Mroczna materia [okładka serialowa] - Blake Crouch - ebook + audiobook + książka

Mroczna materia [okładka serialowa] ebook

Blake Crouch

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

SERIAL NA PODSTAWIE KSIĄŻKI DOSTĘPNY W SERWISIE APPLE TV+

„Jesteś w życiu szczęśliwy?”

To ostatnie słowa, które słyszy Jason Dessen, zanim zamaskowany porywacz pozbawia go przytomności. Gdy się budzi, jest przywiązany do noszy i otaczają go ludzie w kombinezonach zabezpieczających przed działaniem substancji niebezpiecznych.

W świecie, w którym się obudził, życie Jasona jest całkiem inne niż to, które prowadził. Jego żona nie jest jego żoną. Jego syn nigdy nie przyszedł na świat. A on sam nie jest tuzinkowym wykładowcą fizyki na uniwersytecie, lecz geniuszem, który osiągnął coś wielkiego. Coś niemożliwego.

Czy ten świat jest snem, czy snem był świat poprzedni?Mroczna materia to perfekcyjnie skonstruowany, niezwykle inteligentny thriller o miłości i granicach, jakie jest w stanie przekroczyć człowiek, by prowadzić wymarzone życie. To opowieść tchnąca wielkim rozmachem i nasycona niesamowitością w wykraczający poza rozumowe poznanie sposób, a równocześnie pełna kameralnej intymności i dogłębnie ludzka.

„Mistrzowska książka! Naprawdę oryginalne dzieło z gatunku suspensu. Crouch napisał coś tak wyrazistego jakby było cięte laserem”.

Harlan Coben, autor thrillera Za wszelką cenę

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 350

Oceny
4,4 (388 ocen)
229
96
52
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elwi84

Całkiem niezła

Ciekawa koncepcja, ale chwilami męcząca. ogólnie ok ale dupy nie urywa
10
MadisLenis

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Wiele słyszałam zachwytów nad tą książką, ale tego się nie spodziewałam!
00
sidefier

Z braku laku…

Z braku laku może być, ale generalnie nie jest aż tak wciągająca
00
Justyna3344

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie napisane, mimo dość skomplikowanej i pokręconej tematyki. Ciężko było się oderwać, a zakończenie było nie pewne do ostatnich stron
00
tineczka90

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, chociaż zakończenie pozostawia niesatysfakcjonujące uczucie 👌
00

Popularność




Blake Crouch Mroczna Materia Tytuł oryginałuDark Matter ISBN Copyright © 2016 by Blake CrouchAll rights reserved Published in the United States by Crown Publishers, an imprint of the Crown Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC, New York. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016, 2024 Redaktor Magdalena Wójcik Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla każdego, kto się zastanawiał, jak jego życie mogłoby wyglądać na końcu drogi, której nie wybrał
Co mogło było być i to, co było, Jeden ma kres, teraźniejszy wiecznie. Echo stąpania dudni nam w pamięci Przejściem, w któreśmy sami nie wchodzili nigdy, Ku drzwiom zamkniętym, których nie otwieraliśmy nigdy. T.S. Eliot, Burnt Norton (przekład Czesław Miłosz)

Jeden

Uwielbiam czwartkowe wieczory.

W ich atmosferze jest coś ponadczasowego.

Są naszą tradycją, tylko nasza trójka, rodzinny wieczór.

Mój syn, Charlie, siedzi przy stole i rysuje w szkicowniku. Wkrótce skończy piętnaście lat, w lecie urósł pięć centymetrów i już dogonił mnie wzrostem.

Przerywam krojenie cebuli i odwracam się do niego.

— Mogę zobaczyć?

Charlie podnosi szkicownik i pokazuje mi pasmo górskie, które wygląda jak z innej planety.

— Świetne — mówię. — To tak dla siebie?

— Zadanie domowe. Na jutro.

— No to z powrotem do roboty, panie Last Minute.

Stoję, szczęśliwy i lekko podpity, w naszej kuchni, całkowicie nieświadom, że dziś to wszystko się skończy. Wszystko, co wiem, wszystko, co kocham.

Nigdy nie pojawia się ostrzeżenie, że wszystko zaraz się zmieni, zostanie nam odebrane. Nie istnieje żaden alarm zbliżeniowy, alarmowa lampka, że stoi się nad przepaścią. Może właśnie to czyni tragedie tak bardzo tragicznymi. Nie samo wydarzenie, ale sposób, w jaki przebiega: cios bez ostrzeżenia, trafiający jak grom z jasnego nieba, gdy najmniej się tego spodziewamy. Bez chwili na unik czy skulenie głowy.

Światła reflektorków sufitowych odbijają się w winie, cebula zaczyna szczypać mnie w oczy. Na starym adapterze w salonie obraca się płyta Theloniousa Monka. W analogowych nagraniach jest głębia, którą nigdy nie mogę się wystarczająco nacieszyć — zwłaszcza te trzaski między nagraniami. Cały pokój jest zawalony stertami rzadkich winyli, które trzymam, wmawiając sobie, że któregoś dnia je posegreguję.

Moja żona, Daniela, siedzi przy kuchennej wyspie, jedną ręką kręci niemal pustym kieliszkiem do wina, w drugiej trzyma telefon. Wyczuwa moje spojrzenie i uśmiecha się, nie podnosząc wzroku znad ekranu.

— Wiem — mówi. — Łamię kardynalną zasadę rodzinnego wieczoru.

— Co jest aż tak ważne? — pytam.

Kieruje ciemne hiszpańskie oczy w moją stronę.

— Nic.

Podchodzę do niej, delikatnie wyjmuję jej telefon z dłoni i kładę go na kontuarze.

— Mogłabyś zacząć przygotowywać makaron — mówię.

— Wolę patrzeć, jak ty gotujesz.

— Tak? — I dodaję ciszej: — Kręci cię to, co?

— Nie, tylko znacznie fajniej jest pić i nic nie robić.

Jej oddech jest słodki od wina, jej usta ułożyły się w jeden z tych uśmiechów, które wydają się z fizjologicznego punktu widzenia niemożliwe. Ciągle mnie on rozwala.

Dopijam wino.

— Co ty na to, byśmy jeszcze coś otworzyli?

— Byłoby głupotą tego nie zrobić.

Gdy wyciągam korek z nowej butelki, Daniela podnosi telefon i pokazuje mi ekran.

— Czytałam recenzję wystawy Marshy Altman w „Chicago Magazine”.

— Byli łaskawi?

— To w zasadzie list miłosny.

— Dobrze dla niej.

— Zawsze sądziłam… — Daniela nie kończy zdania, ale wiem, co miała na myśli. Piętnaście lat temu, zanim się poznaliśmy, Daniela była ważną postacią na arenie artystycznej w Chicago. Miała pracownię w Bucktown, wystawiała w kilku galeriach i właśnie szykowała się do pierwszej indywidualnej wystawy w Nowym Jorku. Wtedy nadeszło życie. Ja. Charlie. Epizod obezwładniającej depresji poporodowej.

Wypadła z obiegu.

Teraz daje prywatne lekcje sztuki gimnazjalistom.

— Nie myśl, że jej zazdroszczę. Jest znakomita, zasługuje na to wszystko.

— Jeśli poprawi ci to samopoczucie, to Ryan Holder właśnie zdobył nagrodę imienia Pavii — odpowiadam.

— Co to jest?

— Multidyscyplinarna nagroda za osiągnięcia w naukach przyrodniczych i fizycznych. Ryan dostał ją za osiągnięcia z zakresu neurobiologii.

— Coś ważnego?

— Milion dolarów. Wyrazy uznania. Otwarte bramy do grantów.

— Bardziej cycate asystentki?

— To chyba jej prawdziwa wartość. Zaprosił mnie na małą nieformalną uroczystość dziś wieczorem, ale spasowałem.

— Dlaczego?

— Bo to nasz wieczór.

— Powinieneś iść.

— Niekoniecznie.

Daniela unosi pusty kieliszek.

— Innymi słowy, mówisz, że oboje mamy powody wypić dziś wieczorem mnóstwo wina.

Całuję ją, po czym nalewam szczodrze z nowo otwartej butelki.

— Ty mogłeś dostać tę nagrodę — mówi Daniela.

— A ty mogłaś zawładnąć sceną sztuki tego miasta.

— Ale zrobiliśmy to. — Daniela robi dłonią gest w kierunku wysokiego sufitu naszego domu z ciemnobrązowego kamienia. Kupiłem go, zanim poznałem Danielę, z pieniędzy ze spadku. — I to — dodaje Daniela, wskazując na Charliego, który rysuje w uroczym skupieniu, kojarzącym mi się z zagłębioną w malowaniu Danielą.

Bycie rodzicem nastolatka to coś przedziwnego. Wychowanie chłopca to jedno, ale gdy wiedzy poszukuje ktoś na progu dorosłości, to całkiem inna para kaloszy. Czuję, że mam mało do zaoferowania. Wiem, że istnieją ojcowie, którzy widzą świat w jednoznaczny sposób, jasno i z przekonaniem, którzy wiedzą, co mówić synom i córkom. Ale ja do nich nie należę. Im jestem starszy, tym mniej rozumiem. Kocham syna i znaczy dla mnie wszystko, a jednak nie umiem się pozbyć wrażenia, że go zawodzę. Wysyłam go między wilki z okruchami własnego niepewnego oglądu.

Podchodzę do szafki przy zlewie, otwieram ją i rozpoczynam polowanie na pudełko makaronu fettuccine.

— Twój ojciec mógł zdobyć Nobla — mówi Daniela do Charliego.

Wybucham śmiechem.

— To prawdopodobnie przesada.

— Charlie, nie daj się zwieść. Twój ojciec to geniusz.

— Jesteś słodka — mówię. — I leciutko podpita.

— Ale to prawda i doskonale o tym wiesz. Nauka mniej się rozwinęła, ponieważ kochasz rodzinę.

Pozostaje mi się jedynie uśmiechnąć. Gdy Daniela pije, zauważam trzy rzeczy: zaczyna mówić z wrodzonym akcentem, robi się zadziornie uprzejma i ma skłonność do wyolbrzymiania.

— Twój ojciec powiedział mi któregoś wieczoru… nigdy tego nie zapomnę… że badania podstawowe są bardzo czasochłonne. Powiedział, że… — na chwilę, ku mojemu zaskoczeniu, opanowują ją emocje. Jej oczy zachodzą mgłą, a ona kręci głową jak zawsze, gdy zbiera jej się na płacz. W ostatniej chwili jednak bierze się w garść. — Powiedział: „Danielo, na łożu śmierci wolałbym wspominać ciebie, a nie zimne, sterylne laboratorium”.

Patrzę na Charliego — nie przerywając rysować, przewraca oczami.

Prawdopodobnie pokaz rodzinnego melodramatu nieco go żenuje.

Wpatruję się w głąb szafki i czekam, aż zelżeje ucisk w gardle.

Gdy jestem gotów, biorę makaron i zamykam drzwiczki.

Daniela pije wino.

Charlie rysuje.

Chwila mija.

— Gdzie jest przyjęcie Ryana? — pyta Daniela.

— W Village Tap.

— To twój bar, Jason.

— No i?

Podchodzi do mnie i wyjmuje mi z dłoni pudełko z makaronem.

— Idź się napić z kumplem z uniwerku. Powiedz mu, że jesteś z niego dumny. Trzymaj głowę wysoko. Dodaj, że ja też mu gratuluję.

— Nie powiem mu tego.

— Bo?

— Ma na ciebie chętkę.

— Daj spokój.

— To prawda. Od dawna. Od czasu, gdy razem mieszkaliśmy. Pamiętasz ostatnie przyjęcie bożonarodzeniowe? Jak próbował tak manipulować, byś stanęła razem z nim pod jemiołą?

Daniela reaguje śmiechem.

— Jak wrócisz, kolacja będzie na stole.

— Co oznacza, że powinienem wrócić za…

— Czterdzieści pięć minut.

— Kim byłbym bez ciebie?

Daniela całuje mnie.

— Nawet o tym nie myśl.

Biorę klucze i portfel z ceramicznej misy, która stoi obok mikrofalówki, i idę do jadalni, patrząc prosto na hipersześcian żyrandola nad stołem. Daniela podarowała mi go na dziesiątą rocznicę ślubu. Najlepszy prezent, jaki dostałem w życiu.

Gdy dochodzę do drzwi, Daniela krzyczy za mną:

— Przynieś lody!

— Miętowe z kawałkami czekolady! — dodaje Charlie.

Unoszę ramię i wyciągam w górę kciuk.

Nie oglądam się za siebie.

Nie żegnam się.

Także ta chwila mija niezauważona.

Koniec wszystkiego, co wiem, wszystkiego, co kocham.

Mieszkam przy Logan Square od dwudziestu lat i najlepszą porą jest tu pierwszy tydzień października. Zawsze przypomina mi to wers ze Scotta-Fitzgeralda: „Życie zaczyna się dopiero jesienią, kiedy robi się chłodniej”1.

Popołudnie jest chłodne, a niebo na tyle klarowne, że da się dostrzec garść gwiazd. Bary są bardziej hałaśliwe niż zwykle, nabite rozczarowanymi kibicami Cubsów.

Zatrzymuję się na chodniku w blasku krzykliwego neonu, który miga literami VILLAGE TAP, i gapię się przez otwarte drzwi narożnego baru, jakich pełno w każdym szanującym się zakątku Chicago. Ten akurat jest moim „domowym” wodopojem. Znajduje się najbliżej domu — kilka przecznic od naszej kamienicy.

Przechodzę przez niebieską plamę padającego z frontowego okna neonowego światła i mijam próg.

Matt, barman i właściciel, kiwa mi głową, gdy idę w głąb baru, przeciskając się przez tłum otaczający Ryana Holdera.

— Właśnie opowiadałem Danieli o tobie — mówię mu do ucha.

Ryan, elegancko wypielęgnowany na użytek wsłuchanego w niego kręgu — szczupły i opalony, w czarnym golfie, z brodą, nad którą musiał pracować fachowiec — uśmiecha się.

— Cholernie dobrze cię widzieć. Jestem poruszony, że przyszedłeś. Skarbie? — Dotyka nagiego ramienia młodej kobiety, zajmującej stołek obok niego. — Nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby mój stary dobry przyjaciel ukradł ci na chwilę miejsce?

Kobieta posłusznie wstaje i wspina się na stołek po drugiej stronie Ryana.

Ryan woła barmana.

— Chcielibyśmy, żebyś zaopatrzył nas w dwie szklaneczki najdroższego, czym dysponuje ten lokal.

— Ryan, nie trzeba.

Ryan chwyta mnie za ramię.

— Dziś wieczór pijemy, co najlepsze.

— Mam dwudziestopięcioletniego Macallana — odpowiada Matt.

— Dwie podwójne. Na mój rachunek.

Kiedy barman odchodzi, Ryan pcha mnie pięścią w ramię. Mocno. Na pierwszy rzut oka nie wzięłoby się go za naukowca. Jako student grywał w lacrosse’a i w dalszym ciągu ma szerokie bary i swobodę ruchów urodzonego atlety.

— Jak Charlie i przemiła Daniela?

— Super.

— Trzeba było ją przyprowadzić. Nie widziałem jej od Bożego Narodzenia.

— Kazała przekazać gratulacje.

— Dostała ci się dobra kobieta, ale to w zasadzie nie nowina.

— Jakie szanse, że ty się w najbliższej przyszłości ustatkujesz?

— Cienkie. Samotne życie i jego znaczne zalety wydają mi się pasować. W dalszym ciągu jesteś w Lakemont College?

— Tak.

— Przyzwoita szkoła. Fizyka na studiach magisterskich, zgadza się?

— Dokładnie.

— A uczysz ich…

— Mechaniki kwantowej. Głównie podstaw. Nic szczególnie seksownego.

Matt wraca z naszymi drinkami, Ryan wyjmuje mu szklaneczki z dłoni i stawia jedną przede mną.

— Więc ta uroczystość… — Przerywam w połowie zdania.

— Improwizowane spotkanie kilku moich przypadkowo zebranych doktorantów. Niczego nie lubią bardziej, niż mnie upić i brylować w towarzystwie.

— Wspaniały miałeś rok. Ciągle jeszcze pamiętam, jak mało brakowało, abyś przepadł na równaniach różniczkowych.

— A ty ratowałeś mi tyłek. Niejeden raz.

Przez krótką chwilę przez pewność siebie i błyszczącą powierzchnię przebija się durnowaty, rozrywkowy student, z którym przez półtora roku dzieliłem obrzydliwe mieszkanie.

— Dostałeś Pavię za pracę nad…

— …identyfikacją kory przedczołowej jako generatora świadomości.

— No tak. Oczywiście. Czytałem artykuł na ten temat.

— I co sądzisz?

— Błyskotliwy.

Jego mina wskazuje na to, że komplement sprawia mu prawdziwą przyjemność.

— Jeśli mam być szczery, Jasonie, a mówię bez fałszywej skromności, zawsze sądziłem, że to ty będziesz publikował przełomowe prace.

— Naprawdę?

Ryan obserwuje mnie znad czarnych oprawek okularów.

— Oczywiście. Jesteś bystrzejszy ode mnie. Wszyscy o tym wiedzieli.

Popijam whisky. Próbuję nie myśleć o tym, jaka jest przepyszna.

— Tak à propos — odzywa się Ryan — uważasz się dziś bardziej za naukowca czy za nauczyciela?

— Sądzę…

— Bo ja uważam siebie, na pierwszym miejscu i przede wszystkim, za człowieka, który poszukuje odpowiedzi na fundamentalne pytania. Jeśli otaczający mnie ludzie… — wskazuje dłonią na studentów, którzy zaczęli zapełniać bar — …są wystarczająco bystrzy, aby chłonąć wiedzę dzięki byciu w moim pobliżu… to świetnie, ale przekazywanie wiedzy jako takiej mnie nie interesuje. Liczy się tylko nauka. Badania.

Chyba wyczuwam w jego głosie ton irytacji, może nawet złości, narastającej, jakby był na granicy powiedzenia czegoś niezbyt przyjemnego.

Próbuję zbyć to śmiechem.

— Jesteś na mnie zły? To zabrzmiało, jakbyś uważał, że wystawiłem cię do wiatru.

— Posłuchaj: wykładałem w MIT, na Harvardzie, u Johna Hopkinsa, w najlepszych uczelniach tego globu. Poznałem najbystrzejszych skurwieli kręcących się po aulach i wiem, że gdybyś zdecydował się iść tą ścieżką, zmieniłbyś świat. Gdybyś został. Zamiast tego uczysz przyszłych lekarzy i rzeczników patentowych podstaw fizyki.

— Nie wszyscy mogą być gwiazdorami jak ty, Ryanie.

— Nie, jeśli się poddają.

Kończę whisky.

— No cóż, cieszę się, że wpadłem. — Schodzę ze stołka.

— Nie zachowuj się tak. To miał być komplement.

— Jestem z ciebie dumny, stary. Naprawdę.

— Jasonie…

— Dzięki za drinka.

Na zewnątrz dociera do mnie, że idę sztywny, jakbym kij połknął. Im bardziej oddalam się od Ryana, tym bardziej narasta we mnie złość.

I nie bardzo wiem właściwie na kogo.

Płonie mi twarz.

Spod pach spływają mi strużki potu.

Nie myśląc, wchodzę na jezdnię na czerwonym i natychmiast dociera do mnie tępy dźwięk blokowanych hamulców i pisk sunących po asfalcie opon.

Odwracam się i zdziwiony wbijam wzrok w pędzącą na mnie żółtą taksówkę.

Przez rosnącą w oczach przednią szybę widzę taksówkarza w najdrobniejszych szczegółach — wąsy, rozszerzone w panice oczy, napięcie całej sylwetki w oczekiwaniu uderzenia.

Po chwili moje dłonie leżą płasko na gorącym, żółtym metalu maski, a taksówkarz wisi wychylony przez okno i drze się na mnie.

— Ty pojebie zasrany, o mało cię nie przejechałem! Wyjmij łeb z dupy!

Za taksówką zaczyna się trąbienie.

Wycofuję się na chodnik i patrzę, jak ruch wraca do normy.

Pasażerowie trzech samochodów są na tyle grzeczni, aby zwolnić, by móc pokazać mi środkowy palec.

W Whole Foods pachnie tak, jak pachniała hipiska, z którą chodziłem przed Danielą: mieszanką świeżej żywności, mielonej kawy i olejków eterycznych.

Strach wywołany incydentem z taksówką mocno mnie stonował i grzebię w szufladach zamrażarki jak otoczony mgłą, śpiący, niemal w letargu.

Po wyjściu na zewnątrz mam wrażenie, jakby się ochłodziło. Od jeziora wieje rześka bryza, zwiastując czyhającą tuż za rogiem zasraną zimę.

Wracam do domu inną drogą, nie przejmując się dyndającą torbą z lodami. Nadrabiam sześć przecznic, ale pozwala mi to zyskać odrobinę samotności. Najpierw Ryan, potem taksówka — potrzebuję czasu na reset.

Mijam jakiś plac budowy, opuszczony na noc, kilka przecznic dalej dochodzę do placu przed podstawówką, do której chodził mój syn. Wypolerowana na połysk zjeżdżalnia jarzy się pod uliczną latarnią, huśtawki podrygują na wietrze.

W tutejszych jesiennych wieczorach jest energia, która dotyka we mnie czegoś pierwotnego. Czegoś, co pochodzi sprzed wielu wielu lat. Z dzieciństwa na zachodzie stanu Iowa. Myślę o meczach futbolowych w szkole średniej i skierowanych na graczy potężnych, oślepiających reflektorach. Czuję zapach dojrzewających jabłek i kwaśny odór piwa na odbywających się na polach kukurydzy imprezach wokół beczek. Czuję na twarzy powiew wiatru, gdy jadę nocą wiejską drogą, na pace starego pikapa, za którym w tylnych światłach wiruje czerwonawy kurz, a przede mną otwiera się, niczym wielka paszcza, moje przyszłe życie.

W tym właśnie tkwi piękno młodości.

Jest w niej przenikająca wszystko lekkość, ponieważ nie zostały podjęte żadne przeklęte decyzje, nie wybrano żadnej określonej ścieżki, a rozwidlająca się w przodzie droga to czysty, nieograniczony potencjał.

Kocham moje życie, ale od wieków nie czułem tej lekkości. W takie jesienne wieczory jestem najbliżej tego uczucia.

Chłód zaczyna mi przejaśniać w głowie.

Miło będzie znowu znaleźć się w domu. Ciekawe, czy nie należałoby zacząć palić w kominku. Jeszcze nigdy nie robiliśmy tego przed Halloween, ale dziś jest tak nietypowo zimno, że po przejściu półtora kilometra na wietrze marzy mi się jedynie usiąść przed ogniem z Danielą i Charliem, i kieliszkiem wina w dłoni.

Ulica biegnie pod estakadą kolei metropolitalnej.

Przechodzę pod rdzewiejącymi kratownicami.

Chicagowska kolej metropolitalna, czyli „L”, jest dla mnie uosobieniem tego miasta znacznie bardziej niż sylwetka wieżowców centrum na tle nieba.

To mój ulubiony fragment spaceru w kierunku domu, ponieważ jest najciemniejszy i najcichszy.

W tej chwili…

Nie jedzie żaden pociąg.

W żadnym kierunku nie świecą reflektory.

Nie słychać hałasu z żadnej knajpy.

Nie słychać niczego poza dalekim rykiem lecącego wysoko w górze samolotu, nalatującego na O’Hare.

Chwileczkę…

Coś się zbliża — kroki na chodniku.

Spoglądam za siebie.

Sunie ku mnie cień, odległość między nami zmniejsza się szybciej, niż jestem w stanie pojąć, co się dzieje.

Najpierw widzę twarz.

Białą jak duch.

Wysokie, łukowate brwi, które wyglądają na ściągnięte.

Czerwone, wydęte usta — za cienkie, zbyt perfekcyjne.

I przerażające oczy — wielkie i czarne jak otchłań, bez źrenic i tęczówek.

Następne, co widzę, to lufa pistoletu — dziesięć centymetrów od czubka mojego nosa.

— Odwróć się — rozlega się zza maski gejszy cichy, chrapliwy głos.

Waham się, zbyt zaskoczony, by się ruszyć.

Nieznajomy wciska mi pistolet w twarz.

Odwracam się.

Właśnie zamierzam powiedzieć, że portfel mam w lewej przedniej kieszeni, ale nieznajomy mnie ubiega.

— Nie jestem tutaj z powodu twoich pieniędzy. Ruszaj.

Zaczynam iść.

— Szybciej.

— Czego chcesz? — pytam.

— Nie odzywaj się.

Nad naszymi głowami z hukiem przejeżdża pociąg, wychodzimy z ciemności pod estakadą. Serce wali mi jak oszalałe. Chłonę otoczenie z nagłą ogromną ciekawością. Po drugiej stronie ulicy znajduje się strzeżone osiedle, a po tej stronie kwartału mieszczą się tylko firmy, zamykane o piątej.

Salon paznokci.

Kancelaria prawnicza.

Punkt naprawy urządzeń elektrycznych.

Sklep z oponami.

Okolica jest miastem duchów, na ulicy nie ma żywej duszy.

— Widzisz tego SUV-a? — pyta nieznajomy. Kilka metrów przed nami stoi zaparkowany przy krawężniku lincoln navigator. Rozlega się piśnięcie alarmu. — Siadaj za kierownicą.

— Cokolwiek sobie wyobrażasz…

— Albo możesz się wykrwawić tu na chodniku.

Otwieram drzwi kierowcy i wsuwam się za kierownicę.

— Moje zakupy — mówię.

— Odstaw. — Nieznajomy wsiada na miejsce za mną. — Zapalaj.

Zatrzaskuję drzwi i odstawiam torbę z zakupami z Whole Foods przed fotelem pasażera. W samochodzie jest tak cicho, że słyszę swój puls — szybki werbel o bębenki.

— Na co czekasz? — pyta nieznajomy.

Wciskam przycisk rozrusznika.

— Włącz nawigację.

Wykonuję polecenie.

— Wciśnij „poprzednie punkty docelowe”.

Nigdy nie miałem samochodu z wbudowanym GPS-em i znalezienie odpowiedniego przycisku na ekranie dotykowym zajmuje mi dłuższą chwilę.

Pojawiają się trzy lokalizacje.

Pierwsza to mój dom. Druga — uniwersytet, na którym pracuję.

— Śledziłeś mnie? — pytam.

— Wybierz Pulaski Drive.

Wybieram „1400 Pulaski Drive, Chicago, Illinois 60616”, nie mając zielonego pojęcia, gdzie to jest. Rozlega się kobiecy głos z instrukcją: „Gdy będzie to bezpieczne, zawróć i jedź prosto przez trzynaście kilometrów”.

Wrzucam bieg i wyjeżdżam na ciemną ulicę.

— Zapnij pas — mówi mężczyzna za mną.

Zapinam się, on robi to samo.

— Jasonie, aby wszystko było jasne: jeżeli zrobisz cokolwiek, co wykroczy poza polecenia, strzelę przez fotel. Rozumiesz, co mówię?

— Rozumiem.

Jadę, rozglądając się po okolicy, i zastanawiam, czy widzę ją po raz ostatni.

Zatrzymuję się na czerwonym świetle tuż przed „moim” barem na rogu. Przez mocno przyciemnioną szybę po stronie pasażera widzę w dalszym ciągu otwarte drzwi. Dostrzegam Matta i, między głowami tłumu, Ryana. Siedzi odwrócony plecami do kontuaru, łokcie opiera na pokancerowanym blacie i zabawia doktorantów. Prawdopodobnie czaruje ich przerażającą i zarazem ostrzegawczą opowieścią o porażce w wykonaniu jego dawnego kumpla z pokoju.

Mam ochotę krzyknąć do niego. Dać mu znać, że mam kłopoty. Że potrzebuję…

— Zielone, Jasonie.

Przejeżdżam przez skrzyżowanie.

Nawigacja prowadzi nas na wschód, przez Logan Square do wjazdu na Kennedy Expressway, gdzie obojętny kobiecy głos wydaje kolejną instrukcję: „Za dwieście metrów skręć w prawo i jedź prosto przez trzydzieści jeden kilometrów i siedemset metrów”.

Ruch jadących na południe samochodów jest na tyle niewielki, że mogę cały czas utrzymywać prędkość stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Moje leżące na skórzanej kierownicy dłonie cały czas się pocą i nie mogę przestać zadawać sobie pytania, czy dziś umrę.

Dociera do mnie, że jeżeli przeżyję, do końca życia będę nosił w sobie objawienie: odchodzimy z życia tak samo, jak się w nim pojawiamy — całkowicie samotni, pozbawieni wszystkiego. Boję się i ani Daniela, ani Charlie, ani nikt inny nie może w tej chwili, gdy potrzebuję ich najbardziej, zrobić nic, aby mi pomóc. Nawet nie wiedzą, czego doświadczam.

Międzystanowa ociera się o zachodnią granicę centrum. Willis Tower i jej pomiot mniejszych drapaczy chmur jarzą się na tle nocnego nieba spokojnym ciepłem.

Mój umysł gna, rwąc pęta paniki i przerażenia, próbując znaleźć wyjaśnienie tego, co się dzieje.

Mój adres w nawigacji. A więc spotkanie nie było przypadkowe. Mężczyzna mnie śledził. Zna mnie. A zatem tę sytuację spowodowało jakieś moje działanie.

Jakie?

Nie jestem bogaty.

Moje życie nie ma wartości wykraczającej poza jego wartość dla mnie i tych, których kocham.

Nigdy nie byłem aresztowany, nie popełniłem żadnego przestępstwa.

Nigdy nie spałem z cudzą żoną.

Jasne, czasami opieprzam innych kierowców, ale to przecież Chicago.

Ostatni i jedyny raz uczestniczyłem w rękoczynach, gdy byłem w szóstej klasie i walnąłem w nos kolegę z klasy za to, że wlał mi za kołnierz mleko.

Nie skrzywdziłem nikogo w dosłownym znaczeniu tego słowa. Tak, aby mogło się to skończyć prowadzeniem przeze mnie lincolna navigatora z wycelowanym w tył głowy pistoletem.

Jestem fizykiem atomowym i wykładowcą na małym college’u.

Traktuję moich studentów — nawet najgorszych ze sfory — z szacunkiem. Ci, którzy odpadli z moich kursów, odpadli, ponieważ przede wszystkim im nie zależało i na pewno nikt nie mógłby oskarżyć mnie o to, że zrujnowałem mu życie. Bardzo staram się, aby moi studenci zdawali.

Panorama centrum znika w bocznym lusterku, oddala się coraz bardziej i bardziej niczym znajomy i uspokajający fragment linii brzegowej.

— Zrobiłem ci kiedyś coś złego? — ryzykuję. — Albo komuś, dla kogo pracujesz? Nie bardzo rozumiem, czego mógłbyś chcieć od…

— Im więcej będziesz gadał, tym gorzej się to dla ciebie skończy.

Po raz pierwszy zauważam, że w jego głosie jest coś znajomego. Za nic nie umiem określić, kiedy ani gdzie, ale już się spotkaliśmy. Jestem pewien.

Telefon w mojej kieszeni wibruje od przychodzącego esemesa.

Po chwili przychodzi następny.

I jeszcze jeden.

Zapomniał zabrać mi telefon.

Patrzę na zegarek: 21.05.

Wyszedłem z domu nieco ponad godzinę temu. To bez wątpienia Daniela, ciekawa, gdzie jestem. Jestem piętnaście minut spóźniony, a nigdy się nie spóźniam.

Spoglądam we wsteczne lusterko, ale jest zbyt ciemno, by dało się dostrzec cokolwiek poza wąskim fragmentem białej jak duch maski. Ryzykuję eksperyment. Zdejmuję lewą dłoń z kierownicy, kładę ją sobie na podołku i zaczynam liczyć do dziesięciu.

Mężczyzna nic nie mówi.

Kładę dłoń z powrotem na kierownicy.

Ciszę przerywa komputerowy głos: „Za sześć kilometrów i dziewięćset metrów zjedź w prawo w zjazd na Osiemdziesiątą Siódmą Ulicę”.

Ponownie powoli zdejmuję lewą dłoń z kierownicy.

Tym razem wsuwam ją w kieszeń spodni. Telefon tkwi głęboko i choć ledwie udaje mi się go dotknąć palcami wskazującym i środkowym, jakoś go między nimi zakleszczam.

Milimetr po milimetrze wyciągam telefon, walcząc z zaczepiającą się o każdą fałdkę gumową obudową. Tuż przed końcem palce zaczynają mi drgać ciągłą wibracją. Ktoś próbuje się dodzwonić.

Wyciągnięty telefon kładę ekranem do góry na podołku, lewa dłoń wraca na kierownicę.

Gdy głos z nawigacji aktualizuje informację o odległości do zjazdu, spoglądam na telefon.

Jedna nieodebrana rozmowa od „Dani” i trzy esemesy:

DANI 2 min temu

Kolacja na stole

DANI 2 min temu

Pospiesz się UMIERAMY Z GŁODU!

DANI 1 min temu

Zgubiłeś się? :)

Skupiam się ponownie na drodze i zastanawiam, czy blask ekranu telefonu jest widoczny z tylnego siedzenia.

Ekran gaśnie.

Znowu zdejmuję dłoń z kierownicy, wciskam przycisk włączania i przeciągam palcem po ekranie. Wpisuję czterocyfrowe hasło i wcis­kam zieloną ikonkę wiadomości. Wątek Danieli jest na samej górze i gdy otwieram okno dialogowe, porywacz przesuwa się na siedzeniu.

Chwytam oburącz kierownicę.

„Za trzy kilometry zjedź w zjazd na Osiemdziesiątą Siódmą Ulicę”.

Kończy się czas odblokowania telefonu, ekran gaśnie.

Cholera.

Zsuwam ponownie dłoń na dół, wstukuję hasło i zaczynam pisać najważniejszego esemesa w życiu. Palec wskazujący porusza się nieporadnie po ekranie, każde słowo wymaga dwóch albo trzech prób, by poprawić błędne sformułowania autokorekty.

Lufa pistoletu wbija się w moją potylicę.

Szarpię kierownicą i zjeżdżamy na pas szybkiej jazdy.

— Co robisz, Jasonie?

Prostuję kierownicę jedną ręką, by wrócić na pas do zwalniania, drugą opuszczam ku dołowi, kieruję palec w stronę „Wyślij”.

Nieznajomy wsadza rękę między siedzenia, owija mi ją wokół pasa i zabiera telefon.

„Za trzysta metrów zjedź w zjazd na Osiemdziesiątą Siódmą Ulicę”.

— Jakie masz hasło, Jasonie? — Gdy nie odpowiadam, kontynuuje: — Zaczekaj. Założę się, że wiem. Miesiąc i rok urodzenia wspak? No to zobaczmy… trzy, siedem, dwa, jeden… no i mamy…

We wstecznym lusterku widzę, jak telefon rozjaśnia jego maskę.

Czyta tekst, przed wysłaniem którego mnie powstrzymał.

— „Tysiąc czterysta Pulaski zadzwoń na dziewięćset”… Zły chłopiec.

Wjeżdżam na zjazd z międzystanowej.

„Skręć w lewo w Osiemdziesiątą Siódmą Ulicę i jedź na wschód przez sześć kilometrów” — instruuje GPS.

Wjeżdżamy w głąb południowego Chicago. To okolica, w której tacy jak my nie mają powodu się kręcić.

Mijamy szeregi fabrycznych budynków.

Apartamentowce.

Puste parki z rdzewiejącymi huśtawkami i obręczami do koszykówki bez siatki.

Sklepowe witryny, zabezpieczone na noc stalowymi żaluzjami.

Wszędzie pełno graffiti gangów.

— Zwracasz się do niej Dani czy Daniela?

Czuję, jak zaciska mi się gardło.

Zalewa mnie fala wściekłości i przerażenia.

— Jasonie, zadałem ci pytanie.

— Idź do diabła.

Zbliża się tuż do mego ucha i gorąco mi w nie dyszy.

— Lepiej, żebyś tak ze mną nie próbował. Zranię cię bardziej, niż byłeś kiedykolwiek w życiu zraniony. Zadam ci ból, o którego istnieniu nie zdawałeś sobie sprawy. Jak się do niej zwracasz?

Zagryzam zęby.

— Daniela.

— Nigdy Dani? Choć tak jest w twoim telefonie?

Mam ochotę dachować na dużej prędkości i zabić nas obu.

— Rzadko. Nie lubi tego.

— Co masz w torbie?

— Dlaczego chcesz wiedzieć, jak się do niej zwracam?

— Co jest w torbie?

— Lody.

— Rodzinny wieczór, co?

— Tak.

Widzę w lusterku, że coś pisze na moim telefonie.

— Co piszesz?

Nie odpowiada.

Wyjechaliśmy z getta i jesteśmy na ziemi niczyjej, która nie sprawia wrażenia przynależącej do Chicago. Panorama centrum majaczy daleko za nami, jako smuga światła na horyzoncie. Domy są w ruinie, nie ma w nich świateł ani życia. Wszystko dawno porzucono.

Przejeżdżamy przez rzekę i na wprost pojawia się jezioro Michigan, którego czarna nieskończoność świetnie pasuje do tej miejskiej dziczy.

Jakby kończył się tu świat.

Mój może właśnie się kończy.

„Skręć w prawo i jedź na południe Pulaski Drive przez osiemset metrów, aż dotrzesz do celu”.

— Rany, masz kłopoty ze swoją kobietą — mówi nieznajomy. Zaciskam dłonie na kierownicy, jakbym chciał ją udusić. — Kim był ten człowiek, z którym piłeś whisky, Jasonie? Nie rozpoznałem go z zewnątrz.

W tym granicznym terenie między Chicago a Indianą jest tak cholernie ciemno…

Mijamy kolejne ruiny bocznic kolejowych i fabryk.

— Jasonie…

— Nazywa się Ryan Holder. Był kiedyś…

— …twoim kumplem z pokoju.

— Skąd wiesz?

— Jesteście sobie bliscy? Nie widzę go w twoich kontaktach.

— Nie bardzo. Skąd…?

— Wiem niemal wszystko o tobie, Jasonie. Można by powiedzieć, że uczyniłem z twojego życia moją specjalność.

— Kim jesteś?

„Za sto metrów dotrzesz do celu”.

Nieznajomy nie odpowiada, ale z konieczności zaczynam tracić zainteresowanie nim, gdyż muszę się uważniej skupić na coraz bardziej odludnej okolicy.

Asfalt ucieka w świetle reflektorów do tyłu.

Za nami pustka.

Pustka w przodzie.

Z lewej strony pobłyskuje jezioro, z prawej ciągną się opuszczone magazyny.

„Dotarłeś do celu”.

Zatrzymuję navigatora pośrodku drogi.

— Wejście jest z lewej strony u góry — mówi nieznajomy.

Światło reflektorów muska ponadtrzymetrowe ogrodzenie z siatki, zwieńczone tiarą zardzewiałego drutu kolczastego, które wygląda, jakby zaraz miało się przewrócić. Brama jest uchylona, a łańcuch, który kiedyś ją zamykał, został przecięty i leży pozwijany w zielsku na poboczu drogi.

— Pchnij lekko bramę przednim zderzakiem.

Nawet we wnętrzu wygłuszonego SUV-a zgrzyt otwieranej bramy jest głośny. Snopy światła oświetlają drogę o nawierzchni spękanej i powybrzuszanej od niezliczonych ostrych chicagowskich zim.

Włączam długie światła.

Jasność zalewa parking usiany poprzewracanymi latarniami, które wyglądają niczym garść rozrzuconych bierek.

Za parkingiem majaczy przysadzista budowla.

Po obu stronach ceglanej fasady nadgryzionego zębem czasu budynku stoją wielkie cylindryczne zbiorniki i dwa trzydziestometrowe kominy, wbijające się w niebo.

— Co to za miejsce?

— Przełącz na parkowanie i zgaś silnik.

Zatrzymuję samochód, wysprzęglam i gaszę silnik.

Zapada śmiertelna cisza.

— Jakie masz plany na piątek?

— Słucham?

Gwałtowny cios w skroń rzuca mną o kierownicę i przez głowę przelatuje mi myśl, że tak człowiek się czuje po postrzale w głowę.

Nie, tylko uderzył mnie pistoletem.

Dotykam skroni.

Palce mam lepkie od krwi.

— Jutro — mówi nieznajomy. — Co zaplanowałeś na jutro?

Jutro. Pytanie wydaje mi się mocno dziwne.

— Zamierzam… zrobić sprawdzian klasie trzy trzy jeden sześć.

— Co jeszcze?

— To wszystko.

— Rozbierz się ze wszystkiego.

Patrzę we wsteczne lusterko.

Po cholerę jestem mu potrzebny nagi?

— Jeśli zamierzałeś coś zrobić, trzeba było spróbować, gdy miałeś panowanie nad samochodem — mówi nieznajomy. — Od tej chwili jesteś mój. Zdejmuj teraz ubranie i jeśli będę musiał powtarzać, sprawię, że zaczniesz krwawić. Bardzo.

Rozpinam pas bezpieczeństwa.

Gdy rozsuwam suwak bluzy i ściągam rękawy, chwytam się ostatniej resztki nadziei: nieznajomy cały czas jest w masce, czyli nie chce, abym go rozpoznał. Gdyby zamierzał mnie zabić, nie przejmowałby się tym, że mogę go zidentyfikować.

Prawda?

Rozpinam koszulę.

— Buty też? — pytam.

— Wszystko.

Ściągam adidasy i skarpetki.

Zsuwam w dół spodnie i bokserki.

Moje ubranie leży na kupce na fotelu pasażera.

Czuję się całkowicie odsłonięty.

Łatwy do zranienia.

Przedziwnie zawstydzony.

A jeśli spróbuje mnie zgwałcić? Jeśli to wszystko temu służy?

Nieznajomy kładzie na podłokietniku między przednimi fotelami latarkę.

— Wysiadaj, Jasonie.

Wnętrze navigatora jawi mi się niczym łódź ratunkowa. Póki będę w środku, mężczyzna nie zrobi mi prawdziwej krzywdy.

Nie chciałby tu nabrudzić.

— Jasonie…

Zaczynam tracić oddech, przed oczami eksplodują mi czarne plamy.

— Wiem, o czym myślisz, ale w samochodzie też mogę ci sprawić ból.

Brakuje mi tlenu. Zaczynam świrować, udaje mi się jednak wydusić na bezdechu kilka słów.

— Gówno prawda… nie chcesz zabryzgać wszystkiego krwią.

*

Gdy odzyskuję przytomność, nieznajomy wyciąga mnie za ręce z samochodu. Puszcza mnie i zwalam się oszołomiony na żwir. Czekam, aż rozjaśni mi się w głowie.

Przy jeziorze zawsze jest zimniej, dzisiejszy wieczór nie stanowi wyjątku. Wiatr wgryza mi się w nagą, pokrytą ciarkami skórę niczym ząbkowany nóż.

Jest tak ciemno, że widać pięć razy więcej gwiazd niż w mieście.

W głowie mi pulsuje, po twarzy spływa nowa strużka krwi, ale szalejąca w ciele ogromna porcja adrenaliny przytłumia ból.

Nieznajomy rzuca na zapyloną ziemię obok mnie latarkę, drugą, trzymaną w dłoni, oświetla rozpadający się przybytek, który widać było z wjazdu.

— Po tobie.

Zaciskam dłoń na latarce i powoli wstaję. Po kilku chwiejnych krokach w stronę budynku nagie stopy zaplątują mi się w przesiąkniętą wodą gazetę. Staram się unikać pogniecionych puszek po napojach i migoczących w świetle latarki zygzaków szkła.

Zbliżając się do głównego wejścia, wyobrażam sobie ten porzucony parking innej nocy. Nocy, która nadejdzie. Jest początek zimy i przez zasłonę padającego śniegu przebijają się migające czerwone i niebieskie światła. Ruiny są pełne policjantów i psów, i gdy oglądają moje leżące gdzieś w środku ciało, posiekane i rozkładające się, przed naszym domem przy Logan Square zatrzymuje się radiowóz. Jest druga nad ranem i Daniela podchodzi do drzwi w szlafroku. Zaginąłem przed kilkoma tygodniami i w głębi serca wie, że nie wrócę, chyba już się pogodziła z tym brutalnym faktem, ale na widok młodych policjantów o twardych, trzeźwych oczach, z warstewką śniegu na ramionach i daszkach czapek, które z szacunkiem wsunęli pod pachy… wreszcie wszystko w niej pęka, nawet w najgłębszym zakamarku, który — choć tego nie wiedziała — był jeszcze w przyzwoitym stanie. Kolana jej miękną, siła odpływa, osuwa się na wycieraczkę. Charlie schodzi po skrzypiących schodach, rozczochrany i z zapuchniętymi oczami. „Chodzi o tatę?” — pyta.

Gdy zbliżamy się do budynku, na spłowiałych cegłach nad wejściem zaczyna być widoczny napis. Jedyne, co mogę odcyfrować, to CAGO POWER.

Nieznajomy przepycha mnie przez dziurę w murze.

Światła naszych latarek omiatają biuro.

Meble przegniłe do metalowych ram.

Stara chłodziarka wody.

Resztki ogniska.

Postrzępiony śpiwór.

Zużyte prezerwatywy na pleśniejącej wykładzinie.

Wchodzimy do długiego korytarza.

Bez latarek byłoby tutaj tak ciemno, że nie widać dłoni przed nosem.

Staję, by zobaczyć, co jest przed nami, ale czerń pochłania światło. Na pomarszczonym linoleum jest mniej śmieci i pomijając cichy, daleki jęk wiatru na zewnątrz, jest cicho jak w grobie.

Lodowacieję coraz bardziej.

Nieznajomy wbija mi lufę pistoletu w lędźwie, bym szedł dalej.

Czyżbym dostał się w łapy psychopaty, który uznał, że przed zamordowaniem musi się wszystkiego o mnie dowiedzieć? Często rozmawiam z obcymi — może rozmawialiśmy chwilę w kawiarence obok kampusu? Albo w kolejce metropolitalnej? Przy piwie w moim barze na rogu?

Ma plany wobec Charliego i Danieli?

— Chcesz usłyszeć, jak błagam? — pytam głosem, który zaczyna się łamać. — Mogę. Zrobię wszystko, czego zażądasz.

To straszne, ale taka jest prawda. Skalałbym się bez wahania. Zrobił komuś krzywdę, uczynił niemal wszystko, gdybym dzięki temu wrócił do swojej dzielnicy, a noc przebiegłaby dalej tak, jak było zaplanowane — wróciłbym do rodziny i przyniósł obiecane lody.

— Jeśli co? — pyta nieznajomy. — Jeśli cię puszczę?

— Właśnie tak.

Echo jego śmiechu odbija się po ścianach w głąb korytarza.

— Bałbym się oglądać wszystko, co byłbyś gotów zrobić, aby się z tego wydostać.

— Właściwie z czego?

Nieznajomy nie odpowiada.

Osuwam się na kolana.

Latarka wypada mi z ręki na podłogę.

— Proszę… nie musisz tego robić — jęczę błagalnie, ledwie rozpoznając własny głos. — Możesz po prostu odejść. Nie mam pojęcia, dlaczego chcesz mi zrobić krzywdę, ale pomyśl chwilę. Bardzo…

— Jasonie…

— …kocham rodzinę. Kocham moją żonę. Kocham…

— Jasonie…

— …mojego syna.

— Jasonie!

— Zrobię wszystko…

Dygoczę w niekontrolowany sposób. Zarówno z zimna, jak i ze strachu.

Nieznajomy kopie mnie w brzuch i gdy powietrze wylatuje mi z płuc, przekręcam się na plecy. Mój oprawca zwala się na mnie całym ciężarem i wbija mi lufę między zęby, głęboko w usta, do samego gardła, aż smak starego oleju i resztek sadzy wżera mi się po żołądek.

Wyciąga pistolet dwie sekundy przed tym, jak wyrzucam z siebie wieczorne wino i szkocką.

— Wstawaj! — wrzeszczy.

Łapie mnie za ramię i podrywa na nogi.

Kierując lufę między moje oczy, wkłada mi do ręki latarkę.

Wpatruję się tępo w maskę, świecę latarką na pistolet w jego dłoni.

Po raz pierwszy dokładnie widzę broń. W zasadzie nie mam o pistoletach zielonego pojęcia, wiem tylko tyle, że mają kurek, komorę i wielką dziurę na końcu lufy, która wygląda na wystarczającą, aby wypluć śmierć. Teraz odnoszę wrażenie, że światło latarki wpada tak głęboko w głąb lufy, aż widać blask miedzi na czubku wycelowanego we mnie naboju. Z jakiegoś powodu wyobrażam sobie, jak stojący przede mną nieznajomy siedzi w obskurnej kawalerce i wkłada do magazynka kulę po kuli, szykując się do tego, co dziś zrobił.

Zginę tutaj. Może już za chwilę.

Każda sekunda wydaje się, jakby mogła być ostatnią.

— Ruszaj się — rzuca nieznajomy.

Idę dalej.

Na rozwidleniu skręcamy w bok, w szerszy, wyższy, zwieńczony łukami korytarz. Powietrze jest obrzydliwie wilgotne. Słyszę dalekie kap… kap… kap spadającej skądś wody. Ściany są betonowe, a miejsce linoleum zajął wilgotny mech, którego warstwa z każdym krokiem jest grubsza i bardziej mokra.

Smak broni lepi mi się do wnętrza ust, przeplatany kwaśnym odorem żółci.

Już prawie na połowie twarzy nic nie czuję z zimna.

Cichy głosik w mojej głowie krzyczy, żebym coś zrobił, czegoś spróbował, czegokolwiek. Nie daj się prowadzić jak owca na rzeź, posłusznie stawiając stopę za stopą. Dlaczego tak mu ułatwiasz sprawę?

Spokojnie.

Bo się boję.

Tak bardzo się boję, że z trudem trzymam się prosto.

Myśli mam poszarpane i kotłują się chaotycznie.

Rozumiem teraz, dlaczego ofiary się nie bronią. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym zapanować nad tym mężczyzną. Albo spróbować uciec.

No i dochodzi do tego najbardziej wstydliwa prawda: coś we mnie wolałoby mieć to wszystko za sobą, gdyż po śmierci nie będzie ani strachu, ani bólu. Czy to oznacza, że jestem tchórzem? Taka jest ostatnia prawda, z jaką muszę się skonfrontować przed śmiercią?

Nie.

Muszę coś zrobić.

Wychodzimy z tunelu na metalową powierzchnię, do której podeszwy moich stóp natychmiast przymarzają. Chwytam za zardzewiałą balustradę otaczającą podest. Jest tu zimniej, czuć, że wyszliśmy na otwartą przestrzeń.

Jak zaprogramowany zegarowo, nad jeziorem Michigan pojawia się żółty księżyc i powoli wznosi ku górze.

Jego światło wpada przez górne okna wielkiego pomieszczenia i jest wystarczająco mocne, aby niezależnie od latarki dało się dostrzec otoczenie.

Żołądek podchodzi mi do gardła.

Stoimy u szczytu nieosłoniętych schodów, schodzących piętnaście metrów w dół.

Światło rodem ze starego obrazu pada tak na szereg uśpionych generatorów w dole i koronkę stalowych legarów nad głowami, że ma się wrażenie oglądania olejnego malowidła.

Jest cicho jak w katedrze.

— Schodzimy — mówi nieznajomy. — Uważaj pod nogi.

Ruszamy.

Dwa kroki przed drugim od góry podestem odwracam się na pięcie z zaciśniętą w dłoni latarką, celując prosto w głowę nieznajomego…

…i trafiam w pustkę. Siła rozpędu cofa mnie do pozycji wyjściowej… i przesuwa kawałek dalej.

Tracę równowagę i lecę.

Całym ciężarem uderzam o podest, latarka wypada mi z dłoni i znika za krawędzią.

Sekundę później rozbija się z łoskotem dwanaście metrów w dole.

Porywacz patrzy na mnie zza pozbawionej wyrazu maski, z przekrzywioną głową, nie odwracając ode mnie lufy.

Odciąga kurek i podchodzi do mnie.

Jego kolano wbija mi się w mostek, plecami uderzam o balustradę i wycharkuję głuche stęknięcie.

Koniec lufy dotyka mojego czoła.

— Muszę przyznać, że jestem dumny, iż spróbowałeś. Choć to było żałosne. Widziałem na kilometr, ale przynajmniej się zamachnąłeś.

Gdy z boku szyi czuję ostre dźgnięcie, próbuję szarpnąć ciałem w bok.

— Nie walcz z tym — mówi nieznajomy.

— Co mi dałeś?

Nim zdążył odpowiedzieć, coś przebija się przez moją barierę krew-mózg z impetem osiemnastokołowej ciężarówki. Czuję równocześnie niesamowity ciężar i nieważkość, świat zaczyna wirować i przewracać się na nice.

Nagle — tak samo jak się pojawiło — wrażenie znika.

Wbija się we mnie kolejna igła — tym razem w udo.

Gdy wrzeszczę, nieznajomy wyrzuca obie strzykawki za balustradę.

— Idziemy.

Aby wstać, muszę się podciągnąć na balustradzie. Od upadku krwawi mi kolano. Jest mi zimno, jestem brudny i mokry, zęby tak mi dzwonią, że zaraz popękają.

Schodzimy, z każdym krokiem wprowadzając mizerną konstrukcję w drgania. Na dole kontynuujemy marsz wzdłuż szeregu starych generatorów.

Z poziomu podłogi pomieszczenie wydaje się jeszcze rozleglejsze.

Mniej więcej pośrodku nieznajomy staje i kieruje światło latarki na opartą o jeden z generatorów sportową torbę.

— Nowe ubranie. Pospiesz się.

— Nowe ubranie? Nie ro…

— Nie musisz rozumieć. Masz się tylko ubrać.

Przez ogrom strachu czuję przebijający się promyk nadziei. Zamierza mnie oszczędzić? Z jakiego innego powodu miałbym się ubierać? Mam jednak szansę przeżyć?

— Kim jesteś? — pytam.

— Pospiesz się. Nie zostało ci wiele czasu.

Kucam przy torbie.

— Najpierw się oczyść.

Na wierzchu leży ręcznik, którym ścieram błoto ze stóp i krew z kolana oraz twarzy. Wkładam bokserki i pasujące idealnie dżinsy. Cokolwiek mi wstrzyknął, czuję to w opuszkach palców — z trudem zapinam guziki koszuli. Stopy wsuwają się bez trudu w drogie mokasyny. Pasują tak samo dobrze jak dżinsy.

Nie jest mi już zimno. Jakby pośrodku klatki piersiowej tkwiło gorące jądro, wysyłające promieniowanie do rąk i nóg.

— Jeszcze kurtka.

Wyjmuję ze spodu torby czarną skórzaną kurtkę i wsuwam dłonie w rękawy.

— Doskonale — mówi nieznajomy. — Teraz usiądź.

Opieram się o żelazną podstawę generatora, potężnej maszynerii rozmiaru lokomotywy.

Nieznajomy siedzi naprzeciwko, broń kieruje w moją stronę, ale trzyma ją dość swobodnie.

Przestrzeń wypełnia światło księżyca, odbija się od porozbijanych okien wysoko nad nami i posyła na dół pokawałkowane pasma światła, które oświetlają…

Kłębowiska kabli.

Koła zębate.

Rury.

Dźwignie i wielokrążki.

Tablice rozdzielcze pełne spękanych zegarów i wskaźników.

Technologia z innej epoki.

— I co teraz? — pytam.

— Czekamy.

— Na co?

Zbywa moje pytanie machnięciem ręki.

Ogarnia mnie dziwny spokój. Poczucie wyciszenia, całkowicie nie na miejscu.

— Sprowadziłeś mnie tu, aby mnie zabić?

— Nie.

Jest mi tak wygodnie z opartymi o starą maszynę plecami, jakbym się w nią zapadał.

— Ale chciałeś, żebym tak uważał.

— Nie było innego sposobu.

— Na co?

— Żeby cię tu sprowadzić.

— A w jakim celu tu jesteśmy?

W odpowiedzi nieznajomy kręci jedynie głową, równocześnie wsuwając lewą dłoń pod maskę, aby się podrapać.

Dziwne.

Jakbym równocześnie oglądał film i w nim grał.

Zaczyna mnie ogarniać senność.

Głowa opada mi do przodu.

— Poddaj się temu — mówi nieznajomy.

Nie zamierzam na to pozwolić. Walczę z sennością, równocześnie zastanawiając się, jak bardzo zmienił się styl nieznajomego. Sprawia wrażenie innej osoby i niespójność między tym, jak zachowuje się w tej chwili, a przemocą, jaką okazał względem mnie ledwie kilka minut temu, powinna przerażać. Nie powinienem pozwalać sobie na zbytnie rozluźnienie, ale ciało wypełnia mi spokojny szum…

Jest mi dogłębnie błogo, jakbym był w czymś zanurzony i oddalony o wieczność.

— To była długa droga — odzywa się nieznajomy tonem, jakby coś wyznawał. — Trudno mi w zasadzie uwierzyć, że siedzę tu i ci się przyglądam. Rozmawiam z tobą. Wiem, że tego nie rozumiesz, ale o tyle rzeczy chciałbym zapytać…

— Na przykład?

— Jak to jest być tobą?

— Co masz na myśli?

Nieznajomy chwilę milczy.

— Jak postrzegasz swoje miejsce na ziemi, Jasonie?

— To… bardzo ciekawe pytanie, biorąc pod uwagę, przez co mnie przeczołgałeś — odpowiadam powoli, z wahaniem.

— Jesteś w życiu szczęśliwy?

W porównaniu do mroku tego, co się właśnie dzieje, moje życie jest boleśnie piękne.

— Mam wspaniałą rodzinę — odpowiadam. — Pracę, w której się spełniam. Żyjemy wygodnie. Nikt z nas nie choruje.

Język rośnie mi w ustach. Mówienie staje się coraz trudniejsze.

— Ale?

— Moje życie jest super… Nie jest oczywiście… wyjątkowe… a był taki czas, gdy mogło się takim stać…

— Ale zamordowałeś swoje ambicje, tak?

— Zmarły z przyczyn naturalnych. Z… zaniedbania.

— Pamiętasz, jak do tego doszło? Był taki moment, w którym…?

— Mój syn. Miałem dwadzieścia… siedem lat i… byłem z Danielą od kilku miesięcy. Była w ciąży. Dobrze się bawiliśmy, ale… to nie była miłość. A może… i była. Nie wiem. W każdym razie… nie zamierzaliśmy zakładać rodziny.

— Ale ją założyłeś.

— Jeśli jesteś naukowcem, lata przed trzydziestką… decydują. Nie opublikujesz do trzydziestki nic dużego, idziesz na… zieloną… trawkę.

Może to efekt narkotyku, ale mimo trudności mówienie sprawia wielką przyjemność. Oaza normalności po dwóch najbardziej szalonych godzinach, jakie przeżyłem w całym życiu. Wiem, że to nieprawda, ale panująca atmosfera jest niczym obietnica, że dopóki konwersujemy, dopóty nie może się wydarzyć nic złego. Jakby słowa chroniły.

— Pracowałeś nad czymś dużym? — pyta nieznajomy.

Muszę się mocno skupiać, aby nie zamknąć oczu.

— Pracowałem.

— Co to było?

Jego głos oddala się.

— Próbowałem stworzyć… superpozycję… stanów kwantowych obiektu… widocznego dla ludzkiego oka.

— Dlaczego porzuciłeś badania?

— Przez pierwszy rok życia Charlie… miał bardzo poważne problemy zdrowotne. Powinienem był spędzić tysiąc godzin w pomieszczeniu czystym, ale nie byłem… w stanie… docierać tam na czas. Daniela mnie potrzebowała… syn mnie… potrzebował. Straciłem finansowanie… zapał. Przez minutę byłem młodym, nowym geniuszem, ale gdy… dałem plamę, moje miejsce zajął… ktoś inny.

— Żałujesz, że zostałeś z Danielą i jesteście razem?

— Nie.

— Nigdy nie żałowałeś?

Myślę o Danieli i emocje przebijają się znowu na powierzchnię, mieszają z trwającym horrorem. Powraca strach, a wraz z nim tęsknota za domem, która tnie do kości. Potrzebuję jej w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek w życiu.

— Nigdy.

Po sekundzie leżę na podłodze, z twarzą na zimnym betonie, narkotyk zabiera mnie w dal.

Nieznajomy klęka obok, przewraca mnie na plecy, aż widzę cały majestat księżycowego światła wpadającego przez wysokie okna tego zapomnianego miejsca, ciemność pomarszczoną światłem i kolorami w miejscach, gdzie wokół generatorów otwierają się i zamykają wirujące, puste otchłanie.

— Czy jeszcze kiedyś ją zobaczę? — pytam.

— Nie wiem.

Po raz milionowy chcę zapytać, co zamierza ze mną zrobić, ale straciłem zdolność wypowiadania słów.

Oczy coraz bardziej mi się zamykają, próbuję je otwierać, ale to przegrana bitwa.

Nieznajomy ściąga rękawiczkę i dotyka mojej twarzy gołą dłonią.

Dziwnie.

Delikatnie.

— Posłuchaj mnie — mówi. — Będziesz miał do czynienia z przerażającymi rzeczami, ale możesz wszystko przekuć na własną korzyść. Możesz mieć wszystko, czego nigdy nie miałeś. Przepraszam, że cię nastraszyłem, ale musiałeś tu dotrzeć. Bardzo mi przykro, Jasonie. Robię to dla nas obu.

Bezgłośnie układam usta w pytanie: „Kim… jesteś?”.

Zamiast odpowiedzieć, nieznajomy sięga do kieszeni i wyjmuje kolejną strzykawkę oraz małą ampułkę wypełnioną przezroczystym płynem, który w świetle księżyca jarzy się jak rtęć.

Ściąga osłonę igły i wciąga do strzykawki zawartość ampułki.

Tuż przedtem, nim zamykają mi się oczy, widzę, jak nieznajomy podciąga rękaw koszuli i robi sobie zastrzyk.

Wypuszcza strzykawkę i ampułkę z rąk na beton między nami i ostatnią rzeczą, jaką widzę, jest tocząca się w moim kierunku ampułka.

— Co… teraz? — szepczę.

— Gdybym ci powiedział, i tak byś nie uwierzył.

1Wielki Gatsby, tłum. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Dwa

Ktoś chwyta mnie za kostki.

Pod pachy wsuwają mi się dłonie, odzywa się kobiecy głos.

— Jak wydostał się z kabiny?

— Nie mam pojęcia — odpowiada męski głos. — Patrz, wraca do siebie.

Otwieram oczy, ale widzę jedynie rozmazane ruchy i światło.

— Zabierajmy go stąd w cholerę! — rzuca mężczyzna.

Próbuję coś powiedzieć, ale słowa są jedynie bełkotem, poszarpanym i pozbawionym składu.

— Doktorze Dessen? — mówi kobieta. — Przeniesiemy pana teraz na nosze.

Patrzę w kierunku moich stóp i z mgły materializuje się męska twarz. Za szybą maski aluminiowego kombinezonu do ochrony przed substancjami niebezpiecznymi, z izolacyjnym aparatem oddechowym.

Spogląda na kobietę za mną.

— Raz… dwa… trzy!

Kładą mnie na noszach samojezdnych i zapinają mi na nadgarstkach i kostkach wyściełane pasy.

— To tylko dla pańskiej ochrony, doktorze Dessen.

Patrzę na przesuwający się do tyłu sufit, jakieś dwanaście, może piętnaście metrów w górze.

Gdzie ja, do cholery, jestem? W jakimś hangarze?

Przypomina mi się odprysk z przeszłości — ukłucie w szyję. Coś mi wstrzyknięto. To musi być szalona halucynacja.

Rozlega się skrzek radia.

— Zespół ewakuacyjny, raportuj. Odbiór.

— Mamy Dessena — mówi kobieta z wyraźnym podnieceniem w głosie. — Jesteśmy w drodze. Odbiór.

Piszczą obracające się kółka.

— Zrozumiałem. Wstępna ocena stanu? Odbiór.

Kobieta wyciąga rękę w dół i osłoniętą grubą rękawicą dłonią włącza jakieś urządzenie monitorujące, które mam przyczepione do lewej ręki.

— Puls sto piętnaście. Ciśnienie sto czterdzieści na dziewięćdziesiąt dwa. Temperatura trzydzieści siedem dwa. Gamma zero osiem siedem. Przewidywany czas przybycia trzydzieści sekund. Bez odbioru.

Z zadumy wyrywa mnie brzęczenie.

Przejeżdżamy przez powoli otwierające się wrota, przypominające wejście do skarbca.

Boże drogi…

Spokojnie. To nie dzieje się naprawdę.

Kółka piszczą bardziej natarczywie, obracają się szybciej.

Jesteśmy na korytarzu wyłożonym plastikiem, światło jarzeniówek na suficie jest tak jaskrawe, że muszę zmrużyć oczy.

Wrota za nami zatrzaskują się ze złowrogim metalicznym trzaśnięciem, jakby nas od czegoś odcinały.

Wwożą mnie do sali operacyjnej i pchają w stronę potężnej postaci w kombinezonie nadciśnieniowym, stojącej pod grupą lamp, jakich używa się na salach chirurgicznych.

Uśmiecha się do mnie zza szyby maski, jakby mnie znał.

— Witaj z powrotem, Jasonie. Gratulacje. Udało ci się.

Z powrotem?

Widzę jedynie jego oczy, ale nie kojarzą mi się z nikim, kogo kiedykolwiek spotkałem.

— Odczuwasz jakiś ból? — pyta mężczyzna.

Kręcę głową.

— Wiesz, skąd masz rany cięte i siniaki na twarzy?

Kręcę głową.

— Wiesz, kim jesteś?

Potwierdzam skinieniem głowy.

— Wiesz, gdzie jesteś?

Kręcę głową.

— Poznajesz mnie?

Jeszcze raz kręcę głową.

— Jestem Leighton Vance, dyrektor generalny i naczelny lekarz. Jesteśmy kolegami i przyjaciółmi. — Unosi w górę chirurgiczne nożyczki. — Muszę zdjąć z ciebie ubranie.

Zdejmuje urządzenie monitorujące i zabiera się za moje dżinsy i bokserki. Jedno po drugim ląduje na metalowej tacy. Gdy rozcina mi koszulę, spoglądam w kierunku jasnych jak cholera lamp, które mnie oświetlają, i tłumię narastającą panikę.

Jestem nagi i przywiązany do noszy.

Nie, powtarzam w myśli: to halucynacje, że jestem nagi i przywiązany do noszy. Ponieważ nic z tego nie jest rzeczywiste.

Leighton bierze do ręki tacę z moimi butami i ubraniem i podaje ją komuś, kto stoi za moją głową, poza polem widzenia.

— Sprawdźcie wszystko.

Rozlegają się odgłosy kroków wychodzącej szybko osoby.

Rejestruję ostry zapach alkoholu izopropylowego na sekundę, zanim Leighton przeciera mi wacikiem skórę na przedramieniu.

Zawiązuje mi nad łokciem opaskę uciskową.

— Pobiorę tylko trochę krwi — mówi i bierze z tacy z instrumentami dużą igłę.

Jest dobry. Nawet nie czuję wkłucia.

Zrobiwszy swoje, przetacza nosze w głąb sali operacyjnej, gdzie znajdują się szklane drzwi z panelem dotykowym w ścianie.

— Chciałbym ci powiedzieć, że to przyjemna część — mówi. — Chyba dobrze, że jesteś zbyt zdezorientowany, aby pamiętać, co teraz nastąpi.

Próbuję zapytać, ale słowa jeszcze mi się wymykają. Palce Leightona poruszają się po klawiaturze dotykowej, drzwi się rozsuwają i wpycha mnie do komory, w której poza noszami nic by się nie zmieściło.

— Półtorej minuty — mówi. — Nic ci nie będzie. Jeszcze nigdy nie zabiłem badanego obiektu.

Rozlega się pneumatyczny syk i drzwi się zasuwają.

Wbudowane w sufit lampy emanują chłodnym błękitem.

Wykręcam szyję.

Ściany po obu stronach są pokryte skomplikowanym wzorem otworów.

Z sufitu spływa drobna, przechłodzona mgiełka, pokrywając mnie od stóp do głów.

Moje ciało sztywnieje — lodowate kropelki zamarzają na skórze w twarde perełki.

Wzdrygam się i niemal równocześnie ściany zaczynają buczeć.

Z otworów w ścianach zaczyna kapać biała para, czemu towarzyszy coraz głośniejszy syk.

Para leci strumieniami.

Wystrzeliwuje z otworków pod ciśnieniem.

Strumienie zderzają się nad noszami i wypełniają komorę gęstą mgłą, która pochłania światło z sufitu. W miejscach, gdzie dotyka ona mojej skóry, zamrożone perełki eksplodują i wyparowują.

Wentylatory przełączają się na ssanie.

W ciągu pięciu sekund gaz zostaje odessany, pozostawiając charakterystyczny zapach, jaki unosi się w powietrzu letniego popołudnia tuż przed burzą: błyskawic i ozonu.

Mieszanka gazu i przechłodzonych perełek na mojej skórze zamieniła się w syczącą pianę, która piecze jak kwas.

Jęczę i szarpię się w pasach, zastanawiając się, jak długo to jeszcze ma trwać. Mam wysoki próg odczuwania bólu, to jednak jest na granicy — skończy się albo mnie zabije.

Myśli przelatują z prędkością światła.

Istnieje narkotyk, który mógłby wywołać coś podobnego? Wytwarzać halucynacje i ból na takim poziomie przerażającej wyrazistości?

To jest zbyt intensywne, zbyt rzeczywiste.

A jeżeli dzieje się naprawdę?

Czy to mogą być wygłupy CIA? Trafiłem do tajnej kliniki, gdzie prowadzi się eksperymenty na ludziach? Zostałem porwany?

Z sufitu, z mocą jak ze strażackiego węża, tryska wspaniała, ciepła woda, usuwając niszczycielską pianę.

Gdy przestaje lecieć, z otworów w ścianie z rykiem wystrzeliwuje gorące powietrze, owiewając moje ciało niczym pustynny wiatr.

Ból znika.

Jestem w podwyższonym stanie czuwania.

Drzwi za mną otwierają się i nosze wyjeżdżają na zewnątrz.

Leighton uważnie mi się przygląda.

— Nie było aż tak tragicznie, prawda?

Jedziemy przez salę operacyjną do znajdującej się obok sali chorych, gdzie rozluźnia mi więzy na kostkach i nadgarstkach.

Dłonią w rękawiczce podciąga mnie na noszach. Kręci mi się w głowie, wszystko wokół wiruje, dopiero po chwili świat wraca do normy.

Obserwuje mnie.

— Lepiej?

Kiwam głową.

W sali stoją komoda i łóżko ze stosikiem starannie złożonej odzieży. Ściany są tapicerowane. Nie ma ostrych krawędzi. Gdy zsuwam się ku krawędzi noszy, Leighton ujmuje mnie nad łokciem i pomaga wstać.

Nogi mam jak z gumy, kompletnie do niczego.

Podprowadza mnie do łóżka.

— Zostawię cię, żebyś się ubrał, i wrócę, gdy przyjdą twoje wyniki z laboratorium. To długo nie potrwa. Mogę na minutę wyjść?

Wreszcie odnajduję głos.

— Nie rozumiem, co się dzieje. Nie mam pojęcia, gdzie…

— Dezorientacja minie. Będę cię dokładnie monitorował. Pomożemy ci przez to przejść.

Wyjeżdża noszami w kierunku drzwi, zatrzymuje się jednak w progu i spogląda na mnie przez wizjer.

— Naprawdę bardzo dobrze znów cię widzieć, brachu. Czuję się jak w kontroli misji, gdy wracał „Apollo 13” . Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni.

Drzwi zamykają się za nim.

Trzy rygle wskakują w gniazda z dźwiękiem niczym potrójny wystrzał.

Wstaję z łóżka i podchodzę na niepewnych nogach do komody.

Jestem tak słaby, że ubranie się zajmuje mi kilka minut. Dobre spodnie, koszula z lnu, bez paska.

Znad drzwi obserwuje mnie kamera.

Wracam do łóżka, siadam w tym sterylnym, bezgłośnym pomieszczeniu i próbuję przywołać ostatnie konkretne wspomnienia. Sama próba jest jak tonięcie trzy metry od brzegu. Na suchym lądzie leżą fragmenty wspomnień i choć je widzę, i niemal mogę ich dotknąć, płuca wypełniają mi się wodą. Nie mogę utrzymać głowy nad powierzchnią. Im bardziej się staram poskładać fragmenty, tym więcej tracę energii i tym wścieklej młócę wokół, panikuję.

Wszystko, czym dysponuję w tym białym, wyściełanym pomieszczeniu, to…

Thelonious Monk.

Aromat czerwonego wina.

Stoję w kuchni i siekam cebulę.

Nastolatek rysuje.

Chwileczkę.

Nie: nastolatek.

MÓJ nastolatek.

Mój syn.

Nie: kuchnia.

MOJA kuchnia.

Mój dom.

To był rodzinny wieczór. Gotowaliśmy we dwoje. Widzę uśmiech Danieli. Słyszę jej głos i dźwięki jazzu. Czuję zapach cebuli, kwaśną słodycz wina w jej oddechu. Jej szkliste oczy. Cóż za bezpieczne i doskonałe miejsce — nasza kuchnia w rodzinny wieczór.

Nie zostałem jednak. Z jakiegoś powodu wyszedłem. Dlaczego?

Zaraz to będę miał, jestem na granicy przypomnienia sobie…

Rygle cofają się, strzelając jak karabin maszynowy i drzwi do sali stają otworem. Leighton zamienił kombinezon na klasyczny laboratoryjny kitel i stoi w progu, szczerząc zęby w uśmiechu, jakby ledwo mógł się powstrzymać przed ujawnieniem czegoś ekscytującego. Widać teraz, że jest mniej więcej w moim wieku, urodę ma jak chłopak ze szkoły z internatem, a na podbródku popołudniowy cień kogoś na tyle konserwatywnego, że nie goli się dwa razy dziennie.

— Dobre wieści — zagaja. — Niczego nie ma.

— Czyli konkretnie czego?

— Śladów napromieniowania, kontaktu z zagrożeniami biologicznymi, chorób zakaźnych. Pełne wyniki badania krwi będą rano, ale jesteś zwolniony z kwarantanny. Aha — i mam to dla ciebie.

Podaje mi zapinaną na plastikowy suwak torbę, w której są klucze i spięte klipsem banknoty.

Na kawałku przyklejonej do torby taśmy samoprzylepnej napisano czarnym flamastrem JASON DESSEN.

— Możemy? — pyta Leighton. — Wszyscy czekają na ciebie.

Wsuwam do kieszeni to, co jest najwyraźniej moją osobistą włas­nością i idę za Leightonem przez salę operacyjną.

W korytarzu kilku robotników ściąga plastikową wykładzinę ze ścian.

Na mój widok zaczynają klaskać.

— Dajesz, Dessen! — krzyczy znajdująca się w grupie kobieta.

Gdy się zbliżamy, szklane drzwi posłusznie się otwierają.

Wracają mi siły i zmysł równowagi.

Leighton prowadzi mnie na klatkę schodową i zaczynamy iść w górę. Metalowe stopnie dźwięczą pod naszymi stopami.

— Wszystko gra? — pyta Leighton.

— W porządku. Dokąd idziemy?

— Na raport.

— Ale ja nawet…

— Zachowaj lepiej swoje myśli na rozmowę. No wiesz — protokół i takie gówna.

Dwa podesty wyżej Leighton otwiera grube na trzy centymetry szklane drzwi. Wchodzimy do kolejnego korytarza, którego jedną ścianę zajmują biegnące od podłogi do sufitu okna. Otwiera się za nimi widok na hangar, który korytarze zdają się otaczać — w sumie na czterech poziomach — jak atrium.

Ruszam w kierunku okien, aby lepiej się we wszystkim zorientować, ale Leighton prowadzi mnie w kierunku kolejnych drzwi, z lewej strony, i wpycha mnie do słabo oświetlonego pomieszczenia, w którym za stołem, jakby oczekując na moje przybycie, stoi kobieta w czarnym kostiumie ze spodniami.

— Cześć, Jasonie — wita się.

— Cześć.

Gdy Leighton ponownie zapina mi wokół lewego ramienia urządzenie monitorujące, kobieta przez chwilę przygląda się mojemu zdziwionemu spojrzeniu.

— Nie masz nic przeciwko? — pyta Leighton. — Będę się lepiej czuł, mając trochę dłużej oko na twoje parametry. Niedługo będziemy mieli najgorsze za sobą.

Leighton delikatnie kładzie dłoń na dole moich pleców i zmusza mnie do przejścia ostatnich kilku kroków.

Drzwi zamykają się za nami.

Kobieta ma czterdzieści kilka lat i krótkie, ciemne włosy z grzywką, która kończy się tuż nad frapującymi oczami, które są jakimś sposobem równocześnie łagodne i przenikliwe.

Światło jest miękkie i niezagrażające, jak w kinie tuż przed rozpoczęciem filmu.

Obok niedużego stolika stoją dwa nietapicerowane krzesła z prostymi oparciami, na blacie laptop, dzbanek z wodą, dwie szklanki, stalowa karafka i parujący kubek, wypełniający pomieszczenie aromatem dobrej kawy.

Ściany i sufit są zrobione z dymionego szkła.

— Jasonie, jeśli zechcesz usiąść, będziemy mogli zacząć.

Waham się pięć długich sekund, rozważając odwrócenie się na pięcie i wyjście bez słowa, coś mówi mi jednak, że byłby to zły, wręcz katastrofalny pomysł.

Siadam na krześle, sięgam po dzbanek i nalewam sobie szklankę wody.

— Jeśli jesteś głodny, możemy kazać przynieść jedzenie — mówi kobieta.

— Nie, dziękuję.

W końcu siada naprzeciwko mnie, podnosi okulary na nosie i pisze coś na komputerze.

— Jest… — patrzy na zegarek — …godzina dwunasta zero siedem, drugiego października. Nazywam się Amanda Lucas, numer identyfikacyjny pracownika dziewięć-pięć-sześć-siedem i jest dziś ze mną… — wskazuje gestem w moją stronę.

— Hm… Jason Dessen.

— Dziękuję, Jasonie. W celu wyjaśnienia okoliczności towarzyszących oraz w celach dokumentacyjnych: pierwszego października, około godziny dwudziestej drugiej pięćdziesiąt dziewięć, technik Chad Hodge w trakcie rutynowej kontroli terenu wewnętrznego zauważył doktora Dessena, leżącego bez świadomości na podłodze hangaru. Uruchomiono zespół wydobywczy i doktor Dessen o godzinie dwudziestej trzeciej dwadzieścia cztery został zabrany do kwarantanny. Po dekontaminacji i wyrażeniu na podstawie wstępnych badań laboratoryjnych zgody przez doktora Leightona Vance’a doktor Dessen został przyprowadzony do sali konferencyjnej na subpoziomie drugim, gdzie rozpoczyna się nasza pierwsza sesja debriefingu.

Spogląda na mnie uśmiechnięta.

— Jasonie, jesteśmy zachwyceni, że mamy cię z powrotem. Godzina jest późna, ale większość członków zespołu przybyła z miasta z tej okazji. Jak pewnie się domyśliłeś, wszyscy przyglądają się zza szyb.

Dookoła wybucha aplauz, któremu towarzyszą radosne okrzyki, kilka osób woła moje imię.

Światło rozjaśnia się na tyle, abym mógł widzieć przez ściany. Oszklony sześcian otaczają amfiteatralnie ustawione fotele. Wokół stoi piętnaście, może dwadzieścia osób, większość się uśmiecha, niektórzy nawet ocierają oczy, jakbym wrócił z bohaterskiej misji.

Dwóch ludzi jest uzbrojonych, rękojeści ich pistoletów migoczą w świetle lamp.

Nie uśmiechają się ani nie klaszczą.

Amanda odsuwa krzesło, wstaje i dołącza do aplauzu.

Też wygląda na głęboko wzruszoną.

Po głowie krąży mi jedna myśl: „Co, do cholery, mi się przydarzyło?”.

Gdy aplauz cichnie, Amanda siada na krześle.

— Wybacz nam entuzjazm, ale jak na razie jesteś jedyną osobą, która wróciła — wyjaśnia.

Nie mam pojęcia, o czym mówi. Mam ochotę powiedzieć to głośno, ale podejrzewam, że nie powinienem tego robić.

Światła ponownie się przyciemniają.

Ściskam w dłoniach szklankę z wodą niczym linę ratunkową.

— Wiesz, na jak długo zniknąłeś? — pyta Amanda.

Gdzie zniknąłem?

— Nie.

— Na czternaście miesięcy.

Jezu…

— To dla ciebie szok?

— Można tak powiedzieć.

— No cóż, siedzenie jak na szpilkach, wstrzymany oddech i tyłki na skraju foteli. Czekaliśmy ponad rok, aby zadać te pytania: Co widziałeś? Gdzie trafiłeś? Jak wróciłeś? Opowiedz nam o wszystkim i zacznij, proszę, od początku.

Biorę łyk wody i wpijam się w ostatnie wyraźne wspomnienie jak w kruszącą się krawędź przepaści, z której zwisam: wyjście z domu w rodzinny wieczór.

I wtedy…

Szedłem chodnikiem w chłodną jesienną noc. Słyszałem dolatujące ze wszystkich barów odgłosy meczu Cubsów.

Dokąd?

Dokąd szedłem?

— Nie spiesz się, Jasonie. Nie ma presji.

Ryan Holder.

Szedłem się z nim spotkać.

Poszedłem do Village Tap i wypiłem drinka — dla dokładności dwa drinki ze światowej klasy whisky — z moim dawnym kumplem z pokoju, Ryanem Holderem.

Czy jest on jakoś odpowiedzialny za to, co się dzieje?

Znowu zadaję sobie pytanie, czy to się dzieje naprawdę?

Unoszę szklankę z wodą. Wygląda w najdrobniejszym szczególe realistycznie, łącznie ze skraplającą się na ściankach rosą i zimną wilgocią na moich palcach.

Patrzę Amandzie w oczy.

Sprawdzam ściany.

Nie roztapiają się.

Jeżeli to wywołana narkotykami jazda, nie przypomina niczego, o czym kiedykolwiek słyszałem. Żadnych wzrokowych ani słuchowych zniekształceń. Żadnej euforii. Nie chodzi o to, że to miejsce sprawia wrażenie nierealnego, lecz o to, że nie powinno istnieć. Jest tak, jakby moja obecność w tym miejscu była kłamstwem. Nie wiem, co to oznacza, czuję tak jednak w głębi duszy.

Nie, to nie jest halucynacja. To całkowicie inne zjawisko.

— Spróbujmy może inaczej — mówi Amanda. — Co ostatniego pamiętasz, zanim obudziłeś się w hangarze?

— Byłem w barze.

— Co tam robiłeś?

— Spotkałem się ze starym przyjacielem.

— A gdzie był ten bar?

— Przy Logan Square.

— Więc byłeś w Chicago.

— Uhm.

— W porządku, mógłbyś opisać…

Głos Amandy cichnie.

Widzę kolejkę metropolitalną.

Jest ciemno.

Cicho.

Zbyt cicho jak na Chicago.

Ktoś nadchodzi.

Ktoś, kto chce mi zrobić krzywdę.

Serce zaczyna mi walić.

Pocą mi się dłonie.

Odstawiam szklankę na stół.

— Jasonie, Leighton mówi mi, że twoje parametry zaczynają przekraczać normę.

Jej głos wraca, jest jednak w dalszym ciągu oddalony o ocean.

To jakaś sztuczka?

Jestem obiektem manipulacji?

Nie, nie pytaj jej o to. Nie wypowiadaj tych słów. Bądź tym, za kogo cię biorą. Ci ludzie są chłodni, spokojni, dwóch ma broń. Cokolwiek chcą od ciebie usłyszeć — powiedz to. Ponieważ jeżeli zauważą, że nie jesteś osobą, za którą cię biorą… to co wtedy?

Może wtedy nigdy stąd nie wyjdziesz.

Zaczyna mi pulsować w głowie. Unoszę dłoń i gdy dotykam potylicy, czuję zgrubienie tak wrażliwe na dotyk, aż wyrywa mi się jęk.

— Jasonie?

Ktoś mnie zranił?

Ktoś mnie napadł? A jeśli zostałem tu sprowadzony? Jeżeli ci ludzie — niezależnie od tego, jak miło wyglądają — są w zmowie z tym, kto mi to zrobił?

Dotykam skroni i czuję ślad po drugim uderzeniu.

— Jasonie…

Widzę maskę gejszy.

Jestem nagi i bezradny.

— Jasonie…

Jeszcze kilka godzin temu byłem w domu i szykowałem kolację.

Nie jestem człowiekiem, za którego mnie biorą. Co się stanie, gdy się tego domyślą?

— Leightonie, mógłbyś do nas zejść?

Niedobrze.

Nie powinno mnie być w tym pokoju.

Muszę uciec od tych ludzi.

Muszę się zastanowić.

— Amando… — Zmuszam się do powrotu do tu i teraz, do wyrzucenia z głowy pytań i strachu, ale równie bezskutecznie mógłbym próbować dobić do rozmywającego się brzegu. Nie da się o niego zahaczyć. Nie da oparcia. — To dość żenujące, ale jestem kompletnie wykończony i, szczerze mówiąc, dekontaminacja też nie była miła.

— Chcesz minutę przerwy?

— Nie miałabyś nic przeciwko temu? Potrzebuję kilku chwil, żeby przejaśniło mi się w głowie. — Wskazuję na laptop. — No i chciałbym dla niego brzmieć jako tako inteligentnie.

— Oczywiście. — Amanda wpisuje coś do komputera. — Nagranie przerwane.

Wstaję.

— Mogę cię zaprowadzić do prywatnego pokoju…

— Nie ma konieczności.

Otwieram drzwi i wychodzę na korytarz.

Na zewnątrz czeka Leighton Vance.

— Jasonie, chciałbym, abyś się położył. Twoje parametry idą w złym kierunku.

Zrywam urządzenie z ramienia i podaję mu je.