Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbeletryzowana historia najsłynniejszego kawalerzysty wojny polsko-bolszewickiej. Major Feliks Jaworski stał na czele partyzanckiego oddziału, który bronił polskich dworów na Kresach, nie cofając się przed najbardziej bezwzględnymi metodami. Zawsze w pierwszym szeregu, niemal z każdego starcia z wrogiem wychodził ranny, ale to nie hamowało jego zapału. O odwadze majora opowiadano legendy, a jego męski czar sprawiał, że panie mdlały na jego widok. Jaworski także nie był obojętny na kobiece wdzięki, a jego szlak bojowy znaczyły nie tylko spalone wsie zbuntowanego chłopstwa i mogiły ich mieszkańców, ale też złamane serca zakochanych w nim kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Od autorów
Major Feliks Jaworski – postać dzisiaj już nieco zapomniana – w czasach II Rzeczypospolitej wzbudzał ogromne kontrowersje. Wprawdzie nikt nie negował jego ogromnych zasług dla obrony polskich dworów ziemiańskich na Kresach podczas rewolucji październikowej, ale wielu zarzucało mu okrucieństwo posuwające się aż do ludobójstwa. Obrońcy majora uważali jednak, że dzięki jego bezwzględności ocalało wiele tysięcy Polaków, a sam Jaworski robił tylko to, co do niego należało.
Wrogowie majora twierdzili z kolei, że był po prostu dzikim watażką kresowym, i oskarżali go o niebywałe bestialstwo oraz o to, że zabijał dla przyjemności. Uważano nawet, że wobec zbuntowanego chłopstwa i bolszewików zachowywał się znacznie gorzej niż Mongołowie – czegoś podobnego Europa nie widziała od stuleci. I trudno to negować, gdyż Jaworski, chcąc rzucić postrach na buntowników, potrafił zakopać żywcem mieszkańców wsi oskarżonych o zniszczenie polskiego dworu.
Gdzieś pośrodku lokowały się głosy ludzi rozsądnych, którzy twierdzili, że nikt, kto nie przeżył lat schyłku I wojny światowej na Kresach, nie powinien się na ten temat w ogóle wypowiadać. W innym wypadku będzie to bowiem rozmowa przypominająca dialog głodnego z najedzonym.
Niniejsza książka jest zbeletryzowaną historią tego najsłynniejszego kawalerzysty wojny polsko-bolszewickiej. Feliks Jaworski stał na czele partyzanckiego oddziału walczącego na Kresach. Zawsze atakował w pierwszym szeregu i praktycznie z każdego starcia z wrogiem wychodził ranny, co jednak w niczym nie hamowało jego zapału. O odwadze Jaworskiego opowiadano legendy, a kobiety wręcz mdlały na jego widok. Major zresztą był wrażliwy na wdzięki płci pięknej, a jego szlak bojowy znaczyły nie tylko spalone wsie i mogiły ich mieszkańców, lecz także złamane serca zakochanych w nim szlachcianek, służących, pielęgniarek czy chłopek. Nigdy też nie ukrywał, że urodziwe kobiety traktował dość instrumentalnie, chociaż zdarzały się też – oczywiście – pewne wyjątki. Nawet bowiem najtwardszy mężczyzna ma chwile słabości, a jego serce nie zawsze jest z kamienia…
Książka, którą mają Państwo przed sobą, nie jest pracą historyczną, lecz powieścią awanturniczą. Amerykanie mają swoje westerny, Francuzi filmy z kręgu płaszcza i szpady, a Polacy powinni się specjalizować w powieściach o wojnie z bolszewikami. Był to bowiem najbardziej awanturniczy i zarazem romantyczny fragment naszej historii, a nietuzinkowymi postaciami bohaterów tamtych lat można by obdarzyć całe stulecie. Niestety, był to również temat wyklęty w czasach PRL-u i dlatego wiele głośnych dawniej nazwisk nie jest znanych współczesnemu Czytelnikowi.
Autorzy, opierając się na faktach z życia Feliksa Jaworskiego, przedstawili zbeletryzowany obraz jego losów i zdają sobie sprawę, że nie wszystkim przypadnie on do gustu. Mogą pojawić się bowiem zarzuty o epatowanie okrucieństwem czy scenami śmiałego seksu – ale takie jest prawo autorów: wypełniają luki w życiorysie swojego bohatera zgodnie z własnym uznaniem. To przecież stała zasada awanturniczych powieści historycznych, że to, co nie jest niemożliwe, mogło się wydarzyć, a to, co mogło mieć miejsce, można wykorzystać w powieści. Ważne, by trzymając się faktów historycznych, zainteresować Czytelnika wartką akcją i sprawić, by nie nudził się podczas lektury. A to, czy poczuje do głównego bohatera sympatię, czy niechęć, stanowi już sprawę drugorzędną. Ważniejsze jest bowiem przekazanie obrazu, nastrojów i atmosfery zmagań na Kresach, tak by poznali Państwo wydarzenia tamtych lat i wyrobili sobie własne zdanie na ich temat.
Sławomir Koper, Robert Miękus
1.
Uderzył od dołu, tnąc ukośnie w górę. Przeciwnik złapał się za brzuch, a jego bluzę zabarwiła rozlewająca się ciemnoczerwona plama. Zachwiał się na nogach, uniósł ręce i zdziwiony spojrzał na umazane krwią dłonie. Chwilę później runął martwy na ziemię. Ale zaraz pojawili się kolejni. Zaatakowali z furią i wrzaskiem, a chociaż pierwszego zdołał odepchnąć, to gdy odwrócił się, ujrzał ostrze szabli nad głową. Wiedział, że nie ma szans. I że to już koniec.
Obudził się nagle. Przypomniał sobie, gdzie jest, i odetchnął z ulgą. Który to już raz był ranny? Tylko w Antoninach sześć kul go zaczepiło, w tym jedna rozorała skórę na głowie. Jednak to tylko draśnięcia. A przecież były też inne. Właściwie z każdej potyczki wychodził z raną. Z czasem uznał to za normalne, na drobne postrzały czy cięcia z reguły nie zwracał już uwagi. Było to wpisane w koszty wojny, a skoro szedł w pierwszej linii, musiał przecież oberwać. W zasadzie i tak uważał to za prawdziwy cud, że po tylu latach walk, dziesiątkach bitew i setkach potyczek nadal żył, a do tego w jednym kawałku i ze wszystkimi kończynami. Obawiał się jednak, że jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce uwierzy we własną nieśmiertelność. A to już było niebezpieczne. I zapewne nie skończyłoby się najlepiej.
– Panie majorze, panie majorze – ciepły kobiecy głos przerwał mu dalsze rozmyślania. Młoda pielęgniarka podeszła do niego. – Jak się pan teraz czuje? Spał pan prawie dwanaście godzin.
Męczyła go suchość w gardle i otworzył usta, by o tym powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie słowa. Nie musiał jednak nic mówić. Dziewczyna wyszła z sali, by po chwili wrócić z metalowym kubkiem. Nachyliła się nad pacjentem, drugą rękę włożyła mu pod głowę, delikatnie ją uniosła i przystawiła kubek do ust. Widać robiła to nie pierwszy raz, gdyż przechyliła naczynie tylko na tyle, by zwilżył przełyk, ale by nie wypił zbyt dużo.
Wreszcie miała okazję z bliska przyjrzeć się rannemu mężczyźnie. Zaskoczyło ją, że wydawał się znacznie drobniejszy niż wczoraj wieczorem, gdy przywieziono go z raną nogi. Wtedy jeszcze nie wiedziała, kim jest, i uznała go za kolejnego nieszczęśnika, któremu po prostu trzeba pomóc. Oczywiście zauważyła dystynkcje i umiała je odczytać, zatem zdawała sobie sprawę, że był kawalerzystą i nosił stopień majora. Dopiero jednak po operacji, gdy położono go w tej salce, usłyszała, że przyjdzie jej się opiekować Feliksem Jaworskim. Początkowo nie skojarzyła nazwiska, jednak szybko ją uświadomiono, że to ten słynny zagończyk. Oczywiście słyszała o nim wcześniej: legenda wojny, obrońca polskich dworów i postrach bolszewików. Nie mogła wręcz uwierzyć, że ten słaby mężczyzna wpatrujący się w nią – jak jej się wydawało – z taką wdzięcznością, to dowódca oddziału, który słynie z okrucieństwa. I przed którym respekt czuli nie tylko wrogowie.
Odstawiła kubek i delikatnie wysunęła rękę spod głowy Jaworskiego. Spojrzał jej prosto w oczy, aż się zarumieniła.
– Jak masz na imię? – zapytał szeptem.
– Helena – odparła nieśmiało.
Wyglądała na delikatną dziewczynę, a takich niemal w ogóle nie spotykał. Miała nie więcej niż osiemnaście lat, do tego alabastrową skórę, wąskie usta i dla kontrastu duże piwne oczy. Być może nie była pięknością, ale miała w sobie coś, co od razu mu się spodobało. Wdzięk? Stonowaną kokieterię? Dziewczęce ruchy? Nawet w tym paskudnym białym kitlu wyglądała całkiem powabnie. Tak, na pewno nie była to dziewczyna z ludu i prawdopodobnie zgłosiła się do pracy w szpitalu na ochotnika.
– Proszę! Widzę, że nasz personel zajął się już panem majorem!
Jaworski i Helena odruchowo spojrzeli w stronę drzwi. Stał w nich niski, starszy mężczyzna, który po chwili wszedł do środka i pochylił się nad łóżkiem majora.
– Dzień dobry, jestem doktor Klonowski – przedstawił się. – To ja wczoraj pana majora operowałem.
Przyłożył rękę do czoła pacjenta i chwilę przytrzymał. Pokiwał głową z zastanowieniem i zadowolony zapytał:
– No i jak się czujemy, majorze?
Jaworski nie odpowiedział, tylko zimno spojrzał na doktora.
– Długo zamierzacie mnie tu trzymać? – zapytał obcesowo.
– To zależy – odparł lekarz. – Jeżeli nie wystąpią żadne komplikacje, myślę, że góra dwa tygodnie. Może trochę krócej.
Przerwał i popatrzył na pielęgniarkę. Dziewczyna spuściła wzrok, a lekarz uśmiechnął się pod nosem i ponownie odwrócił się w stronę pacjenta.
– W każdym razie – kontynuował – trudno teraz o jakąś konkretną deklarację. Proszę odpoczywać, majorze, i cieszyć się z towarzystwa tak miłych pań jak nasze pielęgniarki, a szybko wróci pan do zdrowia. Gwarantuję.
Jaworski przytaknął ledwo zauważalnym ruchem głowy. Uznał, że nie ma wyjścia i kilkanaście dni będzie musiał się tutaj przemęczyć. A towarzystwo kobiet, zwłaszcza tak młodych i wdzięcznych jak Helena, spowoduje, że czas minie mu szybko i przyjemnie. A może nawet… Kto wie? Zdarzyło się już kilka razy, gdy dochodził do siebie w jakichś podrzędnych szpitalach lub polskich dworach, trafić na jurne dziewki, które bez oporu podwijały spódnice i wystawiały przed nim gołe tyłki. I to nie tylko zwykłe chłopki, ale też panny i panie szlachcianki. Wiedział, że robił na kobietach duże wrażenie. Wiedział też, dlaczego tak się dzieje.
– Panie majorze – Klonowski przerwał te rozmyślania. – Mam nadzieję, że gdy nabierze pan trochę sił, opowie nam o swoich wojennych przygodach. Krążą o panu legendy. Chciałbym, żeby…
Zamilkł jednak, bowiem Jaworski przymknął oczy i wyglądał, jakby zasnął. Lekarz nie był specjalnie zdziwiony, w końcu kilkanaście godzin wcześniej major przeszedł operację. W tej sytuacji na pożegnanie skinął głową w stronę Heleny i opuścił salę.
Na korytarzu podszedł do uchylonego okna i zapalił papierosa. Zaciągnął się tak mocno, aż zakręciło mu się w głowie. Był zmęczony, głodny i niewyspany, ale jego myśli krążyły wokół człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał. Wiedział, że Jaworski, zanim został słynnym zagończykiem, służył w armii rosyjskiej i niewykluczone, że ich drogi mogły się wcześniej skrzyżować. Taki był los Polaków żyjących pod zaborami, że od kilku pokoleń – od Napoleona przez kolejne powstania aż do Wielkiej Wojny – częstokroć byli zmuszeni walczyć przeciwko sobie.
Doktor Klonowski był dużo starszy od Jaworskiego, ale i on mógł się pochwalić znacznymi osiągnięciami. Jako student medycyny wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej, która była wówczas jedynym ugrupowaniem politycznym mającym w programie walkę o niepodległość. Wkrótce po podziale partii stanął po stronie Frakcji Rewolucyjnej i wszedł w skład Organizacji Bojowej. Brał udział w kilku mniej lub bardziej udanych akcjach: strzelał do carskiego żandarma, napadł na powóz pocztowy przewożący pieniądze, ubezpieczał zamach bombowy na jednego z wyższych rosyjskich oficerów.
Były to jednak dawne dzieje i nikt właściwie już o nich nie pamiętał. Na pierwszy plan wysuwały się bowiem sprawy obecne. Gdy wybuchła Wielka Wojna, wstąpił do Legionów i został lekarzem pułkowym III Brygady. Wraz z nią przeszedł cały szlak bojowy aż do bitwy pod Kostiuchnówką. Doskonale pamiętał zgliszcza tej wołyńskiej wsi zniszczonej jesienią 1915 roku, które oglądał przez następne kilka miesięcy. Ruiny długo dzieliły Rosjan i Austriaków – wojna bywa bowiem nieprzewidywalna i po okresie intensywnych walk front zamarł na ponad pół roku. Po raz pierwszy wszystkie trzy brygady Legionów znalazły się wtedy obok siebie: dawni strzelcy Piłsudskiego, Karpatczycy z II Brygady i młodzież z Kongresówki służąca w III Brygadzie. Polacy obsadzili krótki, 10-kilometrowy odcinek frontu z charakterystycznym wysuniętym w stronę przeciwnika punktem zwanym później Redutą Piłsudskiego. Była to ufortyfikowana piaszczysta wydma otoczona bagnami i rozlewiskiem niewielkiej rzeczki, usytuowana na wprost rosyjskich stanowisk. Na obu skrzydłach pozycje zajęły jednostki węgierskie.
Przerwę w działaniach wojennych wykorzystano na wzajemną integrację, prowadząc jednocześnie prace ziemne przy trzech liniach obrony. Wprawdzie dochodziło do drobnych utarczek i wypuszczano patrole rozpoznawcze, ale Boże Narodzenie i Wielkanoc minęły żołnierzom całkiem spokojnie. Na wiosnę wybudowano dość wygodne baraki mieszkalne, a powstałą osadę nazwano Legionowo. Prąd dostarczała lokomobila, zakładano trawniki i klomby, hodowano inwentarz, legioniści siali zboże i sadzili ziemniaki. Chwilami można było nawet zapomnieć, że nadal przebiega tędy linia frontu.
Z początkiem czerwca 1916 roku Rosjanie przypuścili jednak kilka ataków na polskie pozycje. Wszystkie zostały odparte i znów nastał spokój. Żołnierze korzystali z ładnej pogody i oczekując na wznowienie walk, poszczególne oddziały rozgrywały między sobą mecze piłki nożnej. Wzbudzały one wielkie emocje – wszyscy bowiem wiedzieli, że jest to może ostatnia taka okazja na tej wojnie, a dla niektórych być może nawet ostatnia szansa w życiu, by kopać piłkę… Rozgrywki były tak zajadłe, że Klonowski miał pełne ręce roboty, opatrując kontuzjowanych graczy. Ale wolał usztywniać stawy i opatrywać stłuczenia, niż upychać w brzuchach flaki rozerwane szrapnelami.
Pamiętał, że ostatni mecz skończył się po szóstej wieczorem 3 lipca, grały wtedy drużyny 1 Pułku Piechoty i 1 Pułku Artylerii. Wyniku nie pamiętał, ale datę jak najbardziej, gdyż następnego dnia rano rozpętało się piekło. Na polskie i węgierskie okopy runęło niebo, nikt z polskich żołnierzy nie widział wcześniej takiej nawały artyleryjskiej. Zmasowany ostrzał trwał do południa, potem nastąpił atak rosyjskiej piechoty. Klonowski nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy, że przed nim trzy najtrudniejsze dni w jego życiu. Sanitariusze cały czas dostarczali rannych, większość z ciężkimi obrażeniami: urwane kończyny, głębokie rany brzucha i głowy, wszędzie pełno krwi zmieszanej z ziemią i piaskiem. Większość rannych jęczała, niektórzy wyli z bólu, a jeszcze inni konali w ciszy jakby pogodzeni z losem.
Następnego dnia było tak samo: kilkugodzinna nawałnica artyleryjska, atak piechoty, kolejna kanonada i ponowny szturm. Węgrzy już pierwszego dnia spanikowali i uciekli, narażając Polaków na niebezpieczeństwo. Legioniści, by uniknąć okrążenia, wycofali się na drugą linię obrony, a potem na trzecią, aż wreszcie zarządzono odwrót. Klonowski uważał, że była to klęska, ale szybko zmienił zdanie, gdy okazało się, że Polacy znacznie opóźnili natarcie wroga. Zrobiło to wielkie wrażenie nie tylko na dowództwie austriackim i niemieckim, lecz także na samych Rosjanach. Wreszcie doceniono wartość polskiego żołnierza, co miało też skutki polityczne. Krwawa wojna trwała już bowiem dwa lata i wszystkie jej strony potrzebowały świeżego mięsa armatniego. Po walkach na Wołyniu każdy z zaborców chciał mieć polskie wojsko po swojej stronie, ale w zamian należało coś Polakom obiecać. W ten sposób sprawa niepodległości ponownie pojawiła się na arenie międzynarodowej.
Walki na Wołyniu utrwaliły też legendę Józefa Piłsudskiego. Komendant cieszył się dotychczas ogromnym mirem w swojej Pierwszej Brygadzie, a teraz dodatkowy podziw wzbudził fakt, że mimo straszliwego ostrzału nie wycofał się w bezpieczniejsze miejsce, tylko do końca kierował walką ze swojej wydmy. Uznano, że ma do spełnienia ważną misję dla Polski, skoro nie został nawet draśnięty. Powszechne uznanie zdobył także jego ulubiony adiutant, porucznik Bolesław Wieniawa, który w czasie najostrzejszej kanonady ze stoickim spokojem dostarczał konno rozkazy Komendanta na najbardziej zagrożone odcinki. On także nie został nawet draśnięty.
Doktor Klonowski nie wrócił już do Legionów. Po dłuższym wypoczynku odmówił złożenia przysięgi na wierność Niemcom i Austriakom, a skoro miał obywatelstwo monarchii Habsburgów, nie został internowany, tylko skierowano go na front włoski. W styczniu 1919 roku wrócił do kraju i natychmiast zgłosił się do formowanej właśnie polskiej armii. Potrzebowano takich jak on, wojskowych lekarzy, gdyż toczyły się już walki o granice kraju. Zachodnia została z grubsza ustalona w 1919 roku na konferencji pokojowej w Paryżu, a na terenach spornych miały się odbyć plebiscyty. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja na wschodzie, gdzie granice trzeba było sobie wywalczyć.
Dawne imperium carów było w tym czasie chyba najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie. Wojska niemieckie i austriackie opuszczały okupowane tereny, pozostawiając próżnię, w której bolszewicy walczyli ze zwolennikami starych porządków. Na Litwie i Ukrainie powstawały i upadały rządy narodowe, wprowadzano dwu-, a nawet trójwładzę. Ciągłe zmiany sojuszy, przemarsze wojsk połączone z rabunkiem, miasta przechodzące z rąk do rąk, włóczące się po kraju bandy dezerterów. Płonęły polskie dwory, zrewoltowane chłopstwo mordowało każdego podejrzanego o szlacheckie pochodzenie. Przy okazji dostawało się mieszczanom i jak zwykle Żydom uważanym za jeszcze gorszych wyzyskiwaczy niż Polacy. I właśnie przez tę pożogę przedzierali się na zachód Jaworski i jego ludzie.
Doktor Klonowski znał z grubsza historię tego krwawego przemarszu i pozostawał – oczywiście – pod jego wrażeniem. Mimo to jednak nie ufał Jaworskiemu. Wszak był to dawny żołnierz armii carskiej, a on Rosjan szczerze nienawidził. Nieważne, czy byli biali, czerwoni, czy w kolorze gówna.
2.
Helena upewniła się, że pacjent zasnął, i korzystając z wolnej chwili, wyszła ze szpitala. Był piękny, czerwcowy poranek, budynek wręcz kąpał się w słońcu. Z zachwytem spojrzała na bezchmurne, idealnie błękitne niebo. W krzakach świerszcze hałasowały po swojemu. Idyllę psuło tylko odległe dudnienie artylerii. Gdzieś tam toczyła się kolejna bitwa i pewnie niebawem przyjadą pierwsze samochody i furmanki z rannymi. Dziewczyna uznała, że warto chwilę odpocząć. Od kilku dni praktycznie nie opuszczała szpitala. Zamiast wracać do domu, drzemała w pokoju pielęgniarek albo na korytarzu na którymś wolnym łóżku czy sienniku.
Do pracy w szpitalu zgłosiła się wbrew woli matki jako ochotniczka. Rodzice należeli do – jak ich nazywano – inteligencji urzędniczej. Ojciec był nauczycielem w gimnazjum, a matka pracowała jako sekretarka w kancelarii adwokackiej. Wielka Wojna zrównała jednak w biedzie wszystkich, a teraz wcale nie było lepiej. Niskie pensje, inflacja, trudności z zaopatrzeniem. Wojna wciąż odciskała swoje piętno na ich codziennym życiu, a gdy ledwo zaczęli wiązać koniec z końcem, nadeszła kolejna zawierucha. Najgorsza ze wszystkich, gdyż kompletnie nieznana i nieprzewidywalna. O bolszewikach opowiadano rzeczy, w które trudno było uwierzyć, a strzępy informacji docierające zza linii frontu wzbudzały jeszcze większe przerażenie. Najgorsze było to, że w żaden sposób nie można było ich sprawdzić, a plotki tylko podsycały panikę. Nastrój udzielał się również żołnierzom – w większości młodym, niedoświadczonym rekrutom – którzy na sam widok bolszewickich żołdaków rzucali się do ucieczki, gubiąc broń po drodze. Helena wiedziała od rannych, że jest źle, ale miała nadzieję, iż nie wszystko to jest prawdą. Ludzie ci przeszli przecież piekło, a do tego chcieli się usprawiedliwić.
Nagle rozległo się ujadanie psów. Helena nic nie widziała, gdyż drogę do szpitala zasłaniał niewielki zagajnik. Nie ulegało jednak wątpliwości, że ktoś tamtędy jechał lub szedł. Psy zanosiły się szczekaniem, Helena poprawiła fartuch i czekała. Spodziewała się pierwszych rannych na furmance, ale zza lasku wyłoniło się kilku jeźdźców. Była pewna, że to podwładni majora, słynni jaworczycy. Zatrzymali się przed dziewczyną, a jeden z nich, oficer, zeskoczył z konia. Podszedł do Heleny, wyprężył się jak struna i stuknął obcasami. Uśmiechał się przy tym zawadiacko, co zresztą całkiem jej się spodobało.
– Witaj, aniele – rozpoczął spokojnie, ale za chwilę dodał ostro: – My do naszego dowódcy, majora Jaworskiego!
Helena kiwnęła głową, nie dziwiąc się zbytnio. Faktycznie zatem byli to huzarzy od Jaworskiego. Przystojne chłopaki, pewne siebie i zarozumiałe. Z ich twarzy nie schodził uśmieszek pogardy czy ironii, najwyraźniej znali swoją wartość i nie byli przyzwyczajeni do dyskusji.
– Przepraszam, panowie – Helena wzięła się w garść – ale pan major śpi, jest po operacji i nie można go teraz odwiedzać.
Była nawet zaskoczona, że odważyła się to powiedzieć, ale jeszcze większe zdziwienie okazali jej rozmówcy. Na co dzień, gdy ktoś im się przeciwstawiał, zaraz tego żałował. Oficer podszedł do dziewczyny i spojrzał na nią z góry:
– Posłuchaj, dziecko. Jest wojna i my nie mamy czasu na dyrdymały. Albo nas wpuścisz, albo sami wejdziemy. Rozumiesz?
Helena cofnęła się o krok, blokując w ten sposób wejście do szpitala. Potrafiła walczyć o swoje. Postawiła się rodzicom, to postawi się także tym typom. Poza tym nazwali ją dzieckiem, a to jej się bardzo nie spodobało.
– Panowie tu poczekają – oznajmiła, usiłując zachować spokój. – Wezwę lekarza i z nim proszę rozmawiać.
Ułani popatrzyli z uznaniem na dziewczynę.
– Proszę, proszę… – oficer cmoknął i odwrócił się do swoich kompanów – niby taka delikatna panienka, a jaka waleczna.
Mężczyźni potwierdzili jego opinię, kiwając głowami, a ich herszt uznał, że jeszcze raz spróbuje sprowokować Helenę:
– Umie panienka jeździć konno?
Groźba porwania nie była specjalnie zawoalowana, ale dziewczyna czuła, że to tylko blef.
– Nie – odparła oschle.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Upór dziewczyny zrobił na nim wrażenie.
– Dobrze, proszę iść po lekarza – stwierdził w końcu – my tu poczekamy.
Helena przytaknęła, chociaż czuła, że znalazła się w kiepskiej sytuacji. Jeżeli pójdzie teraz po lekarza, intruzi wtargną bez przeszkód do szpitala. Słyszała, że ludzie Jaworskiego słuchają tylko własnego dowódcy i nikogo poza nim. Może zatem spróbować zachować twarz i wpuścić ich od razu? Ale wtedy wyszłaby na kompletną idiotkę. Spojrzała więc błagalnie na oficera, mając nadzieję, że okaże się na tyle poważny, by zostać przed szpitalem i czekać wraz ze swoimi kamratami.
Niestety, gdy po dłuższej chwili wróciła z lekarzem dyżurnym, po ułanach nie było śladu. Tylko ich konie stały przywiązane do drzew. Właściwie było to do przewidzenia, gdyż kresowi huzarzy – jak sami się nazywali – uważali, że wolno im wszystko. To, co robili ze zbuntowanym chłopstwem, można było jeszcze wytłumaczyć, wszak w Rosji trwała wojna domowa i wszyscy dopuszczali się okrucieństw. Podobno jednak przodowali w tym procederze, a do Heleny docierały czasami tak przerażające historie, że trudno było uwierzyć w ich prawdziwość.
– No i gdzie ci twoi huzarzy? – zapytał lekarz dyżurny z uśmiechem.
– Jak dzieci, tylko dać im… – urwała nagle, gdyż zza budynku wyszli ułani. Niektórzy jeszcze dopinali rozporki w spodniach, a ten najwyższy stopniem podszedł do lekarza.
– Porucznik Cezary Szlak – przedstawił się. – My do naszego dowódcy…
– Tak, wiem – przerwał lekarz. – Bardzo mi miło. Jestem doktor Kwieciński. Major teraz śpi, ale oczywiście zapraszam panów do środka. Mogę poczęstować kawą zbożową.
Lekarz był człowiekiem doświadczonym i wiedział, że wojna demoralizuje w szybkim tempie. Wolałby się od podobnych ludzi trzymać z daleka, a jeżeli było to niemożliwe, rozbroić ich przyjaznym gestem. Oczywiście porucznik Szlak był niewątpliwie szlachcicem, gdyż w wojsku polskim, a tym bardziej rosyjskim, człowiek plebejskiego pochodzenia właściwie nie miał szans zostać oficerem. Można było zatem podejrzewać, że w przeszłości zdobył trochę ogłady i gdy zechciał, potrafił zachować się właściwie. Natomiast po reszcie towarzystwa można było się spodziewać wszystkiego.
Doktor poczęstował huzarów zbożówką, informując jednocześnie, że ich ukochanemu dowódcy nic już właściwie nie grozi. Rana nie była głęboka, odłamek na szczęście nie poharatał kości, nie przerwał tętnicy i jeżeli nie pojawi się gangrena, pacjent szybko opuści szpital. W zamian huzarzy opowiedzieli o okolicznościach, w jakich doszło do zranienia majora.
Gdy ich oddział osłaniał wycofującą się piechotę, Jaworski zauważył, że wróg nieco rozproszył siły. Jak zwykle podjął błyskawiczną decyzję i ruszył z szarżą na bolszewików. Atak był tak zuchwały, że czerwoni nawet nie próbowali obrony i od razu rzucili się do ucieczki. Jaworski cały czas znajdował się na czele swoich ludzi, jednak gdy gruchnęły rosyjskie baterie, zarządził odwrót. Wtedy właśnie dostał w nogę odłamkiem pocisku, który eksplodował w pobliżu.
– Ale on w ferworze walki chyba nawet tego nie poczuł – podsumował Szlak. – Dojechał do lasu i dopiero jak zszedł z konia, zobaczył, że krwawi.
Pozostali ułani jak na komendę kiwnęli głowami, potwierdzając, że tak właśnie było. Lekarz zamyślił się na chwilę i zapytał z troską w głosie:
– Jak pan myśli, poruczniku, zdołamy ich zatrzymać?
Żołnierze spojrzeli po sobie, a Szlak chciał nawet coś odpowiedzieć, gdy do pokoju weszła Helena.
– Pan major obudził się i czeka na panów – oznajmiła.
Huzarzy natychmiast się poderwali, zostawili niedopite kawy i wyszli z gabinetu. Cieszyła ich myśl, że zaraz zobaczą swojego dowódcę, a przy okazji unikną odpowiedzi na niewygodne pytania.
Serdecznie przywitali się z majorem. Helena stała w drzwiach i przyglądała się, jak kolejno podchodzą do rannego i ściskają mu dłoń. Wyglądało na to, że pacjent dobrze pamięta ich imiona, co tylko potwierdzało opowieści krążące na temat kresowych huzarów. Na koniec przywitał się z porucznikiem Szlakiem i wtedy stało się jasne, że tych dwóch mężczyzn łączy wielka zażyłość. Porucznik sięgnął po stołek i usiadł jak najbliżej Jaworskiego.
– Wszyscy wyjść! – rozkazał.
Żołnierze bez słowa opuścili salę, a ostatni wychodzący poprosił Helenę, by także się cofnęła, i zamknął za sobą drzwi. Szlak wstał ze stołka, cicho podszedł do drzwi, by upewnić się, że nikt nie podsłuchuje, po czym znów przycupnął przy swoim dowódcy.
– Jest problem – rozpoczął. – Prokurator się do nas przypierdala.
– Co tym razem? – nowina na Jaworskim nie zrobiła specjalnego wrażenia. Wyglądało na to, że kłopoty z prokuratorem to dla jego oddziału codzienność.
– Tym razem jest inaczej.
– To znaczy?
– Chodzi o tę wieś, cośmy ją ostatnio spalili.
– No i co z tego? – wzruszył ramionami Jaworski. – Nie pierwszą i nie ostatnią.
Porucznik obejrzał się, jeszcze raz sprawdzając, czy drzwi są zamknięte, ale i tak ściszył głos:
– Pamiętasz tę dziewkę, którą nasi wzięli w obroty? To znaczy chłopaki od „Wowy”.
Jaworski po chwili namysłu kiwnął głową. Porucznik nachylił się nad leżącym.
– Dziewczyna nie żyje – wypalił, po czym szybko dodał: – Popełniła samobójstwo i to ponoć z naszego powodu.
Jaworski wpatrywał się w siedzącego przed nim podwładnego, jakby nie rozumiał, co przed chwilą usłyszał.
– Bzdura – stwierdził. – Nie udowodnią nam tego. Kto wie, co takiej mogło przyjść do głowy, żeby się targnąć na własne życie. Prokurator może nas w dupę pocałować i tyle.
Dla Jaworskiego temat wydawał się zakończony, ale jego podwładny nie był przekonany.
– Ponoć są jacyś świadkowie – oznajmił – którzy zeznali, że ta dziewczyna lamentowała, mówiła, skarżyła się…
– Daj spokój – przerwał mu zniecierpliwiony major. – Nic nam nie zrobią. Jesteśmy bohaterami wojennymi, a takich się nie rusza.
Porucznik chciał, by dowódca miał rację i by wszystko jak zwykle rozeszło się po kościach. Tylko że ten prokurator był zupełnie inny, zacietrzewiony i nastawiony na to, żeby ich wszystkich, starych jaworczyków, wsadzić do paki. Wprawdzie wcześniej już niejeden próbował, ale nikomu się to jeszcze nie udało. To może i w tym wypadku skończy się tak samo?
– Masz rację – porucznik wstał wyraźnie ożywiony i uderzył pięścią w otwartą dłoń – jebać go!
Major uśmiechnął się. To była właściwa postawa. Tacy są jego ludzie, tacy są ułani Jaworskiego.
3.
Młodsze kobiety histerycznie lamentowały, a starsze tylko zasłaniały dłońmi usta rozwarte w niemym krzyku. Wszystkie parły na próbujących je powstrzymać ludzi Jaworskiego. Wydawało się, że zaraz przerwą kordon i rzucą się ratować swoich mężczyzn. Major skinął na jednego z oficerów. Ten bez słowa odwrócił się, wyciągnął pistolet i strzelił kilka razy w górę. Kobiety na chwilę się zatrzymały, co wystarczyło, by żołnierze mogli złapać oddech i odzyskać przestrzeń. Odsunęli się o pół kroku, ściągnęli z ramion karabiny i wymierzyli w stojące przed nimi chłopki. Te instynktownie cofnęły się i zamarły, jakby nie wiedząc, co mają robić dalej. Jaworski jednym spojrzeniem ocenił sytuację. Wiedział, że tylko strach pozwoli jego ludziom zrobić z tym bydłem porządek. Ruchem głowy wskazał oficerowi kierunek. Ten natychmiast wyszedł na czoło, stanął przed jakąś babiną i wypalił z pistoletu prosto w jej głowę. Starucha zwaliła się na ziemię jak kłoda drewna. Jej towarzyszki zaczęły przeraźliwie krzyczeć i rzuciły się do ucieczki, a oficer uśmiechnął się zadowolony z osiągniętego rezultatu. Odwrócił się do żołnierzy i porozumiewawczo kiwnął na nich głową. Takich rozkazów nie musiał im powtarzać dwa razy.
Postawa kobiet w tej wsi początkowo kompletnie ich zaskoczyła. Dzielnie broniły swoich mężczyzn, nawet wtedy, gdy sprawa była już praktycznie przesądzona. Zrobiło to na ludziach Jaworskiego duże wrażenie, ale na szczęście alkohol, żądza zemsty i rozkazy przełożonych nie pozwoliły na rozprężenie. Wieś miała zostać spalona, a jej mieszkańcy wymordowani. To była cena, jaką chłopi mieli zapłacić za splądrowanie i zniszczenie polskiego dworu. Co prawda bolszewicka banda, która namówiła wieśniaków do napadu, gdzieś zniknęła, ale Jaworski wiedział, że wcześniej czy później i tak ich dopadnie. Na razie musiał rozprawić się ze wsią i jej mieszkańcami.
Wyraźnie znudzony odwrócił się od płonących chałup i spojrzał na pobliskie kartoflisko. Z ziemi wystawały ręce: młode, stare, grube, szczupłe, wszystkie zapracowane, brudne, zniszczone. Niektóre już nie wykonywały żadnych ruchów, inne jeszcze walczyły, błagały o litość, by po chwili zastygnąć jak… No właśnie, porucznik Jaworski zastanawiał się, jak by opisać ten widok w sposób nieoczywisty i znaleźć adekwatne porównanie. Takie, by można było o tym zdarzeniu opowiedzieć nawet w towarzystwie niewiast. Lubił chwalić się swoimi wyczynami, czuć na sobie wzrok zachwyconych nim kobiet oraz podziw i zazdrość mężczyzn. Wiedział, że wieść o tym, co właśnie zrobił, szybko rozejdzie się po okolicy. I tak naprawdę o to mu chodziło. Zbuntowane chłopstwo miało się go bać bardziej niż zarazy. Jednak raczej trudno będzie się pochwalić w towarzystwie, że wszystkich dorosłych mężczyzn tej wioski kazał zakopać żywcem.
4.
Jednym szarpnięciem zerwała plaster. Usłyszała ciche syknięcie, ale nie miała odwagi spojrzeć na twarz pacjenta. Wiedziała, że musiało go zaboleć, ale też – że zrobi wszystko, by to ukryć. Skupiła się więc na obmyciu rany i zmianie opatrunku.
– Dużo rannych? – Jaworski niespodziewanie przerwał ciszę panującą w salce.
Helena podniosła głowę i spojrzała zaskoczona. Minęła chwila, zanim dotarło do niej, o co pytał.
– Tak jakby – przyznała nieśmiało.
Właściwie nie miała pojęcia, czy liczba rannych była duża, czy mała. Nie miała porównania, zresztą nie o liczby tutaj chodziło. Ważniejsze było, ilu ludzi wróci na front, a to pozostawało wielką niewiadomą. Pielęgniarka wiedziała już, że niewielu trafionych w brzuch ma szansę na przeżycie. Zakażenia zbierały obfite żniwo i ranni najczęściej umierali w męczarniach. Jednak największe wrażenie robili na Helenie poszkodowani w wyniku eksplozji. Urwane kończyny, dziury pozostałe po wyszarpanych fragmentach ciał, oderwane kawałki czaszek, a przede wszystkim potwornie wystraszone oczy. Niektórzy krzyczeli, inni płakali, a jeszcze inni tylko błagali wzrokiem o ratunek. Byli też tacy, którzy prosili, by ich dobić.
– Ale jest ciężko – westchnęła po chwili namysłu.
Jaworski doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji na froncie. Gdy na ulicach Warszawy entuzjastycznie witano Piłsudskiego jako zdobywcę Kijowa, w tym samym czasie bolszewicy przystąpili do kontrataku. Rosyjski walec toczył się dwiema równoległymi drogami: przez Białoruś i Ukrainę, bo pośrodku leżały moczary Polesia. Musiały być zatem dwa niezależne kierunki ataku. Na południu polskie wojsko cofało się, ale Edward Śmigły-Rydz zachowywał porządek w odwrocie i nawet powstrzymywał groźną Konarmię Siemiona Budionnego. Zdecydowanie gorzej działo się na północy, gdzie Władysław Sikorski z coraz większym trudem usiłował opanować sytuację. Albo Michaił Tuchaczewski był groźniejszym przeciwnikiem, albo Sikorski gorszym wodzem od Śmigłego, gdyż panował tam coraz większy popłoch.
Na początku czerwca doszło do przełamania polskich pozycji i od tamtej pory trwał nieustanny odwrót. Porażki pociągały za sobą dezercje, wielu żołnierzy dbało już tylko o ratowanie własnego życia. Do tego dochodziły jeszcze normalne w takich wypadkach straty spowodowane chorobami. Ludzie ginęli nie tylko z ręki wroga, lecz także umierali na czerwonkę i tyfus. Dla kawalerii problemem stały się poważne odparzenia ułanów, bowiem nigdy jeszcze nie walczyli tak długo i w takim natężeniu, a do tego praktycznie bez odpoczynku. Nawet dywizjon Jaworskiego został mocno przetrzebiony i major zaczynał poważnie się obawiać, co zastanie, gdy w końcu opuści szpital. Na dodatek jeszcze ten uparty prokurator wojskowy, o którym zaraportował Szlak. I to w takiej sytuacji!
– Skończyłam, panie majorze – Helena wstała i przykryła nogi pacjenta kocem. Jaworski uśmiechnął się do niej życzliwie. Dziewczyna skinęła głową, odwróciła się szybko, bo czuła, że oblewa ją rumieniec, i wyszła na korytarz.
Zdrową nogą major zsunął z siebie koc. Było mu gorąco, nawet duszno. Spojrzał w sufit, mając nadzieję, że wpatrując się uparcie w jeden punkt, wreszcie zaśnie. Jednak bezwiednie zaczął wspominać swoje pierwsze zwycięstwo. Oczywiście były także wcześniejsze, ale tamto okazało się najbardziej doniosłe. Z prostej przyczyny – osiągnęła je jednostka, którą po raz pierwszy dowodził. Zadecydowało to o jego dalszych losach, tym bardziej że triumf ten nie miał prawa się wydarzyć.
Początkowo nikt w to nie mógł uwierzyć. W chwili, gdy potrzebni byli dobrzy, zdyscyplinowani ludzie, zdecydowano się ich pozbyć. Było to tym bardziej dziwne, że naczelny dowódca armii rosyjskiej, generał Aleksiej Brusiłow, bardzo sobie cenił morale i zaangażowanie polskiego żołnierza. To przecież on równo rok wcześniej zaplanował i dowodził ofensywą na Wołyniu, nazwaną od jego nazwiska ofensywą Brusiłowa. To właśnie podległa mu piechota natknęła się na zaciekły opór polskich Legionów pod Kostiuchnówką. To wtedy generał zirytowany brakiem zdecydowanego sukcesu rzucił przeciwko Legionom kawalerię. Był to jednak manewr wyjątkowo mało rozważny. Na otwartym, a do tego podmokłym terenie jazda była narażona na morderczy ogień cekaemów. Szarża nie miała sensu, ale dzięki temu generał dobrze zapamiętał ten obsadzony przez polskich żołnierzy fragment frontu. Zapewne dlatego później tak bardzo chciał utworzenia polskich jednostek w armii rosyjskiej.
Do pierwszych prób doszło jeszcze w styczniu 1917 roku, tuż przed wybuchem rewolucji lutowej. Po obaleniu cara sprawa polskiego wojska zdecydowanie przyspieszyła, a nowy rząd, zwany tymczasowym, wystosował odpowiednią odezwę do Polaków przebywających na terenie Rosji. Podawano w niej warunki formowania polskich jednostek wojskowych. W sumie powstały trzy korpusy: na Białorusi, w Besarabii i trzeci w Kijowie na Ukrainie. Przyjął on nazwę 1 Polskiej Dywizji Strzelców. Formacja ta już na początku maja, w związku z przygotowywaniem ofensywy przez sztab armii rosyjskiej, została skierowana w stronę linii frontu. Przetransportowano ją koleją i skoncentrowano w Płoskirowie, mieście powiatowym w guberni podolskiej leżącym w połowie drogi między Żytomierzem a Tarnopolem. Tam też z polskimi żołnierzami po raz pierwszy zetknął się dowódca zwiadowców z Pułku Strzelców Konnych, porucznik Feliks Jaworski.
W mieście panował nastrój podniosły i radosny, chociaż tłumiony nieco niedowierzaniem, że to wszystko naprawdę się dzieje. Jaworski stacjonując ze swoimi podwładnymi w okolicznych wsiach, widział wrogi stosunek miejscowego chłopstwa do Polaków, ale tutaj zauważał wyraźną różnicę. W mieście dochodziło do niesłychanych scen! Gdy ulicą maszerował polski oddział i śpiewał którąś z patriotycznych i dotychczas zakazanych pieśni, od razu gromadził się tłum uśmiechniętych i bijących brawo gapiów. A chociaż żołnierze nosili rosyjskie mundury, to na głowach mieli legionowe czapki z orzełkiem, powszechnie nazywane maciejówkami – symbol polskiego wojska, podobnie jak w Legionach. Rogatywek używali bowiem także Węgrzy i Austriacy, natomiast maciejówki były wyłącznie polskie, a do tego jeszcze podkreślały więź z ludem.
Wprawdzie Jaworski przebieg przemarszów znał tylko z opowieści, gdyż w ciągu dnia patrolował okolicę, wyłapując dezerterów, ale wieczorami zasiadał w jednym z lokali w centrum miasta i popijając wino lub coś mocniejszego, prowadził długie rozmowy z polskimi oficerami.
Dyskutowano na różne tematy. Głównie o brakach w zaopatrzeniu i wyposażeniu, bowiem faktycznie żołnierze nie mieli prawie nic. Począwszy od odpowiedniego uzbrojenia, amunicji, mundurów i butów, a na w miarę normalnym wikcie skończywszy. Jednak w pamięci szczególnie utkwiło mu inne spotkanie, na którym poruszano najważniejsze dla Polaków tematy.
– Panowie! – odezwał się najstarszy w towarzystwie oficer w stopniu majora. – O czym my tu gadamy? Wojna zaraz się skończy, bo celu nie ma. Panowie oficerowie! Pomyślcie, o co my tu walczymy?
Niektórzy patrzyli na majora zaskoczeni, jakby nie zrozumieli pytania, inni przytaknęli. Byli też tacy, którzy tylko wzruszyli ramionami.
– Jak to o co?! – przerwał ciszę jeden z młodszych oficerów.
Wstał od stołu, popatrzył zdziwionym wzrokiem na zebranych i zamaszystym ruchem ręki uniósł kieliszek wina:
– O Polskę walczymy! O zwycięstwo!
Większość zareagowała entuzjazmem, nie brakowało jednak pesymistów. Kilku oficerów uśmiechało się ironicznie, a inni tylko kręcili głowami z niedowierzaniem. Wreszcie wstał kolejny, kapitan o twarzy przeoranej bruzdami, z głęboką blizną na policzku. Wzbudzał respekt samym wyglądem, a teraz spojrzał na towarzyszy i uśmiechnął się tajemniczo.
– Zaraz, panowie, jak to będzie? – zauważył. – My tu w Rosji walczymy o Polskę, ale u Austriaków też są Polacy i oni też pewnie walczą o Polskę, podobnie jak u Prusaków. I co? Da się to później zlepić w jeden kraj? Czy będą trzy Polski?
Nikt mu nie odpowiedział. Niektórzy uznali jego słowa za żart, jednak inni całkiem poważnie zaczęli się zastanawiać, jak to faktycznie będzie wyglądać. Nikt nie miał przecież pełnego obrazu sytuacji, a tutaj, na Podole, docierały tylko strzępy informacji. Zdecydowana większość Polaków mieszkających w samej Rosji pozostawała pod wpływem Narodowej Demokracji i przynajmniej na początku wojny opowiadała się za lojalnością wobec władzy. Jednak wskutek działań Piłsudskiego w zaborze austriackim i po utworzeniu Legionów rządzący Rosją zdawali sobie sprawę, że w jakiś sposób muszą się ustosunkować wobec sprawy polskiej. Wydali więc deklarację, że pod berłem cara odrodzi się Polska – swobodna w swej wierze, języku i samorządzie. Odezwa spotkała się z poparciem Polaków, choć tak naprawdę to pustosłowie nie miało większego znaczenia.
W 1917 roku sytuacja była już jednak zupełnie inna. Generalnie zdawano sobie sprawę, że z wojny narodzi się coś nowego, powstawały różne scenariusze. Logika podpowiadała, że przynajmniej jeden z grabieżców Polski musi wyjść z konfliktu znacznie osłabiony. Jednak czy to wystarczy, by ojczyzna naprawdę się odrodziła? Zdania były podzielone, zaś sam Jaworski wcześniej wcale o tym nie myślał. Robił swoje, czyli walczył. A za swoją ojczyznę uznawał Podole. Do wojska zgłosił się na ochotnika, ale tylko dlatego, że nie chciał, by jego rodzinna ziemia trafiła pod obcą okupację. Urodził się jako poddany rosyjski i dotychczas ten fakt w pełni aprobował. Teraz jednak sytuacja była zupełnie inna. Krajem nie rządził już car – przynajmniej na razie, gdyż z rozmów z rosyjskimi oficerami wiedział, że duża ich grupa chciałaby powrotu poprzedniego reżimu. Może nie samego Mikołaja II, ale ostatecznie cóż to za różnica? Car zawsze pozostawał carem, bez względu na to, jakie nosił imię.
Jaworski był niemal pewien, że w Rosji wybuchnie wojna domowa. A rząd Aleksandra Kiereńskiego nie zwracał na to uwagi i realizował sojusznicze zobowiązania, przygotowując wielką ofensywę, by dać oddech zachodnim aliantom. Natomiast Jaworski gołym okiem widział, jaki jest stan rosyjskiej armii, a zwłaszcza jej morale. Przewidywał całkowitą klęskę i zastanawiał się, co będzie dalej. Kto przejmie rządy na dawnych Kresach Rzeczypospolitej? Pretendentów było wielu: Polacy, Niemcy, Austriacy, Rosjanie, a do tego jeszcze Ukraińcy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki