Miłość, krew i wojna 1920 - Sławomir Koper, Robert Miękus - ebook + audiobook

Miłość, krew i wojna 1920 ebook

Sławomir Koper, Robert Miękus

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbeletryzowana historia najsłynniejszego kawalerzysty wojny polsko-bolszewickiej. Major Feliks Jaworski stał na czele partyzanckiego oddziału, który bronił polskich dworów na Kresach, nie cofając się przed najbardziej bezwzględnymi metodami. Zawsze w pierwszym szeregu, niemal z każdego starcia z wrogiem wychodził ranny, ale to nie hamowało jego zapału. O odwadze majora opowiadano legendy, a jego męski czar sprawiał, że panie mdlały na jego widok. Jaworski także nie był obojętny na kobiece wdzięki, a jego szlak bojowy znaczyły nie tylko spalone wsie zbuntowanego chłopstwa i mogiły ich mieszkańców, ale też złamane serca zakochanych w nim kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 282

Oceny
4,0 (8 ocen)
2
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antwerpen

Całkiem niezła

Ok
00

Popularność




Od autorów

Od auto­rów

Major Feliks Jawor­ski – postać dzi­siaj już nieco zapo­mniana – w cza­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej wzbu­dzał ogromne kon­tro­wer­sje. Wpraw­dzie nikt nie nego­wał jego ogrom­nych zasług dla obrony pol­skich dwo­rów zie­miań­skich na Kre­sach pod­czas rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej, ale wielu zarzu­cało mu okru­cień­stwo posu­wa­jące się aż do ludo­bój­stwa. Obrońcy majora uwa­żali jed­nak, że dzięki jego bez­względ­no­ści oca­lało wiele tysięcy Pola­ków, a sam Jawor­ski robił tylko to, co do niego nale­żało.

Wro­go­wie majora twier­dzili z kolei, że był po pro­stu dzi­kim watażką kre­so­wym, i oskar­żali go o nie­by­wałe bestial­stwo oraz o to, że zabi­jał dla przy­jem­no­ści. Uwa­żano nawet, że wobec zbun­to­wa­nego chłop­stwa i bol­sze­wi­ków zacho­wy­wał się znacz­nie gorzej niż Mon­go­ło­wie – cze­goś podob­nego Europa nie widziała od stu­leci. I trudno to nego­wać, gdyż Jawor­ski, chcąc rzu­cić postrach na bun­tow­ni­ków, potra­fił zako­pać żyw­cem miesz­kań­ców wsi oskar­żo­nych o znisz­cze­nie pol­skiego dworu.

Gdzieś pośrodku loko­wały się głosy ludzi roz­sąd­nych, któ­rzy twier­dzili, że nikt, kto nie prze­żył lat schyłku I wojny świa­to­wej na Kre­sach, nie powi­nien się na ten temat w ogóle wypo­wia­dać. W innym wypadku będzie to bowiem roz­mowa przy­po­mi­na­jąca dia­log głod­nego z naje­dzo­nym.

Niniej­sza książka jest zbe­le­try­zo­waną histo­rią tego naj­słyn­niej­szego kawa­le­rzy­sty wojny pol­sko-bol­sze­wic­kiej. Feliks Jawor­ski stał na czele par­ty­zanc­kiego oddziału wal­czą­cego na Kre­sach. Zawsze ata­ko­wał w pierw­szym sze­regu i prak­tycz­nie z każ­dego star­cia z wro­giem wycho­dził ranny, co jed­nak w niczym nie hamo­wało jego zapału. O odwa­dze Jawor­skiego opo­wia­dano legendy, a kobiety wręcz mdlały na jego widok. Major zresztą był wraż­liwy na wdzięki płci pięk­nej, a jego szlak bojowy zna­czyły nie tylko spa­lone wsie i mogiły ich miesz­kań­ców, lecz także zła­mane serca zako­cha­nych w nim szlach­cia­nek, słu­żą­cych, pie­lę­gnia­rek czy chło­pek. Ni­gdy też nie ukry­wał, że uro­dziwe kobiety trak­to­wał dość instru­men­tal­nie, cho­ciaż zda­rzały się też – oczy­wi­ście – pewne wyjątki. Nawet bowiem naj­tward­szy męż­czy­zna ma chwile sła­bo­ści, a jego serce nie zawsze jest z kamie­nia…

Książka, którą mają Pań­stwo przed sobą, nie jest pracą histo­ryczną, lecz powie­ścią awan­tur­ni­czą. Ame­ry­ka­nie mają swoje westerny, Fran­cuzi filmy z kręgu płasz­cza i szpady, a Polacy powinni się spe­cja­li­zo­wać w powie­ściach o woj­nie z bol­sze­wi­kami. Był to bowiem naj­bar­dziej awan­tur­ni­czy i zara­zem roman­tyczny frag­ment naszej histo­rii, a nie­tu­zin­ko­wymi posta­ciami boha­te­rów tam­tych lat można by obda­rzyć całe stu­le­cie. Nie­stety, był to rów­nież temat wyklęty w cza­sach PRL-u i dla­tego wiele gło­śnych daw­niej nazwisk nie jest zna­nych współ­cze­snemu Czy­tel­ni­kowi.

Auto­rzy, opie­ra­jąc się na fak­tach z życia Feliksa Jawor­skiego, przed­sta­wili zbe­le­try­zo­wany obraz jego losów i zdają sobie sprawę, że nie wszyst­kim przy­pad­nie on do gustu. Mogą poja­wić się bowiem zarzuty o epa­to­wa­nie okru­cień­stwem czy sce­nami śmia­łego seksu – ale takie jest prawo auto­rów: wypeł­niają luki w życio­ry­sie swo­jego boha­tera zgod­nie z wła­snym uzna­niem. To prze­cież stała zasada awan­tur­ni­czych powie­ści histo­rycz­nych, że to, co nie jest nie­moż­liwe, mogło się wyda­rzyć, a to, co mogło mieć miej­sce, można wyko­rzy­stać w powie­ści. Ważne, by trzy­ma­jąc się fak­tów histo­rycz­nych, zain­te­re­so­wać Czy­tel­nika wartką akcją i spra­wić, by nie nudził się pod­czas lek­tury. A to, czy poczuje do głów­nego boha­tera sym­pa­tię, czy nie­chęć, sta­nowi już sprawę dru­go­rzędną. Waż­niej­sze jest bowiem prze­ka­za­nie obrazu, nastro­jów i atmos­fery zma­gań na Kre­sach, tak by poznali Pań­stwo wyda­rze­nia tam­tych lat i wyro­bili sobie wła­sne zda­nie na ich temat.

Sła­wo­mir Koper, Robert Mię­kus

Rozdział 1

1.

Ude­rzył od dołu, tnąc uko­śnie w górę. Prze­ciw­nik zła­pał się za brzuch, a jego bluzę zabar­wiła roz­le­wa­jąca się ciem­no­czer­wona plama. Zachwiał się na nogach, uniósł ręce i zdzi­wiony spoj­rzał na uma­zane krwią dło­nie. Chwilę póź­niej runął mar­twy na zie­mię. Ale zaraz poja­wili się kolejni. Zaata­ko­wali z furią i wrza­skiem, a cho­ciaż pierw­szego zdo­łał ode­pchnąć, to gdy odwró­cił się, ujrzał ostrze sza­bli nad głową. Wie­dział, że nie ma szans. I że to już koniec.

Obu­dził się nagle. Przy­po­mniał sobie, gdzie jest, i ode­tchnął z ulgą. Który to już raz był ranny? Tylko w Anto­ni­nach sześć kul go zacze­piło, w tym jedna roz­orała skórę na gło­wie. Jed­nak to tylko dra­śnię­cia. A prze­cież były też inne. Wła­ści­wie z każ­dej potyczki wycho­dził z raną. Z cza­sem uznał to za nor­malne, na drobne postrzały czy cię­cia z reguły nie zwra­cał już uwagi. Było to wpi­sane w koszty wojny, a skoro szedł w pierw­szej linii, musiał prze­cież obe­rwać. W zasa­dzie i tak uwa­żał to za praw­dziwy cud, że po tylu latach walk, dzie­siąt­kach bitew i set­kach poty­czek na­dal żył, a do tego w jed­nym kawałku i ze wszyst­kimi koń­czy­nami. Oba­wiał się jed­nak, że jeśli tak dalej pój­dzie, wkrótce uwie­rzy we wła­sną nie­śmier­tel­ność. A to już było nie­bez­pieczne. I zapewne nie skoń­czy­łoby się naj­le­piej.

– Panie majo­rze, panie majo­rze – cie­pły kobiecy głos prze­rwał mu dal­sze roz­my­śla­nia. Młoda pie­lę­gniarka pode­szła do niego. – Jak się pan teraz czuje? Spał pan pra­wie dwa­na­ście godzin.

Męczyła go suchość w gar­dle i otwo­rzył usta, by o tym powie­dzieć, ale nie mógł wydo­być z sie­bie słowa. Nie musiał jed­nak nic mówić. Dziew­czyna wyszła z sali, by po chwili wró­cić z meta­lo­wym kub­kiem. Nachy­liła się nad pacjen­tem, drugą rękę wło­żyła mu pod głowę, deli­kat­nie ją unio­sła i przy­sta­wiła kubek do ust. Widać robiła to nie pierw­szy raz, gdyż prze­chy­liła naczy­nie tylko na tyle, by zwil­żył prze­łyk, ale by nie wypił zbyt dużo.

Wresz­cie miała oka­zję z bli­ska przyj­rzeć się ran­nemu męż­czyź­nie. Zasko­czyło ją, że wyda­wał się znacz­nie drob­niej­szy niż wczo­raj wie­czo­rem, gdy przy­wie­ziono go z raną nogi. Wtedy jesz­cze nie wie­działa, kim jest, i uznała go za kolej­nego nie­szczę­śnika, któ­remu po pro­stu trzeba pomóc. Oczy­wi­ście zauwa­żyła dys­tynk­cje i umiała je odczy­tać, zatem zda­wała sobie sprawę, że był kawa­le­rzy­stą i nosił sto­pień majora. Dopiero jed­nak po ope­ra­cji, gdy poło­żono go w tej salce, usły­szała, że przyj­dzie jej się opie­ko­wać Felik­sem Jawor­skim. Począt­kowo nie sko­ja­rzyła nazwi­ska, jed­nak szybko ją uświa­do­miono, że to ten słynny zagoń­czyk. Oczy­wi­ście sły­szała o nim wcze­śniej: legenda wojny, obrońca pol­skich dwo­rów i postrach bol­sze­wi­ków. Nie mogła wręcz uwie­rzyć, że ten słaby męż­czy­zna wpa­tru­jący się w nią – jak jej się wyda­wało – z taką wdzięcz­no­ścią, to dowódca oddziału, który sły­nie z okru­cień­stwa. I przed któ­rym respekt czuli nie tylko wro­go­wie.

Odsta­wiła kubek i deli­kat­nie wysu­nęła rękę spod głowy Jawor­skiego. Spoj­rzał jej pro­sto w oczy, aż się zaru­mie­niła.

– Jak masz na imię? – zapy­tał szep­tem.

– Helena – odparła nie­śmiało.

Wyglą­dała na deli­katną dziew­czynę, a takich nie­mal w ogóle nie spo­ty­kał. Miała nie wię­cej niż osiem­na­ście lat, do tego ala­ba­strową skórę, wąskie usta i dla kon­tra­stu duże piwne oczy. Być może nie była pięk­no­ścią, ale miała w sobie coś, co od razu mu się spodo­bało. Wdzięk? Sto­no­waną kokie­te­rię? Dziew­częce ruchy? Nawet w tym paskud­nym bia­łym kitlu wyglą­dała cał­kiem powab­nie. Tak, na pewno nie była to dziew­czyna z ludu i praw­do­po­dob­nie zgło­siła się do pracy w szpi­talu na ochot­nika.

– Pro­szę! Widzę, że nasz per­so­nel zajął się już panem majo­rem!

Jawor­ski i Helena odru­chowo spoj­rzeli w stronę drzwi. Stał w nich niski, star­szy męż­czy­zna, który po chwili wszedł do środka i pochy­lił się nad łóż­kiem majora.

– Dzień dobry, jestem dok­tor Klo­now­ski – przed­sta­wił się. – To ja wczo­raj pana majora ope­ro­wa­łem.

Przy­ło­żył rękę do czoła pacjenta i chwilę przy­trzy­mał. Poki­wał głową z zasta­no­wie­niem i zado­wo­lony zapy­tał:

– No i jak się czu­jemy, majo­rze?

Jawor­ski nie odpo­wie­dział, tylko zimno spoj­rzał na dok­tora.

– Długo zamier­za­cie mnie tu trzy­mać? – zapy­tał obce­sowo.

– To zależy – odparł lekarz. – Jeżeli nie wystą­pią żadne kom­pli­ka­cje, myślę, że góra dwa tygo­dnie. Może tro­chę kró­cej.

Prze­rwał i popa­trzył na pie­lę­gniarkę. Dziew­czyna spu­ściła wzrok, a lekarz uśmiech­nął się pod nosem i ponow­nie odwró­cił się w stronę pacjenta.

– W każ­dym razie – kon­ty­nu­ował – trudno teraz o jakąś kon­kretną dekla­ra­cję. Pro­szę odpo­czy­wać, majo­rze, i cie­szyć się z towa­rzy­stwa tak miłych pań jak nasze pie­lę­gniarki, a szybko wróci pan do zdro­wia. Gwa­ran­tuję.

Jawor­ski przy­tak­nął ledwo zauwa­żal­nym ruchem głowy. Uznał, że nie ma wyj­ścia i kil­ka­na­ście dni będzie musiał się tutaj prze­mę­czyć. A towa­rzy­stwo kobiet, zwłasz­cza tak mło­dych i wdzięcz­nych jak Helena, spo­wo­duje, że czas minie mu szybko i przy­jem­nie. A może nawet… Kto wie? Zda­rzyło się już kilka razy, gdy docho­dził do sie­bie w jakichś pod­rzęd­nych szpi­ta­lach lub pol­skich dwo­rach, tra­fić na jurne dziewki, które bez oporu pod­wi­jały spód­nice i wysta­wiały przed nim gołe tyłki. I to nie tylko zwy­kłe chłopki, ale też panny i panie szlach­cianki. Wie­dział, że robił na kobie­tach duże wra­że­nie. Wie­dział też, dla­czego tak się dzieje.

– Panie majo­rze – Klo­now­ski prze­rwał te roz­my­śla­nia. – Mam nadzieję, że gdy nabie­rze pan tro­chę sił, opo­wie nam o swo­ich wojen­nych przy­go­dach. Krążą o panu legendy. Chciał­bym, żeby…

Zamilkł jed­nak, bowiem Jawor­ski przy­mknął oczy i wyglą­dał, jakby zasnął. Lekarz nie był spe­cjal­nie zdzi­wiony, w końcu kil­ka­na­ście godzin wcze­śniej major prze­szedł ope­ra­cję. W tej sytu­acji na poże­gna­nie ski­nął głową w stronę Heleny i opu­ścił salę.

Na kory­ta­rzu pod­szedł do uchy­lo­nego okna i zapa­lił papie­rosa. Zacią­gnął się tak mocno, aż zakrę­ciło mu się w gło­wie. Był zmę­czony, głodny i nie­wy­spany, ale jego myśli krą­żyły wokół czło­wieka, z któ­rym przed chwilą roz­ma­wiał. Wie­dział, że Jawor­ski, zanim został słyn­nym zagoń­czy­kiem, słu­żył w armii rosyj­skiej i nie­wy­klu­czone, że ich drogi mogły się wcze­śniej skrzy­żo­wać. Taki był los Pola­ków żyją­cych pod zabo­rami, że od kilku poko­leń – od Napo­le­ona przez kolejne powsta­nia aż do Wiel­kiej Wojny – czę­sto­kroć byli zmu­szeni wal­czyć prze­ciwko sobie.

Dok­tor Klo­now­ski był dużo star­szy od Jawor­skiego, ale i on mógł się pochwa­lić znacz­nymi osią­gnię­ciami. Jako stu­dent medy­cyny wstą­pił do Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej, która była wów­czas jedy­nym ugru­po­wa­niem poli­tycz­nym mają­cym w pro­gra­mie walkę o nie­pod­le­głość. Wkrótce po podziale par­tii sta­nął po stro­nie Frak­cji Rewo­lu­cyj­nej i wszedł w skład Orga­ni­za­cji Bojo­wej. Brał udział w kilku mniej lub bar­dziej uda­nych akcjach: strze­lał do car­skiego żan­darma, napadł na powóz pocz­towy prze­wo­żący pie­nią­dze, ubez­pie­czał zamach bom­bowy na jed­nego z wyż­szych rosyj­skich ofi­ce­rów.

Były to jed­nak dawne dzieje i nikt wła­ści­wie już o nich nie pamię­tał. Na pierw­szy plan wysu­wały się bowiem sprawy obecne. Gdy wybu­chła Wielka Wojna, wstą­pił do Legio­nów i został leka­rzem puł­ko­wym III Bry­gady. Wraz z nią prze­szedł cały szlak bojowy aż do bitwy pod Kostiuch­nówką. Dosko­nale pamię­tał zglisz­cza tej wołyń­skiej wsi znisz­czo­nej jesie­nią 1915 roku, które oglą­dał przez następne kilka mie­sięcy. Ruiny długo dzie­liły Rosjan i Austria­ków – wojna bywa bowiem nie­prze­wi­dy­walna i po okre­sie inten­syw­nych walk front zamarł na ponad pół roku. Po raz pierw­szy wszyst­kie trzy bry­gady Legio­nów zna­la­zły się wtedy obok sie­bie: dawni strzelcy Pił­sud­skiego, Kar­pat­czycy z II Bry­gady i mło­dzież z Kon­gre­sówki słu­żąca w III Bry­ga­dzie. Polacy obsa­dzili krótki, 10-kilo­me­trowy odci­nek frontu z cha­rak­te­ry­stycz­nym wysu­nię­tym w stronę prze­ciw­nika punk­tem zwa­nym póź­niej Redutą Pił­sud­skiego. Była to ufor­ty­fi­ko­wana piasz­czy­sta wydma oto­czona bagnami i roz­le­wi­skiem nie­wiel­kiej rzeczki, usy­tu­owana na wprost rosyj­skich sta­no­wisk. Na obu skrzy­dłach pozy­cje zajęły jed­nostki węgier­skie.

Prze­rwę w dzia­ła­niach wojen­nych wyko­rzy­stano na wza­jemną inte­gra­cję, pro­wa­dząc jed­no­cze­śnie prace ziemne przy trzech liniach obrony. Wpraw­dzie docho­dziło do drob­nych utar­czek i wypusz­czano patrole roz­po­znaw­cze, ale Boże Naro­dze­nie i Wiel­ka­noc minęły żoł­nie­rzom cał­kiem spo­koj­nie. Na wio­snę wybu­do­wano dość wygodne baraki miesz­kalne, a powstałą osadę nazwano Legio­nowo. Prąd dostar­czała loko­mo­bila, zakła­dano traw­niki i klomby, hodo­wano inwen­tarz, legio­ni­ści siali zboże i sadzili ziem­niaki. Chwi­lami można było nawet zapo­mnieć, że na­dal prze­biega tędy linia frontu.

Z począt­kiem czerwca 1916 roku Rosja­nie przy­pu­ścili jed­nak kilka ata­ków na pol­skie pozy­cje. Wszyst­kie zostały odparte i znów nastał spo­kój. Żoł­nie­rze korzy­stali z ład­nej pogody i ocze­ku­jąc na wzno­wie­nie walk, poszcze­gólne oddziały roz­gry­wały mię­dzy sobą mecze piłki noż­nej. Wzbu­dzały one wiel­kie emo­cje – wszy­scy bowiem wie­dzieli, że jest to może ostat­nia taka oka­zja na tej woj­nie, a dla nie­któ­rych być może nawet ostat­nia szansa w życiu, by kopać piłkę… Roz­grywki były tak zaja­dłe, że Klo­now­ski miał pełne ręce roboty, opa­tru­jąc kon­tu­zjo­wa­nych gra­czy. Ale wolał usztyw­niać stawy i opa­try­wać stłu­cze­nia, niż upy­chać w brzu­chach flaki roze­rwane szrap­ne­lami.

Pamię­tał, że ostatni mecz skoń­czył się po szó­stej wie­czo­rem 3 lipca, grały wtedy dru­żyny 1 Pułku Pie­choty i 1 Pułku Arty­le­rii. Wyniku nie pamię­tał, ale datę jak naj­bar­dziej, gdyż następ­nego dnia rano roz­pę­tało się pie­kło. Na pol­skie i węgier­skie okopy runęło niebo, nikt z pol­skich żoł­nie­rzy nie widział wcze­śniej takiej nawały arty­le­ryj­skiej. Zma­so­wany ostrzał trwał do połu­dnia, potem nastą­pił atak rosyj­skiej pie­choty. Klo­now­ski nie zda­wał sobie jesz­cze wów­czas sprawy, że przed nim trzy naj­trud­niej­sze dni w jego życiu. Sani­ta­riu­sze cały czas dostar­czali ran­nych, więk­szość z cięż­kimi obra­że­niami: urwane koń­czyny, głę­bo­kie rany brzu­cha i głowy, wszę­dzie pełno krwi zmie­sza­nej z zie­mią i pia­skiem. Więk­szość ran­nych jęczała, nie­któ­rzy wyli z bólu, a jesz­cze inni konali w ciszy jakby pogo­dzeni z losem.

Następ­nego dnia było tak samo: kil­ku­go­dzinna nawał­nica arty­le­ryj­ska, atak pie­choty, kolejna kano­nada i ponowny szturm. Węgrzy już pierw­szego dnia spa­ni­ko­wali i ucie­kli, nara­ża­jąc Pola­ków na nie­bez­pie­czeń­stwo. Legio­ni­ści, by unik­nąć okrą­że­nia, wyco­fali się na drugą linię obrony, a potem na trze­cią, aż wresz­cie zarzą­dzono odwrót. Klo­now­ski uwa­żał, że była to klę­ska, ale szybko zmie­nił zda­nie, gdy oka­zało się, że Polacy znacz­nie opóź­nili natar­cie wroga. Zro­biło to wiel­kie wra­że­nie nie tylko na dowódz­twie austriac­kim i nie­miec­kim, lecz także na samych Rosja­nach. Wresz­cie doce­niono war­tość pol­skiego żoł­nie­rza, co miało też skutki poli­tyczne. Krwawa wojna trwała już bowiem dwa lata i wszyst­kie jej strony potrze­bo­wały świe­żego mięsa armat­niego. Po wal­kach na Woły­niu każdy z zabor­ców chciał mieć pol­skie woj­sko po swo­jej stro­nie, ale w zamian nale­żało coś Pola­kom obie­cać. W ten spo­sób sprawa nie­pod­le­gło­ści ponow­nie poja­wiła się na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej.

Walki na Woły­niu utrwa­liły też legendę Józefa Pił­sud­skiego. Komen­dant cie­szył się dotych­czas ogrom­nym mirem w swo­jej Pierw­szej Bry­ga­dzie, a teraz dodat­kowy podziw wzbu­dził fakt, że mimo strasz­li­wego ostrzału nie wyco­fał się w bez­piecz­niej­sze miej­sce, tylko do końca kie­ro­wał walką ze swo­jej wydmy. Uznano, że ma do speł­nie­nia ważną misję dla Pol­ski, skoro nie został nawet dra­śnięty. Powszechne uzna­nie zdo­był także jego ulu­biony adiu­tant, porucz­nik Bole­sław Wie­niawa, który w cza­sie naj­ostrzej­szej kano­nady ze sto­ic­kim spo­ko­jem dostar­czał konno roz­kazy Komen­danta na naj­bar­dziej zagro­żone odcinki. On także nie został nawet dra­śnięty.

Dok­tor Klo­now­ski nie wró­cił już do Legio­nów. Po dłuż­szym wypo­czynku odmó­wił zło­że­nia przy­sięgi na wier­ność Niem­com i Austria­kom, a skoro miał oby­wa­tel­stwo monar­chii Habs­bur­gów, nie został inter­no­wany, tylko skie­ro­wano go na front wło­ski. W stycz­niu 1919 roku wró­cił do kraju i natych­miast zgło­sił się do for­mo­wa­nej wła­śnie pol­skiej armii. Potrze­bo­wano takich jak on, woj­sko­wych leka­rzy, gdyż toczyły się już walki o gra­nice kraju. Zachod­nia została z grub­sza usta­lona w 1919 roku na kon­fe­ren­cji poko­jo­wej w Paryżu, a na tere­nach spor­nych miały się odbyć ple­bi­scyty. Zupeł­nie ina­czej wyglą­dała sytu­acja na wscho­dzie, gdzie gra­nice trzeba było sobie wywal­czyć.

Dawne impe­rium carów było w tym cza­sie chyba naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym miej­scem na świe­cie. Woj­ska nie­miec­kie i austriac­kie opusz­czały oku­po­wane tereny, pozo­sta­wia­jąc próż­nię, w któ­rej bol­sze­wicy wal­czyli ze zwo­len­ni­kami sta­rych porząd­ków. Na Litwie i Ukra­inie powsta­wały i upa­dały rządy naro­dowe, wpro­wa­dzano dwu-, a nawet trój­wła­dzę. Cią­głe zmiany soju­szy, prze­mar­sze wojsk połą­czone z rabun­kiem, mia­sta prze­cho­dzące z rąk do rąk, włó­czące się po kraju bandy dezer­te­rów. Pło­nęły pol­skie dwory, zre­wol­to­wane chłop­stwo mor­do­wało każ­dego podej­rza­nego o szla­chec­kie pocho­dze­nie. Przy oka­zji dosta­wało się miesz­cza­nom i jak zwy­kle Żydom uwa­ża­nym za jesz­cze gor­szych wyzy­ski­wa­czy niż Polacy. I wła­śnie przez tę pożogę prze­dzie­rali się na zachód Jawor­ski i jego ludzie.

Dok­tor Klo­now­ski znał z grub­sza histo­rię tego krwa­wego prze­mar­szu i pozo­sta­wał – oczy­wi­ście – pod jego wra­że­niem. Mimo to jed­nak nie ufał Jawor­skiemu. Wszak był to dawny żoł­nierz armii car­skiej, a on Rosjan szcze­rze nie­na­wi­dził. Nie­ważne, czy byli biali, czer­woni, czy w kolo­rze gówna.

Rozdział 2

2.

Helena upew­niła się, że pacjent zasnął, i korzy­sta­jąc z wol­nej chwili, wyszła ze szpi­tala. Był piękny, czerw­cowy pora­nek, budy­nek wręcz kąpał się w słońcu. Z zachwy­tem spoj­rzała na bez­chmurne, ide­al­nie błę­kitne niebo. W krza­kach świersz­cze hała­so­wały po swo­jemu. Idyllę psuło tylko odle­głe dud­nie­nie arty­le­rii. Gdzieś tam toczyła się kolejna bitwa i pew­nie nie­ba­wem przy­jadą pierw­sze samo­chody i fur­manki z ran­nymi. Dziew­czyna uznała, że warto chwilę odpo­cząć. Od kilku dni prak­tycz­nie nie opusz­czała szpi­tala. Zamiast wra­cać do domu, drze­mała w pokoju pie­lę­gnia­rek albo na kory­ta­rzu na któ­rymś wol­nym łóżku czy sien­niku.

Do pracy w szpi­talu zgło­siła się wbrew woli matki jako ochot­niczka. Rodzice nale­żeli do – jak ich nazy­wano – inte­li­gen­cji urzęd­ni­czej. Ojciec był nauczy­cie­lem w gim­na­zjum, a matka pra­co­wała jako sekre­tarka w kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Wielka Wojna zrów­nała jed­nak w bie­dzie wszyst­kich, a teraz wcale nie było lepiej. Niskie pen­sje, infla­cja, trud­no­ści z zaopa­trze­niem. Wojna wciąż odci­skała swoje piętno na ich codzien­nym życiu, a gdy ledwo zaczęli wią­zać koniec z koń­cem, nade­szła kolejna zawie­ru­cha. Naj­gor­sza ze wszyst­kich, gdyż kom­plet­nie nie­znana i nie­prze­wi­dy­walna. O bol­sze­wi­kach opo­wia­dano rze­czy, w które trudno było uwie­rzyć, a strzępy infor­ma­cji docie­ra­jące zza linii frontu wzbu­dzały jesz­cze więk­sze prze­ra­że­nie. Naj­gor­sze było to, że w żaden spo­sób nie można było ich spraw­dzić, a plotki tylko pod­sy­cały panikę. Nastrój udzie­lał się rów­nież żoł­nie­rzom – w więk­szo­ści mło­dym, nie­do­świad­czo­nym rekru­tom – któ­rzy na sam widok bol­sze­wic­kich żoł­da­ków rzu­cali się do ucieczki, gubiąc broń po dro­dze. Helena wie­działa od ran­nych, że jest źle, ale miała nadzieję, iż nie wszystko to jest prawdą. Ludzie ci prze­szli prze­cież pie­kło, a do tego chcieli się uspra­wie­dli­wić.

Nagle roz­le­gło się uja­da­nie psów. Helena nic nie widziała, gdyż drogę do szpi­tala zasła­niał nie­wielki zagaj­nik. Nie ule­gało jed­nak wąt­pli­wo­ści, że ktoś tam­tędy jechał lub szedł. Psy zano­siły się szcze­ka­niem, Helena popra­wiła far­tuch i cze­kała. Spo­dzie­wała się pierw­szych ran­nych na fur­mance, ale zza lasku wyło­niło się kilku jeźdź­ców. Była pewna, że to pod­władni majora, słynni jawor­czycy. Zatrzy­mali się przed dziew­czyną, a jeden z nich, ofi­cer, zesko­czył z konia. Pod­szedł do Heleny, wyprę­żył się jak struna i stuk­nął obca­sami. Uśmie­chał się przy tym zawa­diacko, co zresztą cał­kiem jej się spodo­bało.

– Witaj, aniele – roz­po­czął spo­koj­nie, ale za chwilę dodał ostro: – My do naszego dowódcy, majora Jawor­skiego!

Helena kiw­nęła głową, nie dzi­wiąc się zbyt­nio. Fak­tycz­nie zatem byli to huza­rzy od Jawor­skiego. Przy­stojne chło­paki, pewne sie­bie i zaro­zu­miałe. Z ich twa­rzy nie scho­dził uśmie­szek pogardy czy iro­nii, naj­wy­raź­niej znali swoją war­tość i nie byli przy­zwy­cza­jeni do dys­ku­sji.

– Prze­pra­szam, pano­wie – Helena wzięła się w garść – ale pan major śpi, jest po ope­ra­cji i nie można go teraz odwie­dzać.

Była nawet zasko­czona, że odwa­żyła się to powie­dzieć, ale jesz­cze więk­sze zdzi­wie­nie oka­zali jej roz­mówcy. Na co dzień, gdy ktoś im się prze­ciw­sta­wiał, zaraz tego żało­wał. Ofi­cer pod­szedł do dziew­czyny i spoj­rzał na nią z góry:

– Posłu­chaj, dziecko. Jest wojna i my nie mamy czasu na dyr­dy­mały. Albo nas wpu­ścisz, albo sami wej­dziemy. Rozu­miesz?

Helena cof­nęła się o krok, blo­ku­jąc w ten spo­sób wej­ście do szpi­tala. Potra­fiła wal­czyć o swoje. Posta­wiła się rodzi­com, to postawi się także tym typom. Poza tym nazwali ją dziec­kiem, a to jej się bar­dzo nie spodo­bało.

– Pano­wie tu pocze­kają – oznaj­miła, usi­łu­jąc zacho­wać spo­kój. – Wezwę leka­rza i z nim pro­szę roz­ma­wiać.

Ułani popa­trzyli z uzna­niem na dziew­czynę.

– Pro­szę, pro­szę… – ofi­cer cmok­nął i odwró­cił się do swo­ich kom­pa­nów – niby taka deli­katna panienka, a jaka waleczna.

Męż­czyźni potwier­dzili jego opi­nię, kiwa­jąc gło­wami, a ich herszt uznał, że jesz­cze raz spró­buje spro­wo­ko­wać Helenę:

– Umie panienka jeź­dzić konno?

Groźba porwa­nia nie była spe­cjal­nie zawo­alo­wana, ale dziew­czyna czuła, że to tylko blef.

– Nie – odparła oschle.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się pod nosem. Upór dziew­czyny zro­bił na nim wra­że­nie.

– Dobrze, pro­szę iść po leka­rza – stwier­dził w końcu – my tu pocze­kamy.

Helena przy­tak­nęła, cho­ciaż czuła, że zna­la­zła się w kiep­skiej sytu­acji. Jeżeli pój­dzie teraz po leka­rza, intruzi wtar­gną bez prze­szkód do szpi­tala. Sły­szała, że ludzie Jawor­skiego słu­chają tylko wła­snego dowódcy i nikogo poza nim. Może zatem spró­bo­wać zacho­wać twarz i wpu­ścić ich od razu? Ale wtedy wyszłaby na kom­pletną idiotkę. Spoj­rzała więc bła­gal­nie na ofi­cera, mając nadzieję, że okaże się na tyle poważny, by zostać przed szpi­ta­lem i cze­kać wraz ze swo­imi kam­ra­tami.

Nie­stety, gdy po dłuż­szej chwili wró­ciła z leka­rzem dyżur­nym, po uła­nach nie było śladu. Tylko ich konie stały przy­wią­zane do drzew. Wła­ści­wie było to do prze­wi­dze­nia, gdyż kre­sowi huza­rzy – jak sami się nazy­wali – uwa­żali, że wolno im wszystko. To, co robili ze zbun­to­wa­nym chłop­stwem, można było jesz­cze wytłu­ma­czyć, wszak w Rosji trwała wojna domowa i wszy­scy dopusz­czali się okru­cieństw. Podobno jed­nak przo­do­wali w tym pro­ce­de­rze, a do Heleny docie­rały cza­sami tak prze­ra­ża­jące histo­rie, że trudno było uwie­rzyć w ich praw­dzi­wość.

– No i gdzie ci twoi huza­rzy? – zapy­tał lekarz dyżurny z uśmie­chem.

– Jak dzieci, tylko dać im… – urwała nagle, gdyż zza budynku wyszli ułani. Nie­któ­rzy jesz­cze dopi­nali roz­porki w spodniach, a ten naj­wyż­szy stop­niem pod­szedł do leka­rza.

– Porucz­nik Cezary Szlak – przed­sta­wił się. – My do naszego dowódcy…

– Tak, wiem – prze­rwał lekarz. – Bar­dzo mi miło. Jestem dok­tor Kwie­ciń­ski. Major teraz śpi, ale oczy­wi­ście zapra­szam panów do środka. Mogę poczę­sto­wać kawą zbo­żową.

Lekarz był czło­wie­kiem doświad­czo­nym i wie­dział, że wojna demo­ra­li­zuje w szyb­kim tem­pie. Wolałby się od podob­nych ludzi trzy­mać z daleka, a jeżeli było to nie­moż­liwe, roz­broić ich przy­ja­znym gestem. Oczy­wi­ście porucz­nik Szlak był nie­wąt­pli­wie szlach­ci­cem, gdyż w woj­sku pol­skim, a tym bar­dziej rosyj­skim, czło­wiek ple­bej­skiego pocho­dze­nia wła­ści­wie nie miał szans zostać ofi­ce­rem. Można było zatem podej­rze­wać, że w prze­szło­ści zdo­był tro­chę ogłady i gdy zechciał, potra­fił zacho­wać się wła­ści­wie. Nato­miast po resz­cie towa­rzy­stwa można było się spo­dzie­wać wszyst­kiego.

Dok­tor poczę­sto­wał huza­rów zbo­żówką, infor­mu­jąc jed­no­cze­śnie, że ich uko­cha­nemu dowódcy nic już wła­ści­wie nie grozi. Rana nie była głę­boka, odła­mek na szczę­ście nie poha­ra­tał kości, nie prze­rwał tęt­nicy i jeżeli nie pojawi się gan­grena, pacjent szybko opu­ści szpi­tal. W zamian huza­rzy opo­wie­dzieli o oko­licz­no­ściach, w jakich doszło do zra­nie­nia majora.

Gdy ich oddział osła­niał wyco­fu­jącą się pie­chotę, Jawor­ski zauwa­żył, że wróg nieco roz­pro­szył siły. Jak zwy­kle pod­jął bły­ska­wiczną decy­zję i ruszył z szarżą na bol­sze­wi­ków. Atak był tak zuchwały, że czer­woni nawet nie pró­bo­wali obrony i od razu rzu­cili się do ucieczki. Jawor­ski cały czas znaj­do­wał się na czele swo­ich ludzi, jed­nak gdy gruch­nęły rosyj­skie bate­rie, zarzą­dził odwrót. Wtedy wła­śnie dostał w nogę odłam­kiem poci­sku, który eks­plo­do­wał w pobliżu.

– Ale on w fer­wo­rze walki chyba nawet tego nie poczuł – pod­su­mo­wał Szlak. – Doje­chał do lasu i dopiero jak zszedł z konia, zoba­czył, że krwawi.

Pozo­stali ułani jak na komendę kiw­nęli gło­wami, potwier­dza­jąc, że tak wła­śnie było. Lekarz zamy­ślił się na chwilę i zapy­tał z tro­ską w gło­sie:

– Jak pan myśli, porucz­niku, zdo­łamy ich zatrzy­mać?

Żoł­nie­rze spoj­rzeli po sobie, a Szlak chciał nawet coś odpo­wie­dzieć, gdy do pokoju weszła Helena.

– Pan major obu­dził się i czeka na panów – oznaj­miła.

Huza­rzy natych­miast się pode­rwali, zosta­wili nie­do­pite kawy i wyszli z gabi­netu. Cie­szyła ich myśl, że zaraz zoba­czą swo­jego dowódcę, a przy oka­zji unikną odpo­wie­dzi na nie­wy­godne pyta­nia.

Ser­decz­nie przy­wi­tali się z majo­rem. Helena stała w drzwiach i przy­glą­dała się, jak kolejno pod­cho­dzą do ran­nego i ści­skają mu dłoń. Wyglą­dało na to, że pacjent dobrze pamięta ich imiona, co tylko potwier­dzało opo­wie­ści krą­żące na temat kre­so­wych huza­rów. Na koniec przy­wi­tał się z porucz­ni­kiem Szla­kiem i wtedy stało się jasne, że tych dwóch męż­czyzn łączy wielka zaży­łość. Porucz­nik się­gnął po sto­łek i usiadł jak naj­bli­żej Jawor­skiego.

– Wszy­scy wyjść! – roz­ka­zał.

Żoł­nie­rze bez słowa opu­ścili salę, a ostatni wycho­dzący popro­sił Helenę, by także się cof­nęła, i zamknął za sobą drzwi. Szlak wstał ze stołka, cicho pod­szedł do drzwi, by upew­nić się, że nikt nie pod­słu­chuje, po czym znów przy­cup­nął przy swoim dowódcy.

– Jest pro­blem – roz­po­czął. – Pro­ku­ra­tor się do nas przy­pier­dala.

– Co tym razem? – nowina na Jawor­skim nie zro­biła spe­cjal­nego wra­że­nia. Wyglą­dało na to, że kło­poty z pro­ku­ra­to­rem to dla jego oddziału codzien­ność.

– Tym razem jest ina­czej.

– To zna­czy?

– Cho­dzi o tę wieś, cośmy ją ostat­nio spa­lili.

– No i co z tego? – wzru­szył ramio­nami Jawor­ski. – Nie pierw­szą i nie ostat­nią.

Porucz­nik obej­rzał się, jesz­cze raz spraw­dza­jąc, czy drzwi są zamknięte, ale i tak ści­szył głos:

– Pamię­tasz tę dziewkę, którą nasi wzięli w obroty? To zna­czy chło­paki od „Wowy”.

Jawor­ski po chwili namy­słu kiw­nął głową. Porucz­nik nachy­lił się nad leżą­cym.

– Dziew­czyna nie żyje – wypa­lił, po czym szybko dodał: – Popeł­niła samo­bój­stwo i to ponoć z naszego powodu.

Jawor­ski wpa­try­wał się w sie­dzą­cego przed nim pod­wład­nego, jakby nie rozu­miał, co przed chwilą usły­szał.

– Bzdura – stwier­dził. – Nie udo­wod­nią nam tego. Kto wie, co takiej mogło przyjść do głowy, żeby się tar­gnąć na wła­sne życie. Pro­ku­ra­tor może nas w dupę poca­ło­wać i tyle.

Dla Jawor­skiego temat wyda­wał się zakoń­czony, ale jego pod­władny nie był prze­ko­nany.

– Ponoć są jacyś świad­ko­wie – oznaj­mił – któ­rzy zeznali, że ta dziew­czyna lamen­to­wała, mówiła, skar­żyła się…

– Daj spo­kój – prze­rwał mu znie­cier­pli­wiony major. – Nic nam nie zro­bią. Jeste­śmy boha­te­rami wojen­nymi, a takich się nie rusza.

Porucz­nik chciał, by dowódca miał rację i by wszystko jak zwy­kle roze­szło się po kościach. Tylko że ten pro­ku­ra­tor był zupeł­nie inny, zacie­trze­wiony i nasta­wiony na to, żeby ich wszyst­kich, sta­rych jawor­czy­ków, wsa­dzić do paki. Wpraw­dzie wcze­śniej już nie­je­den pró­bo­wał, ale nikomu się to jesz­cze nie udało. To może i w tym wypadku skoń­czy się tak samo?

– Masz rację – porucz­nik wstał wyraź­nie oży­wiony i ude­rzył pię­ścią w otwartą dłoń – jebać go!

Major uśmiech­nął się. To była wła­ściwa postawa. Tacy są jego ludzie, tacy są ułani Jawor­skiego.

Rozdział 3

3.

Młod­sze kobiety histe­rycz­nie lamen­to­wały, a star­sze tylko zasła­niały dłońmi usta roz­warte w nie­mym krzyku. Wszyst­kie parły na pró­bu­ją­cych je powstrzy­mać ludzi Jawor­skiego. Wyda­wało się, że zaraz prze­rwą kor­don i rzucą się rato­wać swo­ich męż­czyzn. Major ski­nął na jed­nego z ofi­ce­rów. Ten bez słowa odwró­cił się, wycią­gnął pisto­let i strze­lił kilka razy w górę. Kobiety na chwilę się zatrzy­mały, co wystar­czyło, by żoł­nie­rze mogli zła­pać oddech i odzy­skać prze­strzeń. Odsu­nęli się o pół kroku, ścią­gnęli z ramion kara­biny i wymie­rzyli w sto­jące przed nimi chłopki. Te instynk­tow­nie cof­nęły się i zamarły, jakby nie wie­dząc, co mają robić dalej. Jawor­ski jed­nym spoj­rze­niem oce­nił sytu­ację. Wie­dział, że tylko strach pozwoli jego ludziom zro­bić z tym bydłem porzą­dek. Ruchem głowy wska­zał ofi­ce­rowi kie­ru­nek. Ten natych­miast wyszedł na czoło, sta­nął przed jakąś babiną i wypa­lił z pisto­letu pro­sto w jej głowę. Sta­ru­cha zwa­liła się na zie­mię jak kłoda drewna. Jej towa­rzyszki zaczęły prze­raź­li­wie krzy­czeć i rzu­ciły się do ucieczki, a ofi­cer uśmiech­nął się zado­wo­lony z osią­gnię­tego rezul­tatu. Odwró­cił się do żoł­nie­rzy i poro­zu­mie­waw­czo kiw­nął na nich głową. Takich roz­ka­zów nie musiał im powta­rzać dwa razy.

Postawa kobiet w tej wsi począt­kowo kom­plet­nie ich zasko­czyła. Dziel­nie bro­niły swo­ich męż­czyzn, nawet wtedy, gdy sprawa była już prak­tycz­nie prze­są­dzona. Zro­biło to na ludziach Jawor­skiego duże wra­że­nie, ale na szczę­ście alko­hol, żądza zemsty i roz­kazy prze­ło­żo­nych nie pozwo­liły na roz­prę­że­nie. Wieś miała zostać spa­lona, a jej miesz­kańcy wymor­do­wani. To była cena, jaką chłopi mieli zapła­cić za splą­dro­wa­nie i znisz­cze­nie pol­skiego dworu. Co prawda bol­sze­wicka banda, która namó­wiła wie­śnia­ków do napadu, gdzieś znik­nęła, ale Jawor­ski wie­dział, że wcze­śniej czy póź­niej i tak ich dopad­nie. Na razie musiał roz­pra­wić się ze wsią i jej miesz­kań­cami.

Wyraź­nie znu­dzony odwró­cił się od pło­ną­cych cha­łup i spoj­rzał na pobli­skie kar­to­fli­sko. Z ziemi wysta­wały ręce: młode, stare, grube, szczu­płe, wszyst­kie zapra­co­wane, brudne, znisz­czone. Nie­które już nie wyko­ny­wały żad­nych ruchów, inne jesz­cze wal­czyły, bła­gały o litość, by po chwili zasty­gnąć jak… No wła­śnie, porucz­nik Jawor­ski zasta­na­wiał się, jak by opi­sać ten widok w spo­sób nie­oczy­wi­sty i zna­leźć ade­kwatne porów­na­nie. Takie, by można było o tym zda­rze­niu opo­wie­dzieć nawet w towa­rzy­stwie nie­wiast. Lubił chwa­lić się swo­imi wyczy­nami, czuć na sobie wzrok zachwy­co­nych nim kobiet oraz podziw i zazdrość męż­czyzn. Wie­dział, że wieść o tym, co wła­śnie zro­bił, szybko rozej­dzie się po oko­licy. I tak naprawdę o to mu cho­dziło. Zbun­to­wane chłop­stwo miało się go bać bar­dziej niż zarazy. Jed­nak raczej trudno będzie się pochwa­lić w towa­rzy­stwie, że wszyst­kich doro­słych męż­czyzn tej wio­ski kazał zako­pać żyw­cem.

Rozdział 4

4.

Jed­nym szarp­nię­ciem zerwała pla­ster. Usły­szała ciche syk­nię­cie, ale nie miała odwagi spoj­rzeć na twarz pacjenta. Wie­działa, że musiało go zabo­leć, ale też – że zrobi wszystko, by to ukryć. Sku­piła się więc na obmy­ciu rany i zmia­nie opa­trunku.

– Dużo ran­nych? – Jawor­ski nie­spo­dzie­wa­nie prze­rwał ciszę panu­jącą w salce.

Helena pod­nio­sła głowę i spoj­rzała zasko­czona. Minęła chwila, zanim dotarło do niej, o co pytał.

– Tak jakby – przy­znała nie­śmiało.

Wła­ści­wie nie miała poję­cia, czy liczba ran­nych była duża, czy mała. Nie miała porów­na­nia, zresztą nie o liczby tutaj cho­dziło. Waż­niej­sze było, ilu ludzi wróci na front, a to pozo­sta­wało wielką nie­wia­domą. Pie­lę­gniarka wie­działa już, że nie­wielu tra­fio­nych w brzuch ma szansę na prze­ży­cie. Zaka­że­nia zbie­rały obfite żniwo i ranni naj­czę­ściej umie­rali w męczar­niach. Jed­nak naj­więk­sze wra­że­nie robili na Hele­nie poszko­do­wani w wyniku eks­plo­zji. Urwane koń­czyny, dziury pozo­stałe po wyszar­pa­nych frag­men­tach ciał, ode­rwane kawałki cza­szek, a przede wszyst­kim potwor­nie wystra­szone oczy. Nie­któ­rzy krzy­czeli, inni pła­kali, a jesz­cze inni tylko bła­gali wzro­kiem o ratu­nek. Byli też tacy, któ­rzy pro­sili, by ich dobić.

– Ale jest ciężko – wes­tchnęła po chwili namy­słu.

Jawor­ski dosko­nale zda­wał sobie sprawę z sytu­acji na fron­cie. Gdy na uli­cach War­szawy entu­zja­stycz­nie witano Pił­sud­skiego jako zdo­bywcę Kijowa, w tym samym cza­sie bol­sze­wicy przy­stą­pili do kontr­ataku. Rosyj­ski walec toczył się dwiema rów­no­le­głymi dro­gami: przez Bia­ło­ruś i Ukra­inę, bo pośrodku leżały moczary Pole­sia. Musiały być zatem dwa nie­za­leżne kie­runki ataku. Na połu­dniu pol­skie woj­sko cofało się, ale Edward Śmi­gły-Rydz zacho­wy­wał porzą­dek w odwro­cie i nawet powstrzy­my­wał groźną Konar­mię Sie­miona Budion­nego. Zde­cy­do­wa­nie gorzej działo się na pół­nocy, gdzie Wła­dy­sław Sikor­ski z coraz więk­szym tru­dem usi­ło­wał opa­no­wać sytu­ację. Albo Michaił Tucha­czew­ski był groź­niej­szym prze­ciw­ni­kiem, albo Sikor­ski gor­szym wodzem od Śmi­głego, gdyż pano­wał tam coraz więk­szy popłoch.

Na początku czerwca doszło do prze­ła­ma­nia pol­skich pozy­cji i od tam­tej pory trwał nie­ustanny odwrót. Porażki pocią­gały za sobą dezer­cje, wielu żoł­nie­rzy dbało już tylko o rato­wa­nie wła­snego życia. Do tego docho­dziły jesz­cze nor­malne w takich wypad­kach straty spo­wo­do­wane cho­ro­bami. Ludzie ginęli nie tylko z ręki wroga, lecz także umie­rali na czer­wonkę i tyfus. Dla kawa­le­rii pro­ble­mem stały się poważne odpa­rze­nia uła­nów, bowiem ni­gdy jesz­cze nie wal­czyli tak długo i w takim natę­że­niu, a do tego prak­tycz­nie bez odpo­czynku. Nawet dywi­zjon Jawor­skiego został mocno prze­trze­biony i major zaczy­nał poważ­nie się oba­wiać, co zasta­nie, gdy w końcu opu­ści szpi­tal. Na doda­tek jesz­cze ten uparty pro­ku­ra­tor woj­skowy, o któ­rym zara­por­to­wał Szlak. I to w takiej sytu­acji!

– Skoń­czy­łam, panie majo­rze – Helena wstała i przy­kryła nogi pacjenta kocem. Jawor­ski uśmiech­nął się do niej życz­li­wie. Dziew­czyna ski­nęła głową, odwró­ciła się szybko, bo czuła, że oblewa ją rumie­niec, i wyszła na kory­tarz.

Zdrową nogą major zsu­nął z sie­bie koc. Było mu gorąco, nawet duszno. Spoj­rzał w sufit, mając nadzieję, że wpa­tru­jąc się upar­cie w jeden punkt, wresz­cie zaśnie. Jed­nak bez­wied­nie zaczął wspo­mi­nać swoje pierw­sze zwy­cię­stwo. Oczy­wi­ście były także wcze­śniej­sze, ale tamto oka­zało się naj­bar­dziej donio­słe. Z pro­stej przy­czyny – osią­gnęła je jed­nostka, którą po raz pierw­szy dowo­dził. Zade­cy­do­wało to o jego dal­szych losach, tym bar­dziej że triumf ten nie miał prawa się wyda­rzyć.

Począt­kowo nikt w to nie mógł uwie­rzyć. W chwili, gdy potrzebni byli dobrzy, zdy­scy­pli­no­wani ludzie, zde­cy­do­wano się ich pozbyć. Było to tym bar­dziej dziwne, że naczelny dowódca armii rosyj­skiej, gene­rał Alek­siej Bru­si­łow, bar­dzo sobie cenił morale i zaan­ga­żo­wa­nie pol­skiego żoł­nie­rza. To prze­cież on równo rok wcze­śniej zapla­no­wał i dowo­dził ofen­sywą na Woły­niu, nazwaną od jego nazwi­ska ofen­sywą Bru­si­łowa. To wła­śnie pod­le­gła mu pie­chota natknęła się na zacie­kły opór pol­skich Legio­nów pod Kostiuch­nówką. To wtedy gene­rał ziry­to­wany bra­kiem zde­cy­do­wa­nego suk­cesu rzu­cił prze­ciwko Legio­nom kawa­le­rię. Był to jed­nak manewr wyjąt­kowo mało roz­ważny. Na otwar­tym, a do tego pod­mo­kłym tere­nie jazda była nara­żona na mor­der­czy ogień ceka­emów. Szarża nie miała sensu, ale dzięki temu gene­rał dobrze zapa­mię­tał ten obsa­dzony przez pol­skich żoł­nie­rzy frag­ment frontu. Zapewne dla­tego póź­niej tak bar­dzo chciał utwo­rze­nia pol­skich jed­no­stek w armii rosyj­skiej.

Do pierw­szych prób doszło jesz­cze w stycz­niu 1917 roku, tuż przed wybu­chem rewo­lu­cji luto­wej. Po oba­le­niu cara sprawa pol­skiego woj­ska zde­cy­do­wa­nie przy­spie­szyła, a nowy rząd, zwany tym­cza­so­wym, wysto­so­wał odpo­wied­nią ode­zwę do Pola­ków prze­by­wa­ją­cych na tere­nie Rosji. Poda­wano w niej warunki for­mo­wa­nia pol­skich jed­no­stek woj­sko­wych. W sumie powstały trzy kor­pusy: na Bia­ło­rusi, w Besa­ra­bii i trzeci w Kijo­wie na Ukra­inie. Przy­jął on nazwę 1 Pol­skiej Dywi­zji Strzel­ców. For­ma­cja ta już na początku maja, w związku z przy­go­to­wy­wa­niem ofen­sywy przez sztab armii rosyj­skiej, została skie­ro­wana w stronę linii frontu. Prze­trans­por­to­wano ją koleją i skon­cen­tro­wano w Pło­ski­ro­wie, mie­ście powia­to­wym w guberni podol­skiej leżą­cym w poło­wie drogi mię­dzy Żyto­mie­rzem a Tar­no­po­lem. Tam też z pol­skimi żoł­nie­rzami po raz pierw­szy zetknął się dowódca zwia­dow­ców z Pułku Strzel­ców Kon­nych, porucz­nik Feliks Jawor­ski.

W mie­ście pano­wał nastrój pod­nio­sły i rado­sny, cho­ciaż tłu­miony nieco nie­do­wie­rza­niem, że to wszystko naprawdę się dzieje. Jawor­ski sta­cjo­nu­jąc ze swo­imi pod­wład­nymi w oko­licz­nych wsiach, widział wrogi sto­su­nek miej­sco­wego chłop­stwa do Pola­ków, ale tutaj zauwa­żał wyraźną róż­nicę. W mie­ście docho­dziło do nie­sły­cha­nych scen! Gdy ulicą masze­ro­wał pol­ski oddział i śpie­wał któ­rąś z patrio­tycz­nych i dotych­czas zaka­za­nych pie­śni, od razu gro­ma­dził się tłum uśmiech­nię­tych i biją­cych brawo gapiów. A cho­ciaż żoł­nie­rze nosili rosyj­skie mun­dury, to na gło­wach mieli legio­nowe czapki z orzeł­kiem, powszech­nie nazy­wane macie­jów­kami – sym­bol pol­skiego woj­ska, podob­nie jak w Legio­nach. Roga­ty­wek uży­wali bowiem także Węgrzy i Austriacy, nato­miast macie­jówki były wyłącz­nie pol­skie, a do tego jesz­cze pod­kre­ślały więź z ludem.

Wpraw­dzie Jawor­ski prze­bieg prze­mar­szów znał tylko z opo­wie­ści, gdyż w ciągu dnia patro­lo­wał oko­licę, wyła­pu­jąc dezer­te­rów, ale wie­czo­rami zasia­dał w jed­nym z lokali w cen­trum mia­sta i popi­ja­jąc wino lub coś moc­niej­szego, pro­wa­dził dłu­gie roz­mowy z pol­skimi ofi­ce­rami.

Dys­ku­to­wano na różne tematy. Głów­nie o bra­kach w zaopa­trze­niu i wypo­sa­że­niu, bowiem fak­tycz­nie żoł­nie­rze nie mieli pra­wie nic. Począw­szy od odpo­wied­niego uzbro­je­nia, amu­ni­cji, mun­du­rów i butów, a na w miarę nor­mal­nym wik­cie skoń­czyw­szy. Jed­nak w pamięci szcze­gól­nie utkwiło mu inne spo­tka­nie, na któ­rym poru­szano naj­waż­niej­sze dla Pola­ków tematy.

– Pano­wie! – ode­zwał się naj­star­szy w towa­rzy­stwie ofi­cer w stop­niu majora. – O czym my tu gadamy? Wojna zaraz się skoń­czy, bo celu nie ma. Pano­wie ofi­cerowie! Pomy­śl­cie, o co my tu wal­czymy?

Nie­któ­rzy patrzyli na majora zasko­czeni, jakby nie zro­zu­mieli pyta­nia, inni przy­tak­nęli. Byli też tacy, któ­rzy tylko wzru­szyli ramio­nami.

– Jak to o co?! – prze­rwał ciszę jeden z młod­szych ofi­ce­rów.

Wstał od stołu, popa­trzył zdzi­wio­nym wzro­kiem na zebra­nych i zama­szy­stym ruchem ręki uniósł kie­li­szek wina:

– O Pol­skę wal­czymy! O zwy­cię­stwo!

Więk­szość zare­ago­wała entu­zja­zmem, nie bra­ko­wało jed­nak pesy­mi­stów. Kilku ofi­ce­rów uśmie­chało się iro­nicz­nie, a inni tylko krę­cili gło­wami z nie­do­wie­rza­niem. Wresz­cie wstał kolejny, kapi­tan o twa­rzy prze­ora­nej bruz­dami, z głę­boką bli­zną na policzku. Wzbu­dzał respekt samym wyglą­dem, a teraz spoj­rzał na towa­rzy­szy i uśmiech­nął się tajem­ni­czo.

– Zaraz, pano­wie, jak to będzie? – zauwa­żył. – My tu w Rosji wal­czymy o Pol­skę, ale u Austria­ków też są Polacy i oni też pew­nie wal­czą o Pol­skę, podob­nie jak u Pru­sa­ków. I co? Da się to póź­niej zle­pić w jeden kraj? Czy będą trzy Pol­ski?

Nikt mu nie odpo­wie­dział. Nie­któ­rzy uznali jego słowa za żart, jed­nak inni cał­kiem poważ­nie zaczęli się zasta­na­wiać, jak to fak­tycz­nie będzie wyglą­dać. Nikt nie miał prze­cież peł­nego obrazu sytu­acji, a tutaj, na Podole, docie­rały tylko strzępy infor­ma­cji. Zde­cy­do­wana więk­szość Pola­ków miesz­ka­ją­cych w samej Rosji pozo­sta­wała pod wpły­wem Naro­do­wej Demo­kra­cji i przy­naj­mniej na początku wojny opo­wia­dała się za lojal­no­ścią wobec wła­dzy. Jed­nak wsku­tek dzia­łań Pił­sud­skiego w zabo­rze austriac­kim i po utwo­rze­niu Legio­nów rzą­dzący Rosją zda­wali sobie sprawę, że w jakiś spo­sób muszą się usto­sun­ko­wać wobec sprawy pol­skiej. Wydali więc dekla­ra­cję, że pod ber­łem cara odro­dzi się Pol­ska – swo­bodna w swej wie­rze, języku i samo­rzą­dzie. Ode­zwa spo­tkała się z popar­ciem Pola­ków, choć tak naprawdę to pusto­sło­wie nie miało więk­szego zna­cze­nia.

W 1917 roku sytu­acja była już jed­nak zupeł­nie inna. Gene­ral­nie zda­wano sobie sprawę, że z wojny naro­dzi się coś nowego, powsta­wały różne sce­na­riu­sze. Logika pod­po­wia­dała, że przy­naj­mniej jeden z gra­bież­ców Pol­ski musi wyjść z kon­fliktu znacz­nie osła­biony. Jed­nak czy to wystar­czy, by ojczy­zna naprawdę się odro­dziła? Zda­nia były podzie­lone, zaś sam Jawor­ski wcze­śniej wcale o tym nie myślał. Robił swoje, czyli wal­czył. A za swoją ojczy­znę uzna­wał Podole. Do woj­ska zgło­sił się na ochot­nika, ale tylko dla­tego, że nie chciał, by jego rodzinna zie­mia tra­fiła pod obcą oku­pa­cję. Uro­dził się jako pod­dany rosyj­ski i dotych­czas ten fakt w pełni apro­bo­wał. Teraz jed­nak sytu­acja była zupeł­nie inna. Kra­jem nie rzą­dził już car – przy­naj­mniej na razie, gdyż z roz­mów z rosyj­skimi ofi­ce­rami wie­dział, że duża ich grupa chcia­łaby powrotu poprzed­niego reżimu. Może nie samego Miko­łaja II, ale osta­tecz­nie cóż to za róż­nica? Car zawsze pozo­sta­wał carem, bez względu na to, jakie nosił imię.

Jawor­ski był nie­mal pewien, że w Rosji wybuch­nie wojna domowa. A rząd Alek­san­dra Kie­reń­skiego nie zwra­cał na to uwagi i reali­zo­wał sojusz­ni­cze zobo­wią­za­nia, przy­go­to­wu­jąc wielką ofen­sywę, by dać oddech zachod­nim alian­tom. Nato­miast Jawor­ski gołym okiem widział, jaki jest stan rosyj­skiej armii, a zwłasz­cza jej morale. Prze­wi­dy­wał cał­ko­witą klę­skę i zasta­na­wiał się, co będzie dalej. Kto przej­mie rządy na daw­nych Kre­sach Rze­czy­po­spo­li­tej? Pre­ten­den­tów było wielu: Polacy, Niemcy, Austriacy, Rosja­nie, a do tego jesz­cze Ukra­ińcy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki