– Doktorze, mamy poważny problem dotyczący profilowania psychologicznego. Chciałam zwrócić się do pana o pomoc.
– My, to znaczy sekcja behawioralna z Quantico. Rozumiem, że należy pani do drużyny Jacka Crawforda.
– Tak, należę.
– Czy mógłbym zobaczyć pani pełnomocnictwa?
Nie spodziewała się tego.
– Pokazałam je w… biurze.
– Ma pani na myśli, że pokazała je Frederickowi Chiltonowi, dumnemu posiadaczowi tytułu doktorskiego?
– Tak.
– Czy pokazał pani swoje?
– Nie.
– Nie ma tam zbyt dużo do czytania, zaręczam pani. Spotkała się pani z Alanem? Jest czarujący, prawda? Z którym z nich przyjemniej się pani rozmawiało?
– Ogólnie rzecz biorąc, raczej z Alanem.
– Może pani być reporterką, którą Chilton wpuścił tutaj za odpowiedniej wysokości łapówkę. Uważam, że mam prawo przyjrzeć się pani pełnomocnictwom.
– W porządku. – Podniosła plastikową kartę identyfikacyjną.
– Nie mogę nic odczytać z tej odległości. Proszę ją tu przysłać.
– Nie mogę.
– Bo jest zrobiona z twardego materiału?
– Tak.
– Niech pani poprosi Barneya.
Zbliżył się pielęgniarz. Namyślał się przez chwilę.
– Dobrze, doktorze Lecter, zgadzam się. Ale jeśli nie odda pan legitymacji, kiedy o to poproszę, jeśli będziemy musieli zawracać tu wszystkim głowę i związać pana, żeby ją odzyskać, wprowadzi mnie pan w zły humor. Kiedy wpadnę w zły humor, będzie pan musiał tkwić związany jak bela, aż z powrotem poczuję do pana sympatię. Odżywianie przez tubę, pieluszki zmieniane dwa razy dziennie. Przez cały tydzień przetrzymam także pańską pocztę. Jasne?
– Oczywiście, Barney.
Karta pojechała na tacy. Doktor Lecter zbliżył ją do światła.
– Kursant? Tu jest napisane „kursant”. Jack Crawford przysyła do mnie na rozmowę kursantkę? – Ścisnął kartę swymi drobnymi białymi zębami i powąchał, jak pachnie.
– Doktorze Lecter – upomniał go Barney.
– Oczywiście. – Położył kartę z powrotem na tacy i Barney wyciągnął ją na zewnątrz.
– Wciąż jestem studentką Akademii, zgadza się – wyjaśniła Starling – jednakże tematem naszej rozmowy nie jest FBI, ale psychologia. Może pan sam zdecydować, czy mam wystarczające kwalifikacje w tej dziedzinie.
– Hm… – mruknął doktor Lecter. – Właściwie chytrze to sobie pani wymyśliła. Nie sądzisz, Barney, że inspektor Starling przydałoby się krzesło?
– Doktor Chilton nic nie mówił na temat krzesła.
– A co mówią ci twoje dobre maniery, Barney?
– Życzy sobie pani, żebym przyniósł krzesło? – spytał Barney. – Moglibyśmy je tu postawić, ale on nigdy… to znaczy nikt nie zostaje tutaj tak długo, aby go potrzebował.
– Tak, proszę – powiedziała Starling.
Barney wyjął składane krzesło z zamykanej na klucz szafki w korytarzu, rozłożył je i zostawił ich samych.
– Teraz – odezwał się Lecter, siadając bokiem przy stole i patrząc jej prosto w twarz – chciałbym się dowiedzieć, co takiego powiedział pani Miggs?
– Kto?
– Miggs, człowiek o wielu jaźniach, lokator celi w połowie korytarza. Coś do pani syknął. Co to było?
– Powiedział: „Czuję twoją cipkę”.
– Rozumiem. Ja nie czuję. Używa pani kremu Evyan i czasami skrapia się pani wodą L’Air du Temps, ale nie dzisiaj. Dzisiaj specjalnie się pani nie uperfumowała. Co pani czuje w związku z tym, co powiedział Miggs?
– Odczuwa wrogość z przyczyn, które nie są mi znane. To niedobrze. Uważa innych ludzi za wrogów i oni także żywią wobec niego nieprzyjazne uczucia. Prawdziwe błędne koło.
– Czy żywi pani wobec niego nieprzyjazne uczucia?
– Przykro mi, że odczuwa niepokój. Poza tym jest dokuczliwy. Skąd pan wie, jakich perfum używam?
– Z pani torebki zaleciał zapach, kiedy wyjmowała pani legitymację. Torebka jest urocza.
– Dziękuję.
– Wzięła dziś pani swoją najlepszą torebkę, prawda?
– Tak. – Miał rację. Z zaoszczędzonych pieniędzy kupiła sobie elegancką, klasyczną torebkę. Była to najlepsza rzecz, jaką miała.
– Jest o wiele lepszej jakości niż pani buty.
– Może zarobię kiedyś na lepsze.
– Nie wątpię.
– Sam malował pan rysunki na ścianach swojej celi, doktorze?
– Sądzi pani, że wezwałem w tym celu dekoratora wnętrz?
– Ten nad zlewem przedstawia jakieś europejskie miasto?
– To Florencja. Palazzo Vecchio i katedra widziana z Belvedere.
– Rysuje pan z pamięci wszystkie te detale?
– Pamięć, pani inspektor, jest tym, co zastępuje mi widok.
– Następny rysunek to ukrzyżowanie? Środkowy krzyż jest pusty.
– To Golgota, widok po zdjęciu z krzyża. Kredka woskowa i flamaster na papierze pakowym. Widzimy tu, co spotkało w rzeczywistości złodzieja, któremu obiecano Królestwo Niebieskie, już po usunięciu stamtąd paschalnego baranka.
– A co go spotkało?
– Połamano mu nogi oczywiście, tak samo jak jego koledze, który urągał Chrystusowi. Czy zupełnie nie zna pani Ewangelii Świętego Jana? Proszę przyjrzeć się w takim razie obrazom Duccia. Jego ukrzyżowania są doskonałe. Jak się czuje Will Graham? Jak wygląda?
– Nie znam Willa Grahama.
– Wie pani, kim jest. Protegowanym Jacka Crawforda. Pani poprzednikiem. Jak wygląda jego twarz?
– Nigdy go nie widziałam.
– Chyba nie ma mi pani za złe tego żartu, pani inspektor? To się nazywa „wyciąć komuś niezły numer”.
W ciszy, która zapadła, słyszała bicie własnego serca. Zaryzykowała.
– Może lepiej zajmiemy się innymi pana numerami. Mam ze sobą kwestionariusz…
– Nie. Nie, to było głupie i niewłaściwe. Nigdy nie można się odgryzać, kiedy chce się kogoś podejść. To, że zrozumiała pani dowcip i odcięła się, sprawia, że rozmówca na chwilę zostaje wytrącony z równowagi. To z kolei ma negatywny wpływ na jego nastrój. Wszystko opiera się na nastroju. Szło pani bardzo dobrze, pani zachowanie nacechowane było uprzejmością, we właściwy sposób reagowała pani na moją uprzejmość, zdobyła sobie pani moje zaufanie, powtarzając wiernie to, co powiedział Miggs, choć z pewnością było to niekomfortowe. A potem jak pięścią między oczy wali mnie pani swoim kwestionariuszem. Tak się nie robi.
– Doktorze Lecter, jest pan doświadczonym psychiatrą, klinicystą. Sądzi pan, że jestem na tyle głupia, żeby próbować wytrącać pana z równowagi? Proszę o trochę więcej zaufania. Zwracam się do pana, żeby odpowiedział pan na pytania kwestionariusza, a pan albo to zrobi, albo nie. Czy stanie się panu coś złego, jeśli rzuci pan na to okiem?
– Czytała pani ostatnio jakieś materiały opublikowane przez sekcję behawioralną, inspektor Starling?
– Tak.
– Ja również. FBI postąpiło głupio, odmawiając mi prenumeraty „Law Enforcement Bulletin”, ale i tak otrzymuję go z drugiej ręki. Mam również „News” z John Jay, a także czasopisma psychiatryczne. Seryjnych morderców dzieli się tam na dwie kategorie: zorganizowanych i niezorganizowanych. Co pani myśli o tym podziale?
– No cóż… myślę, że jest zasadniczy. Oczywiście, że…
– Jest symplicystyczny, tego słowa chciała pani chyba użyć. Większość psychologii to dziecinada, a ta uprawiana w sekcji behawioralnej niczym nie różni się od frenologii. Zacząć trzeba od tego, że ta dyscyplina nie dysponuje odpowiednim materiałem ludzkim. Proszę iść na jakikolwiek wydział psychologii i popatrzeć, kim są studenci i wykładowcy. Spotka pani albo zwariowanych amatorów krótkofalowców, albo innych zapaleńców z wyraźnymi zaburzeniami osobowości. A i tak są to akurat ci najzdolniejsi. Zorganizowani i niezorganizowani… wymyślił to kompletny dupek.
– A jak pan by zmienił tę klasyfikację?
– W ogóle bym nic nie zmieniał.
– À propos publikacji, przeczytałam pańskie artykuły o uzależnieniu chirurgicznym i o mięśniach mimicznych prawej i lewej strony twarzy.
– Istotnie, są pierwszorzędne – oznajmił doktor Lecter.
– Takie jest też moje zdanie i zdanie Jacka Crawforda. To on mi je wskazał, co jest jednym z powodów, dla których tak bardzo mu zależy na pana współpracy…
– Staremu stoikowi Crawfordowi na czymś zależy? Musi być bardzo zajęty, jeśli szuka pomocy u studentek.
– Jest zajęty i pragnie…
– Zajęty Buffalo Billem.
– Tak sądzę.
– Nie. Nie „tak sądzę”, pani inspektor. Wie pani świetnie, że chodzi o Buffalo Billa. Myślałem, że może Jack Crawford przysłał panią, żeby mnie o niego zapytać.
– Nie.
– Więc nie pracuje pani przy tej sprawie?
– Nie. Przyszłam do pana, ponieważ potrzebujemy…
– Co pani wie o Buffalo Billu?
– Nikt nie wie o nim zbyt dużo.
– Czy w gazetach było wszystko, co wiecie?
– Tak myślę. Doktorze, nie oglądałam żadnych zastrzeżonych materiałów na ten temat, moim zadaniem jest…
– Ilu kobiet użył Buffalo Bill?
– Policja odnalazła pięć.
– Wszystkie obdarte ze skóry?
– Tak, częściowo.
– Gazety ani razu nie wyjaśniły, dlaczego tak go nazwano. Wie pani, dlaczego mówią na niego Buffalo Bill?
– Tak.
– Proszę mi powiedzieć.
– Powiem panu, jeśli rzuci pan okiem na kwestionariusz.
– Dobrze, rzucę, i na tym koniec. A więc dlaczego?
– Ktoś w wydziale zabójstw Kansas City głupio sobie zażartował i stąd się to wzięło.
– Tak…?
– Nazwali go Buffalo Billem, ponieważ zdziera skórę z torsów.
Clarice pomyślała, że ma do wyboru: okazać przerażenie albo potraktować to, co powiedziała, żartobliwie. Wybrała przerażenie.
– Proszę mi przesłać kwestionariusz.
Położyła na wózku niebieski formularz. Siedziała nieruchomo, podczas gdy Lecter szybko przerzucał kartki. Położył je z powrotem na wózek.
– Och, pani inspektor, czy naprawdę sądzi pani, że podda mnie sekcji za pomocą tego błękitnego małego instrumentu?
– Nie. Sądzę, że może pan wniknąć w samego siebie i posunąć do przodu nasze badania.
– A z jakiego powodu miałbym to zrobić?
– Z powodu ciekawości.
– Ciekawości czego?
– Dlaczego jest pan tutaj. Co się panu przydarzyło.
– Nic mi się nie przydarzyło, pani inspektor. Sam stanowię o swoim losie. Nie możecie zredukować mnie do splotu określonych okoliczności. Zrezygnowaliście z kryteriów dobra i zła dla behawioryzmu. Założyliście wszystkim moralne pieluszki. Nic nie jest nigdy, według was, czyjąkolwiek winą. Niech pani spojrzy na mnie, pani inspektor. Czy ośmieli się pani powiedzieć, że jestem zły? Czy jestem zły?
– Sądzę, że jest pan destruktywny. To dla mnie to samo.
– A zatem zło jest tylko destrukcją? W takim razie, jeśli to takie proste, sztormy są także złem. Pożary, gradobicia. Towarzystwa ubezpieczeniowe podciągają to wszystko pod kategorię klęski żywiołowej. Taka była wola Boga.
– Niech pan pomyśli o…
– Dla zabicia czasu kolekcjonuję zdjęcia zniszczonych kościołów. Czy oglądała pani fotografię kościoła, który zawalił się ostatnio na Sycylii? Wspaniałe! Fasada runęła na sześćdziesiąt pięć staruszek zgromadzonych na specjalnej mszy. Czy był to przejaw zła? Jeśli tak, kto był jego autorem? Jeżeli On jest tam na górze, to wprost uwielbia takie rzeczy. Tęcza i powódź… wszystko bierze się z tej samej przyczyny.
– Nie wytłumaczę tego panu, doktorze, ale znam kogoś, kto potrafi.
Powstrzymał ją wyciągniętą ręką. Dłoń miał foremną. Zauważyła, że środkowy palec był idealnie zdublowany. To najrzadsza forma tej anomalii.
Kiedy odezwał się ponownie, głos miał przyjemny i miękki.
– Chciałaby mnie pani jakoś zaklasyfikować, pani inspektor. Ma pani taką ambicję, nieprawdaż? Wie pani, kogo mi przypomina swoją elegancką torebką i tanimi pantoflami? Prostą babę ze wsi. Wyszorowane mydłem, pozbawione smaku wiejskie popychadło. Pani oczy są jak tanie szkiełka: świecą się, kiedy wycygani pani ode mnie jakąś marną odpowiedź. W tych oczach kryje się spryt, prawda? Za wszelką cenę nie chce pani być taka sama jak jej matka. Dobre odżywianie wydłużyło trochę pani kości, ale tylko jedno pokolenie dzieli panią od tych, co ryli węgiel w kopalniach. Z jakich Starlingów się pani wywodzi: tych z Wirginii Zachodniej czy z Oklahomy? Trudno się było zdecydować pomiędzy college’em a ułatwieniami, które oferowano w Kobiecej Służbie Pomocniczej, nieprawdaż? Pozwolisz, że powiem o tobie coś szczególnego, studentko Starling. W swoim małym pokoiku masz różaniec z małych złocistych paciorków i kiedy patrzysz na niego i widzisz, jaki jest wyślizgany, jaki wyrobiony, robi ci się niedobrze. I te wszystkie beznadziejnie nudne formuły, dziękuję, przepraszam, proszę, całe to żałosne obmacywanie, paciorek po paciorku, flaki się od tego przewracają. Nuda. Straszna nuda. Trzeźwe spojrzenie zabija wiele złudzeń, nieprawdaż? Zmienia się gust, już nie wystarczają te słodkości. A kiedy wspomnisz, o czym sobie tutaj gawędziliśmy, przyjdzie ci na myśl, że trzeba się tego wszystkiego pozbyć, jak niepotrzebnego zwierzaka. Jeśli paciorki do reszty się wyślizgają, co innego ci w życiu zostanie? Martwisz się o to w łóżku, gdy nie możesz zasnąć? – najuprzejmiejszym z tonów spytał doktor Lecter.
Starling podniosła głowę i spojrzała mu prosto w twarz.
– Dużo pan widzi, doktorze. Nie będę zaprzeczała niczemu, co pan powiedział. Ale jest pytanie, na które odpowie mi pan, chce pan czy nie, właśnie w tej chwili: czy ma pan w sobie dość siły, żeby skierować ten przenikliwy intelekt na samego siebie? Trudno coś takiego znieść. Sama tego przed chwilą doświadczyłam. Co pan na to? Niech pan spojrzy w głąb i napisze o sobie całą prawdę. Gdzie pan znajdzie bardziej godny siebie, bardziej interesujący przedmiot badań? A może pan się boi samego siebie?
– Jest pani twarda, prawda, inspektor Starling?
– W rozsądnych granicach, tak.
– I nie znosi pani myśli, że może okazać się osobą pospolitą. Czy nie to panią tak boli? No dobrze, daleka jest pani od pospolitości. Została z niej pani tylko sama obawa, że ktoś może tak pomyśleć. Jak grube są paciorki pani różańca, siedem milimetrów?
– Siedem.
– Pozwoli pani, że coś jej zaproponuję. Niech pani weźmie trochę szklanych koralików zwanych tygrysimi oczkami i naniza je pomiędzy złote paciorki. Można to zrobić na przykład tak: dwa paciorki, trzy oczka, albo jeden paciorek, jedno oczko, jak pani chce. Będzie pani bardziej do twarzy. Tygrysie oczka podkreślą kolor oczu i lśnienie pani włosów. Czy ktoś wysłał pani kiedyś kartkę na Dzień Świętego Walentego?
– Tak.
– Zaczął się Wielki Post. Do Dnia Świętego Walentego pozostał tylko tydzień. Hm… Czy spodziewa się pani od kogoś kartki?
– Nigdy nic nie wiadomo.
– Tak, nigdy nie wiadomo… Wspomniałem o tym dniu, bo przypomina mi coś zabawnego. Teraz, kiedy przyszło mi to na myśl, dochodzę do wniosku, że w Dniu Świętego Walentego mogę uczynić cię bardzo szczęśliwą, Clarice Starling.
– W jaki sposób, doktorze?
– Wysyłając ci prześliczną walentynkę. Będę musiał o tym pomyśleć. A teraz proszę mi wybaczyć. Do widzenia, inspektor Starling.
– A kwestionariusz?
– Kiedyś chciał mnie umieścić w jakiejś swojej rubryce rachmistrz ze spisu powszechnego. Zjadłem jego wątrobę z bobem, popijając dużym kieliszkiem amarone. Wracaj do szkoły, mała Starling.
Hannibal Lecter, grzeczny do samego końca, nie odwrócił się do niej plecami. Cofnął się w głąb klatki, a potem ułożył na swojej pryczy i pozostał tam bez ruchu, niczym kamienny krzyżowiec na płycie grobowca.
Starling poczuła się nagle całkiem pusta w środku, jak po oddaniu krwi. Dłużej, niż to było konieczne, układała papiery w teczce. Nie ufała własnym nogom. Niepowodzenie wypruło z niej wszystkie siły. Nie znosiła przegrywać. Złożyła krzesło i oparła je o drzwiczki szafki. Musiała znowu przejść obok celi Miggsa. Barney w końcu korytarza udawał, że czyta. Mogła go zawołać, żeby po nią przyszedł. Niech diabli wezmą Miggsa. Nie był gorszy od robotników budowlanych albo tragarzy, na których można się natknąć każdego dnia w mieście. Ruszyła z powrotem korytarzem.
Tuż obok siebie usłyszała syk Miggsa:
– Przegryzłem sobie żyły w przegubach i mogę umrzeeeeeć! Chcesz zobaczyć, jak krwawię?
Mogła zawołać Barneya, ale zaskoczona spojrzała w głąb celi. Zobaczyła, jak Miggs pstryka palcami, i zanim zdążyła się odwrócić, na policzku i ramieniu poczuła coś ciepłego.
Uciekła stamtąd. To była sperma, nie krew. Z tyłu wołał ją Lecter, słyszała go dobrze. Metaliczny zgrzyt w jego głosie był teraz o wiele wyraźniejszy.
– Pani inspektor!
Wstał z pryczy i wołał ją. Szła dalej w kierunku Barneya.
W torebce znalazła papierowe serwetki.
– Inspektor Starling! – dobiegło z tyłu.
Odzyskała teraz w pełni panowanie nad sobą. Zbliżała się do żelaznych drzwi bloku.
– Inspektor Starling! – W głosie Lectera pojawił się nowy ton.
Zatrzymała się. Czego ja, na miłość boską, od niego chcę? Miggs syknął coś, ale nie słuchała.
Znowu stała przed celą Lectera. Miała przed sobą rzadki widok – doktor był wyraźnie poruszony. Wiedziała, że potrafi to na niej wyczuć węchem. Potrafił wyczuć wszystko.
– Wolałbym, żeby się to pani nie przydarzyło. Do wszelkich przejawów braku szacunku odnoszę się z niewymownym wstrętem.
Tak jakby popełniając morderstwa, wyzbył się całkowicie pospolitego grubiaństwa. Albo raczej, pomyślała Clarice, podniecało go, że widział ją naznaczoną w ten szczególny sposób. Trudno powiedzieć. Iskierki w jego oczach odpływały w ciemność jak robaczki świętojańskie w głąb jaskini.
Cokolwiek to jest, obróć to na moją korzyść, Jezu! Podniosła teczkę.
– Proszę, niech pan to dla mnie zrobi.
Chyba było już za późno; z powrotem odzyskał spokój.
– Nie. Ale ponieważ wróciłaś, sprawię, że będziesz szczęśliwa. Dam ci coś innego. Dam ci coś, co kochasz najbardziej, Clarice Starling.
– Co to jest, doktorze?
– Awans, oczywiście. Że nastąpi, to pewne jak amen w pacierzu. Bardzo mnie to cieszy. Ta rzecz przyszła mi na myśl, kiedy wspomniałem o Dniu Świętego Walentego. – Nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się, pokazując drobne białe zęby. Mówił tak cicho, że ledwo go słyszała. – Zajrzyj do samochodu Raspaila, żeby odebrać swoją walentynkę. Słyszysz mnie? Zajrzyj do samochodu Raspaila, żeby odebrać swoją walentynkę. A teraz idź już lepiej. Nie sądzę, żeby Miggsowi udało się tak szybko powtórzyć swój numer, nawet jeśli jest rzeczywiście szalony.
Clarice Starling była wyczerpana i podniecona. Goniła resztkami sił. Pewne rzeczy, o których opowiedział jej Lecter, były prawdziwe, niektóre tylko otarły się o prawdę. Przez kilka sekund miała wrażenie, że do jej umysłu wdarła się cudza świadomość i rozrabiała tam niczym słoń w składzie porcelany.
Wściekało ją to, co powiedział o jej matce. Musiała się uspokoić. W końcu to tylko sprawy zawodowe.
Siedziała w swoim starym fordzie pinto, zaparkowanym naprzeciwko szpitala, i oddychała głęboko. Kiedy szyby pokryły się mgiełką, zyskała przynajmniej nikłe poczucie odosobnienia.
Raspail. Pamiętała to nazwisko. Raspail był pacjentem Lectera i jedną z jego ofiar. Na zapoznanie się z aktami Lectera miała tylko jeden wieczór. Teczka była opasła, a Raspail jednym z wielu zamordowanych. Musi jeszcze raz zajrzeć do akt.
Miała ochotę już teraz wypatroszyć samochód Raspaila, ale wiedziała, że poza nią nikomu się nie śpieszy. Sprawę zamknięto przed wieloma laty, nikomu nie groziło niebezpieczeństwo. Miała dużo czasu. Zanim zrobi następny krok, powinna się kogoś poradzić i zebrać więcej informacji.
Crawford mógł odebrać jej sprawę i powierzyć komu innemu.
Musiała wykorzystać szansę.
Próbowała dodzwonić się do niego z budki telefonicznej, ale powiedziano jej, że właśnie żebrze o dodatkowe fundusze dla Departamentu Sprawiedliwości przed komisją budżetową Izby Reprezentantów.
Mogła uzyskać dokładne informacje w wydziale zabójstw policji w Baltimore, ale zabójstwo nie podlega jurysdykcji federalnej i doskonale wiedziała, że mogą zabrać jej sprawę, nim się obejrzy.
Pojechała z powrotem do Quantico, do sekcji behawioralnej, z jej zasłonami w brązowy rzucik i szarymi teczkami, w których skatalogowane było piekło. Siedziała tam, przesuwając klatki mikrofilmów sprawy Lectera aż do późnego wieczora, kiedy dawno wyszła ostatnia sekretarka. Stary rzutnik jarzył się w zaciemnionym pokoju niczym oświetlona od środka wydrążona dynia. Na przejętej twarzy Clarice odbijały się czarnymi cętkami litery i negatywy zdjęć.
Raspail, Benjamin René, mężczyzna rasy białej, lat 46, był pierwszym flecistą orkiestry symfonicznej w Baltimore. Leczył się u psychiatry, doktora Hannibala Lectera.
22 marca 1975 roku nie dotarł na koncert w Baltimore. 25 marca odnaleziono jego ciało. Spoczywało w pozycji siedzącej na ławce w małym wiejskim kościółku niedaleko Falls Church, w stanie Wirginia, odziane wyłącznie w biały krawat i frak. Podczas sekcji stwierdzono, że miał przebite serce i wyciętą trzustkę oraz grasicę.
Clarice Starling, która od dzieciństwa wiedziała o przyrządzaniu posiłków znacznie więcej, niż było to jej potrzebne do szczęścia, zorientowała się, że brakujące organy wchodzą w skład tak zwanych podrobów.
Wydział zabójstw z Baltimore uważał, że organy te stanowiły część menu obiadu wydanego przez Lectera na cześć dyrektora i dyrygenta orkiestry symfonicznej z Baltimore następnego wieczoru po zniknięciu Raspaila.
Doktor Hannibal Lecter utrzymywał, że nic mu nie wiadomo w tej kwestii. Dyrektor i dyrygent orkiestry zgodnie zeznali, że nie przypominają sobie żadnych podanych podczas obiadu potraw, mimo że dom Lectera słynął z doskonałej kuchni, a on sam był autorem licznych artykułów zamieszczanych w czasopismach dla smakoszy.
W związku z całkowitą utratą łaknienia i uzależnieniem od alkoholu dyrektor leczył się potem w Bazylei, w prowadzonym przez duchownych sanatorium dla nerwowo chorych.
Zdaniem policji z Baltimore Raspail był dziewiątą znaną ofiarą Lectera.
Raspail zmarł, nie pozostawiwszy testamentu, i przez kilka miesięcy, dopóki nie opadło zainteresowanie opinii publicznej, głośno było w prasie o procesach, które toczyli ze sobą o spadek jego krewni.
Krewnym Raspaila udało się również, wspólnie z rodzinami innych pacjentów i ofiar Lectera, wygrać proces, w którym domagali się zniszczenia całej kartoteki i taśm zgromadzonych przez zbrodniczego psychiatrę. Ich głównym argumentem było to, że nie wiadomo, jak wiele kłopotliwych tajemnic poznał i włączył do swojej dokumentacji Lecter.
Na egzekutora majątku sąd wyznaczył Everetta Yowa, adwokata Raspaila.
Żeby uzyskać dostęp do samochodu, Clarice Starling powinna zwrócić się najpierw do adwokata. On zaś, powodowany troską o dobre imię Raspaila i odpowiednio wcześnie uprzedzony, mógł zniszczyć wszelkie dowody obciążające jego zmarłego klienta.
Clarice wolała uderzyć znienacka. Do tego potrzebna jej była dobra rada i pozwolenie z góry. Była w sekcji behawioralnej sama i mogła zaglądać, gdzie tylko chciała. Znalazła domowy numer Crawforda w notesie przy telefonie.
Trzymając przy uchu słuchawkę, nie usłyszała ani razu sygnału z tamtej strony. Nagle odezwał się jego głos, bardzo cichy i spokojny.
– Jack Crawford.
– Clarice Starling. Mam nadzieję, że nie oderwałam pana od kolacji… – Odpowiedziała jej cisza, więc mówiła dalej: – Lecter powiedział mi dziś coś na temat sprawy Raspaila. Jestem właśnie w biurze i staram się iść śladem tej informacji. Powiedział, że coś jest w samochodzie Raspaila. Mogę to załatwić za pośrednictwem jego adwokata, a ponieważ jutro jest sobota… nie mamy zajęć… chciałam pana zapytać, czy…
– Starling, czy przypominasz sobie, co kazałem ci zrobić z informacjami uzyskanymi od Lectera? – Głos Crawforda był piekielnie spokojny.
– Dostarczyć panu raport o godzinie dziewiątej zero zero w niedzielę.
– Zrób to, Starling. Zrób dokładnie to, o co cię prosiłem.
– Tak, proszę pana.
W uchu zadźwięczał sygnał centrali. Poczuła, jak twarz staje jej w ogniu i pieką oczy.
– Ożeż kurwa, ja pierdolę – powiedziała. – Ty stary, obleśny sukinsynu. Szkoda, że Miggs nie spuścił się na ciebie, zobaczyłbyś, jakie to przyjemne.
Wypucowana, ubrana w należącą do Akademii koszulę nocną, Clarice ślęczała właśnie nad drugą wersją swego raportu, kiedy z biblioteki wróciła jej współlokatorka, Ardelia Mapp. Widok jej szerokiej, brązowej, ponad wszelką wątpliwość zdrowej psychicznie fizjonomii był tym, czego Clarice potrzebowała tego dnia najbardziej.
Ardelia Mapp dostrzegła w jej twarzy zmęczenie.
– Coś ty dzisiaj robiła, dziewczyno? – Mapp zawsze zadawała pytania tak, jakby nie robiło jej większej różnicy, czy otrzyma na nie odpowiedź.
– Wdzięczyłam się do wariata, który załatwił mnie na szaro.
– Chciałabym mieć tyle czasu co ty na życie towarzyskie. Nie wiem, jak ty to godzisz z uczelnią.
Clarice uprzytomniła sobie, że się śmieje. Ardelia Mapp śmiała się również, o ile mogła się śmiać z tak mizernego dowcipu. Clarice Starling nie mogła przestać i wciąż słyszała jak z oddali swój śmiech. Przez łzy widziała dziwnie postarzałą Mapp i smutny uśmiech na jej twarzy.
Jack Crawford, lat pięćdziesiąt trzy, siedzi w fotelu w sypialni swego domu i czyta książkę przy świetle nocnej lampki. Przed sobą ma dwa podwójne łóżka, oba podniesione na wysokość, którą mają łóżka szpitalne. Jedno jest jego, na drugim leży jego żona Bella. Crawford słyszy, jak Bella oddycha przez usta. Minęły dwa dni od chwili, kiedy ostatnio zdołała się poruszyć i odezwała do niego.
Oddech zatrzymuje się na moment. Crawford podnosi wzrok znad książki, patrzy ponad szkłami okularów. Odkłada książkę na bok. Przez chwilę Bella łapie kurczowo powietrze, potem oddycha pełną piersią. Crawford wstaje, żeby położyć jej rękę na czole, zbadać puls i ciśnienie krwi. W ciągu ostatnich miesięcy nauczył się bezbłędnie mierzyć ciśnienie.
Ponieważ noce spędza przy niej, ustawił swoje łóżko tuż obok łóżka Belli. Stoi ono na tej samej wysokości, aby mógł w ciemności dosięgnąć żony ręką.
Pomijając wysokość łóżek i założone dla wygody Belli nieliczne instalacje, Crawfordowi udało się utrzymać normalny charakter sypialni, nie zamienić jej w salę szpitalną. Są tu kwiaty, ale niewiele. W zasięgu wzroku nie ma żadnych tabletek. Przed przywiezieniem jej ze szpitala Crawford opróżnił bieliźniarkę w przedpokoju i umieścił tam lekarstwa i aparaturę medyczną. (Po raz drugi przeniósł wtedy Bellę przez próg i ta myśl prawie kompletnie odebrała mu siły).
Z południa nadciąga ciepły powiew. Okna są otwarte, powietrze w Wirginii jest łagodne i świeże. W ciemności kumkają małe żabki.
W pokoju panuje nieskazitelna czystość, ale dywan zaczął się trochę mechacić. Crawford nie używa w pokoju hałaśliwego odkurzacza, lecz specjalnej szczotki do dywanów, która jednak nie jest tak dokładna. Podchodzi do szafy i zapala światło. Na drzwiach wiszą dwie tabliczki. Na pierwszej z nich notuje puls i ciśnienie krwi Belli. Kolumny cyfr kreślone przez niego i pełniącą dzienny dyżur pielęgniarkę biegną przez wiele żółtych kartek, przez wiele dni i nocy. Na drugiej tabliczce pielęgniarka zapisuje rodzaj i dawkowanie leków.
Crawford jest w stanie podać jej w nocy każdy lek, który może okazać się potrzebny. Zanim przywiózł Bellę do domu, ćwiczył pod nadzorem pielęgniarki robienie zastrzyków – najpierw na cytrynie, potem na własnych udach.
Może przez trzy minuty Crawford stoi obok żony i przygląda się jej twarzy. Włosy Belli okrywa niczym turban uroczy szal z jedwabnej mory. Nalegała, żeby go zostawić, dopóki była w stanie o cokolwiek prosić. Teraz nalega na to on. Zwilża jej wargi gliceryną i szeroką opuszką kciuka usuwa wyciek z oka. Bella pozostaje nieruchoma. Nie pora jeszcze, by ją obrócić. Przed lustrem Crawford upewnia się, że nie jest chory, że nie musi iść do piachu razem z nią, że on sam czuje się dobrze. Łapie się na tym i jest mu wstyd.
Kiedy siada z powrotem na krześle, nie potrafi sobie przypomnieć, którą książkę czytał. Dotyka ich po kolei, żeby odnaleźć tę, która jest ciepła.
W poniedziałek rano Clarice Starling znalazła w swojej skrzynce wiadomość od Crawforda:
C.S.:
Prowadź dalej sprawę samochodu Raspaila. W czasie wolnym od zajęć. W sekretariacie otrzymasz kartę kredytową na rozmowy międzymiastowe. Uzgadniaj ze mną uprzednio każde wyjście w teren i kontakt z notariuszem. Raport w środę o 16.00.
Dyrektor otrzymał raport na temat Lectera podpisany twoim nazwiskiem. Dobrze się spisałaś.
J.C.
SAIC/Sekcja 8
Clarice poczuła się całkiem nieźle. Zdawała sobie sprawę, że Crawford powierza jej tę sprawę wyłącznie po to, żeby nabrała trochę wprawy. Chciał ją jednak czegoś nauczyć. Chciał, żeby dobrze się spisała. Jakkolwiek na to patrzeć, przekraczało to ramy zwykłej uprzejmości.
Raspail nie żył od ośmiu lat. Jaki dowód rzeczowy mógł zachować się w samochodzie przez tyle czasu?
Wiedziała z doświadczenia, że w sprawach o spadek sąd apelacyjny pozwala na sprzedaż samochodów przed uprawomocnieniem się wyroku, ponieważ tak szybko się starzeją. Pieniądze przechowuje się na specjalnym koncie. Wydawało się mało prawdopodobne, by samochód wchodził jeszcze w skład majątku pozostawionego przez Raspaila, mimo że jego podział okazał się kwestią tak powikłaną.
Istotny był również problem wolnego czasu. Wliczając przerwę na lunch, Clarice Starling zostawało siedemdziesiąt pięć minut dziennie na korzystanie z telefonu w godzinach urzędowania. Crawford oczekiwał raportu w środę po południu. Na odnalezienie samochodu miała zatem w ciągu tych trzech dni łącznie trzy godziny i czterdzieści pięć minut, przy założeniu, że poświęci na to popołudnia, a uczyć się będzie w nocy.
Miała dobre notatki z zajęć na temat procedury śledczej. Mogła także zawsze zapytać o to i owo swoich wykładowców.
Podczas poniedziałkowej przerwy na lunch pracownicy sądu okręgowego w Baltimore trzy razy kazali jej czekać przy telefonie i trzy razy o niej zapomnieli. W czasie wykładów udało się jej dodzwonić do znajomego urzędnika sądowego, który wydostał dla niej akta dotyczące podziału majątku Raspaila.
Urzędnik potwierdził, że wydano zezwolenie na sprzedaż auta, i korzystając z odpisu umowy, podał jego markę, typ, numer fabryczny oraz nazwisko następnego właściciela.
We wtorek straciła połowę przerwy na lunch, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o właścicielu. Pozostałą połowę zajęło jej ustalenie, że wydział komunikacji stanu Maryland nie może zlokalizować samochodu wyłącznie na podstawie jego marki i numeru fabrycznego. Potrzebny jest jeszcze numer rejestracyjny albo numer aktualnej polisy ubezpieczeniowej.
Po południu ulewa przegnała studentów ze strzelnicy. W parującej od mokrych ubrań i potu sali konferencyjnej instruktor strzelecki, były sierżant piechoty morskiej John Brigham, postanowił sprawdzić przed całą grupą siłę ręki Starling. Chodziło o to, ile razy w ciągu sześćdziesięciu sekund uda się jej pociągnąć za spust rewolweru Smith & Wesson Model 19.
Lewą ręką udało jej się to siedemdziesiąt cztery razy. Zdmuchnęła opadający na oczy kosmyk włosów i przerzuciła rewolwer do prawej. Stojący obok student liczył pociągnięcia. Stała z wyciągniętą dłonią, w lekkim rozkroku, muszkę widziała ostro, szczerbinka i pozorny cel były prawidłowo zamglone. W połowie próby, żeby odsunąć od siebie wzbierający ból, zaczęła myśleć o czymś innym. Zawieszony na ścianie cel nabrał ostrości. Był nim list dziękczynny, który wystosowało biuro ochrony handlu międzystanowego do jej instruktora, Johna Brighama.
Podczas gdy stojący obok student liczył trzaśnięcia spustu, Starling półgłosem indagowała Brighama:
– Jak można odkryć aktualny numer rejestracyjny…
– …sześćdziesiątpięćsześćdziesiątsześćsześćdzie…
– …samochodu, kiedy zna się tylko jego numer fabryczny…
– …siedemdziesiątsiedemsiedemdziesiątosiem…
– …i markę? Brak także numeru aktualnej polisy ubezpieczeniowej.
– …osiemdziesiątdziewięćdziewięćdziesiąt. Koniec.
– W porządku, kochani – oznajmił instruktor. – Chcę, żebyście wzięli to sobie do serca. Podczas długiej strzelaniny liczy się przede wszystkim siła ręki. Niektórzy z was, panowie, obawiają się, że następnym razem to oni poddani zostaną próbie. Obawy te są w pełni uzasadnione. Wyniki Starling sytuują ją grubo powyżej średniej, i to zarówno jeśli chodzi o lewą, jak i prawą rękę. Dlaczego? Ponieważ dużo ćwiczy. Ćwiczy na tych małych przyjemnych przyrządach do wyciskania, do których wszyscy przecież macie łatwy dostęp. Większości z was nie zdarzyło się jednak wycisnąć w życiu niczego oprócz… – zawsze czujny, żeby nie użyć bliskiej jego sercu terminologii marines, pogmerał w pamięci, szukając jakiegoś przyzwoitego substytutu – …własnej krosty – oznajmił w końcu. – Mówiąc poważnie, Starling, i ty nie jesteś jeszcze dostatecznie dobra. Zanim dostaniesz dyplom, chcę, żebyś doszła do dziewięćdziesięciu. Lewą ręką naturalnie. Teraz dobierzcie się parami i mierzcie sobie czas. Żwawo, kochani, żwawo! Ty nie, Starling, ty podejdź tutaj. Co jeszcze masz na temat samochodu?
– Tylko numer fabryczny i markę. I byłego właściciela sprzed pięciu lat.
– W porządku, posłuchaj. Większość ludzi wpie… wpiernicza się w ślepą uliczkę, starając się iść tropem numerów rejestracyjnych, od jednego właściciela do drugiego. Na dodatek każdy żyje w innym stanie. Można dostać kręćka. Mówię ci, nawet gliny popełniają czasem ten błąd. Numer rejestracyjny i numer polisy to wszystko, co możesz wydobyć z komputera. Wszyscy przyzwyczailiśmy się posługiwać tymi dwoma numerami, a nie numerem fabrycznym.
Ćwiczebne rewolwery, z pomalowaną na niebiesko rękojeścią, trzaskały tak głośno, że musiał jej krzyczeć prosto do ucha.
– Jest jeden łatwy sposób. Firma R.L. Polk & Company, ta sama, która publikuje księgi adresowe, układa listy aktualnych numerów rejestracyjnych według marek i kolejności numerów fabrycznych. To jedyne źródło. To na nim opierają się sprzedawcy samochodów, zamieszczając ogłoszenia. Skąd wiedziałaś, żeby się z tym do mnie zwrócić?
– Był pan w biurze ochrony handlu międzystanowego. Pomyślałam, że musiał pan wyśledzić mnóstwo samochodów. Dzięki.
– Możesz mi się odwdzięczyć, poprawiając wyniki lewej ręki, żeby nie była gorsza od prawej. Narobimy wstydu tym maminsynkom.
Kiedy znalazła się znowu w budce telefonicznej, ręce drżały jej tak, że z trudnością odcyfrowywała własne notatki. Raspail miał forda. Niedaleko Uniwersytetu Wirginii znajdował się warsztat naprawiający samochody tej marki. Jego właściciel od lat cierpliwie walczył o utrzymanie przy życiu jej starego pinto. Teraz, z podobną cierpliwością, strona po stronie przerzucał katalog R.L. Polka. Wrócił do telefonu z nazwiskiem i adresem ostatniej osoby, która zarejestrowała samochód należący niegdyś do Raspaila.
Clarice jest na fali, Clarice kontroluje sytuację. Nie bądź głupia, zadzwoń do faceta do domu, spójrzmy na numer, kierunkowy dziewięć to Arkansas. Jack Crawford nigdy mnie tam nie puści, ale przynajmniej ustalę, kto ma ten wóz.
Dzwoniła raz i drugi. Bez odpowiedzi. Odległy podwójny sygnał brzmiał niepoważnie, jak w dziecinnym telefonie. Spróbowała jeszcze raz wieczorem. Bez rezultatu.
W środę podczas przerwy na lunch ktoś podniósł słuchawkę.
– Rozgłośnia WPOQ, Niezapomniane przeboje.
– Halo, chciałabym mówić…