Mimochodem o chodzeniu - Szymon Augustyniak - ebook + audiobook + książka

Mimochodem o chodzeniu ebook

Szymon Augustyniak

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszanie się o własnych nogach większość z nas traktuje jako czynność tak oczywistą, że w zasadzie się nad nią nie zastanawiamy. Okolicznościowa przechadzka, spacer z psem, wyjście do sklepu czy do pracy nie wydają się niczym spektakularnym i nie stanowią takiego wyzwania jak zdobycie najwyższych szczytów Ziemi czy podróż dookoła świata. Jednak ta na pozór prozaiczna czynność okazuje się świetnym tematem do głębszych rozważań, a historia chodzenia może być fascynującą lekturą.

Zebrane w tej książce fakty oraz przemyślenia pozwalają spojrzeć na chodzenie z szerszej perspektywy niż codzienne życie czy wynikające z ruchu zdrowotne korzyści. Historia chodzenia to także historia butów oraz specyficzne spojrzenie na sztukę, religię, ewolucję czy wojskowość - we wszystkich tych dziedzinach chodzenie odegrało i odgrywa ważną rolę, choć kontekst, w jakim się pojawia, bywa różny.

Kiedy i jak staliśmy się dwunożni ze wszystkim zaletami i wadami takiego stanu rzeczy? Jaką funkcję spełnia maszerowanie w wojsku i religiach? Czym i jak od wieków chroniono i upiększano stopy? Dlaczego lenistwo nieustannie odciąga nas od chodzenia? Którego ze znanych artystów, myślicieli, pisarzy czy filozofów owładnęła mania wędrowania? I w końcu: co jest tak pociągającego w chodzeniu, że już w trakcie lektury tej książki będziesz chciał rzucić wszystko i ruszyć w drogę?

"Niniejsza książka nie jest naukową rozprawą z jednej prostej przyczyny: nie jestem uczonym. Spiritus movens całości stały się nogi, nie głowa. Jako amator przechadzek starałem się zabrać jak największą liczbę faktów i ciekawostek. Nie wyczerpuję jednak tematu, bo nie jest to możliwe. Chcę, aby czytelnik w rozwijaniu wiedzy mógł iść (i iść i iść i iść...) własną drogą."

fragment wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 314

Oceny
4,0 (24 oceny)
8
9
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IzaSzyn

Nie oderwiesz się od lektury

Mega pozycja! Tyle różnorodnych rzeczy do przemyślenia i zapamiętania! Polecam.
00
kingamly

Dobrze spędzony czas

całkiem spoko
00
Joasia21

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. ciekawe roważania o potrzebie chodzenia. Jak taka potrzeba moze nas wspierac w zdrowiu a czasami pogrążać. Umiar to zlota recepta.
00

Popularność




Szymon Augustyniak

Mimochodem

o chodzeniu

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka Korekta: Elżbieta Woźniak, M.T. Media Ilustracje oraz projekt okładki: ULABUKA

Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttp://editio.pl/user/opinie/mimoch_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-5179-0

Copyright © Szymon Augustyniak 2018

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Wstęp

Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze… Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę! A pan Słowik słodko ćwierka: „Wybacz, moje złoto, Ale wieczór taki piękny, że szedłem piechotą!”

— Julian Tuwim, Spóźniony słowik

Dziękuję Opatrzności, że nie poszedłem w ślady mojego sławnego imiennika Szymona Słupnika. W V wieku ów święty przez blisko 40 lat funkcjonował kilkanaście metrów nad ziemią, na powierzchni 4 metrów kwadratowych. Według zapisu hagiografów już wcześniej miał wyjątkowe predyspozycje do umartwiania się. Wiązał się sznurem przetykanym cierniami, mieszkał w ciasnej pieczarze, ostatecznie postanowił spędzić resztę życia przykuty do skały. Biskup uznał jednak, że to zbyt niebezpieczny rodzaj pokuty, i tak zamiast Szymona Skalnika mamy Słupnika. Nie zmienia to faktu, że z mojego punktu widzenia święty złożył największą z możliwych ofiar — zrezygnował z chodzenia. Nawet duchowni pragnący z nim porozmawiać musieli wchodzić po drabinie, a jedzenie raz w tygodniu dostarczano mu w koszu. Mimo nader surowego trybu życia dożył sędziwego wieku, 69 lat. Umarł, żyjąc już na ziemi, w 459 roku, a jego ciało po śmierci spoczęło w Konstantynopolu.

Dziś wielu ludzi przypomina Szymona Słupnika, choć nie mają nic z jego świętości. Trwają w miejscu. Nawet gdy się przemieszczają, nie muszą się ruszać. Robi to za nich samochód, pociąg czy samolot. Współczesny człowiek zżył się z siedziskiem — kanapa w domu, fotel w aucie, miejsce w metrze, autobusie, krzesło przed komputerem i znowu kanapa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ewolucja, której celem było uczynienie z nas mobilnej istoty dwunożnej, poszła na marne. Dumnie brzmiące Homo erectus z czasem zmieniło się w Homo sedens. A przecież, jak zauważył Desmond Morris w książce Nasza umowa ze zwierzętami, „Człowiek został stworzony do aktywnego życia i dużo większą szkodę wyrządzają swemu zdrowiu ci, którzy przez całe dorosłe życie siedzą za biurkiem”.

Pomysł na książkę powstał podczas moich wędrówek. Choć Immanuel Kant uważał, że nie powinno się myśleć w trakcie jedzenia i chodzenia (Tales wpadł do studni, gdy szedł i rozmyślał o Kosmosie), Arystoteles swoje wykłady i dysputy filozoficzne — jak wcześniej Platon i Sokrates — prowadził właśnie podczas przechadzek. Uczniów i kon­tynu­atorów Arystotelesa nazwano perypatetykami (gr. peripatetikós — przechadzający się). Nie napiszę, jak ich nauczyciel, 200 rozpraw. Chciałem, by powstała jedna, i to skromna.

Chodzenie zawładnęło mną całkowicie kilka lat temu. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc chodziłem dłużej i dalej, jakbym wprawiał w ruch z dawna nieoliwioną maszynę. Maszynę o możliwościach, których sam sobie nie uświadamiałem. Wcześniej poruszanie się na własnych nogach traktowałem jak większość osób — jakaś przechadzka, spacer z psem, wyjście do sklepu.

Przez ostatnie kilka lat przeszedłem ponad 30 tys. kilometrów. Nie w jakiś spektakularny sposób, przemierzając Afrykę czy Syberię. Wychodziłem ten dystans codziennym łażeniem po mieście, chodzeniem do pracy oddalonej kilkanaście kilometrów czy podczas wakacyjnych wędrówek i weekendowych wycieczek.

Wielokrotnie zastanawiałem się, czemu muszę chodzić. Być może impulsem — jak zdiagnozowałby Freud — była choroba mojego Ojca. Gdy śmiertelnie chory leżał w szpitalu, wolałem iść, by odwlec chwilę patrzenia na jego cierpienie.

Dziś chodzenie daje mi poczucie bezpieczeństwa i nieosiągalne w żaden inny sposób wyłączenie z realnego świata. Człowiek maszerujący, zwłaszcza dłużej, staje się bezdomny. Wszystko dane jest na chwilę. Nie trzeba tworzyć żadnych relacji, brać odpowiedzialności za cokolwiek i kogokolwiek poza sobą.

Ta praca nie jest naukową rozprawą z jednej prostej przyczyny: nie jestem uczonym. Spiritus movens tej książki były nogi, nie głowa. Jako amator przechadzek starałem się zebrać jak najwięcej faktów z dziedzin, w których chodzenie odegrało i odgrywa ważną rolę, choć kontekst, w jakim się pojawia, bywa różny.

Nie wyczerpuję tematu, bo nie jest to możliwe. Chcę, aby czytelnik w rozwijaniu wiedzy mógł iść (i iść, i iść, i iść…) własną drogą.

W tym sensie książka może być traktowana jako kompendium wiedzy o chodzeniu, przy czym — jeśli się trzymać definicji ze Słownika języka polskiego PWN — kompendium to: „dzieło podręczne zawierające zarys podstawowych wiadomości z jakiejś dziedziny wiedzy”, a ja, wychodząc poza „zarys”, starałem się wzbogacić książkę o informacje i dygresje poszerzające tytułowe zagadnienie. Nie bez znaczenia jest słowo „podręczne”. Chciałem, aby książkę można było czytać, także idąc. Sam praktykuję taką formę lektury, maszerując po mieście codzienną, dobrze znaną trasą. Łączę w ten sposób przyjemne z pożytecznym.

Ludzie często zadają mi pytanie — wszak idący jest łatwym łupem — czy nie boję się chodzić. Owszem, czuję strach, ale przed nie­cho­dze­niem. „Trzeba wędrować po świecie, wystawiać się na próbę, szukając przygód” — mawiał Don Kichot. Cervantes napisał też, że „droga jest lepsza od gospody”.

Sens ma peregrynacja, zdobywanie kolejnych przestrzeni, poz­na­wanie ich i odkrywanie nowych.

„Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, głosi przysłowie. Wed­ług mnie jest zupełnie odwrotnie — wszędzie dobrze, ale w domu najgorzej. Otwieram drzwi i idę.

Rozdział 1. Takie buty

Doskonale znam czubki swoich butów. Mogę patrzeć na nie go­dzinami. Czasem wydaje mi się, że są obcym bytem, nad którym straciłem kontrolę. Zwłaszcza gdy idę długo i brakuje mi sił. Całe ciało mówi wtedy „zatrzymaj się”, ale buty są głuche na wszystko. Idą wbrew mnie. Szewskie perpetuum mobile. Pod butami zmienia się krajobraz — asfalt, beton, piach, błoto, trawa, ziemia, liście lub mech, po którym chodzi się wyjątkowo przyjemnie.

Niektóre z moich butów mają dobrze ponad 1000 kilometrów przebiegu (precyzyjniej byłoby powiedzieć — przechodu). Powinienem dawno się z nimi rozstać, bo żywot obuwia sportowego oblicza się na mniej więcej 800 kilometrów. Pokonujące tygodniowo 25 kilometrów, buty tracą więc funkcję amortyzującą już po siedmiu miesiącach.

Jednak ja do swoich butów mam wyjątkowo emocjonalny sto­sunek. Są moimi druhami, a ja jestem ich zakładnikiem. To one decydują o powodzeniu marszu.

Każda para ma swoją historię. Złą też. Podczas jednej z wędrówek zdeformowałem but, bo suszyłem go zbyt blisko ognia. Szedłem zaśnie­żoną plażą 40 kilometrów z wystającym z buta prętem ugniatającym palec. Kto wie, może potrzebowałem takiego doświadczenia.

Buty są więzieniem stóp. Stopy bowiem podczas marszu nieustannie się zmieniają, pragną wolności — puchną, bolą, mrowią, ocierają się, pocą. Z punktu widzenia fizjologii człowieka w pełni zdrowotne buty nie istnieją. Podeszwa odcina stopę od gruntu, zakłóca biomechanikę chodu i zwalnia z pracy mięśnie odpowiedzialne za amortyzację (w zasadzie u 80% populacji te mięśnie już zanikły). W bucie stopa jest jak sztywna kłoda.

Jedna piąta ludzkości porusza się boso, jednak my buty wkładamy nawet oseskom. Jak zauważa Paul Langer: „Dziecięca stopa — dojrzewając — nie potrzebuje sztucznego podparcia czy miękkiego obuwia. Taka ingerencja w rzeczywistości upośledza kształtowanie się siły i sprężystości stopy przez uniemożliwienie lub opóźnienie prawidłowego dojrzewania czynności mięśni i nerwów. Jedno z badań wykazało, że dzieci poruszające się boso wcześniej uczą się chodzić i upadają rzadziej niż te w obuwiu”.

Tam gdzie powszechnie chodzi się bez butów, na przykład w Indiach czy Afryce, tylko 10% ludności ma kłopoty zdrowotne związane ze stopami (wśród Aborygenów dotyczy to mniej niż 3% populacji). W tak zwanych rozwiniętych społeczeństwach jest odwrotnie. Wynika to między innymi z faktu, że chodzimy po twardych, betonowo-asfaltowych nawierzchniach, do których nie zostaliśmy stworzeni. Stopy jako pierwsza część ciała przestały ewoluować — już ponad 3 mln lat temu, gdy nasi protoplaści stąpali po naturalnym gruncie. Zmieniała się anatomia, wielkość mózgu, a stopy jak trwały, tak niezmiennie trwają.

Moje życie można zamknąć w liczbie par butów — kupuję je raz na dwa lata. Jeśli pożyję jeszcze 26 lat i osiągnę średni wiek życia mężczyzny w Polsce (74 lata), to moja przyszła egzystencja zamknie się w kilkunastu parach.

Życie jest głupie, jak but.

Stopy to podstawa

Stopy są zawstydzająco małe w stosunku do ciała, które przyszło im dźwigać. Im grubszy człowiek, tym śmieszniejszy widok. Dwa czółenka utrzymujące platformę wiertniczą. Dosłownie rzecz ujmując, stopy nie mają lekkiego życia. Z każdym krokiem przyjmują obciążenie równe masie ich właścicieli. W skali dnia są to setki tysięcy kilogramów.

Dopiero gdy idą po grząskim piasku, widać, jak żywym są orga­niz­mem. Stopa porusza się niczym pająk, pod którego cienką skórą nieustannie pracują żyły, ścięgna, kostki.

Langer zauważa: „Stopy muszą być wystarczająco sprężyste, aby pochłaniać powtarzające się drgania i dostosować się do powierzchni, po której się przemieszczamy, jednocześnie wystarczająco sztywne, żeby dźwigać ciężar ciała i mieć zdolność przemieszczania się ku przodowi. Jak się okazuje, stopy mają zaskakującą zdolność łączenia tych dwóch, wydawałoby się, przeciwstawnych cech: giętkiego adap­tera i twardego lewarka”.

Ta imponująca maszyneria składa się z 26 kości (obie stopy to 25% wszystkich kości naszego ciała), 19 mięśni, 33 stawów i 112 wię­zadeł. Za amortyzację chodu odpowiedzialne są łuki anatomiczne, które przy każdym kroku uginają się i wracają do pierwotnego kształtu. Choć stopa wydaje się chudziutka, skóra podeszwowa jest 15 razy grubsza niż skóra twarzy. Umiejscowione w niej włókna nerwowe nieustannie przesyłają do mózgu informacje między innymi o ukształtowaniu i stabilności nawierzchni. Na skutek analizy tych danych mózg podejmuje decyzje, dzięki którym gdy idziemy, nie tracimy równowagi. Nie bez przyczyny Leonardo da Vinci twierdził, że stopa jest najwspanialszym dziełem inżynierskim na świecie.

Odcisk stopy w kulturze

Mimo skomplikowanej budowy i nieatrakcyjnego kształtu stopa — o dziwo! — potrafi ekscytować. Znany ze słabości do niej fran­cuski libertyn Nicolas Edme Restif de La Bretonne napisał dzieło Stopka Fanchetty, czyli różowy trzewiczek, a w zbiorze Noce paryskie zamieścił opowiastkę Wysokie obcasy, w której na podstawie obserwacji jednej z elegantek konstatował: „Miała doskonałą nogę, najśliczniejszy pantofelek oraz ładną stopę”. Jak wynika z dalszej opowieści, ów „pantofelek” odkupił gnany pożądaniem i śledzący dziewczynę hrabia.

Poza gronem podekscytowanych fetyszystów (być może dzięki nim w sklepach obuwniczych nie ma wakatów) ogół społeczeństwa nie dostrzega w stopach nic wyjątkowego. A choć pozornie tak zwyczajne, kryją w sobie wiele znaczeń.

Cytując za Władysławem Kopalińskim — stopa to symbol: „ujarzmienia, podboju, hołdu, pokory, poddania się, służby; niezmienności, stałości; wędrówki, szybkości; śmierci, płodności”. I rzeczywiście, jeśli nawiązać do terminu „podbój”, w starożytnym Rzymie prawo własności określała zasada: gdziekolwiek stanie stopa twoja, twoim będzie. Na znak aneksji podbitego kraju triumfator uroczyście stawiał na ziemi nogę. Podobnie pieczętowano po­ko­na­nie przeciwnika — zwycięzca opierał na nim swoją stopę.

W starożytności nogi obute w sandały były nieustannie brudne i zakurzone. Dlatego ich obmywanie apostołom przez Chrystusa było przejawem wyjątkowej pokory i uniżenia. W Biblii słowami „Przyniosę trochę wody, wy zaś raczcie obmyć sobie nogi” Abraham wita w domu anioły. Stopy mają swój uświęcony tradycją wymiar także w innych religiach. Nieobute są wyrazem szacunku dla miejsca, po którym się stąpa.

Z nieumytymi nogami nie wejdzie się do świątyń buddyjskich ani meczetów. Muzułmanie obmywają każdą stopę trzykrotnie. Koran precyzyjnie określa nawet ilość wody, jaką należy zużyć: od jednej do pięciu mudd — mudd to tyle, ile mieści się w złożonych w miseczkę dłoniach.

Stopa w historii musiała sporo wycierpieć. Turecka falaka, czyli bicie po piętach, wykorzystywana jest nader chętnie również dziś ze względu na to, że uderzanie pałką pozostawia mało widoczne ślady. W Chinach odpowiednikiem chłosty było właśnie długotrwałe bicie w stopy bambusowym kijem.

W średniowieczu jednym z popularnych narzędzi tortur były tak zwane buty pokutne — żelazne trepy ze szpikulcami wewnątrz. Jedynym ratunkiem było chodzenie na palcach, co nie mogło trwać długo. Nieszczęśników maltretowano także przy użyciu całej gamy narzędzi zwanych hiszpańskimi butami. Za ich pomocą stopy miażdżono, łamano palce lub, zamknięte w żelaznej pokrywie, podgrzewano ogniem. Nie każdy był w stanie to przeżyć.

Zresztą symbolika stóp wiąże się też ze śmiercią pojmowaną jako wędrówka w zaświaty. Zmarłych wyposażonych w lepsze lub gorsze buty układano zawsze nogami w kierunku drzwi.

Jeśli chodzi o literaturę, buty upodobali sobie zwłaszcza autorzy baśni, choć u Hansa Christiana Andersena są one głównie źródłem kłopotów. Karen, bohaterka Czerwonych bucików, wbrew nakazom idzie w balowych pantofelkach do kościoła. Zaaferowana i dumna z ich posiadania, zapomina o śpiewaniu psalmów i zmówieniu pacierza. Kara jest surowa — gdy po mszy dziewczynka zaczyna tańczyć, buty nie pozwalają jej się zatrzymać. Zdesperowana i zmęczona niekończącymi się pląsami, trafia do kata i każe miast głowy uciąć sobie nogi. Kat czyni, o co go poproszono, i w drogę powrotną Karen wyrusza na kończynach z drewna. Pragnąc odkupić winę, ponownie udaje się na mszę, ale przed kościołem widzi swoje utracone, wciąż roztańczone nogi. W finale czysta dusza Karusi trafia do nieba wolnego od nieszczęsnych czerwonych bucików.

Specyficzne podejście Andersena do obuwia widoczne jest także w Kaloszach szczęścia. Po założeniu kaloszy nieświadomi ich ma­gicznej mocy ludzie wypowiadają przypadkowe życzenia i prze­noszą się w czasie i przestrzeni. Radca ląduje kilka wieków wstecz, a tam czyha na niego wiele niebezpieczeństw. Stróż wciela się w porucznika, któremu zazdrościł beztroskiego życia, a to wcale takie beztroskie nie jest. Policyjny kopista zmienia się w poetę, by potem pozazdrościć ptaszkom i osta­tecznie wylądować w klatce.

Na szczęście inni autorzy mieli do butów znacznie przychylniejszy stosunek i to dzięki nim kojarzą się one pozytywnie, by wspomnieć choćby Kopciuszka czy Kota w butach.

Człowiek w butach to inna bajka.

Śmierć w butach

Ötzi, czyli człowiek lodu, żył około 5,3 tys. lat temu. Jego zmumifikowane zwłoki odkryto w 1991 roku w Alpach na wysokości 3,2 tys. metrów. Wykrwawił się po tym, jak został ugodzony strzałą w plecy podczas wędrówki górską przełęczą. Ślady na czaszce wykazały, że być może przed atakiem brał udział w bójce lub spadł z wysokości. W chwili śmierci miał około 45 lat, więc jak na epokę paleolitu był w sędziwym wieku. Naukowcy zacierali ręce, nigdy wcześniej bowiem nie znaleziono tak kompletnie zamrożonego — łącznie z dobrze zachowanym ubraniem, narzędziami i przedmiotami osobistego użytku — ciała naszego przodka. Dzięki wszelkim możliwym badaniom odkryli między innymi, że Ötzi miał pasożyta jelita grubego, chorobę wieńcową, boreliozę i nie tolerował laktozy.

Jego zrekonstruowana postać znajduje się obecnie w muzeum w Bolano we Włoszech. Ötzi z twarzy wygląda jak współczesny, nieco zaniedbany mężczyzna z długimi włosami i brodą. Nosi futrzane spodnie i solidnie wyglądające buty.

Ich prawdziwa para stanowi drugi najstarszy (mowa o obuwiu skórzanym, najstarsze odnalezione sandały z włókien roślinnych mają 7 tys. lat) i najlepiej zachowany okaz szewskiej sztuki w historii. Buty starsze o jakieś 200 lat od obuwia Ötziego odkryto w Armenii w 2008 roku. Dobrze nadawały się do pokonywania dużych dystansów, stanowiły też skuteczną ochronę przed kamieniami i kłującymi krzewami, jakich w Armenii nie brakuje.

Jednak surowe i proste ormiańskie buty wykonane z jednego kawałka skóry splecionego rzemieniem to w porównaniu z obuwiem Ötziego zupełnie inna liga. Ötzi ochraniał stopę w dużo bardziej zaawansowany sposób. Wnętrze buta to siatka ze źdźbeł trawy, wypełniona izolacją ze słomy. Z zewnątrz but pokryty jest skórą z jelenia, łączenia wykonane są ze skóry cielęcej, a dwie podeszwy (pomiędzy którymi znajdowała się kora lipy i słoma) ze skóry niedźwiedziej. Ten rodzaj skóry jest najmniej praktyczny, dlatego profesor Petr Hlaváček (który odtworzył buty Ötziego) uważa, że pełniła ona raczej funkcję totemu: „Być może przed pięcioma tysiącami lat ludzie wierzyli, że duch zwierzęcia przechodzi w ten sposób na człowieka. Niedźwiedzie są do dziś najpotężniejszymi zwierzętami w Europie”.

Ötzi miał 160 centymetrów wzrostu i ważył około 50 kilogramów — w boksie zawodowym jest to waga musza, więc siła niedźwiedzia z pewnością mu się przydawała.

Buty Ötziego były ciepłe i komfortowe, mimo że źle znosiły deszcz, bo szybko nasiąkały wodą. Dziś stanowią dowód na wyjątkową zaradność i pomysłowość człowieka, choć akurat w dziejach naszego odzienia buty przez większość czasu odgrywały znikomą rolę. Ponownie zacytuję Hlaváčka: „Gdybyśmy mieli zamknąć historię ludzkości w jednym dniu, to okazałoby się, że człowiek chodził w butach przez ostatnich 40 minut”.

Zebrane poniżej fakty to ledwie skromne podsumowanie owych 40 minut, choć ułożenie ich zabrało dużo więcej czasu.

W szpic i na koturnie

W okresie archaicznym i klasycznym Grecy często chodzili na bosaka — i tak też walczyła ich armia. W państwie silnie stawiającym na kulturę fizyczną liczyła się przede wszystkim wygoda. Z tego względu z czasem najpopularniejsze stały się lekkie i przewiewne sandały (w starożytnej Japonii noszono podobne buty na podeszwie ze słomy ryżowej; dziś ich pochodną są japonki).

Giętką podeszwę przycinano i dopasowywano do kształtu każdej ze stóp, co w przypadku obuwia nowożytnego — mowa o rozróżnieniu buta prawego i lewego — nastąpiło kilkanaście wieków później. Sandały były wygodne, jednak niepraktyczne dla jeźdźców, myśliwych i wędrowców, którzy używali wysokich, skórzanych butów. W nich też najczęściej przedstawiane są postacie z mitologii, na przykład Dionizos czy Herakles. Achillesa widzimy zawsze bosego, za tę niefrasobliwość przyszło mu słono zapłacić. Zresztą nie tylko jemu: po skaleczeniu w piętę zmarł indyjski bóg Kriszna, a egipskiego boga słońca Re w tę część ciała śmiertelnie ukąsił wąż.

Sandały były znakiem statusu ich właściciela. O te, które nosił faraon, dbali specjalnie wyznaczeni słudzy. Jednak dopiero w Cesarstwie Rzymskim, które zapożyczyło część modeli od Greków, buty stały się zauważalnym wyznacznikiem pozycji społecznej. Pełne, skórzane buty nosili tylko senatorowie i wybrani urzędnicy, na przykład konsulowie. Przywilej wkładania obuwia mógł być też aktem łaski nadawanym przez cesarzy.

Żołnierze rzymscy, którzy przemaszerowali większą część świata, nosili sandały z podeszwy skórzanej nabijanej metalowymi ćwiekami we wzory charakterystyczne dla danego legionu. Równie waleczni gladiatorzy walczyli przeważnie boso, co najwyżej mieli nagolenniki. Sandały sznurowane wokół kostki, a czasem aż do kolan, wkładali tylko, jeśli zostawali żołnierzami.

Egipcjanie mimo wysokich temperatur nosili sandały na stopach ubranych w wełniane skarpety z oddzielnym miejscem na duży palec. Materiałem do produkcji sandałów były między innymi łodygi papirusu i liści palmowych, które moczono, suszono, a otrzymane w ten sposób czyste włókno splatano.

Początkowo buty szyte były z jednego kawałka materiału. Ich pro­dukcja była prosta: prostokątny kawałek skóry nacinano wzdłuż wszystkich krawędzi, zakładano na nogę i ściągano rzemieniem przewleczonym przez nacięcia. Podobną technikę mieli Indianie, którzy wynaleźli mokasyny — buty z jednego kawałka skóry związanego u góry nićmi ze zwierzęcych ścięgien. Dzięki miękkiej, a zarazem wytrzymałej skórze chodziło się w nich wygodnie jak na bosaka. Mokasyny robiono między innymi z opalanych skór bizonów i łosi, a odświętne modele przystrajano kolcami jeżozwierza, zamienionymi po ekspansji Europejczyków na kolorowe paciorki.

W IX wieku zaczęto doszywać do butów oddzielne podeszwy, co znacznie poprawiło komfort chodzenia, chroniło stopę przed urazami, wilgocią i chłodem, a dodatkowo sprawiało, że buty wystar­czały na dłużej. Wytartą podeszwę zastępowano nową. Do jej produkcji z czasem używano specjalnie wyprawionych skór bydlęcych, które łączono z wierzchem obuwia wąskim paskiem zwanym uszczelką.

We wczesnym gotyku pojawiła się jedna z najdziwniejszych i ekstra­waganckich mód — szpiczaste noski, które przybierały coraz bardziej absurdalny rozmiar i rosły niczym nos Pinokia. Jak uważa część badaczy, ten krój obuwia może się wywodzić z Polski. Mają o tym świadczyć funkcjonujące w ówczesnej Europie nazwy, używane przez Anglików słowo cracoves i francuskie poulaines, nawiązujące do Krakowa i Polski. Choć kwestia pozostaje nierozstrzygnięta, przyjemnie jest myśleć, że to właśnie nasz kraj miał wpływ na to, co nosiła ówczesna Europa.

Sądzi się też, że poulaines upowszechnili wracający z wypraw krzy­żo­wych rycerze. Jak uważa część badaczy, na Wschodzie buty miały za­krzy­wione w górę czubki, by nie ranić matki Ziemi.

Najstarsze zachowane obuwie tego typu pochodzi z XV wieku i znajduje się w Bally Schuhmuseum w Szwajcarii. Nosek zadarty do góry pod kątem 45 stopni ma 15 centymetrów długości. Jak podaje Anna Drążkowska: „Wydłużone nosy przybierały stopniowo takie rozmiary, że w XIII w. wydano wiele zarządzeń stopniujących ich długość stosownie do hierarchii stanowej społeczeństwa feudalnego. Pierwsze z tych zarządzeń wydano na synodzie w Paryżu w 1212 r. W jednym z następnych zarządzeń Karola Śmiałego, księcia Burgundii, w połowie XIII w. podano następujące stopniowanie długości nosów: zwykli obywatele pół stopy, bogaci mieszczanie 1 stopa, zwykli rycerze 1½ stopy, a książęta i wodzowie 2½ stopy”.

Miara stopy wynosi około 29 centymetrów, z czego wynika, że rekordziści mieli buty z ponad 70-centymetrowym czubkiem. Aby się przemieszczać, musieli przywiązywać je sznurkiem lub łańcuszkiem na wysokości kolan. Czubki, by trzymały fason, były wypychane do­dat­kowo końskim włosiem. Uważa się, że ów sterczący szpic był też sygnałem seksualnym. Trochę jak dziś, gdy skromna męskość rekompensowana jest ponoć dużych rozmiarów autem.

Chodzenie nawet w obuwiu o krótszych noskach było nie­bez­pieczne i dodatkowo utrudniało klęczenie podczas modlitw. Mimo że modzie ulegli także duchowni, jednym z przeciwników długich nosków był Marcin Luter, który uważał je za niezgrabne i śmieszne.

Gusta się zmieniły i długie noski przestały być długie, wręcz prze­ciwnie — spłaszczyły się i rozszerzyły niczym płetwy kaczki. Ten dziwaczny kształt pojawił się wraz z modą renesansową, gdy męskie stroje wyposażano w szerokie rękawy i nogawki. Styl ubioru podl­egał bowiem zasadom architektonicznym: „Były one wyraźnym zaprzeczeniem późnośredniowiecznych wertykalnych założeń, które w przypadku obuwia znajdowały swoje odbicie w przewężonej formie podeszwy i przede wszystkim w długim, wąskim uniesionym nad powierzchnię czubku. W renesansowych okryciach stóp, obuwiu Tudorów, nastąpiło poszerzenie i jakby zaokrąglenie formy podeszew […]. Były tak płaskie i szerokie, że sprawiały wrażenie, jakby człowiek w takim obuwiu miał między palcami błony pławne” — pisze Drążkowska. W takich butach portretowany był na przykład Henryk VIII.

Powrót do nosków widoczny jest w XVI i XVII wieku w modzie rosyjskiej. Buty były wtedy wzorowane na tatarskich, miały obcasy (o których za chwilę) i szpiczasto zakończone podgięte czubki.

W XIII wieku — w czasach gdy skóra była droga, a drogi w fatal­nym stanie — w Holandii pojawiły się chodaki; do dziś są one wi­zy­tówką Niderlandów. Wyrabiano je ręcznie, oba z tego samego kawałka drewna, aby po wyschnięciu nie różniły się w parze. Następnie piłowano odpowiedni kształt i wydrążano otwór na stopę. Takie buty były siłą rzeczy nieprzemakalne i doskonale sprawdzały się w pracach polowych, przy deszczowej, błotnistej aurze.

Co kraj, to obyczaj — chodaki były wynalazkiem holenderskich chłopów, a ich bardziej wygrzani w słońcu bracia Katalończycy wymyślili w XIV wieku espadryle. Równie proste i tanie w produkcji, były połączeniem smołowanej podeszwy ze sznurka i doszytego do niej płóciennego wierzchu.

W XV wieku udogodnieniem, które pojawiło się wraz z utwar­dzeniem dróg, była gruba, podwójna podeszwa. Buty zabezpieczano też, doczepiając patynki, powszechnie używane już w XIII wieku i spokrewnione z chodakami. Te wysokie na kilka centymetrów drewniane klocki, przymocowywane do ciżm i trzewików, chroniły przed błotem, śniegiem, nieczystościami i uszkodzeniami. Początkowo zostawiano je przed progiem, później w XV wieku uznano je za element stroju i noszono nawet na dworze burgundzkim podczas uroczystych audiencji. Pochodną patynek były weneckie chopine — platformy z drewna lub korka, które osiągały nawet 50 centymetrów wysokości. Z najwyższych słynęły w Wenecji zwłaszcza kur­tyzany, które dzięki platformom górowały ponad tłumem, a tym samym łatwo było je zauważyć. Podobnie ekskluzywne gejsze w Japonii poruszały się wysoko nad ziemią w sandałach na 2-kilogramowych platformach.

Jak wyglądały patynki, można zobaczyć między innymi na obra­zach Jana van Eycka Portret małżonków Arnolfinich (1436), Hieronima Boscha Siedem grzechów głównych (1475 – 1480) czy Pietera Bruegla Starszego Walka karnawału z postem (1559) — tu ma je na stopach postać symbolizująca post. W następnych stuleciach patynki, z uwagi na pojawiający się w bucie obcas, dopasowano formą do jego kształtu, tak by ułatwić chodzenie po nierównej powierzchni.

Ołtarz Wita Stwosza w Krakowie to swoisty przegląd mody, a tym samym butów noszonych w XV wieku w Polsce. Były to przylegające do stopy trzewiki w całej gamie odmian: wydłużane z wypustką na brzegu, wiązane z boku, ze sprzączkami, z cholewką. Łączyło je jedno — zupełnie płaska podeszwa.

Buty, które nie schodzą z nóg

Artysta Andrzej Dudek-Dürer uważa się za reinkarnację Albrechta Dürera (stąd przydomek) i jako Żywa Rzeźba od 1969 roku nosi nieprzerwanie te same buty i spodnie. W tym niezmiennym od pasa w dół stroju jeździ po całym świecie i fotografuje swoje łatane i klejone od lat skórzane obuwie na przykład na tle studzienek kanalizacyjnych.

Stuk-puk

Obcas zaczął powszechnie stukać w XVII wieku. Miał przeważnie 5 – 7 centymetrów i był kawałkiem drewna powleczonego skórą. Choć wydawać by się mogło, że buty na wysokim obcasie od zawsze były noszone przez kobiety, początkowo z praktycznych względów używali ich mężczyźni — w takim obuwiu łatwiej było utrzymać nogi w strzemionach.

Słupek, który na stałe zagościł pod piętą, wymyślił jeden z szewców Ludwika XIV. Król Słońce nie sięgał tak wysoko jak gwiazda w jego przydomku, miał niespełna 160 centymetrów wzrostu, dlatego zamówił około 100 par trzewików na obcasach, tłumacząc, że doskonale nadają się do tańca. Faktem jest, że dzięki obcasowi XVII-wieczna łydka w białej pończosze prezentowała się elegancko — nabierała dystynkcji i kształtu.

Bardziej smukły i wyższy obcas wśród pań wypromowała Madame de Pompadour, metresa Ludwika XV. Dziś nazwalibyśmy ją trendsetterką, jej stroje i toaleta bowiem budziły powszechny podziw i były naśladowane. Stała się ikoną stylu rokokowego, a noszone przez nią trzewiki na wąskim obcasiku, ozdobione szykownymi klamerkami lub kokardami, widać na większości obrazów królewskiego malarza François Bouchera. Polska arystokracja także lubowała się — na modłę francuską — w bogato zdobionych brokatem i klamerkami butach na obcasie, który wykonywano nawet z litego srebra.

O ile zamiłowanie do wyraźnie podwyższonych butów panom minęło dość szybko (renesans obcasów to lata siedemdziesiąte XX wieku i na przykład słynne rollingstonki), o tyle trudno powiedzieć to samo o paniach. Nie bez przyczyny większość pacjentów przychodni ortopedycznych stanowią właśnie one. Na wysokim obcasie ciężar ciała jest rozłożony nierównomiernie i przesuwa się w stronę kłębu stopy zamiast na pięty. Pięta traci swoją funkcję amortyzującą, a nacisk jest skierowany na palce i łuki stopy.

Jak zauważa Stephanie Tourles: „Gdyby kobiety miały chodzić na obcasach, czyż nie miałyby kości zakończonych obcasami?”.

Sportowa rywalizacja

Po jednej stronie barykady mamy buty na obcasach, a po drugiej buty sportowe. Ich historia jest zdominowana przez kilka znanych wszystkim marek i właściwie od dziesięcioleci nic się tu nie zmienia.

W 1890 roku angielski lekkoatleta William Foster zaczął wyrabiać buty sportowe przeznaczone do biegania. Z czasem do przedniej części podeszwy dodał kolce zapewniające lepszą przyczepność na nierównym terenie. Patent ów sprawdził się tak dobrze, że po kilku latach powstała fabryka obuwia Foster & Sons.

Reklamy z lat dwudziestych XX wieku przekonywały, że buty używane są przez all champions — i rzeczywiście przysporzyły tytułów wielu sportowcom. Polecano je także do wędrowania, bo kolce sprawdzały się zarówno na płaskim, jak i w górzystym terenie. W 1960 roku wnukowie Fostera przekształcili firmę w światowego potentata — markę Reebok; nazwę wzięto od słowa rhebok oznaczającego antylopę.

Popularne tenisówki — używane przez biegaczy na igrzyskach olim­pijskich w 1924 roku — mają historię sięgającą pierwszej połowy XIX wieku. Wraz z rozwojem turystyki wzrosło zapotrzebowanie na wy­godne buty do rekreacji. Z myślą o chodzeniu po plaży wypuściła je na rynek firma z Liverpoolu. Od 1925 roku tenisówki miały już logo nowego właściciela — Dunlopa. Zmienił on nietrwałe skórzane podeszwy na gumowe, które wzbogacono wyżłobieniami eliminującymi poślizgi na korcie lub jachcie. Już na początku XX wieku tenisówki sięgały za kostkę, czyli stały się trampkami; polska nazwa wyraźnie sugeruje grupę docelową, czyli trampów. W oryginale nazwa — sneakers (ang. sneak — skradać się) — odnosi do bezszelestnego poruszania się.

Trampki do dziś przynoszą producentom krocie, zwłaszcza jeśli mowa o jednej marce. W 1908 roku Marquis M. Converse otworzył firmę, aby produkować obuwie zimowe z cholewami i gumowym spodem. Z czasem pomyślał też o butach na inne pory roku. I choć sportowe obuwie kojarzyło się wówczas z bieganiem, firma Converse rozpowszechniła swoje modele wśród tenisistów (w 1910 roku produkowała 4 tys. par tenisówek dziennie). Ostatecznie padło na koszykówkę.

W 1932 roku firma przyjęła nazwę Converse All Star, a jej ryn­kowy sukces wiąże się z Chuckiem Taylorem — byłym graczem w koszy­kówkę, osobą odpowiedzialną za sprzedaż i pomysłowy mar­keting (z trampkami w bagażniku objechał większość akademii koszykarskich w Stanach Zjednoczonych, demonstrując zalety converse’ów). Buty według jego projektu stały się oficjalnym modelem reprezentacji USA w koszykówce na pierwszych organizowanych w Berlinie letnich igrzyskach olimpijskich (1936 rok).

Historia Adidasa również sięga czasów przedwojennych. W 1920 roku, powróciwszy z wojny, 20-letni Adolf Dassler zaczął szyć buty w małej pralni swojej matki. Używał do tego płótna z namiotów i gumy. Cztery lata później wspólnie z bratem Rudolfem założyli przedsiębiorstwo produkujące buty, które szybko zasłużyły na miano sportowych. Niemiecka lekkoatletka Lina Radke na igrzyskach olimpijskich w 1928 roku zdobyła w nich złoty medal w biegu na 800 metrów, a w 1936 roku, na igrzyskach w Berlinie, biegacz Jesse Owens z USA w obuwiu Dasslerów sięgnął po złoto aż czterokrotnie. Po wojnie drogi braci się rozeszły. Adolf zarejestrował trzypaskowe logo i nazwę Adidas utworzoną od pierwszych liter swojego imienia (w formie zdrobniałej) i nazwiska, Rudolf na podobnej zasadzie stworzył firmę Ruda, którą wkrótce przechrzcił na Pumę.

Najkrótszą historię ma firma Nike. Założyło ją w 1964 roku (z 1,2 tys. dolarami w kieszeni) dwóch wspólników — młody biegacz Philip Knight i jego trener Bill Bowerman. Początkowo dystrybuowali tanie buty japońskiego producenta, a równocześnie opracowywali własne modele. W 1971 roku zarejestrowali znaną do dziś nazwę z charakterystyczną „łyżwą” — skrzydłem greckiej bogini zwycięstwa — w logo (sama Nike nosiła sandały).

Tym, co uczyniło ich buty wyjątkowymi, było śniadaniowe od­krycie Bowermana — robił z żoną gofry i zainspirował go kształt ciasta pełnego kwadratowych zagłębień. To pozwoliło stworzyć rodzaj poli­uretanowej podeszwy o podobnym do gofra wzorze opaten­to­wanym w 1974 roku. Buty Nike Waffle miały dużo lepszą przyczepność od dotych­czasowych modeli. Kolejny przełom nadszedł 10 lat później wraz z podeszwą wypełnioną skompresowanym powietrzem — buty Air promował sam Michael Jordan, co przełożyło się na trwający do dziś sukces całej marki.

Warto dodać, że jeden z najsłynniejszych sloganów reklamowych w historii, „Nike. Just do it”, ma dość zaskakującą genezę. Jest nawiązaniem do ostatnich słów seryjnego mordercy Gary’ego Gilmore’a, straconego w 1977 roku, który tuż przed egzekucją powiedział do kata: „Let’s do it”.

Na zimno i na deszcz

Wkład w rozwój obuwnictwa — co prawda nie sportowego — mieli Rosjanie, od zawsze walczący z mrozem. Z myślą o chodzeniu po suchym śniegu trzy wieki temu wynaleźli walonki, wzorowane na tureckich i mongolskich pimach.

Jedno jest pewne — cieplejszych butów nikt nie wymyślił; sprawdzają się nawet przy 40-stopniowych mrozach, bo nie mają żadnych szwów ani otworów, dzięki czemu nie przepuszczają zimna. Doskonale grzeje też surowiec, z jakiego są wykonane — wełna, która równocześnie odprowadza wilgoć, więc stopy pozostają suche.

Kiedyś na walonki mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi, pro­duk­cja tego obuwia była bowiem wyjątkowo czasochłonna i skom­pli­kowana. Na jedną parę walonek potrzeba było około 2 kilogramów owczej wełny. Zważywszy, że jedna owca daje rocznie 3 – 4 kilogramy wełny, z jednego strzyżenia można było zrobić maksymalnie dwie pary butów.

Po wykonaniu kilkunastu wstępnych czynności wełnę przy użyciu pary wodnej zbijano w tak zwany wojłok, czyli gorszej jakości filc, o kształcie worka. Formowano z niego około metrowej wysokości but, który po moczeniu, praniu i suszeniu kurczył się o jedną czwartą. Wtedy nadawano mu ostateczny kształt i suszono w piecu. Spód był powlekany gumą, chyba że walonki wkładano do buta (jak skarpetę). W XIX wieku koszt walonek znacznie się obniżył, bo zaczęto je wyrabiać w tańszy, przemysłowy sposób. Mogły więc zagościć nie tylko w bogatych dworach, ale i w biednych wiejskich chatach.

Na terenie dawnych republik ZSRR działało 28 fabryk walonek, dziś zostały tylko trzy, w tym jedna na Białorusi. Wciąż ściśle przestrzega się tu procedur wyrobu, część prac jest wykonywana ręcznie. Około 70% produkcji eksportuje się do Rosji, Szwecji, Nor­wegii i Francji. Tym samym walonki znów stały się produktem dla wybranych.

O ile zima to czas walonek, o tyle jesień to królestwo kaloszy. Nim je wymyślono w XVIII wieku, aby nie przemoczyć butów, wkładano na buty ochraniacze ze skóry powleczonej lakierem i tłuszczem. W 1839 roku Amerykanin Charles Goodyear opracował metodę utrwalania kauczuku za pomocą siarki, dzięki czemu można było robić trwałe, całkowicie gumowe kalosze. Okazały się one rynkowym hitem, a patent na ich wyrób kupił od Goodyeara inny amerykański przedsiębiorca, Hiram Hutchinson. Do produkcji kaloszy wykorzystał on krój popularnych butów wojskowych ze skóry noszonych przez armię księcia Wellin­gtona podczas wojen napoleońskich. Z czasem pochodzące właśnie od jego nazwiska miano przylgnęło do kaloszy w krajach anglojęzycznych — wellingtony.

Polska nie była obojętna na światowe nowinki. Karol Chod­kie­wicz z Młynowa, według spisu jego garderoby z lat 1851 – 1852, posiadał oprócz wielkiego wyboru futer, surdutów, spodni i 69 białych koszul również „galosze gumelastyczne”. Kalosze na masową skalę zaczęto produkować w Polsce 70 lat później — w Grudziądz­kich Zakładach Przemysłu Gumowego powstałych w 1923 roku. Fab­ryka szybko stała się jednym z największych producentów tego typu obuwia w Europie. W 1924 roku dzienna produkcja kaloszy wynosiła 2 tys. par, a trzy lata później z taśmy schodziło dziennie już 15 tys. par obuwia — w tym oprócz kaloszy także śniegowce i pepegi.

Doniosły wkład fabryki w modernizację kraju był widoczny szcze­gólnie w latach pięćdziesiątych XX wieku. Wtedy zaczęto produkować buty, które do dzisiaj królują na polskich wsiach i budowach. Jestem w stanie wyobrazić sobie przyszłość, w której rolnik kieruje traktorem za pomocą umysłu, ale nie wyobrażam sobie, by miał na nogach inne obuwie niż gumofilce.

Ile chodzą zwierzęta?

Szympans w poszukiwaniu pokarmu przemierza 3 – 5 kilometrów dziennie. Goryl, poszukując liści do zjedzenia, rusza się na odległość około 500 metrów, a w poszukiwaniu owoców przechodzi nawet 2 kilometry. Samiec geparda, którego życiowy rewir wynosi 100 – 150 metrów kwadratowych, przechodzi w ciągu doby około 7 kilometrów, wilk nawet do 30 kilometrów. Stado słoni idące z prędkością 8 – 9 kilometrów na godzinę pokonuje dziennie około 80 kilometrów. Niedźwiedź polarny, który by przeżyć, potrzebuje upolować 50 – 70 fok, przechodzi i przepływa nawet 15 tys. kilometrów rocznie.

Szewska pasja

Na koniec warto kilka słów poświęcić technice wyrabiania butów — i zacząć od średniowiecza, gdy rozwój owej umiejętności nabierał tempa. Gros przedstawionych informacji dotyczy ziem polskich. Buta butą, ale nie odbiegaliśmy od światowego poziomu i panujących naonczas trendów.

Średniowiecze było wyjątkowo śmierdzącą epoką. W ówczesnym krajobrazie spotykało się jednak miejsca szczególnie odrażające, jeśli chodzi o zapach — garbarnie i położone często w ich pobliżu zakłady szewskie. Jak zauważa Irena Turnau: „Smrodliwość wszelkich zabiegów z zakresu przetwórstwa skór nieraz zniechęcała do wyboru tego zawodu”.

Problemem było nie tylko wdychanie szkodliwych i przykrych zapachów, ale także ryzyko zakażeń bakteriologicznych podczas długotrwałego procesu obróbki skór. Najpierw, często świeżo po zdjęciu, skórę oczyszczano z brudu, krwi, ogonów, kości i resztek mięsa. Wypłukaną zaczynano gnoić, czyli moczyć w ptasich lub psich odchodach. Następnie wkładano ją do dołów z popiołem drzewnym i wapnem gaszonym. Dopiero tak spreparowany surowiec nadawał się do garbowania, czyli leżakowania w beczkach, w których układano go na przemian z warstwami kory drzew bogatych w garbnik. Naj­­dłużej — nawet na dwa lata — pozostawiano skóry wołowe przeznaczone na podeszwy.

W XVI wieku elitę garbarzy stanowili kordybanicy (od miasta Kordoba w Hiszpanii), nazywani też w Polsce czerwonoskórnikami. Uzyskiwali oni różne kolory skór dzięki odpowiednio dobranym gatunkom roślin, między innymi liściom sumaku barwiącym na czerwono, korze dębowej dającej odcień ciemnobrązowy czy brzozowej farbującej skórę na jasnozielono.

Buty z barwnej skóry świadczyły o zamożności ich właścicieli. Jak zawile tłumaczył Jędrzej Kitowicz w Opisie obyczajów za panowania Augusta III, uciekano się do różnych metod, by poprawić swój wizerunek: „Pospólstwo i szlachta drobna różniła się od uboższych jeszcze od siebie botami, u których były przyszwy nowe czarne, a cholewy żółte lub czerwone podszarzane, z żądzy — zwyczajnej naturze ludzkiej — pokazania się czymś więcej niż jest […] jakoby miał wprzódy nowe żółte lub czerwone boty, a te znosiwszy, kazał przez dobrą ekonomiję podszyć czarnymi przyszwami, choć w samej rzeczy takie kupił od szewca jako tańsze od żółtych i czerwonych nowych, acz cokolwiek droższe od wcale czarnych, pospolitych, skąd urosło szyderskie przysłowie znać pana po cholewkach”. Innymi słowy: chodzi o proceder dobrze znany i dziś, czyli kupowanie podróbek udających markowe obuwie.

To, w jakim stanie but trafił na nogę, zależało od szewca. Stru­ktura tego cechu była ściśle zhierarchizowana. Szewstwem zajmowali się wyłącznie mężczyźni. Jeśli szewc umarł, jego żona nie mogła przejąć interesu aż do czasu znalezienia kolejnego kandydata do robienia trzewików (i wejścia pod pantofel). Podział obowiązków w zakładzie szewskim był następujący: majster krajał skórę, czeladnicy zszywali cholewkę z podeszwą, używając dratwy, czyli nasączonej woskiem i żywicą konopnej nici. Na koniec buty wykańczano, wyklepując je na tak zwanym kopycie i wycinając otwory na wiązania. O narzędzia dbał uczeń, który po skończonej pracy czyścił je, ostrzył i odkładał na wyznaczone miejsce. Po odbytym stażu uczeń stawał się robieńcem lub pacholęciem i ruszał w paroletnią wędrówkę, aby zdobyć niezbędne doświadczenie. „Był to dla młodego chłopca okres pewnej swobody pozwalającej na podpatrzenie różnych rozwiązań technicznych, a zarazem na przeżycie przygód po stałym siedzeniu na stołku w warsztacie […]. Wędrówka trwała długo, bo chłopiec miał iść pieszo, a nie jechać” — pisze Turnau. Słowo „chłopiec” należy traktować dosłownie, do terminu szewskiego bowiem przyjmowano nawet 10-latków.

Zawodową samodzielność dawało dopiero zostanie majstrem. Aby otrzymać pozwolenie na założenie własnej pracowni, trzeba było zdać egzamin. Jak wynika z toruńskich przepisów cechowych z 1470 roku, przytoczonych przez Drążkowską, egzamin wymagał uszycia „pary butów rybackich, tragarskich trzewików wiązanych czterema rzemieniami i pary zwykłych trzewików”.

Powiedzenia „kląć jak szewc” i „pijany jak szewc” mają swoje uzasadnienie. W książce Drążkowskiej można znaleźć wiele przykładów porywczego i niemoralnego prowadzenia się przedstawicieli tej profesji — by zacytować choćby jedną z pikantniejszych historii: „W 1793 r. żona majstra szewskiego z Kleparza, Kunegunda Jagodzińska, oskarżyła przed władzami cechowymi swego męża Kazimierza, że wieczorem przyprowadził do domu Zofiję, kurwę, i posłał jej na łóżku i kazał tej się położyć, macając ją po całym ciele, a gdym to ganiła, szturkał mnie i bić chciał i pytał się tyj Zofij, czyli mi dasz, i w tym uczynek z sobą w łóżku popełnili, co ja widząc, zamkłam ich oboje na kłódkę i poszłam po świadków”.

Mimo oddanej w przysłowiach krewkości szewcy stanowili świetnie zorganizowaną grupę zawodową. Cech ustalał długość i przebieg kariery zawodowej, dawał zabezpieczenia socjalne, wspierał w czasie choroby lub starości, pokrywał koszty pogrzebu i udzielał zapomóg wdowom do czasu ich ponownego zamążpójścia. Nieuczciwych szewców, tak jak innych rzemieślników funkcjonujących poza ich cechami, piętnowano i nazywano pogardliwie partaczami lub przeszkodnikami.

Analiza polskich statutów cechowych z XVII i XVIII wieku poka­zuje, że jeden czeladnik szył tygodniowo 1 – 2 pary męskich długich butów i nawet dwa razy więcej par trzewików damskich. Buty męskie podzielone były na osiem rozmiarów. Cena zależała od ilości zużytej skóry — najtaniej kupowali posiadacze stóp niedużych, najdrożej ci z „ósemką”.

Trawestując powiedzenie o krawcach, można rzec, że tak szewc kraje, jak mu materii staje. W dawnej Rzeczypospolitej stale cierpiano na deficyt skór, zwłaszcza wyższej jakości. Podział bogaci – biedni był tu szczególnie widoczny: pierwszych stać było na sprowadzanie z Rosji bardzo drogiej juchty, biedniejsi chodzili na bosaka lub w łapciach z łyka. Warto w tym momencie zauważyć, że „słoma wystająca z butów” niesłusznie stała się synonimem braku manier i chłopskiego pochodzenia, o czym przekonywał cytowany już Kitowicz: „Boty wyściełano słomą, a stopy nóg obwijali w chusty płócienne latem, do których w zimie przykładano dla ciepła kuczbaje (kosmata materia wełniana) i zwały się takie płaty bądź płócienne, bądź kuczbajowe onuczkami; słoma zaś w but używana wiechciami. Najwięksi panowie, senatorowie, hetmani w polskim stroju chodzący, używali wiechcia do botów i była to funkcyja chłopców, hajduków i pajuków co dzień kłaść panu w boty świeże wiechcie, strzygąc słomę w miarę bota nożyczkami albo też przecierając ją w ręku do tejże miary. Przed końcem panowania Augusta najprzód onuczki, a potem wiechcie skasowane zostały […]. Miejsce wiechciów zastąpiły podeszwy pilśniowe, kuczbajowe, burkowe albo kapeluszowe. Onuczki zaś przemienione zostały na szkarpetki i meszty tureckie. Co do ciepła i zdrowia lepsze były wiechcie słomiane od jakichkolwiek podeszw, ponieważ słoma to ma do siebie, iż wyciąga wilgoć, dla zbytku której niejednemu przeraźliwie nogi śmierdzą”.

Wspomniany deficyt skór spowodował modę na buty tekstylne. „W średnich latach panowania Augusta III nastały trzewiki bławatne, atłasowe i grodeturowe rozmaitych kolorów, gładkie, bez haftu, nie już jak dawniejsze tasiemką albo wstążką zawiązywane, ale zapinane na sprzączkę srebrną” — wymieniał Kitowicz.

Jakkolwiek obrotni i pracowici byli szewcy, obucie rosnącej liczby ludności wymagało zmechanizowania produkcji. Na po­cząt­ku XIX wieku właściciel fabryki obuwia Marc Isambard Brunel skon­struował na potrzeby armii napoleońskiej prymitywne urządzenie naciągające cholewkę na żelazne kopyto, by szybciej przybijać po­deszwę. Jednak przełomem okazał się wynalazek amerykań­skiego szewca Lymana Reeda Blake’a. Ten w 1858 roku skonstruował „prze­szywaczkę” — maszynę, która bez użycia młotka i gwoździków zszywała podeszwy z cholewką. Kolejnym udogodnieniem była francuska maszyna do szycia pasów w obuwiu, którą do Stanów Zjednoczonych sprowadził — i tam wdrożył ją przemysłowo — Charles Goodyear jr, syn znanego fabrykanta gumy.

Według danych cytowanych przez Turnau w Warszawie w 1894 ro­ku istniał podział rzemieślników na „szewców właściwych (1480 warsztatów) oraz 715 trzewikarzy, 256 kamaszników i 23 kopyciarzy strugających kopyta. Razem z czeladnikami i terminatorami szewców było 7416, trzewikarzy i kamaszników 6360 i kopyciarzy 125, w sumie blisko 14 tysięcy pracowników”.

Nic dziwnego, że dla usprawnienia pracy produkujący obuwie łączyli się w coraz większe zakłady. Założona w 1871 roku fabryka braci Kiperów przy ulicy Żytniej 15 w Warszawie na początku XX wieku zatrudniała 250 robotników, a maszyny napędzał silnik parowy. Obrót roczny wynosił około 0,5 mln rubli. Druga duża fabryka, Brochis i Synowie, już w pełni korzystała z systemu maszynowego napędzanego nie parą, ale motorem gazowym.