Mistrzowie polskiego kabaretu - Sławomir Koper - ebook + książka

Mistrzowie polskiego kabaretu ebook

Sławomir Koper

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy przyciśnie nas bieda, kryzys i ból istnienia, na przekór wszystkiemu uciekamy w świat żartu i beztroski. Ruszamy do kabaretu, by zobaczyć jak artyści kpią w żywe oczy z tych, którzy zgotowali nam kłopoty. W kabarecie jest wszystko: piosenka, poezja i pieprzny dowcip. Nie dziwota, „kabaret” to przecież nazwa zestawu naczyń z przyprawami - sól z pieprzem, coś dla smaku. Dla każdego coś miłego.

Polski kabaret mocno się zmienił przez ponad stulecie swojego istnienia. Zaczęło się od krakowskiego „Zielonego balonika” wzorującego się na paryskich kabaretach z Montmartre’u. W Polsce międzywojennej kabaret przybrał formę teatrzyku, oscylującego między rewią a klasycznym kabaretem. Podstawą były: literackie teksty najwyższej próby, gwiazdorskie aktorstwo i mistrzowska konferansjerka. Z kolei po drugiej wojnie światowej kabaret przejął rolę politycznego odgromnika – zarówno montowanego przez niepokornych twórców, jak i przez władze polityczne. Na scenach kabaretowych występowała śmietanka aktorska, a cięte, złośliwe i pełne aluzyjnych treści teksty pisali znani autorzy.

  • Zielony Balonik. Królewskie miasto Kraków i frywolne żarciki.
  • Qui pro quo. Julian Tuwim, Marian Hemar i legendarna konferansjerka Fryderyka Járosy’ego
  • Perskie i Morskie Oko. Eugeniusz Bodo robi z siebie małpę
  • Piwnica pod Baranami
  • Salon Niezależnych. Wieczni protestanci
  • Kabaret Dudek. Rzeczpospolita najlepszych aktorów i błyskotliwych tekściarzy
  • Pod Egidą. „Więcej powietrza!” Ilu kolegów z garderoby donosiło po spektaklu na Pana Janka?
  • Tey. Legendarny duet Smolenia i Laskowika

Po odzyskaniu wolności można było mówić już wszystko i o wszystkich. Część kabareciarzy poszła do polityki, a niektórzy znani, lubiani, a niepokorni dorobili się literek TW przed nazwiskiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 331

Oceny
4,1 (9 ocen)
3
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka, projekt typograficzny, skład i łamanie wersji do druku

Fahrenheit 451

 

Redakcja

Katarzyna Litwinczuk

 

Korekta

Firma UKKLW

– Weronika Girys-Czagowiec, Weronika Trzeciak

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

Ilustracje współczesne

Jan Tatura

 

Źródła ilustracji historycznych

Wikipedia, Polona, Nonsensopedia,

Narodowe Archiwum Cyfrowe, nina.gov.pl, Wikicytaty,

archiwum Fahrenheit 451

 

© Sławomir Koper

© Copyright for Fronda PL Sp. z o.o.

Warszawa 2023

 

ISBN 9788380797536

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

„Życie to kabaret” – śpiewała Liza Minnelli w musicalu Kabaret. Wielokrotnie przyznawałem jej rację, gdyż każdy kabaret zawsze dotyka różnych życiowych spraw, a życie niejednokrotnie zamienia się w kabaret…Od dawna chciałem napisać książkę poświęconą wyłącznie bohaterom polskich kabaretów, mimo że w moich wcześniejszych publikacjach poruszałem już to zagadnienie.

Jest to prawdziwy temat rzeka, zatem nie obawiałem się, że zabraknie mi materiału. Z pełną świadomością wybrałem jednak jako datę graniczną koniec Polski Ludowej i zniesienie cenzury nad Wisłą, gdyż od tamtego momentu sztuka kabaretowa uległa całkowitej przemianie. Dzisiejsze kabarety są już zupełnie inne, a ja niekoniecznie jestem ich wielbicielem (z małymi wyjątkami). Zatem zacząłem swoją opowieść od Zielonego Balonika jako protoplasty wszystkich polskich zespołów kabaretowych, by zakończyć na poznańskim Teyu Zenona Laskowika, którego upadek zbiegł się w czasie z końcem komunizmu w naszym kraju.

Musiałem jednak pominąć dwa wyjątkowe zjawiska, jakie zaistniały na polskiej scenie kabaretowej. O trójmiejskim Bim-Bomie i warszawskim STS-ie pisałem już bowiem szeroko w jednej ze swoich poprzednich książek, która niebawem ponownie ukaże się na rynku.

Nie chciałem się zatem powtarzać. Natomiast pozostałe zespoły, o których tutaj piszę, są dla mnie tematami nowymi – jeżeli pojawiały się w innych moich publikacjach, to nigdy jako bohaterowie całych rozdziałów.

Wybrałem tu zjawiska, które uznałem za najbardziej oryginalne, a przy okazji ciekawe dla Czytelników. Dotyczy to szczególnie epoki PRL-u, bowiem czy można porównywać warszawski Salon Niezależnych z krakowską Piwnicą pod Baranami? A poznański Tey z Dudkiem czy Hybrydami? Reprezentowały zupełnie inną stylistykę, przyciągały odmienną publiczność, a ich twórcom przyświecały inne cele. Podobnie było w okresie międzywojennym mimo zażartej rywalizacji między Qui Pro Quo a scenami rewiowymi – chociaż razem stanowiły o kolorycie ówczesnej Warszawy.

Niniejsza książka nie rości sobie pretensji, by przedstawiać historię polskiego kabaretu. Nie byłoby to możliwe w tak szczupłych ramach, tym bardziej że zawsze byłem przeciwny encyklopedycznym notkom. Od tego są specjaliści z Wikipedii, tam też możemy znaleźć dokładne daty, których ja staram się raczej unikać. Historia jest bowiem dla mnie przede wszystkim opowieścią o ludziach i wydarzeniach, to anegdoty i zaskakujące ciekawostki z ich prywatnego życia oraz pracy zawodowej.

Nigdy nie miałem ambicji naukowych czy odkrywczych – mam za to ambicje popularyzatorskie. Wierzę, że Mistrzowie polskiego kabaretu wpiszą się w ten nurt i dzięki temu wielu Czytelników odkryje na nowo (albo po raz pierwszy) naszych wybitnych artystów scen kabaretowych.

Sławomir Koper

„Kiedy Jan August Kisielewski – wspominał Tadeusz Boy-Żeleński – spadł prosto z paryskiego bruku do cukierni Jana Michalika w Krakowie i poddał pomysł stworzenia kabaretu artystycznego, zastał grunt znakomicie przygotowany.

W cukierni tej, bliskiej Szkoły Sztuk Pięknych, istniał od paru lat stolik malarski, gdzie rodziły się żarty, karykatury, parodie, gdzie siadywali młodzi, o głośnych później w sztuce nazwiskach. Prochy były, wystarczyło rzucić iskrę. Kiedy po wyczerpującej naradzie, dobrze już rano, młodzi cyganie wyszli na rynek, ujrzeli chłopca niosącego na sprzedaż pęk zielonych baloników. Właśnie debatowano nad nazwą przyszłego kabaretu. »Ot, mamy nazwę: Zielony Balonik«, rzucił ktoś. I tak się stało”1 .

zaproszenie do zielonego balonikakazimierz sichulski

Zachodni wynalazek

Pierwsze kabarety artystyczne powstały w Paryżu, co nie powinno specjalnie dziwić, gdyż stolica Francji od pokoleń uchodziła jednocześnie za kulturalną stolicę świata. Nad Sekwaną pojawiały się nowe kierunki w sztuce, działały najlepsze sceny teatralne, tworzyli najwybitniejsi literaci i plastycy.

„Atmosfera tego miasta  – kontynuował Boy   – to coś, czego nie da się z niczym porównać. Nie dlatego, że jest wielkie, są inne wielkie miasta na świecie, nie dla jego gorączkowego ruchu i łatwych rozrywek. Ale jest w tym mieście jakiś tajemniczy fluid, jakiś magnetyzm duchowy, który krąży w murach, ulicy, tłumie i powietrzu Paryża. Może to fluid wytworzony przez wieki całe historii, myśli i wdzięku życia?”2 .

Miasto rozbrzmiewało też piosenkami i nie były to miłosne serenady jak w Italii, lecz śpiewana poezja nawiązująca do codziennego życia. Literackie inspiracje stanowiły wiersze Baudelaire’a, Verlaine’a i Rimbauda, przy czym instrumentacja była stosunkowo skromna, liczyły się bowiem tekst oraz interpretacja.

Pierwsze kabarety powstały w środowisku plastyków. Najsłynniejszy z nich, Czarny Kot(Le Chat Noir), stworzył przeciętnie utalentowany malarz Rodolphe Salis, który swoją pracownię zamienił w knajpę dla artystów, a nazwę wzięto od starego czarnego kota, który lubił się tam wylegiwać. Lokal mógł pomieścić około setki osób, a Salis ściągnął na występy członków klubu Hydropatów specjalizujących się w piosence. W ten sposób doszło do mariażu plastyków, muzyków i literatów, co stało się podwaliną paryskiej sceny kabaretowej.

O poziomie piosenki w Czarnym Kocie najlepiej świadczy fakt, że śpiewał tam Aristide Bruant, a muzykę tworzył Claude Debussy. Ten ostatni nie ograniczał się zresztą wyłącznie do komponowania, ale też osobiście dyrygował, chociaż zamiast batuty używał… widelca. Niezwykle ważna była również oprawa plastyczna, za którą odpowiadał Théophile Steinlen, autor najsłynniejszego plakatu reklamującego ten przybytek.

Początkowo była to scena przeznaczona wyłącznie dla stałych bywalców odwiedzających kabaret za zaproszeniami. Dzięki temu na estradzie pojawiali się przyjaciele przyjaciół, utalentowani amatorzy pochodzący z grona paryskich urzędników i przedstawicieli wolnych zawodów. Najważniejszą osobą był konferansjer, który uroczyście witał publiczność, by później regularnie ją obrażać, wyzywając od filistrów.

Kabaret szybko stał się sensacją Montmartre’u i napór gości zmusił jego twórców do otwarcia go dla publiczności. Mimo że z czasem Czarny Kot przeprowadził się do większego lokalu, pozostał rozrywką dostępną tylko dla nielicznych. Przestał istnieć po 16 latach, w 1897 roku, ale natychmiast pojawiły się jego repliki  – i właśnie do jednej z nich trafił podczas swojej pierwszej wizyty w Paryżu Tadeusz Boy-Żeleński:

„O tak zwanym kabarecie paryskim pokutowały u nas najdziksze legendy. Wyobrażano sobie miejsce nocnych orgii, gdzie szampan leje się bez przerwy, a półnagie bachantki śpiewają i tańczą sprośności. Trudno o coś bardziej odległego od rzeczywistości. W istocie jest to mała, najskromniej urządzona salka. (…) Szklanką piwa lub cienką czarną kawą opłacało się jako bilet wstępu. (…) Na estradzie ustawionej wśród publiczności zjawiają się muzycy lub poeci osobnego pokroju, śpiewający i recytujący wyłącznie własne utwory. Kobieta pojawia się na estradzie rzadko”3 .

Naśladowcy znaleźli się zresztą nie tylko w Paryżu czy na francuskiej prowincji – kabarety powstawały bowiem także w Berlinie i Wiedniu. Inna sprawa, że niemieckojęzyczni epigoni byli bardziej ortodoksyjni od paryskich następców Czarnego Kota i skrupulatnie kopiowali osiągnięcia pierwowzoru. To właśnie te kabarety odwiedzali polscy artyści podczas swoich podróży na zachód Europy, co miało swoje konsekwencje, gdy powstawał Zielony Balonik.

Kraków, Anno Domini 1905

Obecnie trudno to sobie wyobrazić, ale u schyłku XIX wieku Kraków był niewielkim, prowincjonalnym miastem na krańcach monarchii Habsburgów. Nie pełnił nawet funkcji stolicy Galicji, gdyż rola ta przypadła Lwowowi, od którego był też znacznie mniejszy (70 tysięcy mieszkańców wobec 130 tysięcy). Władzę w mieście sprawowali konserwatyści, a powszechne gusty kulturalne kształtował ich organ prasowy, dziennik „Czas”. Atmosfera grodu była do bólu spokojna i mocno zatęchła, a jego mieszkańcy wyglądali, jakby właśnie „powrócili z nabożeństwa żałobnego za świętej pamięci Rzepichę”. Kraków w niczym nie przypominał dawnej stolicy polskich królów, skąd przed wiekami promieniowała kultura na środkową i wschodnią Europę. Miasto prezentowało się jak „rzęsą pokryty spokojny staw, w którym przeglądały się pamiątki przeszłości”. Inna sprawa, że z tymi pamiątkami też nie było najlepiej, skoro na Wawelu zlokalizowano austriackie koszary…

I właśnie tutaj miała nastąpić eksplozja talentów artystów Młodej Polski, której ukoronowaniem było utworzenie pierwszego kabaretu artystycznego. Za początek zmian można uznać powołanie Szkoły Sztuk Pięknych w 1873 roku, chociaż przez pierwsze 20 lat stanowisko jej dyrektora piastował Jan Matejko, którego trudno było uznać za nowatora. Zasłużony propagator tradycji narodowej tępił bowiem wszelkiego rodzaju nowinki z Zachodu, a szczególnie negatywnie odnosił się do malowania w plenerze. Krajobraz miał nie stanowić samodzielnego tematu, lecz być podporządkowany treści obrazu. Podobnie jak światło i barwa.

„Gdy pewnego dnia  – relacjonował Adam Grzymała-Siedlecki  – przychwycono pewnego studenta na odtwarzaniu motywu krajobrazowego, delikwent musiał się usprawiedliwiać: »To jest droga, którą Władysław Łokietek podążał w kierunku pieczar w Ojcowie«. I dopiero ta go rozgrzeszała okoliczność”4 .

Matejko zmarł jednak w 1893 roku, a dwa lata później dyrektorem placówki został Julian Fałat. Znakomity akwarelista dobrał sobie wybitnych współpracowników: Jacka Malczewskiego, Leona Wyczółkowskiego, Jana Stanisławskiego, Teodora Axentowicza, Stanisława Wyspiańskiego, Józefa Mehoffera, Wojciecha Weissa i Józefa Pankiewicza. W efekcie szkoła przekształcona niebawem w Akademię Sztuk Pięknych stała się znaczącym ośrodkiem europejskiego modernizmu, a jej profesorowie i wychowankowie na zawsze zapisali się w dziejach polskiej kultury. Tym bardziej że liczba talentów plastycznych, jakie zgromadziły się w tamtych latach pod Wawelem, nie miała sobie równych w dziejach naszego kraju.

„Nie było nigdy takiego w sztuce (…) bogactwa ilościowego i jakościowego – potwierdzał Siedlecki. – (…) Podkowiński, w pełni sił działa i maluje Chełmoński. Wyczółkowski dochodzi do pełni rozwoju; rozprzestrzenia się sława wizjonera Jacka Malczewskiego, zamówieniom portretowym nie może nadążyć wirtuoz pastelu Axentowicz, bodajże go prześciga w powodzeniu Wojciech Kossak, czarują akwarele Fałata, (…) pojawia się Wyspiański i klasyk swojej generacji Mehoffer. Na paryskich wystawach zdobywa uznanie Olga Boznańska. Na niezaściankową klasę krystalizuje się twórczość Pankiewicza, wkraczają najmłodsi: Ignacy Pieńkowski, Weiss, Sichulski, Frycz; nie schodzą z placu »ludowcy« z Włodzimierzem Tetmajerem na czele”5 .

Jednocześnie bujnie rozwijało się krakowskie życie teatralne, a Teatr Miejski (obecnie im. Słowackiego) pod wodzą Tadeusza Pawlikowskiego, a następnie Józefa Kotarbińskiego i Ludwika Solskiego, stał się sceną na europejskim poziomie. Oprócz repertuaru tradycyjnego i polskiego romantyzmu grano tam sztuki współczesnych europejskich autorów, a także (a może nawet głównie) autorów Młodej Polski. Nie bez powodu premiery większości dramatów Wyspiańskiego miały miejsce właśnie na tej scenie, tym bardziej że nowoczesnemu repertuarowi towarzyszyła nowatorska inscenizacja. Premiery odbywały się zresztą niemal co tydzień.

W marcu 1903 roku w Krakowie pojawiło się również pierwsze czasopismo satyryczne z prawdziwego zdarzenia. Z „Liberum Veto” współpracowali literaci tej miary, co Adolf Nowaczyński, Jan August Kisielewski, Wacław Nałkowski, Ostap Ortwin i Włodzimierz Perzyński, natomiast o stronę graficzną dbali najlepsi krakowscy plastycy. Nic zatem dziwnego, że czasopismo określano „organem artystów”, a znaczna część współtworzyła później Zielony Balonik.

W 1898 roku pod Wawelem pojawił się Stanisław Przybyszewski, który do „szklanki herbaty lał 3/4 koniaku” i twierdził, że „na początku była chuć”. Poza tym, że jego ekscesami alkoholowymi żył cały Kraków, pisarz objął jednak redakcję tygodnika literacko-społecznego „Życie”, tworząc tytuł na wysokim, europejskim poziomie. Na jego łamach znalazło się miejsce dla najlepszych nazwisk zachodniej moderny, a także dla młodych, nieznanych jeszcze szerzej polskich twórców. Za stronę graficzną pisma odpowiadał natomiast Wyspiański.

Gdyby nie Przybyszewski i jego demoniczna osobowość obficie podlewana alkoholem zapewne inaczej potoczyłyby się losy wielu krakowskich artystów. Nigdy nie utworzono by Zielonego Balonika, a Tadeusz Żeleński pozostałby praktykującym lekarzem sięgającym w wolnej chwili po dzieła Balzaca. Inna sprawa, że losy niektórych satelitów Przybyszewskiego okazały się wyjątkowo tragiczne, a większość z nich nie zrobiła karier, do których była predysponowana. Niektórzy zdawali sobie sprawę z własnych ograniczeń, a malarz Stanisław Czajkowski w chwilach upojenia alkoholowego tłukł głową o podłogę, wykrzykując: „Boże, dałeś mi talent, ale mały!”.

Jama Michalikowa

Nigdy nie udało się ustalić, kto właściwie założył Zielony Balonik. Bez wątpienia był to jednak projekt zbiorowy krakowskiego środowiska plastycznego, a sam pomysł pochodził od Kisielewskiego. Realizacja przedsięwzięcia zajęła jednak nieco czasu i wiadomo, że przyszłemu konferansjerowi pomagały co najmniej dwie osoby. Prawdopodobnie byli to Edward Żeleński i malarz Stanisław Kuczborski.

Młodszy brat słynnego Boya (z zawodu urzędnik bankowy) charakteryzował się niezwykłym poczuciem humoru, może nawet większym niż u jego sławnego brata. Bywał przy tym inteligentnie złośliwy, a do spółki z Kuczborskim szczególnie celował w ośmieszaniu publicysty i krytyka Wilhelma Feldmana.

„(…) posłali mu odpis Słowackiego Do Laury   – wspominał Grzymała-Siedlecki  – jako »nieśmiałą próbę« nikomu jeszcze nieznanego poety  – i nie omylili się w przewidywaniach: Feldman wydrukował utwór, ale… w rubryce »odpowiedzi od redakcji«, jako dokument grafomanii!”6 .

Przy okazji warto jednak zwrócić uwagę na pewien ważny fakt. Niemal wszystkie późniejsze kabarety literackie odwoływały się do tradycji Zielonego Balonika, ale tak naprawdę krakowski pierwowzór był przede wszystkim kabaretem artystycznym. Główną rolę odgrywali tam bowiem malarze oraz przedstawiciele wolnych zawodów, literaci byli w mniejszości. Poza tym wystrój plastyczny sali pełnił równorzędną funkcję ze słowem i muzyką.

Premiera pierwszego programu odbyła się 7 października 1905 roku, co dobrze wpisywało się w galicyjską rzeczywistość. W zaborze rosyjskim w najlepsze trwała rewolucja i lała się krew, tymczasem w Krakowie na wesoło komentowano rzeczywistość i strumieniami lał się… alkohol. Nic zatem dziwnego, że gdy pod Wawelem pojawili się pierwsi uciekinierzy z ogarniętego rewolucją Królestwa Kongresowego, nie potrafili zrozumieć, że w prasie i na scenie kpiono ze świętości narodowych, które pod władzą Rosjan były całkowicie zakazane. Ale Galicja cieszyła się autonomią polityczną i kulturalną, a inscenizacje dzieł Mickiewicza i Słowackiego na nikim nie robiły już specjalnego wrażenia.

Jama Michalikowa przy ulicy Floriańskiej nosiła oficjalną nazwę Cukierni Lwowskiej, a jej właściciel Jan Apolinary Michalik pochodził ze zdeklasowanego ziemiaństwa znad Pełtwi. Swoją firmę prowadził w Krakowie od 10 lat – zbudował własny zakład produkcyjny i zatrudniał ponad 40 osób. Jego lokal szybko stał się ulubionym miejscem plastyków przesiadujących w jedynej istniejącej wówczas sali. Właścicielowi goście zbytnio nie przeszkadzali, gdyż główne zyski osiągał ze sprzedaży produktów na wynos.

Wprawdzie nigdy nie został mecenasem artystów, ale chętnie udzielał im kredytów, chociaż przestrzegał dat spłaty weksli i bywał pod tym względem wyjątkowo restrykcyjny. Zdarzyło się nawet, że Teofil Trzciński dostał wezwanie sądowe do zapłacenia należności w wysokości niespełna czterech koron, czyli trochę ponad 20 złotych…

Każdy kabaret musi mieć jednak swoją siedzibę i dla jego założycieli naturalną sprawą było, że przedstawienia będą się odbywać właśnie w Cukierni Lwowskiej. Michalik nieco się opierał, gdyż wydawało mu się to profanacją lokalu. W końcu jednak ustąpił i wcale nie żałował tej decyzji, gdyż Zielony Balonik miał się stać największą reklamą jego zakładu.

Wieczór pierwszy i kolejne

Nikt jednak nie wiedział, jak kabaret ma wyglądać, wiadomo było tylko, że na scenie będzie mógł się pojawić każdy z zaproszonych (oczywiście na własną odpowiedzialność). Pewne było również, że funkcja konferansjera przypadnie Janowi Augustowi Kisielewskiemu, który miał okazję zapoznać się z kabaretami zachodnioeuropejskimi. Salka u Michalika była niewielka, mogła pomieścić niewiele ponad sto osób, nie było właściwie rozdziału pomiędzy publicznością a wykonawcami. Obowiązywały zaproszenia, gdyż kabaret miał być imprezą o charakterze towarzyskim dla określonego grona znajomych.

Premierę trudno jednak uznać za udaną, a główne problemy spowodował sam konferansjer, który zawiódł na całej linii. Pragnął bowiem przeszczepić na grunt polski tradycje z Paryża, co nie do końca odpowiadało miejscowym warunkom. Reszty dopełniły spożywane w nadmiarze trunki.

„W pamiętny wieczór – relacjonował Boy – znalazł się konferansjer na estradzie, we fraku, w białych getrach, i zaczął przemowę pół po polsku, pół po francusku. Wymyślał publiczności od bydląt, jak przystało artyście w obliczu filistrów. Co prawda, tych filistrów trzeba by ze świecą szukać na sali wypełnionej szczelnie artystyczną bracią: niebawem zresztą okazało się, że konferansjer jest gruntownie »wstawiony«, i to nie żadnym szlachetnym winem, ale po prostu wódką”7 .

Gorzej, że Kisielewski przeszedł od słowa do czynu i „rzucił się z gołymi rękami na »sytych burżujów«”, za których przedstawiciela uznał „pysznego grubasa”, profesora ASP Jana Stanisławskiego. Malarz bez problemów rozbroił agresora, którego natychmiast położono spać. Resztę wieczoru wypełniły humorystyczne historyjki malarskie i teatralne w wykonaniu młodziutkiego Juliusza Osterwy oraz Karola Frycza, chóralne śpiewy i spożycie alkoholu.

stanisław przybyszewski

Chociaż na maleńką scenę mógł wejść każdy, to jednak niebawem wprowadzono zasadę, że jeżeli wykonawca jest nudny, a co gorsza nie chce skończyć, jeden z bardziej barczystych malarzy wynosił go do sąsiedniego pomieszczenia i układał na stosie ubrań. Z reguły bowiem nudziarz był już w stanie upojenia alkoholowego i po przyjęciu pozycji horyzontalnej natychmiast zasypiał. Czasami zdarzali się jednak uparci artyści, którzy z pijackim zacietrzewieniem przeszkadzali innym w odbiorze programu.

„[Stanisław Czajkowski] kompletnie pijany słania się na nogach – wspominał Boy. – Układają go w kącie na kupie paltotów, aby się przespał. Ale elektryzują go dochodzące dźwięki muzyki; zrywa się ze słowami: »Ja chcę brać udział« i  – dostaje ataku typowej morskiej choroby. Przychodzi chłopiec, zasypuje ten »udział« trocinami, sprząta, Staś śpi. Budzi go nowa fala muzyki, gwaru; znów się zrywa: »Ja chcę brać u-udział«. I znów trociny, sprzątanie, sen itd. Termin »brać udział« stał się przysłowiowym określeniem. Kiedy, później nieco, Staś wstąpił we wspomniany poprzednio arystokratyczny związek [ożenił się z jakąś ekscentryczną hrabianką – S.K.], Zielony Balonik przesłał na ucztę weselną następującą depeszę: »Dziś, kiedy dłoń kapłana złączyła dwa światy – krakowską cyganerię z polskimi magnaty – w tym święcie, radośniejszym niźli sam lajkonik – serdeczny bierze udział Zielony Balonik«”8 .

W ogóle nie można było sobie wyobrazić Zielnego Balonika bez solidnej dawki trunków, o czym z oburzeniem szeptano w całym Krakowie. Ale w środowiskach artystycznych tak było zawsze, gdyż sztuka z reguły wymaga wspomagania. Stanisławski, który tak dobrotliwie rozbroił pijanego konferansjera, też nie wylewał za kołnierz, a szczególnie podczas wieczorów kabaretowych.

jan michalik

„Koło pierwszej po północy – opisywał jedno z późniejszych przedstawień Grzymała-Siedlecki   – skończył się już program, ale nie skończyły się trunki w piwnicy Michalika. Ostro się wzięło do nich bractwo. Stanisławski alkoholami nie gardził, ale niezmiernie rzadko przebierał miarę. Tu jednak tęgo zalał pałkę – jak wszyscy zresztą. Zaczęło mu dymić z czuba i zaczęły mu się śnić na jawie (…) polskie czyny wojenne: Kircholmy, Kłuszyny, Wiednie, Wielkie Dęby”9 .

Profesor uznał, że nie jest już wykładowcą i malarzem, ale „czwartakiem Dwernickiego”, który pod Stoczkiem prowadzi atak na Rosjan. Wykrzykując groźby przeciwko wrogowi, ruszył na nieprzyjacielskie harmaty, a za nim pognała reszta uczestników libacji. Gdzie zatrzymało się mocno pijane towarzystwo i co po drodze zdemolowało, o tym kronikarz milczał…

Pierwszy, nieudany wieczór nie ostudził jednak zapału artystycznej braci do stworzenia kabaretu. Funkcja konferansjera przypadła jednak dawnemu przybocznemu Przybyszewskiego, dziennikarzowi „Czasu”, Stanisławowi (Stasinkowi) Sierosławskiemu. Przejął on frak i białe getry Kisielewskiego i „ze znamionami większego czy mniejszego zagazowania” z wdziękiem wypełniał swoją rolę aż do końca istnienia kabaretu. I to właśnie on jest jedną z najczęściej pojawiających się postaci na karykaturach Karola Frycza i Kazimierza Sichulskiego przedstawiających wieczory Balonika.

Zielonobalonikowcy

Lista osób, które pojawiały się na kolejnych spotkaniach i często trafiały na scenę, jest wyjątkowo długa i obejmuje właściwie całą elitę ówczesnego Krakowa. Przeważali plastycy, ale występowali też literaci, muzycy oraz ludzie wolnych zawodów. Właśnie to ostatnie środowisko było szczególnie mocno reprezentowane i wielu dziennikarzy czy prawników – nie tylko dostarczali teksty, ale również osobiście je prezentowali.

„Antreprenerzy Zielonego Balonika– tłumaczył Grzymała-Siedlecki – postanowili pójść jeszcze dalej: ani jednego słuchacza, który sam przez się nie był tęgim akumulatorem humoru, ani jednego »pasażera«, który by nie umiał się rozkoszować parodią, docinkiem, ani jednego posępniaka, ani jednej ucieleśnionej nudy, ani jednego wracającego z nabożeństwa żałobnego za duszę śp. Rzepichy”10 .

Zaskoczeniem może być jednak fakt, że największy piewca i twórca legendy kabaretu, Tadeusz Boy-Żeleński, pojawił się w jego składzie dopiero od drugiego roku działalności. Co więcej, nie był nawet obecny na premierowym wieczorze, gdyż zajęty karierą medyczną przebywał na stypendium za granicą. Większą rolę odgrywał wówczas jego młodszy brat, ale Tadeusz dołączył niebawem do nieformalnego komitetu zwanego ironicznie sanhedrynem, który decydował o obliczu kabaretu. Poza jego bratem tworzyli go jeszcze: Karol Frycz, Teofil Trzciński, Witold Noskowski i Stanisław Sierosławski. Rola Boya rosła z roku na rok, gdyż stał się jednym z głównych autorów Balonika i najważniejszym autorem tekstów do corocznej Szopki.

Oczywiście w miarę rozszerzania się sławy kabaretu zgłaszało się coraz więcej chętnych do udziału w kolejnych spotkaniach, ale praktycznie do końca istnienia Balonika niemożliwe było wejście na salę bez imiennego zaproszenia. Zadecydowała o tym niefortunna próba zaproszenia szerszej publiczności, co miało miejsce na samym początku istnienia kabaretu.

„Ten występ publiczny Balonika pozostawił rozpaczliwe wspomnienie – przyznawał Karol Frycz.   – Publiczność siedziała napuszona i tępa jak mur. Najświetniejsze pointy trafiały w próżnię. Damy z mieszczaństwa miały przylepiony na zaciśniętych ustach uśmiech woskowych figur, panowie, godni i odęci, spoglądali na wykonawców z ironiczną pogardą, nie tłumiąc ziewania”11 .

Nie ma jednak reguły bez wyjątku i w późniejszych czasach ze względów finansowych na kilka wieczorów dopuszczono publiczność, a bilet kosztował 5 koron (około 25 zł). Gdy okazało się, że i tym razem chętnych jest zbyt wielu, cenę podniesiono trzykrotnie, co wcale nie osłabiło zapału widzów. Zielonemu Balonikowi, a właściwie Szopce krakowskiej, zdarzyły się też komercyjne zamiejscowe eskapady: do Zakopanego i Lwowa. W przypadku stolicy Galicji częściowo nawet dostosowano program do lwowskich realiów.

Imienne zaproszenia nie obowiązywały oczywiście sław ze świata kultury i polityki. Dlatego też bez problemów cukiernię Michalika odwiedzali profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, wybitni pisarze (Sienkiewicz, Reymont, Makuszyński), znakomici aktorzy (Solski, Leszczyński) czy też reżyser Tadeusz Pawlikowski. Obecność na występie Zielonego Balonika stało się bowiem równie ważnym punktem wizyty w Krakowie, jak obejrzenie Sukiennic czy ołtarza Wita Stwosza.

Rosnące zainteresowanie z coraz większą uwagą obserwował Jan Apolinary Michalik. Z jednej strony cieszył się, że o jego cukierni jest głośno, a obroty rosną, ale z drugiej  – cały ten harmider zdecydowanie go przerastał. Tym bardziej że zawsze uważał przesiadującą u niego gromadę artystów za bandę hulaków i utracjuszy. Tymczasem okazało się, że dzięki Balonikowijego lokal pragnęli odwiedzić praktycznie wszyscy, nawet jeżeli miało to oznaczać tylko zakup wyrobów cukierniczych. I przy okazji dyskretnie rozejrzeć się po sławnym przybytku, powtarzając szeptem plotki o orgiach, jakie miały się tam odbywać.

„Trudno się dziwić  – komentował Boy  – że z tego wszystkiego w głowie Jana Apolinarego Michalika musiał zapanować chaos. Sztuka wciągnęła go w swój krąg coraz zawrotniejszy, zmieniła doszczętnie plan jego życia, zburzyła wszystkie pojęcia, przyzwyczajenia. Michalik był trzeźwy, akuratny, spokojny, skromny, choć ambitny w swoim zawodzie, brzydził się pijanymi, hałasem, burdą, szanował urzędy i godności. I oto życie nasyciło jego ambicje ponad wszelkie spodziewanie, ale w jakże paradoksalny sposób!”12 .

Faktycznie, cukiernik przyjmował w swoim lokalu gości, o jakich w życiu nie marzył, chociaż czasami okoliczności tych wizyt były mocno zaskakujące. Z jednej strony raczył z nim przyjaźnie rozmawiać członek austriackiej Izby Panów, Aleksander Wodzicki, a chwilę później kopnął go w brzuch poeta i malarz Bogusław Adamowicz. Z kolei rektor uniwersytetu Napoleon Cybulski z uśmiechem obserwował, jak wynoszono pijanego i awanturującego się Xawerego Dunikowskiego, natomiast zaraz potem rozległy się strzały. To strzelał w sufit z rewolweru pewien poważny prokurator, który nadużył trunków.

„Nie pozostało nic – podsumowywał dylematy cukiernika Boy – jak tylko uśmiechnąć się przyjemnie. A cóż dopiero, kiedy nad ranem otoczą go kręgiem we wściekłej sarabandzie, pomieszani z łazikami, z aktorkami, profesorowie, radcy, sędziowie, wywijając mu nogami pod sam nos i wznosząc okrzyki na jego cześć”13 .

Inna sprawa, że Michalik nigdy do końca nie zaakceptował pomysłów swoich podopiecznych i w głębi ducha pozostał statecznym restauratorem. Stało się to szczególnie widoczne, gdy po czterech latach funkcjonowania Balonika kilku plastyków postanowiło ozdobić salę freskami. Alfons Karpiński wykonał wówczas obraz, którego jednym z elementów były pozostałości po śniadaniu i w tym celu przykleił do malowidła prawdziwe skorupki od jajka. Zdenerwowany Michalik polecił je usunąć i oświadczył, że w jego lokalu mogą się odbywać różne brewerie, ale śmieci na ścianach nie będzie. Inna sprawa, że po latach nie mógł sobie darować własnego uporu w innej sprawie.

„Proszę pana – zwierzał się Karolowi Fryczowi   – jaki to dawniej człowiek był głupi. Dawno temu (…) przychodził do cukierni co dzień pan Wyspiański. I jednego razu zaproponował mi, że jeżeli mu zwrócę za farby, to on mi nocami całą tę salę od stropu do podłogi pomaluje. – Jak to za farby? – No, oczywiście, bo zawsze farby kosztowałyby kilkanaście guldenów. – I pan się nie zgodził?  – Ano taki człowiek był głupi… Myślałem sobie: malowana cukiernia, jak to będzie wyglądało, będą się ze mnie śmiać… Teraz żałuję”14 .

Miał rację, sala pomalowana w całości przez Wyspiańskiego byłaby obiektem artystycznym bez precedensu i zapewne po latach porównywano by ją do najwybitniejszych dzieł artysty, jak choćby słynnego witraża z bazyliki franciszkanów w Krakowie.

Nie zmienia to jednak faktu, że gdy Kazimierz Sichulski na jednej ze ścian zawiesił „jurną parafrazę Sądu Ostatecznego Michała Anioła z postaciami uczestników Balonika i jego ofiar”, autorowi przytrafiło się to samo, co jego wielkiemu poprzednikowi. Po awanturze wywołanej przez pewnego sędziwego austriackiego generała, który poczuł się zgorszony widokiem nagich elementów anatomicznych bohaterów malowidła, Sichulski „musiał dorobić kąpielowe majtki wszystkim” bohaterom dzieła.

„Około piątej z wieczora – relacjonował Adolf Nowaczyński  – lokal jest już szczelnie zapełniony i przy gęsto ustawionych stolikach szumi młode poetyczne życie. (…) Akademia, teatr, prasa w najmłodszych swych reprezentantach dostarczają obficie elementów, z których składa się codzienne grono Michalikowe, przetykane tu i ówdzie kobiecą główką o możliwie ekscentrycznych akcesoriach”15 .

Z dziejów słynnej Szopki

Balonik był instytucją niepodobną do innych przedsięwzięć rozrywkowych. Każdy program prezentowano tam tylko raz (!), nie płacono honorariów autorskich, nie sprzedawano biletów wstępu, a Michalik zadowalał się utargiem za alkohol spożywany przez uczestników. I chociaż kabaret do końca swojego istnienia pozostał imprezą zamkniętą dla osób postronnych, to jednak szybko stał się opiniotwórczą instytucją na terenie Krakowa. W improwizowanych programach naśmiewano się bowiem zarówno z artystów, jak i z najważniejszych person pod Wawelem. Publiczność potrafiła zrozumieć najdrobniejszą aluzję, a dowcipy kabareciarzy błyskawicznie rozchodziły się po mieście.

„Zielony Balonik skupiał najkulturalniejsze elementy Krakowa – potwierdzał Stanisław Sierosławski – dzięki temu poziom dowcipu musiał rosnąć, z drugiej zaś strony, najsubtelniejszy koncept spotykał się ze zrozumieniem i uznaniem”16 .

Na jakość satyry wpływał ważny fakt: kabaret jako impreza prywatna nie podlegał cenzurze. Dzięki temu nie obawiano się interwencji władz, chociaż trzeba przyznać, że programy Zielonego Balonika były mało upolitycznione, a jeżeli pojawiały się już poważniejsze tematy, dotyczyły wyłącznie spraw bieżących o charakterze lokalnym.

Opiniotwórcza działalność Balonika szczególnie uwidoczniła się w corocznych szopkach, których dostępność była znacznie większa niż wieczorów kabaretowych. Z czasem w ogóle otwarto je dla publiczności, co wiązało się z uruchomieniem przez Michalika drugiej, większej sali, gdzie mogło przebywać znacznie więcej osób. Na przedstawienia, które powtarzano już wielokrotnie, sprzedawano bilety, a teksty dwóch ostatnich Szopek zostały nawet wydane drukiem.

Szopki bożonarodzeniowe miały na ziemiach polskich długą tradycję. Wprawdzie w 1736 roku wydano zakaz wystawiania ich w kościołach, ale widowiska przeniosły się na ulice, co tylko dodało im popularności. Stałym elementem scenografii była piętrowa, przenośna makieta  – nawiązująca bryłą do pałacu lub dworku  – ze sceną, po której poruszały się kukiełki. O atrakcyjności przedstawień decydowała jednak nie tylko strona plastyczna przedsięwzięcia, lecz przede wszystkim teksty okraszone sporą domieszką rubasznego humoru.

Krakowskie szopki najczęściej wzorowano na Wawelu lub kościele Mariackim, a bohaterami przedstawień były między innymi postacie znane z dziejów miasta i ówczesnej polityki. Tematem zajmowali się również poważni literaci, czego przykładem jest wydana drukiem w 1849 roku Szopka Teofila Lenartowicza. Tak wytyczoną drogą podążyli też inni pisarze, a ukoronowanie tego procesu stanowiło Betlejem polskie Lucjana Rydla. Było to już całkiem poważne przedsięwzięcie sceniczne wystawiane w teatrach Lwowa i Krakowa, gdzie grali najznakomitsi aktorzy z Ludwikiem Solskim na czele. Betlejem polskie ukazało się również drukiem ze znakomitymi ilustracjami Włodzimierza Tetmajera.

adolf nowaczyński

Szopki były niezwykle popularne i wrosły w miejski folklor, zatem – co naturalne – w gronie zielonobalonikowców pojawił się pomysł stworzenia własnego przedstawienia. Tym bardziej że wśród członków kabaretu nie brakowało wybitnych plastyków, którzy ochoczo podjęli wyzwanie. Z kolei twórcy tekstów doskonale wiedzieli, że życie krakowskie dostarczy wyjątkowo dużo materiału do prześmiewczych piosenek i wierszyków.

„Kiedy szopka była gotowa – wspominał Boy   – odbyły się uroczyste przenosiny jej do cukierni Michalika. Malarze nieśli ją na własnych barach. Widok tej olbrzymiej budowli rozmiarami i świetnością przewyższającej oczywiście nieskończenie zwykłe murarskie szopki wywołał poruszenie wśród »andrusów« krakowskich. Nie brakło pomruków niezadowolenia na tę niespodzianą »konkurencję«. Jednakże szopka bez szwanku doszła do miejsca przeznaczenia”17 .

Przedstawienie odbyło się w lutym 1906 roku i było bardzo udane, ale odegrano je zaledwie jeden raz dla niewielkiego grona wybrańców. Podobnie rzecz się miała z dwoma kolejnymi i dopiero przy czwartej inscenizacji odstąpiono od tej zasady. Ciekawostką pozostaje natomiast fakt, że trzecia edycja Szopki odbyła się w hotelu Pod Różą, a powodem tej zmiany były bliżej nieznane nieporozumienia z Michalikiem. Także od tej pory głównymi autorami przedstawienia byli Noskowski i Boy, plastycy na zmianę przygotowywali figurki, a wykonawcą całości został Teofil Trzciński. Spoczywała na nim największa odpowiedzialność, gdyż wszystkie wiersze i piosenki wykonywał osobiście (pod podkład Noskowskiego), imitując różne głosy. A przedstawienia wciąż się rozrastały i trwały do trzech godzin!

„Tekst jest na przemian śpiewany i mówiony   – relacjonowano w krakowskim »Czasie«  – ilustruje poruszenia lalek, które rzeźbili z parodystycznym zacięciem młodzi artyści rzeźbiarze krakowscy, melodie zaczerpnięte są z popularnych piosenek, po części z kolęd, jakie wykonywane są w szopce autentycznej. Za scenę służy ogromna szopka wykonana również przez artystów rzeźbiarzy”18 .

Szopki Balonika stały się tak popularne, że jedną z nich zaszczycił nawet sam „papież” galicyjskich konserwatystów, Stanisław Tarnowski. W Krakowie był to prawdziwy człowiek instytucja, a jego pozycję można by porównać do roli Elżbiety II w pałacu Buckingham.

„Był profesorem literatury polskiej  – wyjaśniał Boy  – wielokrotnym rektorem, prezesem Akademii, pisał mnóstwo książek, wydawał własnym kosztem miesięcznik, który w znacznej części zapełniał, był radcą miejskim i posłem na sejm, sypał artykuły polityczne, przemawiał, celebrował wszędzie, gdzie było potrzeba jego udziału…”19 .

Nic zatem dziwnego, że gdy pojawił się w Jamie Michalikowej na przedstawieniu Szopki, to stropiony Jan Apolinary nie wiedział, jak go przyjąć. Wreszcie znalazł dla niego fotel „wielkości tronu” i dwa mniejsze, na których zasiadły towarzyszące mu osoby. I tak Tarnowski spokojnie oglądał swoją figurkę w szopce. Ale czy zrozumiał coś z przedstawienia  – o tym kronikarze milczą...

Afera z Barbakanem

Z perspektywy czasu znaczna część tekstów Szopki, które przetrwały do chwili obecnej, jest kompletnie niezrozumiała dla dzisiejszego odbiorcy. Były bowiem mocno osadzone w realiach krakowskich tamtych lat i komentowały aktualne wydarzenia. Można by je zrozumieć tylko po gruntownym zapoznaniu się z ówczesną prasą, co jest zadaniem trudnym do wykonania. Warto jednak pamiętać, że dzięki Szopce Zielonego Balonika przetrwał jeden z najważniejszych zabytków Krakowa  – słynny Barbakan.

Sytuacja może wydawać się absurdalna, ale rondlowi faktycznie groziło zniszczenie. A stałoby się to za przyczyną twórcy monumentalnych panoram, Jana Styki. Z okazji 500-lecia bitwy pod Grunwaldem pojawił się on w Krakowie z propozycją namalowania obrazu uświetniającego tę rocznicę. Miał już za sobą sukcesy Panoramy Racławickiej (namalowanej wspólnie z Wojciechem Kossakiem) eksponowanej we Lwowie oraz Golgoty wystawianej w Warszawie. Teraz wziął na cel Kraków i wiktorię nad Krzyżakami.

O panoramach Styki znawcy nigdy nie mieli zbyt wysokiego mniemania, ale publiczność je uwielbiała. Zatem w Krakowie malarz zapewne także osiągnąłby sukces, problem stanowiło jednak miejsce ekspozycji. Styka bowiem uznał, że idealnie nadawałby się do tego Barbakan, ale konieczne było zapewnienie odpowiedniego oświetlenia. Zaproponował zatem, by zburzyć (!) górną część gmachu, zastępując ją szklanym dachem, mury wzmocnić i przebudować oraz wprowadzić „rusztowanie żelazne, aby płótno nie wilgło”.

jan styka

W środowisku artystycznym Krakowa zawrzało. Fantastyczny zabytek epoki średniowiecza, budowla unikalna w Europie, a tutaj „i dach szklany, i panorama, i do tego Styki”. Malarz był jednak znakomitym psychologiem – projekt miał szansę realizacji, gdyż popierała go część władz miejskich. Styka bowiem ponoć im obiecał, że w głównych postaciach obrazu sportretuje ich twarze!

Na tym jednak nie poprzestał, gdyż „wzdychał po kościołach, łykał po handelkach, bratał się z łykami, całował z dubeltówki, przebierał się po sokolsku, chodził na strzelnicę i strzelał do kura, pochlebiał, karmił, poił, obiecywał, namawiał, kadził, gromił, grzmiał, huczał, kazał, dreptał, urabiał, obrabiał, i w rezultacie miał za sobą bardzo poważną większość”20 .

W tej sytuacji problemem zajął się Zielony Balonik. Stykę zaproszono na przedstawienie kabaretu, gdzie pojawił się wraz z synem Tadeuszem, który miał mu pomagać przy malowaniu panoramy. W Jamie Michalika zostali ośmieszeni, a sprawę zakończyła ostra satyra podczas kolejnej edycji Szopki (była już dostępna dla publiczności). W trakcie przedstawienia pojawiły się bowiem figurki malarza i jego syna, a całości towarzyszył złośliwy tekst autorstwa Boya.

 

„Kto mi w sprawie dopomoże,

ten duch bratni, Polak szczery,

za to gębę jego włożę

między zbrojne bohatery.

Miedniak będzie więc Jagiełłą,

Kosobucki Piotr – Melsztynem,

Velasqueza godne dzieło

stworzę z Tadziem, moim synem”21 .

 

Rada Miejska wycofała poparcie dla pomysłu Styki, uznając, że oznaczałoby kompromitację władz Krakowa w oczach społeczeństwa. Ale Boyowi było zbyt mało i jeszcze po latach w eseju Psychologia sukcesu znęcał się nad plastykiem. Wypomniał mu jego ostentacyjną religijność, sugerując, że Golgotę namalował w „specjalnie skonstruowanym aparacie”, który umożliwiał mu pracę na klęczkach! Przy okazji Styka miałby regularnie leżeć krzyżem w kościołach, a palety i pędzle wysyłał do poświęcenia do Watykanu.

Boy najwyraźniej nie brał jeńców, gdyż dostało się również synom Styki. Zauważał z przekąsem, że młodszy z nich, Tadeusz, został przez ojca „odkomenderowany na portrecistę światowych pań”   – faktycznie, to właśnie jego autorstwa był najsłynniejszy portret Poli Negri. Natomiast „drugi Adam, tępszy, poszedł na rodzajowego malarza widoczków z Maroka. Stary kupił mu nawet używanego wielbłąda, aby mógł swoje Maroko kropić i na miejscu”.

Boy przeanalizował również fenomen popularności Golgoty w Warszawie. Publiczność chętnie oglądała ten obraz, a zaskoczenie budził fakt, że widywano tam licznych plastyków, niektórych nawet wielokrotnie... Żeleński zasugerował, że stanowi to efekt działalności stołecznych spowiedników, którzy w ten sposób zadawali wyrafinowaną pokutę grzesznym malarzom. Na zasadzie: „Ciężko zgrzeszyłeś, synu, zatem za karę obejrzysz osiem razy panoramę Styki, co może będzie dla ciebie właściwą karą”.

Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby Zielony Balonik miał po stronie zasług wyłącznie uratowanie Barbakanu, to i tak należałoby mu się poczesne miejsce w historii naszego kraju. W innym przypadku zapewne doszłoby do dewastacji cennego zabytku, a żadne późniejsze prace renowacyjne nie przywróciłyby mu wartości oryginału.

Z drugiej jednak strony kabaret bez skrupułów wyśmiewał w swojej Szopce przesadną dbałość o rzekome pamiątki narodowe. Barbakan Barbakanem, ale w naszym kraju przywiązywano czasami zbyt dużą wagę do najmniej znaczących spraw, a do tego chętnie czczono by je stosowną tablicą. Gdy zatem pewnemu krakowskiemu przedsiębiorcy nie pozwolono zburzyć rudery na zakupionym gruncie, gdyż przed laty miał tam spędzić jedną (!) noc Tadeusz Kościuszko, Zielony Balonik zareagował złośliwym wierszykiem:

 

 – „Tu, pod tą gruszką,

drzemał Kościuszko!!”.

Dopieroż robi się skweres!

 – „A pod tą drugą

Kołłątaj Hugo

załatwiał mały interes!”22 .

Koniec legendy

Zielony Balonik zaprzestał regularnej działalności w 1912 roku, chociaż sporadyczne spotkania kabareciarzy odbywały się jeszcze przez trzy lata (ostatnie w noc sylwestrową 1915 roku). Nastały już jednak inne czasy  – artyści spod Wawelu emigrowali w poszukiwaniu lepszych warunków, a potem przyszła I wojna światowa, która położyła kres dotychczasowym porządkom. W efekcie w odrodzonej Rzeczypospolitej można było spotkać zielonobalonikowców w bardzo różnych miejscach.

„(…) W istocie  – podsumowywał Boy  – biesiadnicy Jamy »rozpełzli« się po całej Polsce i na różnych stanowiskach i w różnych obozach zajęli wybitne stanowiska. Rzadko zapewne zdarza się, aby tak nieliczna stosunkowo grupa wydała tylu »ktosiów«. Gdyby z okazji tego ćwierćwiekowego jubileuszu zgromadzić u jednego stołu wszystkich weteranów Zielonego Balonika, znalazłoby się tam kilku dyrektorów teatru, kilku czołowych publicystów, cała chmara tęgich malarzy i rzeźbiarzy, wówczas młodych cyganów, dziś profesorów, rektorów, laureatów… Nie licząc tych, którzy odeszli, ale zdążyli się dobrze zapisać w dziejach naszej sztuki”23 .

Do dziś przetrwało niewiele tekstów kabaretu, gdyż artyści z reguły nie notowali swoich wierszy i piosenek. O część z nich zadbał Boy, wydając kilka publikacji, między innymi popularne Słówka  – niektóre jego zwroty na stałe weszły do obiegowego języka (Ludmiła „mimo dość tłustego cielska była bardzo marzycielska” czy „Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”). Na rynku pojawiło się także parę drobnych wydawnictw oraz fragmenty dwóch ostatnich Szopek, a współtwórca zespołu i szwagier Boya, Edward Leszczyński, opublikował zbiór piosenek Kabaret szalony. Niestety, większość materiałów, które początkowo udało się zachować, uległa zniszczeniu podczas II wojny światowej.

Pozostała jednak legenda, do której odwoływały się niemal wszystkie późniejsze polskie kabarety. I chociaż żaden z nich nie miał charakteru artystycznego  – a w najlepszym przypadku literacki  – tradycja podwawelska zobowiązywała. Bowiem śmiech, jaki towarzyszył występom Zielonego Balonika, być może był pierwszym w Krakowie przejawem swobodnego humoru od czasów Stańczyka. Miasto zaczęło też rozbrzmiewać piosenką, nawet jeżeli początkowo odbywało się to tylko w zamkniętym kręgu.

Zielony Balonik spopularyzował także szopki polityczne. Obecnie ich twórcy odwołują się do tradycji Balonika, chociaż krakowscy poprzednicy preferowali tematykę lokalną. Bez względu jednak na ocenę dzisiejszych programów warto pamiętać, że ich korzenie faktycznie tkwią pod Wawelem. No i  – oczywiście  – nie zapominajmy, że kabaret z Jamy Michalikowej dołożył wszelkich starań, by uratować Barbakan…

1 T. Boy-Żeleński, Reflektorem w mrok, Warszawa 1985, s. 149.

2 Za: ibidem, s. 30.

3Ibidem, s. 32.

4 A. Grzymała-Siedlecki, Niepospolici ludzie w dniu swoim powszednim, Kraków 1962, s. 188.

5Ibidem, s. 191.

6 A. Grzymała-Siedlecki, Ludzie Zielonego Balonika, „Teatr” 9/1951.

7 T. Boy-Żeleński, op. cit., s. 150.

8Ibidem, s. 152.

9 A. Grzymała-Siedlecki, Niepospolici…, s. 209.

10 A. Grzymała-Siedlecki, Ludzie…

11 K. Frycz, Zielonobalonikowe wspomnienia. Felieton napisany na   50 - lecie Zielonego Balonika, [w:] Dymek z papierosa, czyli wspomnienia o scenach, scenkach i nadscenkach, Warszawa 1959, s. 41.

12 T. Boy-Żeleński, op. cit., s. 151.

13Ibidem.

14Ibidem, s. 150.

15 A. Nowaczyński, Igraszki Zielonego Balonika, „Świat” 18/1909.

16 S. Sierosławski, Świt i zmierzch polskiego kabaretu, „Świat” 10/1921.

17 T. Boy-Żeleński, op. cit., s. 152.

18 Za: T. Weiss, Legenda i prawda Zielonego Balonika, Kraków 1987, s. 307-308.

19 T. Boy-Żeleński, Znasz - li ten kraj?..., Wolnelektury.pl/katalog/lektura/boy-znasz-li-ten-kraj.html

20 T. Boy-Żeleński, Zmysły…, zmysły…, Wolnelektury.pl/katalog/lektura/zmysly-zmysly.html#anchor-idm1747

21Ibidem.

22 Za: T. Boy-Żeleński, Lament pana radcy nad Basztą Kościuszki, Binek.pl/boy/s09.html

23 T. Boy-Żeleński, Znasz - li…, s. 295.

O Autorze

SŁAWOMIR KOPER – historyk, scenarzysta, specjalista od spraw niezręcznych i dlatego często pomijanych w innych publikacjach. Autor ponad 80 książek, które sprzedały się w łącznym nakładzie miliona egzemplarzy, co stawia go w rzędzie najbardziej popularnych polskich pisarzy. Współpracownik wielu tytułów prasowych i portali internetowych, konsultant historyczny. Wielbiciel dobrej muzyki, Krakowa, Lwowa i Wilna, wysoko ceniący wyroby firmy J.A. Baczewski...