Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wśród wielu książek o Powstaniu Warszawskim ta jest wyjątkowa. 63 dni walki i 63 nocy, kiedy czułość pozwalała zapomnieć na chwilę o koszmarze wojny. Przejmujące losy. Tragiczne historie. Niewiarygodne zbiegi okoliczności, łzy szczęścia, ale i poruszające dramaty. Miłość, która chciała pokonać śmierć. Czasem się to udawało, często nie. Nowe wydanie relacji autora, który dotarł do niezwykłych opowieści powstańców o wybuchach serc wspaniałych, pełnych życia młodych ludzi, którym przyszło wyznawać sobie uczucia wśród eksplodujących bomb.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Od autora
Urodziłem się w Warszawie i z tym miastem związane jest moje życie. Od wczesnego dzieciństwa słuchałem opowieści o Powstaniu Warszawskim, codziennie chodziłem po miejscach, w których wydarzyła się największa tragedia w dziejach miasta. Wydarzenia z sierpnia i września 1944 roku były zawsze częścią mojej świadomości i zapewne tak już zostanie na zawsze.
Bardzo chciałem napisać książkę, która przedstawi powstanie zupełnie inaczej niż dotychczasowe pozycje wydawnicze, dlatego tragedia miasta i jego mieszkańców pojawia się tu wprawdzie na każdej stronie, ale znajduje się właściwie na marginesie wydarzeń. Tematem głównym jest bowiem miłość przedstawiana w najróżniejszych wariantach. Jak zwykle opisuję wydarzenia poprzez ludzkie biografie, uważam bowiem, że ta forma szczególnie przemawia do wyobraźni.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zaoferował czytelnikom informacji mogących ich nieco zaszokować. I nie chodzi tutaj tylko o poziom bestialstwa okazywanego przez okupanta podczas tłumienia powstania. Te dwa miesiące epopei walczącej Warszawy to były przecież historie młodych ludzi, którzy przez przypadek znaleźli się w samym środku piekła. I przyjmowali najróżniejsze postawy. Bohaterstwo, miłość i bezinteresowna pomoc sąsiadowały z nadużywaniem alkoholu czy zwyczajnym szabrem. Powstańcy wcale nie mówili pięknym językiem, jak z filmów, i nie odwoływali się co chwila do Boga i Ojczyzny. Znaleźli się w skrajnie ekstremalnej sytuacji, ale obok toczyło się normalne życie z jego wszystkimi przejawami, zarówno godnymi pochwały, jak i moralnie dwuznacznymi.
Z rozmysłem unikałem polityki. Od tego są inni specjaliści – ja uważam się za historyka życia codziennego. Zawsze zresztą twierdziłem, że ludzka mentalność niewiele zmieniła się w ciągu tysiącleci. Kierują nami te same instynkty i te same pragnienia bez względu na otoczkę kulturową. A o politykach w czasie Powstania Warszawskiego napisano już właściwie niemal wszystko.
W książce, którą mają Państwo przed sobą, przedstawiłem losy osób zarówno powszechnie znanych, jak i niemal zupełnie anonimowych. Bo tak też było w Powstaniu Warszawskim, w którym obok siebie walczyli i ginęli luminarze polskiej kultury oraz zwykli mieszkańcy miasta. Cechą wspólną moich bohaterów jest wiek, wszyscy byli bardzo młodymi ludźmi, którzy przede wszystkim chcieli żyć i cieszyć się życiem. Gdy przez kilka lat niemieckiej okupacji nie było to możliwe, starali się swoje marzenia zrealizować na kawałku niepodległej Polski ograniczonym powstańczymi barykadami.
Niewykluczone, że niektórzy czytelnicy mogą być zaskoczeni wizerunkami Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Wydaje mi się, że przytoczone przeze mnie fakty nie zaszkodzą ich obrazowi, a dodadzą im tylko ludzkich cech. Dla specjalistów nie jest bowiem tajemnicą, że słynny „kurier z Warszawy”, delikatnie mówiąc, nie najlepiej traktował swoją żonę, którą poślubił podczas powstania. Choć bez niej był bezradny i gdy zmarła, nic już właściwie nie napisał. Bo chociaż miał fachową asystentkę, to zabrakło tej jedynej osoby, która całą jego działalność potrafiła usystematyzować i nadać jej właściwy format. Sama pozostając w cieniu męża i tylko ciesząc się jego dokonaniami.
Podobna sytuacja zaistniała w przypadku Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Barbara była dla poety kimś więcej niż tylko partnerką życiową, ona naprawdę była muzą artysty, która potrafiła zmienić jego sposób postrzegania wielu spraw. Bez niej właściwie czuł się zagubiony, nierozumiany. A ona nie chciała żyć bez niego i umierała, będąc przekonaną o jego śmierci.
Przedstawiłem również historie przeciętnych młodych ludzi, którzy tym tylko różnili się od dzisiejszej młodzieży, że nosili biało-czerwone opaski i strzelali do wroga. Poza tym mieli podobne pragnienia, w których miłość odgrywała znaczącą rolę. I to nie tylko ta potwierdzona przysięgą na ślubnym kobiercu, lecz także uczucie bez zobowiązań na przyszłość. Tak było od początku dziejów i powstanie nie było pod tym względem żadnym wyjątkiem.
Historyk zajmujący się warszawską apokalipsą znajduje się w wyjątkowo trudnej sytuacji, ponieważ musi się zmierzyć ze świętością narodową i legendą, której nie zniweczyły żadne zabiegi. Z jednej strony mamy ugruntowany w powszechnej świadomości wyidealizowany obraz powstańczej Warszawy, a z drugiej dokumenty i wspomnienia. Przyznam się, że czasami sam byłem zdumiony, gdy docierałem do pewnych informacji. Nie ma co ukrywać, zarówno PRL, jak i polska emigracja dobrze wywiązały się ze swojego zadania, narzucając nam pewien sposób postrzegania walczącej Warszawy. Ostatnie lata jeszcze bardziej ten klasyczny obraz utrwaliły i poruszanie niektórych tematów może być uznawane za szarganie świętości. Ale historia nigdy nie jest wyłącznie czarno-biała, jak to z reguły opisują nasi historycy. Ma wiele kolorów, tak jak barwne jest codzienne życie i barwni są jego bohaterowie.
Inny problem wiąże się ze specyfiką źródeł dotyczących dziejów Powstania Warszawskiego. Z setek pamiętników uczestników walk część wydana w okresie PRL została odpowiednio ocenzurowana, podobnie jak wypowiedzi radiowe czy telewizyjne. Czas jest bezwzględny i obecnie spisywane wspomnienia żyjących powstańców mają bardzo różną wartość historyczną. Od rozpoczęcia walk w stolicy minęło już prawie siedemdziesiąt lat, zatem wiele wydarzeń i osób zniknęło w mrokach niepamięci. Zdarza się więc, że wywiady przeprowadzone współcześnie przedstawiają pewne fakty w zupełnie innym świetle niż relacje sprzed lat. I nie ma to nic wspólnego z polityką, a raczej z zaawansowanym wiekiem rozmówców.
Oddzielnym kłopotem jest kwestia identyfikacji członków powstańczych oddziałów. Jak wiadomo, posługiwano się pseudonimami, a przecież w stolicy walczyło kilkadziesiąt tysięcy osób. Normalne więc było, że pseudonimy się powtarzały, a historyk poszukujący w indeksach osobowych przeżywa chwile grozy, gdy znajduje kilkudziesięciu „Wojtków” czy „Wicków”. Ale żeby było jeszcze trudniej, to ludzie używający tych samych pseudonimów często też walczyli w tych samych oddziałach. Jeżeli dodać, że pseudonimy zazwyczaj tworzono od nazwisk, które miały podobne brzmienie, to obraz zamieszania jest już kompletny. Nawet tak rzadkie pseudonimy, jak „Szczerba” (jeden z bohaterów mojej książki), nosiło kilku powstańców. W oddziale „mojego” porucznika „Szczerby” znalazłem trzech „Tygrysów”, a do tego dwóch rodzonych braci o nazwisku Hałko. Z tym że jeden pisał swoje nazwisko przez „ch” (urodził się w Rosji), a drugi przez „h”. Nosili ten sam pseudonim („Cyganiewicz”), a w oddziale był jeszcze inny Chałko wcale z nimi niespokrewniony. Żeby sprawę jeszcze bardziej zagmatwać, trzeba dodać, że w powstaniu brali udział siostra i stryj noszący to samo nazwisko.
Książka ta jest pierwszą z serii, które chciałbym poświęcić Powstaniu Warszawskiemu. Materiał źródłowy jest bowiem niezwykle bogaty i umożliwia penetrację nieporuszanych dotychczas problemów. Jako następną planuję publikację o życiu codziennym powstańców, uważam bowiem ten temat za fascynujący i mało znany.
Na zakończenie chciałbym bardzo podziękować pani Barbarze Bobrownickiej-Fricze („Wilii”), która poświęciła mi nieco czasu i wyjaśniła zawiłości uczuciowe pomiędzy swoimi nieżyjącymi już znajomymi z batalionu „Bończa”. Bez tych wskazówek cała opisana przeze mnie historia byłaby znacznie uboższa i pozbawiona właściwej puenty. Dziękuję również pani Ninie Wunderlich, bratanicy Zbigniewa Blichewicza „Szczerby”, za informacje dotyczące stosunków rodzinnych stryja. Bardzo dziękuję też Marcinowi Książkowi za inspirację do napisania dwóch rozdziałów.
Sławomir Koper
Rozdział 1
Apokalipsa ’44
Powstanie Warszawskie wybuchło kilka tygodni za wcześnie, a może kilkanaście dni za późno. W połowie lipca wśród Niemców panowała bowiem panika, a przez miasto przetaczały się transporty z rozbitymi przez Sowietów oddziałami Wehrmachtu. Dworce kolejowe były blokowane przez pociągi z rannymi, ewakuowano urzędy i zakłady przemysłowe. W popłochu opuszczały stolicę rodziny niemieckich oficerów i urzędników, a zamęt powiększały jeszcze informacje o nieudanym zamachu na Hitlera. Wydawało się, że lada chwila miasto będzie wolne.
„Ulice Warszawy były jakby odmienione – wspominał oficer wywiadu AK Kazimierz Leski. – Młodzież polska zachowywała się swobodnie. Patrole niemieckie jakby nie zwracały uwagi i nie widziały grup Polaków, które w poprzednich okresach na pewno by zatrzymały. Nie honorowano już napisów Nur für Deutsche. W ostatnich tygodniach lipca 1944 roku jechałem tramwajem z Pragi aleją Trzeciego Maja, a więc przez dzielnicę zamieszkaną przez Niemców. Czekali na przystankach, zamierzając zająć miejsce w przeznaczonej dla nich części tramwaju. Motorniczy jednak tramwaju nie zatrzymał, wołając do czekających, wspólnie zresztą z pasażerami, że tramwaj jest tylko dla Polaków”1.
Niestety, właściwy moment minął, hitlerowcy opanowali sytuację, a w pobliżu miasta pojawiły się dwa doborowe niemieckie korpusy pancerne. Pod Radzyminem doszło do bitwy, w wyniku której sowiecka ofensywa została powstrzymana.
Tymczasem w stolicy panowały bojowe nastroje – członkowie Armii Krajowej przez pięć lat czekali na wybuch powstania, gdy więc 27 lipca okupanci polecili mieszkańcom stolicy stawić się do budowy umocnień, w konspiracyjnych oddziałach zarządzono mobilizację. Ale rozkaz niemiecki został przez warszawiaków zignorowany i pogotowie bojowe odwołano.
Młodzież nie ukrywała zawodu, Warszawa chciała walczyć. Członkowie AK byli jednak żołnierzami i rozumieli, czym jest dyscyplina wojskowa. Broń leżała w magazynach i nawet największy entuzjazm nie mógł zastąpić jej braku. Nie groził zatem spontaniczny wybuch powstania.
Większym problemem były nastroje w sztabie Armii Krajowej. Dowódcy podziemia ignorowali upomnienia władz z Londynu, twierdząc, że „to oni będą się bili, więc oni muszą decydować”. I chociaż naczelny wódz, generał Kazimierz Sosnkowski, uważał, że „powstanie zbrojne byłoby aktem pozbawionym politycznego sensu, mogącym za sobą pociągnąć niepotrzebne ofiary”, to w Warszawie dojrzewało przekonanie o konieczności walki. Zignorowano zalecenia Sosnkowskiego, mówiące o „zaoszczędzeniu substancji biologicznej narodu w obliczu podwójnej groźby eksterminacji”, i zapadła decyzja o wybuchu powstania.
Dowództwo AK tylko w jednej kwestii zgadzało się z władzami w Londynie: zdawano sobie sprawę, że sowiecka ofensywa oznacza nową okupację, a hitlerowców zastąpią komuniści. Ale gdy sztab AK chciał wywołać powstanie zbrojne, naczelny wódz zalecał przejście do „nowej konspiracji, nielicznej i starannie dobranej”. Niestety, w stolicy dominowała na ten temat inna opinia i praktycznie wypowiedziano posłuszeństwo „starym sklerotykom” z Londynu.
Generał Leopold Okulicki („Niedźwiadek”), zastępca dowódcy Armii Krajowej, twierdził, że „potrzebny jest czyn” i że „tylko przez walkę można wykazać dążenie narodu do wolności i niepodległości”. Uważał, iż mury stolicy muszą się walić, a krew lać strumieniami, „aż opinia publiczna wymusi na rządach zmianę decyzji z Teheranu”. Presji Okulickiego uległ komendant główny AK, generał Tadeusz Komorowski („Bór”), człowiek o słabym charakterze, którego kompetencje „ograniczały się do umiejętności dowodzenia pułkiem kawalerii”. Mimo iż w połowie lipca Komorowski uważał, że „powstanie nie ma szans powodzenia”, to jednak ostatecznie zgodził się z Okulickim.
Zwolennikiem walki zbrojnej był również pułkownik Antoni Chruściel („Monter”) – komendant Okręgu Warszawskiego AK. Podobne zdanie miał szef sztabu Komendy Głównej, generał Tadeusz Pełczyński („Grzegorz”). Przejawiał on zresztą zadziwiającą beztroskę i zapytany, co się stanie, jeżeli Sowieci się zatrzymają, odparł: „No to Niemcy nas wyrżną”. Nikt nie chciał słuchać pułkownika Janusza Bokszczanina („Sęk”), który przekonywał, że Rosjanie zapewne wstrzymają ofensywę, gdy w Warszawie wybuchnie powstanie. „Sęk” uważał, że nie można rozpocząć walki, dopóki sowiecka artyleria nie zacznie ostrzeliwać pozycji niemieckich na lewym brzegu Wisły.
Decydująca odprawa odbyła się 31 lipca po południu, w mieszkaniu przy ulicy Pańskiej 16. Na zebraniu sztabu AK podjęto decyzję o rozpoczęciu walki następnego dnia. Odpowiedni rozkaz podpisano o godzinie dziewiętnastej i łączniczki ruszyły w miasto. Do wybuchu powstania pozostały dwadzieścia dwie godziny.
Godzinę „W” wyznaczono na godzinę siedemnastą 1 sierpnia, wykluczając w ten sposób możliwość powiadomienia wszystkich podległych oddziałów. Łączniczki miały bowiem zaledwie godzinę na przekazanie rozkazów (godzina policyjna zaczynała się o dwudziestej), a cała akcja ruszyła właściwie dopiero rano. Ale nawet wówczas przebiegała z dużymi problemami, wielu członków podziemia przecież normalnie pracowało i należało ich dopiero odnaleźć. W efekcie znaczny procent bojowników nie dotarł w terminie na wyznaczone miejsca koncentracji.
„Idąc ulicą Złotą do Marszałkowskiej – wspominał przedpołudnie 1 sierpnia Zbigniew Mróz (»Ed«) – włączyłem się w rojny potok ludzki, w którym przeważała młodzież. Obserwowałem ich twarze pełne nerwowego napięcia i powagi. Przeważnie każdy z młodych ludzi starał się upodobnić do żołnierza jakimś bodaj szczegółem ubrania. Jedni nosili buty oficerki, inni pasy wojskowe. Sylwetki wyprostowane, krok sprężysty. […] Idąc za nimi, obserwowałem ich sylwetki. Kilku z nich ukrywało broń pod płaszczami; zdradzały ich nienaturalne wypukłości ich odzieży. […] Jezdnią mknęły pojedyncze samochody ciężarowe, załadowane żołnierzami niemieckimi, którzy trzymali broń gotową do strzału. Wskazówki zegara posuwały się nieubłaganie. Zbliżała się godzina »W«”2.
Poważne konsekwencje niosła również wyznaczona godzina powstania. Według sztabu AK miała ona zapewnić bojownikom wtopienie się w tłum i spokojne przemieszczanie oddziałów na miejsca zbiórek. W rzeczywistości jednak spowodowała niepotrzebne straty wśród ludności cywilnej, były to bowiem godziny popołudniowego szczytu. Na domiar złego wybuch powstania odciął tysiące warszawiaków od miejsc zamieszkania.
„Tego dnia, 1 sierpnia – wspominał Czesław Miłosz – szliśmy z Janką na poobiednią herbatę i rozmowę do Tygrysów [znajomych – S.K.], z którymi chciałem omówić niesłychanie ważne sprawy, mianowicie nowy przekład angielskiego wiersza. Nie należy nigdy być zbyt pewnym, wychodząc na spacer, że wróci się do domu, nie tylko dlatego, że nam może się coś zdarzyć, również dlatego, że dom może przestać istnieć. Spacer miał trwać bardzo długo.
Dziesięć minut beztroski i pogodnego nieba. Potem niespodziewanie wszystko uległo pęknięciu i zmieniłem kąt widzenia, ponieważ poruszałem się na czworakach. […] Karabiny maszynowe biły w cokolwiek, co się poruszało. Niedaleko mieszkała pewna znajoma rodzina, ale kiedy nie można iść ani biec, przebycie każdych stu metrów jest całą podróżą”3.
Najważniejszym problemem powstańców był brak uzbrojenia. Wiosną okupanci odkryli wiele tajnych magazynów, poważnie uszczuplając konspiracyjne zasoby, a na początku lipca część zapasów odesłano na wschód. Planowano wówczas wyłączenie stolicy z akcji zbrojnej, a po zmianie decyzji nie starczyło już czasu na ściągnięcie uzbrojenia z powrotem. W efekcie w chwili wybuchu walk w Warszawie zaledwie dziesięć procent powstańców dysponowało bronią palną. Najczęściej była to zresztą broń krótka, zupełnie nieprzydatna podczas atakowania umocnionych pozycji. Na domiar złego, z powodu zbyt krótkiego odstępu czasu pomiędzy decyzją o wybuchu powstania a rozpoczęciem walk, wielu oddziałom nie zdążono dostarczyć broni ze stołecznych magazynów.
Niepokojąco przedstawiały się również zapasy amunicji. Przy umiejętnym gospodarowaniu (zgodnie z zasadą „jeden strzał, jeden Niemiec”) mogło jej wystarczyć zaledwie na cztery–pięć dni.
W tej sytuacji „Monter” wydał polecenie, aby żołnierze AK uzbrajali się w siekiery, kilofy i łomy! Tak wyposażeni mieli zdobywać broń w walce z doskonale uzbrojonym wrogiem. Nawet w początkowej fazie bitwy o Stalingrad rekrutom Armii Czerwonej przydzielano jeden karabin na dwóch.
„W żadnej armii, poza sowiecką, nie wydawano rozkazów zdobywania broni na wrogu – oburzał się profesor Paweł Wieczorkiewicz. – I atakowania nieprzyjacielskich pozycji gołymi rękoma. W przedwojennej armii polskiej takie coś było nie do pomyślenia. Jest granica szafowania ludzkim życiem. A poza tym bić się do końca może zawodowe wojsko, ale nie cywile”4.
Po latach szokująco brzmią wydawane wówczas rozkazy. Dowodzący siłami powstańczymi „Monter” twierdził, że podwładni „muszą zdobyć sobie broń, idąc nawet z kijami i pałkami, a ci, którzy niezdolni są do tego, pójdą pod sąd”. Wtórowali mu dowódcy niższego szczebla, a pułkownik Mieczysław Niedzielski oznajmił: „przystępujemy do walki z tym, co posiadamy”. Brakujące uzbrojenie należy „zdobyć w walce, a kto nie ma granatu, niech bierze kamień”. Wtrącał swoje generał Pełczyński, twierdząc, że „w wojsku każde zadanie jest wykonalne, jeżeli chce się je wykonać”. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
„Na zewnątrz murów, na ścieżce – opisywała atak na uniwersytet Halina Zakrzewska (»Beda«), oficer wywiadu AK – ukazał się nagle szereg biegnących w jasnych prochowcach chłopaków, który wydłużał się, próbując otoczyć uniwersytecki mur. Co któryś trzymał rękę w prawej kieszeni płaszcza, przypuszczalnie obciążonej bronią. Co to może być za broń, która mieści się spokojnie w kieszeni prochowca? O Boże, czym oni chcą zdobywać Uniwersytet? »Berek« [porucznik Bernard Zakrzewski, mąż Haliny – S.K.] przysunął się do mnie i również patrzył przez okno na atak powstańców na Uniwersytet. Nagle jeden z prochowców upadł, następny przeskoczył leżącego i biegł dalej z granatem. Widziałam wyraźnie zaciśniętą pięść, gwałtownie wyszarpniętą z prawej kieszeni, wymach ramieniem. I granat przelatujący przez uniwersytecki mur. Padł następny prochowiec i następny, i następny. Ścieżką wciąż nadbiegali chłopcy w prochowcach. Czoło tego żywego łańcucha było już dawno za zakrętem, zniknęło mi z pola widzenia. Prochowce padały coraz gęściej. Odeszłam od okna”5.
Mając szczupłe i słabo uzbrojone siły, należało skoncentrować się na najważniejszych punktach miasta, a nie atakować niemal wszystkie placówki okupanta. W ten sposób nie opanowano żadnego (!) z podstawowych celów: mostów, lotniska, urzędów czy nawet siedziby „Nowego Kuriera Warszawskiego”, ponosząc ogromne straty.
Masakrą zakończył się atak na tzw. dom Schichta (obecnie Mazowieckie Centrum Stomatologii) w pobliżu mostu Kierbedzia. Budynek był otoczony zasiekami i wyposażony w artylerię przeciwlotniczą, osłaniały go również pobliskie baterie działek szybkostrzelnych. Wewnątrz stacjonowały dwie kompanie wojska, gmach miał tylko jedno wejście prowadzące po wysokim betonowym pomoście.
Do ataku wyznaczono 103 Kompanię zgrupowania „Bończa” i tuż przed akcją jej członkowie zgłosili się po broń.
„Zacząłem szukać wzrokiem tej broni – wspominał Edward Łopatecki (»Młodzik«). – Na podłodze – nie było, na tapczanie – nie. Na stole stały za to dwie puszki po ogórkach, które mnie zupełnie nie zainteresowały.
– Gdzie ta broń?
Podporucznik »Wilk« wskazał palcem na puszki stojące na stole i stwierdził z zażenowaniem:
– To wszystko. Tylko 40 granatów”6.
Czterdzieści granatów na czterdziestu dziewięciu żołnierzy oraz trzy pistolety (dwa zabrane granatowej policji i jeden będący własnością prywatną). Nic zatem dziwnego, że atak zakończył się masakrą. 103 Kompania przestała istnieć, zginęło czterdziestu trzech ludzi. Straty niemieckie wyniosły jednego zabitego.
Podobnie było w innych dzielnicach. Jan Sidorowicz, który w chwili wybuchu powstania miał dziesięć lat, dobrze zapamiętał atak powstańców na gmachy SS w alei Szucha. Przeciwko bunkrom, zasiekom i wozom pancernym ruszyła setka młodych ludzi z rewolwerami i granatami domowej produkcji. Po godzinie strzelanina ucichła, a Niemcy mieli okazję do zemsty: „Po powstaniu dowiedziałem się, że z atakującego Szucha dywizjonu »Jeleń« (przedwojenni Ułani Lubelscy) na 98 żołnierzy ocalało siedmiu. Przed wycofaniem się w nocy na Mokotów zrobili jeszcze zasadzkę na Niemców wchodzących do domu Flory 5, zabijając kilku. W efekcie Niemcy rozstrzelali natychmiast wszystkich mieszkańców Flory 9 i Flory 5, w tym moich 9-letnich kolegów ze szkoły. Dobili bagnetami wszystkich rannych i zastrzelili pozostałe z nimi sanitariuszki. Myśmy ocaleli przez przypadek”7.
Warszawę ogarnął mimo to niebywały entuzjazm i do powstańczych oddziałów zgłaszały się tłumy ochotników. Wprowadziło to Niemców w prawdziwe osłupienie, stwierdzali ze zgrozą, że „szał walki” ogarnął „nawet Polaków dotychczas uważanych za lojalnych”. I tak miało być przez następne tygodnie.
Równocześnie z powstaniem w lewobrzeżnej Warszawie rozpoczęły się walki na Pradze. Tam jednak wydarzenia przebiegały według innego scenariusza i do dzisiaj właściwie nie udało się w pełni odtworzyć kolejności wypadków.
Prascy powstańcy uderzyli na kilkanaście umocnionych miejsc, niemal wszędzie bezskutecznie. Mieczysław Floręcki, który mieszkał przy ulicy Zakopiańskiej na Saskiej Kępie, wspominał po latach: „Koło szóstej 1 sierpnia 1944 roku usłyszałem, że w Warszawie coś się dzieje. Za Wisłą była coraz większa strzelanina, z dachu widać było dymy. A tu naraz zaczęła strzelać małokalibrowa artyleria przeciwlotnicza, którą Niemcy ustawili na wlocie mostu Poniatowskiego. Tylko że żadnych samolotów nie było. […] Koło ronda Waszyngtona słychać było coraz większą strzelaninę. Po godzinie, może dwóch, ucichła. Głośno też było przy końcu ulicy Walecznych”8.
Pułkownik Antoni Żurowski („Papież”), dowodzący miejscowymi oddziałami AK, miał znacznie trudniejszą sytuację niż jego koledzy za rzeką. Praga stanowiła bowiem bezpośrednie zaplecze frontu i stacjonowały tam doświadczone oddziały liniowe. Wprawdzie osiągnięto pewne sukcesy (zdobyto mennicę i stację telefonów przy Ząbkowskiej oraz Dyrekcję Kolei na Targowej), nie udało się jednak opanować dworców kolejowych ani przyczółków na mostach. Okupanci kompletnie rozbili odział oddelegowany do przejęcia mostu na Kanale Żerańskim.
„Papież” wiedział, że zaskoczenie się nie powiodło, jego podwładni nie mieli broni, a Sowieci nie nadchodzili. Tylko on z grona wyższych oficerów AK potrafił zachować rozsądek. Wiele lat później wspominał: „Zdawałem sobie sprawę, że jestem odpowiedzialny nie tylko za los żołnierzy, ale i ludności cywilnej, […] przewidywaliśmy, że Praga zostanie wyzwolona w ciągu trzech dni. Po sześciu dniach […] zdecydowałem się na przerwanie walki”9.
Strzały ucichły właściwie już drugiego dnia. Zginęło pięciuset powstańców, co wystarczyło do ostudzenia bitewnych emocji. Do akcji przystąpili księża z parafii Najczystszego Serca Maryi na placu Szembeka, biorąc na siebie rolę pośredników w rozmowach z Niemcami.
Hitlerowcy również nie byli zainteresowani dalszą walką na bezpośrednim zapleczu frontu. Szybko zawarto porozumienie, powstańcy rozeszli się do domów, w zamian obiecano nie stosować żadnych represji. Obie strony dotrzymały słowa.
W połowie września na Pragę wkroczyły odziały Ludowego Wojska Polskiego i Armii Czerwonej. Aresztowano ujawniających się członków AK, zatrzymano również pułkownika Żurowskiego. Skazano go na karę śmierci, został jednak odbity z więzienia. Pod fałszywym nazwiskiem ukrywał się aż do 1958 roku, wtedy dopiero uchylono wyrok na człowieka, który ocalił Pragę od rzezi.
Sztab AK mimo wszystko trzeźwo analizował sytuację militarną w stolicy. Drugiego dnia walk „Monter” zameldował, że „najważniejsze przedmioty nie zostały zdobyte” i „nie ma nadziei na zdobycie przedmiotów dotychczas nieopanowanych”. Miał rację, od 5 sierpnia inicjatywa przeszła w ręce Niemców, a takie wydarzenia, jakim było na przykład zdobycie dwa tygodnie później gmachu PAST-y, nie zmieniały ogólnej sytuacji. Polacy ograniczali się do obrony zajętego terenu.
Poszukując rozpaczliwie wzmocnienia sił, generał „Bór” 14 sierpnia wydał rozkaz, aby wszystkie oddziały AK na terenie kraju ruszyły na pomoc stolicy. Po raz kolejny zabrakło dowódcom wyobraźni, gdyż maszerujące w kierunku Warszawy jednostki zostały rozbite przez Niemców i wpadły w ręce NKWD.
Dowództwo powstania skompromitowało się również żądaniami wobec aliantów zachodnich. Od Brytyjczyków oczekiwano natychmiastowego przysłania do Warszawy Samodzielnej Brygady Spadochronowej i przebazowania do kraju polskich dywizjonów myśliwskich. Były to żądania świadczące o nieznajomości realiów współczesnej wojny. Samoloty i szybowce używane do akcji desantowych nie miały odpowiedniego zasięgu, a przebazowanie myśliwców było absurdalnym pomysłem. Armia Krajowa nie zdobyła bowiem żadnego lotniska i nie miała możliwości obsługi naziemnej samolotów (mechanicy, paliwo, amunicja). W tej sytuacji jedyną formą pomocy z Zachodu pozostały zrzuty zaopatrzenia.
Było to poważne wyzwanie logistyczne. Warszawa znajdowała się na granicy zasięgu samolotów operujących z bazy w Brindisi we Włoszech, a Sowieci odmówili zgody na międzylądowania na swoich lotniskach. Maszyny musiały pokonać nad terytorium wroga bez tankowania ponad dwa tysiące sześćset kilometrów, a zdarzało się, że ostrzeliwała je także sowiecka artyleria przeciwlotnicza. Nic dziwnego, że brytyjski dowódca lotnictwa John Slessor pisał w swoich pamiętnikach: „[…] nie jestem z natury mściwy, ale mam nadzieję, że istnieje specjalne piekło przeznaczone dla bydlaków z Kremla, którzy zdradzili armię »Bora« i doprowadzili do daremnych ofiar”10.
Loty nad Warszawę powszechnie uważano za samobójcze, a Brytyjczycy ustąpili wyłącznie z powodu nacisku polskich polityków. Przybierał on „niemal histeryczne natężenie” i obawiano się nawet wycofania polskich formacji z frontu.
„Każdej nocy z tej strony wielkiej wyspy startuje nad kontynent tysiące samolotów – pisali w telegramie wysłanym do pałacu Buckingham piloci słynnego Dywizjonu 303 – Skromny ułamek z nich mógłby uratować Warszawę. Proszę nam wierzyć, Wasza Wysokość, że kiedy w 1940 roku ważyły się losy Wielkiej Brytanii, my, polscy lotnicy, nie myśleliśmy szczędzić krwi i życia. […] Wtedy, nad płonącym Londynem, nie brakło polskich i angielskich lotników, czy ma ich teraz zabraknąć nad płonącą Warszawą? Czy to miasto ma zginąć w przededniu zwycięstwa, po pięciu latach tęsknoty za wolnością? […] Czy wiarę w Wielką Brytanię zniszczą płomienie trawiące naszą stolicę? Wasza Wysokość, proszę wybaczyć nam, żołnierzom, szczerość i bezpośredniość. Nie możemy jednak dłużej milczeć, gdy giną nasze kobiety i dzieci. Wierzymy mocno, że ich los nie jest obojętny Waszej Wysokości”11.
Polityka jednak ma zawsze pierwszeństwo nad lojalnością, honorem czy zwykłą ludzką przyzwoitością. Alianci nie chcieli drażnić Sowietów i nie potrafili wymusić na Stalinie zgody na międzylądowania, o przyspieszeniu rosyjskiej ofensywy nie wspominając. Związek Sowiecki miał dla nich zresztą bez porównania większe znaczenie niż Polska i już dawno zgodzili się na dominację Kremla we wschodniej Europie. Do polskich polityków dopiero teraz dotarła prawda o zdradzie sojuszników, a zrzuty nad Warszawą były jedynie działaniem pozornym na potrzeby opinii publicznej. Nic zatem dziwnego, że po miesiącu walk w stolicy generał Sosnkowski wydał rozkaz dla Armii Krajowej będący właściwie podsumowaniem sytuacji politycznej narodu polskiego.
Przypomniał, że nasz kraj już pięć lat wcześniej został opuszczony przez sojuszników i samotną walką dał Anglikom osiem miesięcy czasu na przygotowania do wojny. A teraz po raz kolejny zdradzono Polaków, a dokładnie mieszkańców płonącej Warszawy.
„Warszawa czeka. Nie na czcze słowa pochwały ani na wyrazy uznania, nie na zapewnienia litości i współczucia. Czeka ona na broń i amunicję. Nie prosi ona, niby ubogi krewny, lecz żąda środków walki, znając zobowiązania i umowy sojusznicze”12.
A całość zakończył cytatem z Wesela Wyspiańskiego:
„[…] podłość, kłam
Znam, zanadto dobrze znam”13.
Ostatnim polskim politykiem przemawiającym w podobny sposób był Józef Piłsudski. Sosnkowski nie musiał długo czekać na dymisję, którą pod naciskiem brytyjskim wręczył mu prezydent Władysław Raczkiewicz. Ale to nie zmieniło położenia walczącej stolicy.
Do lotów nad Warszawę wyznaczono polską 1586 Eskadrę do Zadań Specjalnych i dwa dywizjony: brytyjski i południowoafrykański. Pierwszy lot odbył się w nocy z 4 na 5 sierpnia, wystartowało łącznie czternaście polskich i brytyjskich załóg. Zrzutów miały one dokonać nad Lasem Kabackim i Puszczą Kampinoską, brytyjscy sztabowcy uznali bowiem, że przelot na małej wysokości nad stolicą jest zbyt niebezpieczny.
„[…] zrzucanie dostaw w umówionych strefach zrzutu – uważał John Slessor – w otwartym terenie poza linią frontu […] to jedno. A zupełnie co innego zejście dużym samolotem na wysokość tysiąca stóp, z klapami i kołami spuszczonymi dla zredukowania prędkości, nad wielkim miastem, gdzie toczy się rozpaczliwa walka, a więc płoną pożary, walą działa i wybuchają pociski”14.
Brytyjskie rozkazy Polacy jednak zignorowali. Cztery załogi poleciały wprost na Warszawę i, co najważniejsze, wróciły cało do Włoch, chociaż jeden z polskich liberatorów dotarł na dwóch pracujących silnikach – z czterech. Niemcy zestrzelili natomiast aż pięć na siedem brytyjskich samolotów biorących udział w operacji.
Z tego powodu loty zawieszono, ale polskie naciski zrobiły swoje i do końca sierpnia zorganizowano jeszcze osiemnaście nocnych zrzutów. Wprawdzie większość dostaw wpadła w ręce Niemców, ale nawet to, co udało się przechwycić powstańcom, stanowiło poważną pomoc. Było to bowiem dwieście pięćdziesiąt granatników przeciwpancernych PIAT (potrzebnych do walki z niemieckimi czołgami), tysiąc pistoletów maszynowych (słynnych stenów) i blisko dwadzieścia tysięcy granatów. A warto pamiętać, że w dniu wybuchu powstania AK miała sto czterdzieści pięć piatów, sześćset pięćdziesiąt siedem pistoletów maszynowych i pięćdziesiąt tysięcy granatów. Bez alianckich dostaw do walki z czołgami powstańcy mieli tylko butelki z benzyną.
Straty podczas lotów były jednak duże, z pięciu załóg polskiej eskadry, które dokonywały ochotniczo zrzutów w sierpniu, do końca miesiąca przeżyła tylko jedna. Niemiecka obrona przeciwlotnicza była bardzo skuteczna.
„Zeszliśmy na wysokość jakichś dwustu pięćdziesięciu metrów – wspominał lot z 20 sierpnia kapitan Jerzy Głębocki – przedarliśmy się przez zaporę bardzo gęstego ognia przeciwlotniczego w pobliżu Służewca i nad Wisłą. Pożary szalały we wszystkich dzielnicach Warszawy. Ciemne miejsca wskazywały na rejony zajęte przez Szwabów. Wszystko było spowite dymem, przez który przebijały się rdzawopomarańczowe płomienie. Nigdy bym nie pomyślał, że duże miasto może się tak palić. To było straszne – istne piekło dla wszystkich tam na dole”15.
Hitlerowcy wyposażyli miasto w silną obronę przeciwlotniczą z mocnymi stanowiskami reflektorów. Do nadlatujących samolotów otwierano gwałtowny ogień, a podchodzące do zrzutów maszyny leciały nisko i stosunkowo wolno. Oślepione reflektorami załogi najczęściej kierowały się wzdłuż Wisły, niemal uderzając w mosty na rzece.
„Naszym rejonem docelowym był plac Krasińskich – opowiadał kapitan Roman Chmiel – wobec tego, kiedyśmy znaleźli się nad mostem Kierbedzia, wykonaliśmy ostry skręt i przygotowaliśmy się do zrzutu. Plac był dobrze oświetlony. Cała jego południowa strona stała w płomieniach i wiatr znosił dym na południe, ku naszemu wielkiemu zadowoleniu. Zrzuciliśmy kontenery, wiedzieliśmy, że dobrze wywiązaliśmy się z naszego zadania.
Czas było się wynosić. Pilot zszedł odrobinę niżej, bacząc na wieże i wysokie budynki. W kabinie było pełno dymu, który właził nam do oczu i powodował dotkliwe pieczenie. Czuliśmy żar unoszący się z murów spalonej dzielnicy”16.
Zrzuty nie zawsze jednak były celne. Gdy zasobniki lądowały na ziemi niczyjej, Niemcy natychmiast interweniowali. Kierowali tam światła reflektorów przeciwlotniczych i zaciekle ostrzeliwali teren. Powstańcy aż czterokrotnie atakowali Dolinę Szwajcarską, gdzie spadł jeden z pojemników, trzech żołnierzy AK zginęło podczas prób zdjęcia zasobnika, który wylądował na kopule kościoła Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Ogień niemiecki był wyjątkowo celny i kontener przejęto dopiero po wybiciu od wewnątrz dziury w dachu.
Gdy Brytyjczycy ponownie zabronili zrzutów bezpośrednio na Warszawę, polskie załogi znowu zignorowały polecenie. Rozkaz w wojsku jest wprawdzie rzeczą świętą, ale żaden z lotników nie zapominał, że jest Polakiem, a to miało większe znaczenie niż wszystkie rozkazy razem wzięte.
Polskie załogi nie ograniczały się zresztą do zrzutów, lotnicy, nie bacząc na niebezpieczeństwo, włączali się bezpośrednio do walki. Ostrzeliwali niemieckie pozycje z broni pokładowej, co było już prawdziwym samobójstwem, ale tylko w ten sposób można było powstańcom dać coś więcej.
„[W nocy] z 13 na 14 sierpnia, przelatując nad Warszawą – wspominał brytyjski nawigator Alan McIntosh – moja załoga wypatrzyła czterosilnikowy samolot, który leciał niżej niż nasz i odcinał się ciemną sylwetą od czerwieni płonącego miasta. Leciał dziobem w dół, jakby szykując się do lądowania, bardzo nisko, prowadząc wymianę ognia z jakimś Niemcem. Lekkie działa przeciwlotnicze, niedalekie światła reflektorów. Mógł to być tylko jeden z halifaksów polskiej 1586 Eskadry do Zadań Specjalnych, który pięć i pół godziny wcześniej wystartował z Brindisi. Niemal na pewno zdążył już zrzucić ładunek broni i amunicji i teraz jego załoga włączyła się do walki – póki jeszcze zostało jej coś do zaoferowania. Taka siła ducha ożywiała polskich lotników, którzy lecieli z pomocą dla Powstania Warszawskiego”17.
Osiemnastego września do akcji przyłączyli się Amerykanie, korzystając z wymuszonej zgody Stalina na lądowanie na rosyjskich lotniskach. W południe nad Warszawę dotarło sto siedem latających fortec B-17 w osłonie sześćdziesięciu czterech myśliwców P-51 Mustang. Dokonano zrzutu z dużej wysokości (ponad cztery tysiące metrów), a powstańcy początkowo wzięli spadochrony za desant lotniczy.
„Nagle zaczęły wykwitać na niebie białe i ciemne punkciki – wspominał porucznik Zbigniew Blichewicz (»Szczerba«). – Powoli rosły w oczach, aż wreszcie zamieniły się w czasze, pod którymi kolebały się jakieś przedmioty. Wszystkim dech zamarł w piersiach, a potem targnął powietrzem radosny okrzyk całego plutonu. Odpowiedział mu echem jeszcze potężniejszy krzyk z miasta. Miasto też już śledziło z uwagą niepowszednie widowisko.
Drżącym głosem krzyknąłem »Wickowi«:
– Daj mi lornetkę!
Przytknąłem ją do oczu. Te czasze – to spadochrony. A wiszące pod nimi podłużne kształty…
Czułem, że mi w gardle zastyga, gdy szepnąłem do obecnych:
– Chłopaki! To wygląda na… desant! To chyba spadochroniarze.
Cisza zapadła wręcz śmiertelna. Słyszałem bicie własnego serca, jak w kanałach. Spadochrony zbliżały się do ziemi i wreszcie usłyszałem świszczący głos »Karolaka«:
– Zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, to zasobniki”18.
Jak na zrzut dokonany z dużej wysokości, Amerykanie osiągnęli całkiem przyzwoitą skuteczność. W ręce powstańców dostało się bowiem ponad dwadzieścia procent zaopatrzenia (288 pojemników z 1284), inna sprawa, że akcja była spóźniona co najmniej o miesiąc. Powstanie już dogorywało i nic nie mogło tego odmienić.
Na pięć dni przed lotem Amerykanów nad stolicą zaczęły pojawiać się sowieckie kukuruźniki. Była to akcja typowo propagandowa, która miała pokazać światu, że Rosjanie wspomagają powstańców z AK. Nocne zrzuty były niewielkie, dokonywane bez spadochronów, dlatego większość sprzętu ulegała zniszczeniu. Na domiar złego sowiecka amunicja nie pasowała do używanej przez powstańców. Rusznikarze starali się jednak naprawiać uszkodzoną broń, a rozbite na bruku konserwy znalazły amatorów wśród walczących. Nie było problemów ze zlokalizowaniem worków z sowieckim zaopatrzeniem, powstańców bezbłędnie naprowadzał zapach słoniny z roztrzaskanych puszek.
Przez powstańcze oddziały przewinęło się około pięćdziesięciu tysięcy ludzi, jednak przeciętny stan osobowy nie przekraczał trzydziestu tysięcy. Z linii wypadali zabici i ranni, zdarzały się również przypadki chorób i załamań nerwowych. Nie wszyscy wytrzymywali psychicznie tragedię stolicy i jej mieszkańców.
W Warszawie walczyli nie tylko żołnierze AK. Do powstania przyłączyło się ponad siedmiuset członków prawicowych Narodowych Sił Zbrojnych oraz kilkuset żołnierzy Polskiej Armii Ludowej związanej z PPS. Po pewnych wahaniach w walkach wzięli również udział członkowie komunistycznej Armii Ludowej. Stosunki pomiędzy oddziałami o różnej proweniencji politycznej układały się na ogół poprawnie, chociaż komunistów z reguły traktowano z dużą rezerwą. A żołnierze AL również podkreślali swoją odrębność.
„Postanowiłyśmy obie z »Baśką« udać się na poszukiwanie jedzenia dla naszych chorych – relacjonowała sanitariuszka Hanna Nowińska (»Hanka«, »Zerwicz«). – Zabrałyśmy ze sobą dwa wiaderka. »Na nos« trafiłyśmy do jakiejś kuchni przy ulicy Świętojerskiej. Była to siedziba »Czwartaków« z Gwardii Ludowej. Nie wiedziałyśmy dotąd, że takie zgrupowanie w ogóle istnieje. Kapitan bardzo uprzejmie nalał nam do wiadra wspaniale pachnącego krupniku, ale właśnie w tym momencie wpadły ich łączniczki i ze złością czyniły mu wymówki, że obcym rozdaje jedzenie. Wrzask niesamowity! Kapitan mrugnął do nas, dał nam jeszcze duże pudło papierosów, dwa wiadra wina i obiecał, że za trzy godziny będzie miał krupnik specjalnie dla nas. Dumnie przyniosłyśmy zdobycz. Chłopcy po pewnym czasie zaczęli się wygłupiać i śmiać, ale żaden nie był w stanie podnieść się z posłania. Byłyśmy przerażone: oni byli pijani! Na szczęście kapitan dotrzymał obietnicy i po krupniku chłopcy odzyskali formę”19.
Żywność w powstaniu była tak samo potrzebna jak broń i jej również brakowało. Dlatego łączniczki z AL tak gwałtownie sprzeciwiały się, gdy odlewano zupę (o winie i papierosach nie wspominając) dla „wrogów klasowych”.
Inna sprawa, że oddziały AL rządziły się swoimi prawami, a ich członkowie nigdy nie zapominali o ideologii i wykorzystywali ją, kiedy było im wygodnie.
„Po południu zostałem wezwany do »Bończy« – opowiadał Zbigniew Blichewicz. – Nieliczne, ale za to dobrze wyposażone w broń oddziałki AL zeszły z pozycji, tworząc niebezpieczne luki w systemie obronnym odcinka batalionu. Jeden tylko kapitan »Szwed« [Jan Szaniawski – S.K.] pozostał ze swoim plutonem gdzieś na Bugaju, nie solidaryzując się z członkami swej partii.
AL-owcy wyszli z prostego założenia. Skoro ich czerwoni bracia nie chcą im przyjść z pomocą, to oni ten cały kram mają gdzieś i nic to ich nie obchodzi. Ta postawa nie była pozbawiona pewnej logiki, zachowanie jednak komunistów było dość kłopotliwe dla walczących oddziałów AK”20.
W szeregach powstańców znaleźli się przedstawiciele aż szesnastu narodowości, chociaż w większości były to pojedyncze przypadki. „Legię cudzoziemską” AK tworzyli najczęściej uciekinierzy z niemieckich obozów i dezerterzy, był jednak również żonaty z Polką Nigeryjczyk August Agbola O’Brown. Osobny pluton stworzyli Słowacy (nominalnie sprzymierzeńcy Niemiec), a uwolnieni z obozu na Gęsiówce Żydzi uczestniczyli w pracach fortyfikacyjnych i pomocniczych. W powstańczych oddziałach walczyli natomiast pozostali przy życiu członkowie Żydowskiej Organizacji Bojowej (w tym Marek Edelman).
Hitlerowcy nie odważyli się użyć do tłumienia powstania oddziałów węgierskich, obawiając się o ich lojalność. Mieli rację, ponieważ z Budapesztu nadchodziły rozkazy, aby nie mieszać się do powstania. Ale zaznaczono także, że nie wolno przechodzić na polską stronę.
Hitlerowcy szybko otrząsnęli się z zaskoczenia i przystąpili do metodycznej pacyfikacji miasta. W Warszawie stacjonowały duże siły niemieckie (około szesnastu tysięcy żołnierzy i policjantów), dobrze uzbrojone i mające oparcie w umocnionych stanowiskach. Oddziały te stopniowo wzmacniano, aż do czterdziestu tysięcy ludzi, co uznano za wystarczające do zdławienia powstania. Decydowała bowiem przewaga techniczna, hitlerowcy dysponowali lotnictwem, artylerią i bronią pancerną. Bezkarnie mogli bombardować polskie pozycje, gdyż powstańcy nie mieli żadnej (!) obrony przeciwlotniczej. Podczas całego powstania zestrzelono zaledwie jeden samolot wroga, a polscy dowódcy z reguły zakazywali ostrzału atakujących maszyn. Dysponowano tylko karabinami maszynowymi, dlatego walkę z samolotami uważano za marnowanie amunicji.
Powstańcze pozycje atakowały czołgi, rozbijając barykady. Do tego celu hitlerowcy używali również zdalnie sterowanych min samobieżnych typu Goliath. To właśnie podczas przecinania kabla sterującego takiego pojazdu został postrzelony jeden z bohaterów filmu Kanał Andrzeja Wajdy, podchorąży „Korab”.
Największy popłoch wzbudzały jednak niemieckie sześciolufowe moździerze rakietowe Nebelwerfer (kaliber 300 mm i 380 mm), nazywano je „krowami” lub „szafami”. Z powodu charakterystycznego dźwięku przy odpalaniu wzbudzały powszechną panikę, były w stanie zburzyć cały dom. W prawie każdej relacji z powstania są wzmianki o tej broni i jej przerażająco skutecznym działaniu.
Do ostrzału Warszawy wykorzystywano również ciężki samobieżny moździerz oblężniczy typu Karl kalibru 600 mm. Pocisk o wadze dwóch ton niszczył wszystko, w co uderzył. Na jednym z bardziej znanych zdjęć z okresu powstania uwieczniono moment trafienia takim pociskiem budynku towarzystwa Prudential, najwyższego gmachu przedwojennej Warszawy.
Trzeba przyznać, że powstańcy szybko przystosowywali się do nowej sytuacji i niewiele było ich w stanie zbulwersować. Nawet potężne niemieckie niewypały.
„Otrzymujemy rozkaz urządzenia się po ciemku i odpoczywania – wspominał Lech Hałko z batalionu »Bończa« – bo jutro rano mamy przejąć obronę tego odcinka. Niektórzy mają latarki, ale używają ich bardzo ostrożnie, bo na błysk światła z gruzów Poczty [Głównej – S.K.] Niemcy odpowiadają kanonadą. Nie ma tu materacy, do których przyzwyczailiśmy się w naszym ostatnim miejscu postoju. Po omacku znajduję na ziemi mały wzgórek, coś akurat pod głowę, więc kładę się i zasypiam. Po przebudzeniu zamarłem ze strachu. W nikłym świetle poranka widzę, że spałem oparty głową o pocisk – niewypał z 600-milimetrowego moździerza »Thor« [właściwie Karl 6-»Ziu« – S.K.], do połowy wryty w gruzy. Spałem jak zabity i śniłem chyba o Steńce! Z mojej przerażonej miny śmieją się chłopcy od »Krybara«. Oni z tym niewypałem są za pan brat już od dawna”21.
Piątego sierpnia do Warszawy przybył SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski mianowany dowódcą oddziałów SS. Niebawem otrzymał zwierzchnictwo nad całością sił niemieckich w stolicy i to właśnie on jest odpowiedzialny za krwawą pacyfikację powstania. To jego sumienie obciążają wymordowanie dziesiątek tysięcy ludności cywilnej, gwałty i egzekucje.
Hitlerowcy od pierwszych dni działali bowiem ze skalkulowanym okrucieństwem, chcąc zastraszyć miasto. Do tłumienia rewolty użyto obok jednostek liniowych oddziałów specjalizujących się w krwawych pacyfikacjach. Jej członków nazywano w Warszawie Kałmukami, ponieważ w ich składzie znalazły się dwa bataliony azerskie i brygada szturmowa SS RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa) Bronisława Kamińskiego. Jednostka ta złożona z renegatów rosyjskich i ukraińskich charakteryzowała się prawdziwie wschodnim okrucieństwem, bardziej niż walką zajmując się mordowaniem, gwałtami i rabunkiem.
Wbrew obiegowym opiniom w stolicy nie było natomiast własowców (Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej – ROA), taką nazwą określano błędnie podwładnych Kamińskiego.
Kałmukom dorównywała w bestialstwie brygada SS-Standartenführera Oskara Dirlewangera. Złożona z kryminalistów wyciągniętych z obozów koncentracyjnych (Niemców, Austriaków, Bałtów), stała się prawdziwym postrachem stolicy. Oddział miał jednak niezwykle wysokie straty, bo walki z powstańcami były bardziej niebezpiecznym zadaniem niż palenie wsi na Białorusi. Sam Dirlewanger nie uszedł po wojnie polskiej sprawiedliwości. Aresztowany w czerwcu 1945 roku przez Francuzów, został w więzieniu zakatowany przez Polaków (byłych powstańców?), którzy woleli nie czekać na oficjalny proces.
Wybuch powstania zablokował niemieckie linie komunikacyjne, dlatego najważniejszym celem okupantów stało się zapewnienie sprawnego transportu przez walczące miasto.
Na pierwszy ogień poszła Wola, gdzie zgodnie z poleceniem Himmlera mordowano każdego spotkanego Polaka. Otaczano kolejno domy, mieszkańców wypędzano na zewnątrz i rozstrzeliwano, bez rozróżnienia płci i wieku. Czasami ofiary spędzano do piwnic, do których wrzucano wiązki granatów lub które podpalano. W jednym z sierocińców podwładni Dirlewangera wymordowali dzieci, rozbijając im głowy kolbami karabinów. Wielu mieszkańców Woli znalazło śmierć, gdy pędzono ich na powstańcze barykady w charakterze żywych tarcz.
Nie oszczędzano szpitali, mordując chorych, rannych i personel medyczny. Płonęły kościoły razem z wiernymi. Wola stała się sceną wydarzeń niewidzianych w Europie od czasów Czyngis-chana. Przy takim natężeniu zbrodni walka hitlerowców z oddziałami powstańczymi zeszła na drugi plan.
„Tych nieszczęsnych i najwidoczniej całkiem niewinnych uciekinierów – opisywał niemiecki oficer Hans Thieme – którzy ośmielili się schronić w domu Bożym, spędzono tu na cmentarz i rozstrzelano – mężczyzn, kobiety, starców i dzieci – wszystkich. Wśród nich krążyły roje much, a oni leżeli w kałuży krwi, czekając, aż ich spalą lub pogrzebią jacyś siepacze czy pachołki. Wkrótce zobaczyliśmy jeszcze więcej śladów niezwykłego okrucieństwa – leżące w stosach przy ścianach domów zwęglone ciała, powykręcane, zastygłe w geście obrony członki. Inne ciała kładziono na nosze i z obojętnym wyrazem twarzy przenoszono do grobu. […] Teraz zmieniono technikę […] przywożono ich ciężarowymi samochodami. Kazano im podejść do płotu. Każdy musiał wyrwać jedną sztachetę i stanąć z nią w szeregu. Potem rozstrzeliwano cały szereg, polewano benzyną i palono. Sztachety były potrzebne po to, by się lepiej paliło”22.
Apogeum zbrodni nastąpiło w „czarną sobotę” 5 sierpnia. Jeszcze rano ludność Woli mordowano w sposób chaotyczny, po południu zaś masakrę ujęto w zorganizowane formy. Mieszkańców spędzano na place fabryczne i cmentarze, gdzie ich rozstrzeliwano z broni maszynowej. Czasami ofiarom strzelano w tył głowy, a zwały trupów sięgały wysokości kilku metrów.
„Środkiem podwórka prowadzono nas w głąb – zeznawała Wanda Lurie – do wąskiego przejścia na drugie podwórze. Tu Niemcy i Ukraińcy ustawili nas czwórkami. […] Trupy leżały na prawo i na lewo, w różnych pozycjach. Naszą grupę skierowano w kierunku przejścia pomiędzy budynkami. Leżeli tam już zabici. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały ciała, oprawcy błyskawicznie podnosili broń i strzelali w kark od tyłu. […] Podeszłam więc w ostatniej czwórce, razem z trojgiem dzieci, do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą starszego synka. Dzieci szły, płacząc i modląc się. Starszy, widząc zabitych, wołał, że i nas zabiją. W tym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy. Następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie”23.
Kula nie była jednak śmiertelna, pocisk trafił kobietę z boku w kark i wyszedł przez policzek. Wanda upadła pomiędzy martwych i, nie tracąc przytomności, obserwowała kolejne egzekucje. „Wprowadzono nową grupę mężczyzn, których trupy po chwili upadły na mnie. Wprowadzono kolejną partię, tym razem kobiet i dzieci. I tak czwórka za czwórką, rozstrzeliwali do późnego wieczora”24.
Wanda Lurie była w ciąży i ruchy dziecka uświadomiły jej, że musi żyć. Pod zwałami pomordowanych przeleżała trzy dni (!), po czym udało się jej wydostać. Trafiła do kościoła Świętego Wojciecha przy ulicy Wolskiej, a następnie została przewieziona do Pruszkowa. W szpitalu w Podkowie Leśnej urodziła syna, któremu nie bez powodu dała na imię Mścisław.
Rzeź Woli trwała jeszcze przez następne dwa dni, chociaż przybyły właśnie do Warszawy von dem Bach-Zelewski ograniczył jej zasięg. Zrezygnowano z mordowania kobiet i dzieci, ograniczając się do rozstrzeliwania mężczyzn. Zelewski meldował przełożonym (niezgodnie z prawdą), że zaczyna mu brakować amunicji do egzekucji. Odrzucił także sugerowane wieszanie Polaków zamiast rozstrzeliwania, tłumacząc to czasem. Nie miał jednak na celu względów humanitarnych (jego sumienie obciążały potworne mordy na Wschodzie), był pragmatykiem i uważał, że zbrodnie na Woli utrudnią polityczne rozwiązanie konfliktu. Miał również poważne obawy co do odporności psychicznej podwładnych, wśród wykonawców i obserwatorów zbrodni notowano bowiem przypadki załamań nerwowych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
K. Leski, Życie niewłaściwie urozmaicone. Wspomnienia oficera wywiadu i kontrwywiadu AK, Warszawa 1989, s. 331. [wróć]
Za: N. Davis, Powstanie ’44, Kraków 2004, s. 320–322. [wróć]
C. Miłosz, Rodzinna Europa, Warszawa 1998, s. 311. [wróć]
Kulisy katastrofy powstania warszawskiego, oprac. Jan Sidorowicz, Nowy Jork 2009, s. 11. [wróć]
H. Zakrzewska, Niepodległość będzie twoją nagrodą, Warszawa 1994, s. 270–271. [wróć]
Batalion Bończa. Relacje z walk w Powstaniu Warszawskim na Starówce, Powiślu i Śródmieściu, red. A. Rumianek, Gdańsk 2010, s. 211. [wróć]
Kulisy katastrofy…, s. 16. [wróć]
Za: R. Jabłoński, Przerwali bój, gdy nie było szans, http://www.powstanie.pl/?ktory=15 [wróć]
Ibidem. [wróć]
Za: P. Wieczorkiewicz, Historia polityczna Polski 1935–1945, Warszawa 2005, s. 429. [wróć]
http://www.mysliwcy.pl/artykul.php?id=17&dzial=3 [wróć]
Za: P. Wieczorkiewicz, op. cit., s. 430. [wróć]
Za: Ibidem, s. 431. [wróć]
Za: http://powstanie44.blog.pl/tag/halifax/ [wróć]
Za: N. Davis, op. cit., s. 427. [wróć]
Za: Ibidem, s. 428. [wróć]
Za: Ibidem, s. 421. [wróć]
Z. Blichewicz, Powstańczy tryptyk, Gdańsk 2009, s. 259–260. [wróć]
Batalion Bończa…, s. 328. [wróć]
Z. Blichewicz, op. cit., s. 71. [wróć]
L. Hałko, Kotwica herbem wybranym, Warszawa 1999, s. 128–128. [wróć]
Za: N. Davis, op. cit., s. 345–346. [wróć]
Za: E. Kołodziejczyk, Tryptyk Warszawski – Wypędzenie – Dulag 121 – Tułaczka, Warszawa 1984, s. 18–19. [wróć]
Ibidem, s. 19. [wróć]