Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy chcesz zdobyć ponadczasową i niezwykle dziś przydatną umiejętność krytycznego myślenia, świadomie zadbać o własny rozwój i stać się człowiekiem dojrzale myślącym? Jeśli tak, koniecznie sięgnij po książkę „Myśl krytycznie i nie daj sobie wcisnąć kitu”. Jak piszą autorzy, profesorowie Carl B. Bergstrom i Jevin D. West, „Wszyscy musimy być odrobinę bardziej czujni, odrobinę więcej myśleć, odrobinę ostrożniej udostępniać informacje – a raz na jakiś czas nazwać po imieniu ściemę, na którą natrafimy”. Świat codziennie zalewa nas półprawdami, fake newsami i wiadomościami wyssanymi z palca. Politycy z wyrachowania zatajają przed nami ważne fakty. Media mówią nam to, co im się opłaca. Reklamodawcy śledzą nasze potrzeby i w sprytny sposób kierują naszymi wyborami. Wystarczy kilka sztuczek perswazyjnych i retorycznych… i już po nas. Teraz więc, gdy tytułowy kit zdominował przestrzeń publiczną, umiejętność krytycznego myślenia zyskuje absolutnie podstawowe znaczenie! Dzięki książce „Myśl krytycznie i nie daj sobie wcisnąć kitu” dowiesz się: • jak dokładnie działa mechanizm rozpowszechniania kłamstw, • jak analizować i obiektywnie oceniać dane, • jak odróżniać prawdę od mitu. Z pomocą autorów zdobędziesz narzędzia, które pozwolą ci uniknąć manipulacji i prowadzić świadome życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Przedmowa
Świat zalewa ściema, a my w niej toniemy. Politycy nie przejmują się faktami. Nauka rozwija się pod dyktando prasy. Start-upy z Doliny Krzemowej podnoszą ściemę do rangi sztuki. Uniwersytety i inne uczelnie przedkładają ją nad myślenie analityczne. Wydaje się, że większość działalności administracyjnej sprowadza się do zaawansowanych ćwiczeń z kombinatoryki ściemy. Reklamodawcy mrugają do nas porozumiewawczo i zapraszają do obserwowania wraz z nimi różnych bredni. My też puszczamy do nich oko – ale robiąc to, opuszczamy gardę i dajemy sobie wcisnąć głębiej ukryty kit, którym nas szczodrze faszerują. Ściema zatruwa nam świat – wprowadza ludzi w błąd w najzupełniej konkretnych kwestiach i podkopuje w całej rozciągłości nasze zaufanie do docierających do nas informacji. Właśnie temu próbujemy dać odpór tą naszą, cokolwiek skromną, książką.
Filozof Harry Frankfurt uznał wszechobecną ściemę za cechę definiującą nasze czasy. Swój klasyczny wykład O wciskaniu kitu1 rozpoczął od słów:
Jedną z najbardziej uderzających cech naszej kultury jest ogromna ilość wciskanego kitu. Wszyscy o tym wiemy. Każdy z nas dorzuca swój kamyczek. Jednak przyjmujemy tę sytuację za oczywistą […]. W rezultacie nie wypracowaliśmy precyzyjnego poglądu na temat specyfiki, przyczyn powszechnego występowania oraz funkcji wciskania kitu. Nie opracowaliśmy również pogłębionej analizy roli, jaką odgrywa w naszym życiu. Innymi słowy, brakuje nam podbudowy teoretycznej.
Rozprawianiu się ze ściemą pomaga precyzyjna orientacja, z czym mamy do czynienia. A to już wejście na grząski grunt.
Przede wszystkim „ściema” to rzeczownik odczasownikowy. Mogę nie tylko czuć się zmęczony twoją ściemą (rzeczownik), ale też wziąć odwet i naściemniać (czasownik) tobie. To dosyć oczywiste. A ściemnianie to, by ująć rzecz najprościej, produkowanie ściemy.
Ale do czego właściwie odnosi się rzeczownik „ściema”? Jak w przypadku wielu prób wyrażenia koncepcji filozoficznych w języku codzienności, szaleństwem byłoby pokuszenie się o definicję uwzględniającą wszystko, co należy, a wykluczającą zbędne elementy. Zamiast tego zaczniemy od kilku przykładów, a potem spróbujemy opisać pewne cechy, które je kwalifikują do tej kategorii.
Większość ludzi uważa, że nieźle sobie radzi z rozpoznawaniem ściemy. To możliwe, gdy pojawia się ona w postaci figury retorycznej lub wymyślnej konstrukcji słownej, nazywanej przez nas staromodnym wciskaniem kitu. Takiej jak:
Naszą wspólną misją jest wprowadzanie bilateralnych rozwiązań na rzecz tworzenia sposobności do aktywizowania niedostatecznie wykorzystywanych zasobów ludzkich. (Inaczej mówiąc, prowadzimy agencję pracy tymczasowej).
Stanowimy linie przesyłowe. Wpisując się w ten mit, łączymy się z nim w jedno. (To zabrzmiało jak staromodne wciskanie kitu w wersji New Age).
Wzorem naszych przodków kierujemy wzrok ku bezkresnemu widnokręgowi naszego wielkiego narodu, niosąc w umysłach i sercach żar, który na nowo podsyci zawilgłe skry naszego zbiorowego przeznaczenia. (Litości! Jak zamierzacie przywrócić w regionie zapotrzebowanie na pracowników?)
Stara szkoła wciskania kitu nie odchodzi w niepamięć, możliwe jednak, że przyćmiewa ją zjawisko, które nazywamy nowoczesną ściemą. Posługuje się ona językiem matematyki, nauk ścisłych i statystyki, by tworzyć pozory porządku i dokładności. Wątpliwym tezom nadaje nimb wiarygodności, ubierając je w liczby, wyliczenia, dane statystyczne i wykresy. Nowomodne wciskanie kitu może więc wyglądać przykładowo tak:
Po dostosowaniu do różnic kursowych nasz najlepszy globalny fundusz podbijał rynek przez siedem z minionych dziewięciu lat. (Jak dokładnie korygowano zwroty? Ilu funduszom tej firmy nie udało się podbić rynku i jak bardzo zniżkowały? I – konkretnie – czy to jeden określony fundusz zwyżkował przez siedem z dziewięciu lat, czy różne w różnych latach?)
Nasze wyniki, mieszcząc się w granicach błędu statystycznego (p = 0,13), potwierdzają istotną klinicznie skalę skuteczności naszej celowanej terapii nowotworowej (relatywne szanse przeżycia pięciu lat = 1,3), rzucając wyzwanie aktualnemu paradygmatowi terapeutycznemu. (Jakim sposobem za wyniki istotne klinicznie uważa się dane pozostające w granicach błędu statystycznego? Czy przeżycie pięciu lat stanowi relewantną miarę przy tej postaci choroby nowotworowej, czy większość pacjentów umiera przed upływem trzech lat? Dlaczego powinniśmy przyjąć, że to coś stanowi dla „aktualnego paradygmatu terapeutycznego” jakiekolwiek wyzwanie?)
Opracowany algorytm konwolucyjnej sieci neuronowej czerpie zasadniczą logikę sterowania z multipleksowej sieci ludzkiego metabolomu, transkryptomu i proteomu. (Co to za multipleksowa sieć? Dlaczego powiązania tych różnych „omów” mają takie znaczenie i jak się je mierzy? Co autor tych słów rozumie pod pojęciem „logika sterowania”? Skąd wiemy, że te układy łączy jakaś zasadnicza logika, a jeśli tak w istocie jest, to jaką mamy pewność, że takie podejście rzeczywiście jest w stanie ją uchwycić?)
Nasze systematyczne badania przesiewowe wykazały, że 34% zaburzonych behawioralnie drugoklasistów przyznaje się do wąchania markerów do pisania przynajmniej raz w ciągu minionego roku. (Czy to coś znaczy? A jeśli tak, to czy wąchanie markerów stanowi przyczynę zaburzeń behawioralnych, czy ich skutek? Jaki procent „niezaburzonych” drugoklasistów przyznaje się do wąchania markerów? Możliwe, że będzie ich więcej!)
Nowa szkoła wciskania kitu może być nadzwyczaj skuteczna, gdyż wielu z nas nie czuje się na siłach kwestionować informacji podawanych w formie liczb. A nowomodni ściemniacze właśnie na to liczą. Żeby dać im odpór, trzeba się nauczyć, kiedy i jak podważać tego typu stwierdzenia.
Nasze życie zawodowe poświęciliśmy uczeniu studentów logicznego i kwantytatywnego podchodzenia do danych. Tej książce początek dały prowadzone przez nas na Uniwersytecie Waszyngtońskim warsztaty „Sztuka walki ze ściemą”. Wierzymy, że nasza praca pokaże wam, iż krytyczny stosunek do argumentów liczbowych nie jest domeną zawodowego statystyka, specjalisty w dziedzinie ekonometrii czy analityka, a rozpoznanie wciskanego kitu nie wymaga obszernych zbiorów danych i tygodni żmudnych interpretacji. Często wystarcza elementarny zdrowy rozum, wsparty w miarę potrzeby informacjami łatwymi do znalezienia przez wyszukiwarkę.
Pomóc ludziom rozpoznawać i sprostowywać ściemę chcemy z obywatelskich pobudek. To nie są sprawy ideologii, lewicowych albo prawicowych poglądów: po obu stronach tego podziału znajdą się ludzie wprawni w dziele tworzenia i szerzenia dezinformacji. Po prostu wierzymy (narażając się na zarzut megalomanii), że należyte wykrywanie ściemy jest kluczowe dla przetrwania liberalnej demokracji. Ta zawsze opierała się na myślącym krytycznie elektoracie, ale nigdy nie było to tak ważne, jak w obecnej dobie fake newsów i ingerowania w procesy wyborcze poprzez zagraniczną propagandę, rozsiewaną w mediach społecznościowych. W jednym ze wstępniaków w „New York Timesie” w grudniu 2016 roku Mark Galeotti tak oto określił, co jest najlepszą obroną przed tą formą wojny informacyjnej:
Zamiast próbować zwalczyć każdy kolejny przeciek, rząd Stanów Zjednoczonych powinien uczyć obywateli rozpoznawania, kiedy się nimi manipuluje. Poprzez szkoły, organizacje pozarządowe i kampanie społeczne powinno się wpajać Amerykanom umiejętności niezbędne świadomym użytkownikom mediów – od weryfikowania faktów w doniesieniach prasowych po uprzytamnianie sobie, jak kłamliwe bywają obrazy.
Jako wykładowcy akademiccy o wieloletnim doświadczeniu w nauczaniu analizy danych, statystyki i pokrewnych im przedmiotów na uczelni publicznej wiemy, jak uczyć takiego sposobu myślenia. Jesteśmy przekonani, że nie wymaga to określania się po którejś ze stron politycznego sporu. Może masz odmienne niż my zdanie w kwestii optymalnej liczebności władz federalnych, rozmiaru dopuszczalnej ingerencji państwa w naszą prywatność czy też jego polityki na scenie światowej – nam to nie przeszkadza. Zwyczajnie chcemy pomóc ludziom we wszelkich barwach politycznych stawić opór ściemie, uważamy bowiem, że demokracja jest najzdrowsza wtedy, gdy wyborcy są w stanie przejrzeć wszechogarniający kit.
Nie wznosimy ambony, z której wszystkiemu, co nam się nie podoba, będziemy nadawać miano ściemy. Dlatego z rzadka przytaczamy w tej książce przykłady, które zaliczamy do najbezczelniejszych, jakie znamy, nie mówiąc już o takich, które nas najbardziej złoszczą. Dobraliśmy je raczej tak, by służyły celowi edukacyjnemu, uwypuklając szczególne pułapki i wskazując właściwe strategie reakcji na nie. Mamy nadzieję, że książkę przeczytasz, przemyślisz i sam zaczniesz zwalczać ściemę.
Ponad stulecie temu John Alexander Smith, filozof, powitał nowicjuszy na Oxfordzie następującymi słowami:
Nic, czego się nauczycie w toku waszych studiów, w najmniejszym możliwym stopniu się wam nie przyda, poza tym tylko, że jeśli będziecie pracować ciężko i rozumnie, powinniście [potem] umieć wykryć, że ktoś bredzi, a to, z mojego punktu widzenia, stanowi główny, jeśli nie jedyny, cel kształcenia.
Pomimo wszelkich osiągnięć szkolnictwa wyższego w dziedzinach nauk przyrodniczych, technologii, inżynierii i matematyki pozostawia ono według nas pod tym względem wiele do życzenia. Generalnie, dobrze wychodzi wpajanie mechaniki: studenci uczą się manipulowania macierzami, doprowadzania do transfekcji komórek, skanowania genomów i implementacji algorytmów uczenia maszynowego. Rzecz w tym, że takie koncentrowanie się na faktach i umiejętnościach odbywa się kosztem kształcenia i doskonalenia sztuki myślenia krytycznego. Nauki humanistyczne i społeczne uczą studentów konfrontacji sprzecznych idei i mierzenia się z rozbieżnymi argumentami. Natomiast w dziedzinach ze wskazanego wyżej obszaru rzadko mają oni do czynienia z paradoksami, które muszą rozstrzygnąć, niespójnymi dowodami, jakie należy rozważyć, albo z mylnymi twierdzeniami, wymagającymi analizy krytycznej. W rezultacie absolwenci wyższych uczelni wydają się dobrze przygotowani do sporów werbalnych oraz identyfikowania niedostatków logiki, ale też są zaskakująco ustępliwi w obliczu argumentacji odwołującej się do liczb. To samo oczywiście odnosi się także do absolwentów szkół średnich. Gdyby w edukację z nauk ścisłych, technicznych i przyrodniczych wpisano praktyki uczenia interrogatywnego, powszechne już w humanistyce, uczelnie mogłyby wykształcić pokolenie studentów gotowych na zwalczanie ściemy odwołującej się do statystyk i analiz sztucznej inteligencji ze swobodą równą tej, z jaką dziś polemizują w kwestiach dotyczących polityki, etyki, sztuki i filozofii. Szereg powodów sprawia, że w dalszych rozdziałach w dużej mierze odwołujemy się do przykładów z nauk ścisłych i medycyny. Po pierwsze uwielbiamy naukę i w tej dziedzinie mamy największe doświadczenie. Po drugie nauki ścisłe opierają się na różnorakich argumentach liczbowych, a do nich odnosimy się w tej książce. Po trzecie ze wszystkich dziedzin wynalezionych przez człowieka to właśnie nauki ścisłe, jak się wydaje, powinny być wolne od ściemy – ale nie są. I wreszcie po czwarte wierzymy, że powszechne zrozumienie nauki jest dla doinformowanego elektoratu sprawą kluczową – chcemy więc wskazać liczne blokujące je przeszkody. Pragniemy też jednak podkreślić, że nic z tego, co twierdzimy, nie podważa nauki jako skutecznego, zinstytucjonalizowanego środka do zrozumienia świata fizycznego. Niezależnie od całego naszego narzekania, od wszelkich błędów, jakie identyfikujemy, od wszystkich problemów i kitu, który poprzez naukę się nam wciska, ona ostatecznie się sprawdza. Dzięki temu, że mamy ją za sojusznika, latamy samolotami, rozmawiamy przez wideotelefony, eliminujemy choroby zakaźne i badamy zjawiska tak różne jak pierwsze chwile po Wielkim Wybuchu i molekularne podstawy życia. Nowe formy technologii informatycznych zmieniły sposób komunikacji zarówno w ramach nauki, jak i w skali powszechnej. W miarę doskonalenia dostępu do informacji zwiększył się ich natłok. Oby ta książka pomogła ci oprzeć się temu natarciu i oddzielić fakty od fikcji.
Rozdział 1
Na każdym kroku ściema
To jest książka o ściemie. O tym, jak bardzo jesteśmy nią zasypywani, a także jak ją przejrzeć i móc zwalczyć. Ale po kolei. Należałoby zrozumieć, czym jest ściema, skąd się bierze i dlaczego produkuje się jej takie mnóstwo. Chcąc odpowiedzieć na te pytania, warto się cofnąć w głęboką przeszłość, do początków zjawiska.
Ściema bowiem nie jest wynalazkiem naszych czasów. W Eutydemie, jednym ze swoich dialogów z Sokratesem, Platon żali się, że filozofowie ze szkoły sofistów są obojętni na to, co rzeczywiście jest prawdą, i zainteresowani jedynie wygrywaniem sporów. Inaczej mówiąc, uprawiają sztukę ściemy. Jeśli jednak chcemy tropić ściemę aż po jej początki, musimy sięgnąć znacznie głębiej, poza wszelkie ludzkie cywilizacje. Zrodziło ją szerzej pojmowane oszustwo, a zwierzęta oszukują się wzajemnie od setek milionów lat.
Oceany są pełne dzikich i cudownych stworzeń, ale trudno tam o większych twardzieli niż skorupiaki znane jako krewetki modliszkowe, w kręgach bardziej naukowych zaliczane do ustonogów. Część z nich wyspecjalizowała się w zjadaniu morskich ślimaków, chroniących się w twardych i grubych skorupach. Żeby móc się przebić przez zwapniałe pancerze, krewetki modliszkowe wykształciły na drodze ewolucji sprężynujący napęd przednich kończyn, umożliwiający im zadawanie niebywale silnych ciosów. Ich młotkowate szczypce w momencie uderzenia osiągają prędkość 80 kilometrów na godzinę. Cios jest tak mocny, że wywołuje pod wodą zjawisko nazywane „bąblem kawitacyjnym”, odpowiednik komiksowego „BANG!” Batmana, objawiający się głośnym hukiem i błyskiem. W niewoli krewetki modliszkowate potrafią się przebić przez szklane ścianki akwariów.
Impet ciosu służy jeszcze innemu celowi. Skorupiaki te żyją w płytkich rafach, narażone na ataki muren, ośmiornic, rekinów i innych drapieżców. Dla bezpieczeństwa większość czasu spędzają w zagłębieniach rafy, wystawiając jedynie swe potężne szczypce. Tyle że odpowiednich zagłębień zawsze jest za mało, co czasem prowadzi do utarczek. Jeżeli intruz znajduje w jakimś miejscu lokatora mniejszego od siebie, ten zazwyczaj czmycha. Jeśli jednak mieszkaniec zagłębienia należy do tych dużych, zawzięcie wymachuje szczypcami, prezentując ich rozmiary i rzucając przeciwnikowi wyzwanie.
Krewetka modliszkowa, jak każdy superbohater, ma jednak swoją piętę achillesową. Zrzuca ona pancerz osłaniający szczypce, żeby zastąpić go twardszym – co, jak można sobie wyobrazić, czyni z niej łatwą ofiarę. W ciągu dwóch, trzech dni linienia zwierzę jest praktycznie bezbronne. Nie jest w stanie uderzyć, brakuje mu też twardej skorupy, chroniącej przed drapieżnikami. Na rafach zaś niemal każdy jest czyimś pokarmem, a krewetka modliszkowa to w zasadzie ogon homara, tyle że wyposażony w szczypce.
Dlatego jeśli jesteś taką krewetką w okresie linienia, ukrytą w niepozornej szczelinie, ostatnie, co ci się marzy, to wyjście stamtąd i narażenie się na wszechobecne niebezpieczeństwo. I właśnie tutaj zaczyna się oszukiwanie. Normalnie duże krewetki modliszkowe wymachują wymownie szczypcami, a małe uciekają. Jednak w porze zrzucania pancerzy każda z nich, bez względu na rozmiary, będzie spektakularnie nimi wygrażać, choć nie byłaby w stanie uderzyć mocniej niż rozzłoszczona żelka. To jedynie pusta groźba – ale niebezpieczeństwo wiążące się z opuszczeniem zagłębienia przerasta obawy przed narażeniem się na starcie. Intruzi, świadomi, że może ich spotkać gwałtowny atak krewetki modliszkowej, wolą jednak nie sprawdzać, czy to blef.
Skorupiaki więc nieźle blefują i można dopatrywać się w tym swoistej ściemy – jednak niezbyt wymyślnej. Choćby dlatego, że takie zachowanie nie jest czymś, co te stworzenia obmyśliły i postanowiły wprowadzić w czyn. To tylko wypracowana na drodze ewolucji, instynktowna czy też odruchowa reakcja.
Przemyślnemu ściemniaczowi potrzebna jest teoria umysłu – musi umieć postawić siebie na miejscu swojego celu. Musi potrafić myśleć o tym, co inni wokół niego wiedzą, a czego nie. Musi też umieć sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywoła dany rodzaj ściemy, i odpowiednio go dobrać.
Tak zaawansowana zdolność rozumowania to w królestwie zwierząt rzadkość. Cechuje nas, ludzi, i możliwe, że także naszych najbliższych krewnych z kręgu naczelnych, szympansy i goryle. Inne małpy, duże czy małe, raczej nią nie dysponują. Za to pewna rodzina z gatunku całkiem odmiennego od nas – tak: to Corvidae.
Wiemy, że krukowate – kruki, wrony i sójki – są zaskakująco inteligentnymi ptakami. Wytwarzają bardziej wymyślne narzędzia niż jakikolwiek gatunek poza człowiekiem. Manipulując przedmiotami w swoim otoczeniu, rozwiązują różnego rodzaju zagadki. Bajka Ezopa o wronie wrzucającej kamyki do urny, by podnieść poziom wody, opierała się prawdopodobnie na obserwacji: wrony w niewoli potrafią robić takie rzeczy. Kruki planują przyszłość z wyprzedzeniem, wybierając przedmioty, które kiedyś mogą okazać się przydatne. Wrony rozpoznają ludzkie twarze, żywią niechęć do tych, którzy im grozili lub źle je traktowali. A nawet przekazują te urazy swoim pobratymcom.
Nie bardzo wiemy, skąd u krukowatych taka zmyślność, ale ich sposób życia sprzyja rozwojowi inteligencji. Żyją długo, są w dużej mierze stadne, a badając swoje otoczenie w poszukiwaniu wszystkiego, co może być jadalne, wykazują kreatywność. Zwłaszcza kruki, jak się zdaje, ewoluując obok takich gatunków o instynktach łowieckich jak wilki i my sami, dochodzą do doskonałości w podstępnym pozbawianiu ssaków ich pożywienia.
Jako że jedzenia czasem bywa mnóstwo, a kiedy indziej go brakuje, większość krukowatych zabezpiecza się, magazynując zapasy w bezpiecznym miejscu, z którego będą mogły je później wydobyć. Tyle że magazynowanie skazane jest na przegraną, jeżeli inni patrzą. Gdy ptak zobaczy innego osobnika chowającego pożywienie, często je potem kradnie. Dlatego krukowate są bardzo ostrożne, gdy ukrywają jedzenie. Starają się tego nie robić na oczach innych ptaków. Obserwowane, szybko chowają pokarm lub przed ukryciem go starają się zniknąć z pola widzenia obserwatorów. Bywa, że fingują magazynowanie, udając, że pozostawiają zapasy, podczas gdy w rzeczywistości trzymają je bezpiecznie w dziobie lub wolu i chowają później z zachowaniem należytej ostrożności.
A więc, czy to, że kruk udaje chowanie pożywienia, można zakwalifikować jako ściemnianie? Naszym zdaniem zależy to od kierującego nim powodu oraz od tego, czy myśli on o wrażeniu, jakie to oszustwo wywoła w umyśle obserwującego. Pełnowymiarowa ściema ma za zadanie dekoncentrować, dezorientować lub wprowadzać w błąd – a zatem ściemniacz musi umieć stworzyć mentalny model wpływu swoich działań na ten umysł. Czy krukowate posiadły teorię umysłu? Czy rozumieją, że inne ptaki mogą zobaczyć, jak ukrywają pokarm, i prawdopodobnie zechcieć, jeśli nadarzy się okazja, je okraść? Czy po prostu kierują się jakąś prostą regułą kciuka – choćby taką, że „chowam tylko wtedy, kiedy wokoło nie ma innych kruków” – nie wiedząc, dlaczego właśnie tak postępują? Na badaczy zachowania zwierząt naciska się, by wykazali, że wszystkie zwierzęta wypracowały teorię umysłu. Ostatnie badania sugerują jednak, że kruki mogą stanowić wyjątek. Chowając przysmaki, myślą o tym, co wiedzą ich pobratymcy. I działają nie tylko tak, by oszukać dostrzeżone ptaki; uwzględniają to, że mogą też nie widzieć innych, a te także należy zwieść2. Wyraźnie przypomina to nasze podejście do ściemniania przez internet. Chociaż nikogo nie widzimy, spodziewamy się, a wręcz liczymy na to, że nasze słowa dotrą do odbiorców.
Kruki to sprytne stworzenia, ale my, ludzie, wynosimy ściemnianie na kolejny poziom. Tak jak te ptaki dysponujemy teorią umysłu. Jesteśmy w stanie przewidzieć, jak inni zinterpretują nasze zachowanie, i wykorzystujemy tę umiejętność, bo daje przewagę. W odróżnieniu od kruków wykorzystujemy bogaty system językowy. Ludzki język daje olbrzymie możliwości wyrazu, możemy przecież łączyć słowa na rozliczne sposoby, przekazując rozmaite idee. Język i teoria umysłu wspólnie pozwalają nam przekazywać szeroką gamę komunikatów i modelować w myślach to, jak wpłyną one na tych, którzy je usłyszą. To cenna umiejętność, gdy próbujemy się skutecznie porozumiewać – i równie użyteczna, kiedy wykorzystujemy komunikowanie się do manipulowania czyimiś przekonaniami lub działaniami.
W tym sęk, gdy mowa o porozumiewaniu się. Jest ono obosiecznym mieczem. Komunikując się, możemy osiągać zadziwiające poziomy współpracy. Ale przykładając wagę do porozumiewania się, dajesz też innym możliwość manipulowania twoim zachowaniem. Przejęcie kontroli nad zwierzętami dzięki ich ograniczonym systemom komunikacji – sprowadzającym się, powiedzmy, do paru różnych ostrzeżeń – jest dużo trudniejsze. Kapucynki informują się o zagrożeniu za pomocą okrzyków. Przeważnie wielu z nich ratuje to życie. Umożliwia też jednak małpom o niższej pozycji w stadzie odstraszanie dominujących osobników od cennego pożywienia: wystarczy, że pomimo braku zagrożenia wyślą fałszywe ostrzeżenie. Ale że kapucynki niewiele są w stanie powiedzieć, mają niewielkie możliwości oszukiwania innych osobników. Taka małpka może kazać mi uciekać, nawet gdy nie leży to w moim interesie. Nie zdoła jednak mi wmówić, że naprawdę ma dziewczynę w Kanadzie, tyle że jeszcze nie miałem okazji jej poznać. Nie nakłoni mnie też do przelania 10 tysięcy dolarów na konto wdowy po magnacie górniczym, która ni stąd, ni zowąd poprosiła mnie o pomoc w zamianie jej fortuny na walutę obowiązującą w USA.
Dlaczego ściema czyha na każdym kroku? Częściowo dlatego, że wszyscy, czy to ustonogi, czy krukowate, czy ludzie, próbują ci coś sprzedać. Inna sprawa, że człowiek dysponuje narzędziami poznawczymi umożliwiającymi określenie, jaki typ ściemy okaże się skuteczny. I wreszcie: złożoność naszego języka pozwala na produkowanie różnorakiej ściemy w nieskończoność.
Na łgarzy nakładamy dotkliwe sankcje towarzyskie. Możesz stracić przyjaciela, kiedy przyłapie cię na poważnym kłamstwie. Możesz oberwać. Stanąć przed sądem. I, co chyba jest najgorsze, twoja dwulicowość może stać się tematem plotek wśród znajomych i współpracowników. Możliwe, że odkryjesz, iż nie jesteś już uważany za zaufanego przyjaciela, partnera w miłości czy w biznesie.
Ze względu na te wszystkie potencjalne kary często lepiej jest wprowadzać w błąd niż jawnie kłamać. Ma to swoją nazwę: zwodzenie. Zwodzę cię, gdy świadomie doprowadzam do niewłaściwych wniosków mówieniem rzeczy zasadniczo nieodbiegających od prawdy. Za klasyczny tego przykład, zaczerpnięty z nieodległej historii, można uznać słynne oświadczenie Billa Clintona, które padło podczas wywiadu z Jimem Lehrerem w programie Newshour: „Nie ma żadnej relacji o charakterze seksualnym [z Moniką Lewinsky]”. Gdy wyszły na jaw dalsze fakty, Clinton bronił się, że powiedział prawdę: użył czasu teraźniejszego, wskazując, że taka relacja obecnie nie zachodzi. Owszem, miała ona miejsce, ale w tamtym oświadczeniu wcale się do niej nie odnosił.
Zwodzenie oferuje do pewnego stopnia możliwość zaprzeczenia – niekiedy wiarygodnego. Przyłapanie na tym procederze może nadszarpnąć twoją reputację, ale większość ludzi traktuje go mniej surowo niż jawne kłamstwo. Zazwyczaj, gdy damy się złapać, nie zmusza nas to do tak absurdalnych prawniczych wykrętów, jak „To zależy od znaczenia słowa jest” Billa Clintona.
Zwodzenie jest możliwe dzięki temu, w jaki sposób posługujemy się językiem. To, co się mówi, przeważnie nie w pełni odpowiada temu, co się zamierza zakomunikować. Przypuśćmy, że zapytałeś mnie, co sądzę o reaktywacji Twin Peaks, dokonanej przez Davida Lyncha na ćwierćwiecze tego serialu, a ja odpowiadam: „Nie jest zła”. Zinterpretujesz to naturalnie jako: „Dobra też nie” – chociaż niczego takiego nie powiedziałem. Albo załóżmy, że podczas rozmowy o stosowanych przez mojego współpracownika patentach na relaks, mówię: „John nie ćpa w pracy”. Zinterpretowane dosłownie, stwierdzenie to sprowadza się jedynie do tego, że John nie narkotyzuje się, gdy pracuje, i nie dostarcza powodu do podejrzeń, że robi coś takiego po godzinach. To zdanie jednak implikuje coś całkiem innego. Wskazuje na to, że John jest narkomanem, ale jeszcze trochę nad sobą panuje.
W lingwistyce ten rodzaj znaczenia implikowanego przynależy do obszaru pragmatyki. Filozof języka Herbert Paul Grice ukuł określenie implikatura, wskazujące nie tyle na dosłowny przekaz zawarty w danym zdaniu, co na to, czemu ma ono posłużyć. Implikatura umożliwia nam skuteczne porozumiewanie się. Jeżeli zapytasz, gdzie możesz napić się kawy, a ja oznajmię: „Przecznicę dalej jest knajpka”, zinterpretujesz moje stwierdzenie jako odpowiedź na swoje pytanie. Założysz, że ta knajpka jest otwarta, że podają w niej kawę itp. Nie muszę tego wszystkiego dosłownie wyliczać.
Implikatura jednak pozwala nam też na zwodzenie. Znaczeniem implikowanym w zdaniu „John nie ćpa w pracy” jest to, że robi to gdzie indziej. Gdyby było inaczej, czy nie powiedziałbym tylko, że John nie ćpa, i kropka?
Ludziom chcącym wprowadzać innych w błąd, a potem udawać niewiniątka, implikatury pozostawiają wielkie pole dla pokrętności. Wyobraźmy sobie, że John spróbował postawić mnie przed sądem za szkalowanie go stwierdzeniem, że nie ćpa w pracy. Jak miałby wygrać? Moje zdanie jest prawdziwe, a utrzymywanie, że jest inaczej, nie leży w interesie Johna. Ten rozdźwięk między dosłownym znaczeniem a implikaturą ludzie nader często wykorzystują dla szerzenia ściemy. „Nie jest to najbardziej odpowiedzialny ojciec, jakiego znałem”, mówię o kimś. To prawda, bo znam jednego jeszcze lepszego tatę – ale ty zakładasz, że według mnie ten ktoś jest okropnym rodzicem. „On spłaci długi, jeśli nim potrząśniesz”. I to prawda, bo jest uczciwym gościem i wszystkie swoje należności pokrywa bezzwłocznie, tobie się jednak zdaje, że ja widzę w nim kanciarza. „Miałem na studiach stypendium i grałem w futbol”. Prawda, chociaż stypendium było z programu National Merit, niewiele mającego wspólnego ze sportem, a w futbol grywałem z kumplami w niedzielne poranki. Ty jednak założyłeś, że na studiach był ze mnie wybitny sportowiec.
Tę przepaść pomiędzy sensem dosłownym a implikowanym wykorzystuje też, w celu unikania odpowiedzialności za rozmaite twierdzenia, tak istotny typ ściemniania jak stosowanie dwuznaczników. Jak się zdaje, w przypadku wielu profesji to ważna umiejętność. Dwuznacznikami posługują się choćby autorzy reklam, sugerując benefity, gdy z tych obietnic nie bardzo można ich rozliczyć. Gdy utrzymujesz, że twoja pasta do zębów redukuje „do” 50%, płytki nazębnej, zarzucić fałsz można by ci jedynie wtedy, gdyby zadziałała ona zbyt dobrze. Polityk, gdy stwierdzi pokrętnie, że „mówi się”, iż jego konkurent ma powiązania ze zorganizowaną przestępczością, może uniknąć procesu o oszczerstwo. Dzięki klasycznemu „błędy się zdarzają” szef zdoła złożyć przeprosiny tak, aby nikogo nie obwinić.
Dobrze to rozumiał Homer Simpson. W obronie swojego syna Barta wypowiedział słynne słowa: „Marge, nie mieszaj chłopakowi w głowie. Wywijanie się od odpowiedzialności to ważna nauka. To ono odróżnia nas od zwierząt… z wyjątkiem wijów”.
Mniejsza o żarty Homera, korporacyjna nowomowa też rozmywa odpowiedzialność za zasłoną dymną eufemizmów i strony biernej. W 2019 roku raport NBC News ujawnił, że wielu światowych producentów przypuszczalnie wykorzystuje wytwory katorżniczej pracy dzieci z Madagaskaru. Rzecznik koncernu Fiat Chrysler skomentował to następująco: firma „włącza się na wszystkich etapach łańcucha wartości we wspólne z globalnymi udziałowcami różnych branż działania na rzecz organizowania i rozwoju naszego łańcucha dostaw surowców”. Wspólne działania? Globalni udziałowcy? Łańcuch wartości? Mówimy o czterolatkach przetwarzających mikę wydobywaną w prymitywnych kopalniach. Całe rodziny pracują w upale, noce przesypiając bez dachu nad głową, za 40 centów dziennie. Oto ściema, która za korporacyjnym wodolejstwem skrywa straszną liczbę ofiar w ludziach.
Część ściemniaczy mocno angażuje się w sprowadzanie na manowce, odwodzenie od prawdy. Innym ta jest z zasady obojętna. By to wyjaśnić, cofnijmy się od dwuznaczników do opowieści o sygnałach wysyłanych przez zwierzęta, od których zaczęliśmy ten rozdział. Zwierzęta, komunikując się, zazwyczaj wysyłają sygnały na swój temat. Takie komunikaty odnoszą się bardziej do sygnalizującego niż do czegoś w otaczającym go świecie. Przykładowo, „Jestem głodny”, „Złość mnie bierze”, „Jestem seksowna”, „Jestem jadowity” czy „Należę do tej grupy”, wszystkie są informacjami o nas, przekazującymi coś na temat komunikującego.
Sygnały dotyczące innych stanowią odwołania do pozostałych elementów świata. U zwierząt komunikaty tego rodzaju spotyka się nieczęsto, pomijając szczególny wyjątek, jakim są okrzyki alarmujące. Większość stworzeń, poza człowiekiem, po prostu nie ma możliwości odnoszenia się do obiektów zewnętrznych. Ludzie mają inaczej. Jedną z oryginalnych lub niemal niespotykanych cech ludzkiego języka jest ta, że dostarczając nam słownictwo i gramatykę, umożliwia mówienie nie tylko o nas samych, ale też o innych ludziach i obiektach w otaczającym nas świecie.
Człowiek jednak, nawet komunikując coś na temat swojego otoczenia, może mówić o sobie więcej, niż mu się wydaje. Pomyśl o poznaniu kogoś na jakiejś imprezie czy podczas innego wydarzenia towarzyskiego i nawiązaniu rozmowy. Dlaczego opowiadasz akurat to, nie coś innego? Czemu w ogóle rozmawiasz? Twoje opowieści nie sprowadzają się do informowania tej drugiej osoby o aspektach świata. Przekazują pewne rzeczy o tym, jaki jesteś – a przynajmniej jaki chcesz być. Możliwe, że próbujesz się pokazać jako ktoś nieustraszony i przebojowy. Albo może jako zatroskany czymś wrażliwiec. Jako obrazoburca? A może mistrz sarkastycznego humoru? Opowieści snujemy po to, by tworzyć swój obraz na użytek innych. W ten sposób tworzy się całe mnóstwo ściemy. Kiedy mówisz o szalonej przygodzie, którą miałeś, przemierzając z plecakiem Azję, to chcąc wywrzeć oczekiwane wrażenie, nie musisz trzymać się prawdy. Częstokroć wcale cię ona nie obchodzi. Ważne, żeby twoja opowieść była interesująca, sugestywna czy porywająca. Wystarczy siąść ze znajomymi i puścić w obieg butelki z piwem, żeby się o tym przekonać na własne oczy i uszy. Tak zwana ekonomia uwagi wyniosła ten rodzaj ściemy do rangi sztuki. Pomyśl, jakie historie krążą w mediach społecznościowych jako virale: o pociesznych rzeczach, jakie wygadują dzieci, o okropnych pierwszych randkach, o kłopotach, w jakie pakują się zwierzaki. Może i są prawdziwe, a może nie, dla większości ich czytelników nie ma to znaczenia.
Z samego faktu, że ludzie są w stanie szastać ściemą, nie wynika jeszcze, że będą to robić i że nie ulegnie ona szybko prawdzie. Dlaczego więc na każdym kroku natrafiamy na ściemę?
Najważniejsze w badaniach nad ściemą może być prawo Brandoliniego. Ukute przez włoskiego programistę Andreę Brandolinego w 2014 roku, głosi, że
Ilość energii, jaką trzeba włożyć w sprostowanie ściemy, jest o rząd wielkości większa niż energia potrzebna do jej wyprodukowania.
Ściemnianie wymaga znacznie mniej wysiłku niż usuwanie jego efektów. Jest też o wiele prostsze i nie tak kosztowne. Już na kilka lat przed sformułowaniem przez Brandoliniego jego zasady inny Włoch, bloger Uriel Fanelli, zauważył – w wolnym tłumaczeniu – że „byle idiota jest w stanie naprodukować tyle ściemy, że nijak się nie da jej obalić”. Alex Jones, osobowość radiowa i siewca teorii spiskowych, szerzący tak chore nonsensy, jak negowanie masakry w szkole Sandy Hook3 i afera Pizzagate4, wcale nie musi być geniuszem zła, możliwe, że to jedynie idiota o złych intencjach – a przynajmniej ktoś mocno nierozważny.
Na polu medycyny wymownym przykładem działania prawa Brandoliniego jest szkodliwe kłamstwo, że szczepionka powoduje autyzm. Nie dość, że dwadzieścia lat badań niczego takiego nie wykazało, to jeszcze dostarczono całej masy dowodów, iż jest wprost przeciwnie. Mimo to błędna opinia o działaniu szczepionki nadal się utrzymuje, w znacznej mierze za sprawą szokująco marnego studium, opublikowanego w 1998 roku na łamach tygodnika „Lancet” przez brytyjskiego lekarza Andrew Wakefielda i jego współpracowników. Zarówno w tym artykule, jak i podczas licznych późniejszych konferencji prasowych zespół badawczy Wakefielda wskazywał na możliwy związek objawów autyzmu oraz stanu zapalnego jelita grubego z podaniem szczepionki przeciwko odrze, śwince i różyczce (MMR)5.
Publikacja Wakefielda zelektryzowała ówczesnych „antyszczepionkowców”, wywołała zadziwiająco trwały lęk przed szczepieniami, a w różnych zakątkach świata przyczyniła się do nawrotu odry. Nie miało znaczenia to, że została zanegowana tak dogłębnie, jak rzadko który raport w dziejach nauki. Gruntowne i wielokrotne przebadanie jej tez pochłonęło miliony dolarów i niezliczone godziny pracy. Zdyskredytowano ją jednoznacznie i bezsprzecznie6. W miarę piętrzenia się dowodów przemawiających przeciwko hipotezie o wpływie szczepionki MMR na autyzm i gdy wyszedł na jaw konflikt interesów Wakefielda, większość współautorów zaczęła powątpiewać w wiarygodność własnych badań. W roku 2004 dziesięcioro z nich formalnie się odcięło od interpretacji, przedstawionej w artykule z 1998 roku. Wakefield się z nich nie wycofał. Jednak w 2010 roku sam „Lancet” usunął tę publikację.
W tym samym roku Wakefield został uznany przez Generalną Radę Medyczną za winnego poważnych wykroczeń zawodowych. Wytknięto mu nadużycia związane ze wspomnianym artykułem, narażenie pacjentów na nieuzasadnione, a inwazyjne, zabiegi medyczne, w tym kolonoskopię i punkcję lędźwiową, oraz nieujawnienie konfliktu interesów o podłożu finansowym7. W rezultacie tego postępowania utracił prawo do wykonywania zawodu lekarza na terenie Wielkiej Brytanii. W 2011 roku Fiona Godlee, redaktorka naczelna „British Medical Journal”, oficjalnie uznała jego oryginalny raport z badań za kłamliwy, argumentując, że zafałszowań dokonano w nim celowo, gdyż narosłych wokół artykułu licznych wątpliwości nie sposób wytłumaczyć jedynie niekompetencją.
Jednak to nie te wykroczenia przeciwko etyce stanowią najmocniejszy dowód przeczący zapewnieniom Wakefielda o powiązaniach autyzmu ze szczepionką. Możliwe, że argumenty, które przedstawił, nie wystarczają do potwierdzenia jego wniosków. Do danych też raczej podchodził co najmniej niedbale, a jego niezdolność do kierowania się etyką zawodową jest ewidentna. Całe studium wydaje się „rozbudowanym oszustwem”, podszytym konfliktem interesów i sfingowanymi odkryciami. Mimo to zasadniczo twierdzenia Wakefielda mogłyby być trafne. Tyle że nie są. Wiemy to dzięki zakrojonym na szeroką skalę, a zarazem drobiazgowym badaniom. O braku związku między autyzmem a szczepionką świadczą nie wady raportu, ale przytłaczająca masa późniejszych dowodów naukowych.
Gwoli jasności, w doszukiwaniu się powiązań pomiędzy autyzmem a szczepieniami nie ma nic niewłaściwego. Kłopot stanowi to, że tamte pierwsze badania przeprowadzono co najmniej nieodpowiedzialnie – a kiedy płynące z nich, zatrważające wnioski definitywnie nie znalazły potwierdzenia, antyszczepionkowcy, by zataić prawdę, wymyślili bajkę o zmowie koncernów medycznych. Wakefield nawet zrealizował film dokumentalny Wyszczepieni, w którym zarzucał amerykańskiemu Centrum ds. Kontroli i Prewencji Chorób tuszowanie zagrożeń związanych ze szczepionkami. Ten dokument odbił się szerokim echem w prasie i podsycił lęk przed szczepieniami. Wakefield, pomimo wszystkich przeczących jego tezom badań i miażdżących jego hipotezę dowodów, dla pewnego kręgu odbiorców pozostaje wiarygodny, a bezzasadny strach przed związkiem szczepionek z autyzmem trwa nadal.
Po dwóch dekadach skutki oszustwa Wakefielda są dla zdrowia publicznego katastrofalne. Współczynniki szczepień wzrosły w porównaniu z tąpnięciem odnotowanym niedługo po ukazaniu się raportu, ale pozostają niebezpiecznie niskie, niższe niż na początku lat 90. XX wieku. W ciągu pierwszego półrocza 2018 roku Europa odnotowała rekordowo wysoką liczbę 41 tysięcy przypadków odry. Stany Zjednoczone, które tę chorobę wyeliminowały niemal całkowicie, teraz co roku borykają się z dużymi jej ogniskami. Wracają też inne choroby zakaźne, choćby świnka i krztusiec (koklusz). Wielu Amerykanów, zwłaszcza w zamożnych miastach portowych, sceptycznie podchodzi do faktu, że szczepionki są bezpieczne. Jednym z ostatnich trendów jest eksperymentowanie przez rodziców z opóźnianiem terminów szczepień. Ta niemająca żadnego oparcia w nauce strategia naraża podatne dzieci na przedłużenie okresu narażenia na choroby wieku dziecięcego. W szczególnym stopniu dotyczy to najmłodszych o osłabionym układzie immunologicznym. Wielu z nich nie można szczepić, toteż ich bezpieczeństwo zależy od odporności zbiorowej, występującej wtedy, gdy zaszczepione są osoby z ich otoczenia.
Mamy tu więc hipotezę zdyskredytowaną tak jak rzadko która w całej literaturze naukowej. Taką, która poważnie szkodzi zdrowiu publicznemu. A mimo to nie odchodzi w przeszłość. Dlaczego tak trudno obalić plotki o powiązaniu szczepionek z autyzmem? Tak działa prawo Brandoliniego. Badacze na zbicie argumentów Wakefielda muszą poświęcić znacznie więcej czasu, niż niegdyś on na ich przygotowanie.
O tym, że akurat to przekłamanie jest trwalsze od innych błędnych przeświadczeń, decyduje szereg jego cech. Autyzm przeraża rodziców, a jak dotąd nie wiemy, co go powoduje. Podobnie jak w najbardziej popularnych miejskich legendach, narracja jest prosta i chwytliwa. „Bezbronnemu dziecku wbija się igłę, by wstrzyknąć mu obcą substancję. Przez kilka dni lub tygodni wydaje się, że wszystko układa się jak najlepiej, a potem następuje gwałtowny i często nieodwracalny regres zachowania”. Ta opowieść gra na naszych najgłębszych obawach – w tym przypadku, związanych z higieną i zakażeniem – oraz na strachu o zdrowie i bezpieczeństwo naszych dzieci. Zaspokaja naszą potrzebę znajdowania wyjaśnień i tendencję do doszukiwania się związków przyczynowych, ilekroć widzimy dwa wydarzenia następujące jedno po drugim. Sugeruje też sposób, w jaki moglibyśmy sami siebie chronić. Definitywne odrzucenie czegoś takiego zdecydowanie równałoby się odbieraniu sobie szans.
Ściemę nie tylko łatwo się tworzy; z łatwością też się ją szerzy. Satyryk Jonathan Swift napisał w 1710 roku, że „fałsz wzlatuje, a prawda kuśtyka za nim”8. Powiedzenie to doczekało się wielu wcieleń, ale naszym ulubionym jest to autorstwa sekretarza stanu w administracji Franklina D. Roosevelta, Cordella Hulla: „Kłamstwo przegalopuje pół świata, zanim prawda zdąży wciągnąć bryczesy”. Jakbyśmy widzieli nieszczęsną Prawdę, na wpół biegnącą korytarzem, na wpół potykającą się o własne nogi, zmagającą się z portkami, oplątującymi kostki, w beznadziejnej pogoni za od dawna już będącym w drodze Kłamstwem.
Powyższe trzy zasady razem wzięte mówią nam, że (1) stworzenie ściemy wymaga mniej wysiłku niż posprzątanie po niej, (2) do ściemniania wystarczy mniej inteligencji niż do usunięcia skutków ściemy, (3) ściema rozprzestrzenia się tak szybko, że nie nadążamy za nią sprzątać. Oczywiście to tylko aforyzmy. Dobrze brzmią, wydają się prawdą, ale też przecież mogą być ściemnianiem. Aby zmierzyć szerzenie się ściemy, potrzebujemy pola, na jakim da się ją uchwycić, zmagazynować i uporządkować dla dokonania szeroko zakrojonej analizy. Takich obszarów dostarczają nam Facebook, Twitter i inne media społecznościowe. Wiele spośród wiadomości przesyłanych na tych platformach stanowią trafiające do coraz to kolejnych osób plotki. Nie są one tym samym co ściema, ale jedne i drugie mogą być efektem celowego wprowadzania w błąd.
Tropienie szlaków rozprzestrzeniania się plotek sprowadza się w dużej mierze do sprawdzenia kto, czym i z kim się podzielił, i w jakiej kolejności; dotarcie do tych wszystkich informacji przychodzi z łatwością, o ile mamy odpowiedni dostęp do systemu. Nad wyraz często powtarzają się tweety dotyczące sytuacji kryzysowych. Skupienie uwagi na tych wydarzeniach tworzy zarówno bodziec do generowania dezinformacji, jak i pilną potrzebę jej negowania.
Jednym z takich kryzysów był zamach bombowy podczas Maratonu Bostońskiego w 2013 roku. Niedługo po tym ataku zaczęła krążyć na Twitterze opowieść o pewnej tragedii. Jak podawano, pośród zabitych przez bombę była ośmiolatka, która biegła z numerem 1035. Dziewczynka ta, uczennica szkoły podstawowej Sandy Hook, wzięła udział w maratonie dla upamiętnienia koleżanek i kolegów z klasy, ofiar masakry, która miała miejsce w jej szkole parę miesięcy wcześniej. Straszliwa ironia losu tej, która przeżyła Sand Hook tylko po to, żeby zginąć w Bostonie, nadała jej historii taki pęd, że ta szerzyła się w twitterowym świecie niczym pożar w lesie. Zdjęcie dziewczynki – z numerem 1035 na plastronie nałożonym na jaskraworóżową koszulkę i powiewającym na wietrze końskim ogonem – wywołało u tysięcy odbiorców smutek i współczucie.
Byli też i tacy, którzy w tę opowieść powątpiewali. Jedni podkreślali, że Maraton Bostoński nie dopuszcza do udziału dzieci. Inni zwrócili uwagę na to, że plastron z numerem pochodził z innego biegu, Joe Casella 5K. Specjalizujący się w tropieniu plotek serwis internetowy Snopes.com szybko zdemaskował tę pogłoskę, podobnie inni weryfikatorzy faktów. Dziewczynka nie została zabita; nawet nie biegła w tym maratonie. Użytkownicy Twittera próbowali skorygować tę nieprawdę ponad 2 tysiącami tweetów dementujących plotkę. Na próżno. Zmyśloną historię dziewczynki udostępniło przeszło 92 tysiące osób. Przytaczały ją ważne agencje informacyjne. Mimo licznych prób stłumienia plotki, nadal się ona rozprzestrzeniała. Teoria Brandoliniego znów się potwierdziła.
Badacze Facebooka zaobserwowali podobny problem i na tej platformie. Tropiąc plotki rozpoznane przez Snopes.com, odkryli, że nawet po informacji o zdementowaniu uzyskują one większy zasięg niż prawdziwe informacje. Posty szerzące te kłamliwe pogłoski przeważnie są po interwencji serwisu usuwane, ale rzadko dzieje się to na tyle szybko, by powstrzymać upowszechnianie fejkowych pogłosek.
Innych badaczy zainteresowała pożywka dla takiego rozgłaszania plotek. Gdy zestawi się posty dotyczące teorii spiskowych z postami odnoszącymi się do innych tematów, te pierwsze wyróżnia znacznie większy zasięg. Dlatego szczególnie trudno jest prostować fałszywe pogłoski. Spostrzeżenie Jonathana Swifta odnośnie do ściemy znajduje potwierdzenie. Ludzie ją uprzątający znajdują się na pozycji znacznie gorszej od tych, którzy szerzą brednie.
Głosiciele prawdy stają w obliczu jeszcze jednego utrudnienia: raptownych zmian sposobów pozyskiwania informacji i dzielenia się nimi. W przeciągu siedemdziesięciu pięciu lat przeszliśmy od gazet do serwisów informacyjnych, od cotygodniowych telewizyjnych wiadomości Face the Nation do Facebooka, od pogwarek przy kominku do bombardowania tweetami o czwartej nad ranem. Zmiany te dostarczają pożywki gwałtownemu rozrostowi dygresji, dezinformacji, ściemy i fake newsów. W następnym rozdziale przyjrzyjmy się temu, jak i dlaczego do tego doszło.
Rozdział 2
Środki masowego przekazu, przekaz i przekłamanie
Gdybyś w 1990 roku powiedział nam, że około 2020 roku większość mieszkańców naszego globu będzie nosiła przy sobie nie większe od portfela urządzenie, umożliwiające natychmiastowe zapoznanie się z dowolnym faktem – tak zwany smartfon – upatrywalibyśmy w tym kresu wszelkiej ściemy. Jak bowiem można by naściemniać komuś, kto z łatwością, od razu i bezkosztowo sprawdzi wiarygodność twoich twierdzeń?
Najwidoczniej jednak ludzie nie mają ani czasu, ani chęci, by korzystać ze smartfonów w taki sposób. Zamiast tego urządzenia te stały się jeszcze jednym narzędziem rozsiewania ściemy. Po stronie pozytywów należy zapisać fakt, że gdy zapragnie się sympatycznie pokonwersować przy kolacji, obejdzie się bez przerywania co chwilę przez rozmówców weryfikujących fakty. Negatywem zaś jest to, że bzdura rozprzestrzenia się niekwestionowana.
Technologia nie tylko nie wyeliminowała naszego problemu ściemy, ale nawet go spotęgowała. W tym rozdziale przyjrzymy się, w jaki sposób się to dzieje. W dużym skrócie, internet zmienił to, jaki rodzaj informacji się wytwarza i jak jest ona rozpowszechniana, a także kanały, którymi docieramy do tych informacji, które chcemy uzyskać. Rewolucja internetowa wniosła wiele dobrego, miała też jednak znaczące minusy. Miejsce poważnych, głębszych treści, dających do myślenia, zajęły głupoty i błahostki. W serwisach podających wiadomości coraz bardziej dominuje stronniczość. Aż się roi od przekłamań, dezinformacji i fake newsów. Kolejno przyjrzymy się tym kwestiom.
Żałować trzeba biednej duszy, która liczy na powstrzymanie przewrotu, który dokonał się w technologiach informacyjnych. Taką rewolucję przeżył niegdyś mnich i skryba Filippo di Strata. W 1474 roku uskarżał się na szkody wyrządzane przez wynalezienie prasy drukarskiej. Drukarze, jak dowodził, „bezwstydnie drukują, za niewielkie grosze, materię, która może, o zgrozo, rozpalać podatną młódź, podczas gdy prawdziwy pisarz umiera śmiercią głodową”. Ogromnie obniżając koszt wytwarzania ksiąg, prasa drukarska musiała spowodować obniżenie wartości i wagi tekstów. Dopóki wszystkie księgi pisano ręcznie, jedynie rodziny królewskie i duchowieństwo mogły powierzyć szkolonemu skrybie, takiemu jak Filippo di Strata, sporządzenie kopii którejś z nich. Olbrzymi koszt najmowania kopistów służył za filtr przelewanych na papier treści. Zapotrzebowanie na księgi służące jedynie trywialnej rozrywce było niewielkie, większość nowych woluminów stanowiły egzemplarze Biblii oraz inne dokumenty wielkiej wagi. Pojawienie się prasy drukarskiej otworzyło jednak kanał, którym rynek mogła zalać literatura znacznie mniej poważna. Filippo di Strata publicznie dawał wyraz obawom, że „bordel z prasą drukarską” poprowadzi czytelników ku taniej, sprośnej uciesze – takiej jak dzieła Owidiusza. Możliwe, że była to też kwestia osobista – bardziej go trapiły perspektywy jego własnej profesji.
Inni obawiali się szerzenia błahostek mogących przyćmić ważne informacje. Pionierzy katalogowania ludzkiej wiedzy, choćby Konrad Gesner w XVI i Adrien Baillet w XVII stuleciu, ostrzegali, że prasa drukarska powstrzyma kształcenie się, gdyż czytelników przytłoczy skala możliwości edukacyjnych. Mylili się. Z perspektywy kilku stuleci wynalazek Gutenberga przyniósł więcej dobrego niż złego. Prasa drukarska – przy późniejszym wsparciu bibliotek publicznych – zdemokratyzowała słowo pisane. W roku 1500 niemiecki pisarz Sebastian Brant tak opisywał ten przełom:
W naszych czasach (…) książki pojawiają się w wielkiej obfitości. Księgę, niegdyś należącą jeno do człeka możnego – bogać tam! do króla – ujrzy się dziś pod skromną strzechą. (…) Nie ma już nic, czego nasze dzieci (…) miałyby nie wiedzieć.
Mimo to Filippo di Strata miał rację, że kiedy cena dzielenia się informacją radykalnie się obniży, nastąpią zmiany zarówno w charakterze dostarczanych treści, jak i w podejściu do nich ludzi9.
Mniej więcej 500 lat po tym, jak włoski mnich bił na alarm z powodu prasy drukarskiej, obawom podobnym do tamtych dał wyraz socjolog Neil Postman:
Wynalezienie nowych i różnorakich rodzajów komunikacji obdarzyło głosem i publiką wielu ludzi, których opinii inaczej by nie rozpowszechniano i którzy praktycznie niewiele, poza słowną defekacją, wnieśliby w dyskurs publiczny.
Gdybyśmy chcieli potępić blogi, internetowe fora i platformy mediów społecznościowych, chyba sami nie wyrazilibyśmy tego lepiej. Postman jednak nie miał na myśli tych mediów ani nawet internetu. Wypowiedział te słowa pół wieku temu. W 1969 roku w swoim wykładzie ubolewał nad prostactwem w programach telewizyjnych, bezsensownymi artykułami w prasie codziennej i magazynach oraz nad powszechną w środkach masowego przekazu bezmyślnością. Tego rodzaju materiały, jak stwierdził, odciągają odbiorców od informacji istotnych – a już samo odciąganie można uznać za formę dezinformowania. Jeżeli religia to opium dla ludu, programy Ekipa z New Jersey i Wyspa pokus są pojemnikami z aerozolem, za sprawą których masy otumaniają się metalicznymi oparami sprayu.
Już po wykładzie Postmana przeżyliśmy kolejną rewolucję. Internet zmienił nasze podejście do wytwarzania, udostępniania i konsumowania informacji. Przeistoczył nasz sposób wyszukiwania treści, dowiadywania się o aktualnych wydarzeniach, komunikowania się z rówieśnikami, korzystania z rozrywek, a nawet myślenia. Tylko dlaczego wywołał przy tym pandemię ściemniania o bezprecedensowej skali?
Zacznijmy od przyjrzenia się temu, co się publikuje. Jeszcze do lat 80. XX wieku publikowanie wymagało pieniędzy – i to mnóstwa. Kosztowne było składanie tekstu, drukowanie wymagało znaczących nakładów, a dystrybucja wiązała się z dostarczaniem czytelnikom papierowych wydań. Dzisiaj każdy posiadacz komputera osobistego i połączenia z internetem może tworzyć profesjonalnie wyglądające dokumenty i nie ponosząc kosztów, rozpowszechniać je na całym świecie. I to wszystko w piżamie.
Oto właśnie uspołeczniająca oferta internetu: bezlik nowych głosów splecionych w ogólnoświatowych pogawędkach. Przedstawiciele marginalizowanych grup, którym uprzednio mogło brakować kapitału finansowego i społecznego, by wydać i upublicznić ich dzieła, teraz mogą sprawić, że ich opowieści zostaną usłyszane. Równocześnie nowe technologie podchwytują każdy rodzaj zainteresowań i budują społeczności nawet wokół najrzadziej spotykanych obsesji. Marzą ci się organy parowe własnej roboty? Chcesz zbadać kreskówki o psie Scooby Doo z perspektywy teorii krytycznej? Pragniesz poznać tajniki gry w kości, zajmującej bohaterów Opowieści kanterberyjskich? Internet ci to ułatwi.
Ta demokratyzacja ma też swoją ciemną stronę. Dzięki wirusowemu rozprzestrzenianiu się w mediach społecznościowych amatorska pisanina może dotrzeć do nie mniejszej liczby odbiorców niż dokonania profesjonalnych dziennikarzy. Za to różnica jakości doniesień bywa ogromna. Typowemu użytkownikowi sieci internetowej brak dziennikarskiego doświadczenia, nie mówiąc już o skłonności do wiernego relacjonowania faktów. Możliwe, że uzyskamy więcej niż zwykle informacji, ale będą one mniej wiarygodne.
Zanim nastał czas internetu, środki masowego przekazu zapełniały nasze salony odległymi głosami – które jednak były nam dobrze znane. Słuchaliśmy Eda Murrowa; czytaliśmy teksty autorstwa nieobcych nam felietonistów; oglądaliśmy Waltera Cronkite’a, „najbardziej godnego zaufania człowieka w Ameryce”, i zagłębialiśmy się w fikcyjne światy stworzone przez sławnych pisarzy. W dzisiejszym świecie mass mediów znajomi podsuwają nam przesłodzone brednie o ich najaktualniejszych bratnich duszach, kwadratowe fotki organicznych brunchów inspirowanych lokalną kuchnią oraz nużące przechwałki na temat osiągnięć sportowych, artystycznych czy szkolnych ich dzieciaków. W naszych domach panoszą się też obce – nierzadko anonimowe – wypowiedzi, które znajomi uznali za warte udostępnienia. Tych ludzi nie znamy. To, co piszą, rzadko cechuje ścisłość, jakiej oczekiwalibyśmy od mediów zadomowionych na rynku. A niektórzy z tych „autorów” to albo płatni pismacy, albo programy komputerowe, szerzące dezinformację dla potrzeb korporacyjnych interesów lub obcych mocarstw.
W czasach, gdy wiadomości sączyły się małym strumieniem, byliśmy w stanie skutecznie je selekcjonować. Dzisiaj jednak mierzymy się z potopem. Pisząc ten rozdział, obaj mamy otwarte liczne okna wyszukiwarek. Każde z nich ma około dziesięciu zakładek, pod którymi kryją się aktualności, artykuły prasowe, wpisy na blogach oraz inne źródła informacji; zamierzamy do nich wrócić, choć nigdy do tego nie dochodzi. Dodatkowe historie i ciekawostki przewijają się przez nasze tablice w mediach społecznościowych szybciej, niż moglibyśmy za nimi nadążyć, nawet gdybyśmy nie zajmowali się niczym innym. Przez to, że treści jest o wiele więcej, a jej filtrowanie staje się coraz trudniejsze, czujemy się jak uczeń czarnoksiężnika: przytłoczeni, wyczerpani i coraz mniej chętni do walki z zalewającym nas z godziny na godzinę coraz większym potokiem.
Filippo di Strata obawiał się, że dzieła Owidiusza przyćmią Biblię. My boimy się, że przemyślane analizy, jakie widuje się na łamach „New York Timesa” czy „Wall Street Journal”, zostaną wyparte przez bezmyślne rankingi, konkursy, memy i plotki o celebrytach, panoszące się w mediach społecznościowych. Każde pokolenie posądza swych następców o lenistwo umysłowe, wiodące do upadku kulturowego i intelektualnego. Może to sztywniackie marudzenie, powtarzające się od tysięcy lat, ale teraz nasza kolej i nie zamierzamy zmarnować okazji do zrzędzenia.
Przed erą internetu gazety i magazyny zarabiały na sprzedaży prenumerat10. Prenumerując jakiś periodyk, budowało się długotrwałą więź z nim. Człowiek przejmował się jakością informacji dostarczanych przez to źródło, ich trafnością i znaczeniem dla jego codziennego życia. Wydawcy, chcąc przyciągnąć czytelników i ich zatrzymać, dostarczali nowe i dobrze sprawdzone wiadomości.
Ekonomią internetowych aktualności rządzą kliknięcia. Gdy klikasz link i oglądasz stronę, do której cię odsyła, twoje działanie generuje przychód z reklam dla właściciela portalu. Takie portale internetowe niekoniecznie projektuje się tak, by utrwalały długotrwałe więzi; służą temu, żeby skłaniać do kliknięć tu i teraz. Jakość informacji i ich trafność są natomiast mniej ważne niż chwytliwość. Link musi wpaść w oko i przyciągnąć. Internetowi wydawcy nie szukają Woodwardów i Bernsteinów11. Zamiast nich chcą „siedmiu koteczek, wyglądających jak księżniczki od Disneya”, „ośmiu niesamowitych sekretów dobrego odżywiania, które ukrywa przed tobą twój trener personalny”, „dziewięciu nigdy niepublikowanych zdjęć Elvisa, znalezionych na strychu u emeryta” i „dziesięciu sposobów na fachowe namierzenie ściemy w statystykach”.
Wydawcy produkują takie brednie dlatego, że je klikamy. Możemy mieć ambicje korzystania z serwisów informacyjnych wysokiej jakości, dostarczających zniuansowanych analiz. Mimo to, w obliczu pokusy kliknięcia informacyjnego odpowiednika pustych kalorii, śmieciowe żarcie dla umysłu zwykle wygrywa.
Tę modę na bzdury widać już w nagłówkach. Przyciągają one naszą uwagę – a w środowisku mediów społecznościowych, gdzie wiele osób nie czyta nic innego, stanowią znaczące źródło informacji. Pewien satyryczny portal zamieścił nagłówek głoszący, że „70% użytkowników Facebooka przed skomentowaniem artykułów dotyczących nauki czyta tylko ich nagłówki”. Towarzyszący mu tekst zaczynał się od stwierdzenia, że większość ludzi przed udostępnieniem takich materiałów w internecie nie zapoznaje się z ich treścią. Po paru zdaniach tekst w kolejnych akapitach ustępował miejsca standardowemu „lorem ipsum dolor”, pseudołacińskim frazom, stosowanym jako wypełniacze kolumn w makietach stron. Artykuł ten udostępniono w serwisach społecznościowych dziesiątki tysięcy razy i nie sposób stwierdzić, ilu użytkowników zrobiło to dla żartu.
Nagłówki, częściej pisane przez redaktorów wydania, a nie przez dziennikarzy, zawsze się rozmijają pod jakimś względem z historiami, jakie zapowiadają. Mimo to w żadnym wydaniu przykładowo „New York Timesa” artykuły nie rywalizują ze sobą o twoją uwagę. Gazeta stara się tak zestawiać teksty, by razem dostarczały one maksymalnie wiele wartościowych treści. Media kierujące się klikalnością narzucają natomiast nagłówkom wyścig zbrojeń. Na portalach mediów społecznościowych i serwisów informacyjnych tytuły pochodzące z konkurujących stron widnieją jeden obok drugiego. Czytelnicy rzadko czytają wszystko – dostępnych treści jest po prostu zbyt dużo. Zamiast tego klikają najatrakcyjniejsze czy wręcz najbardziej kuszące nagłówki.
Jak wygrać wyścig o chwytliwe nagłówki? Dobrze się sprawdza sensacyjność. Tabloidy od dawna posługiwały się sensacyjnymi nagłówkami, by zwabić czytelników pod kioski z gazetami, jednak większość tytułów rozchodzących się w prenumeracie przeważnie wystrzegała się takich praktyk. Ale to niejedyny sposób. Firma Entrepreneur Steve Rayson od marketingu internetowego zbadała 100 milionów artykułów, opublikowanych w 2017 roku, żeby określić, jakie frazy łączyły najszerzej udostępniane nagłówki. Rezultat cię zaskoczy – o ile w przeciągu paru ostatnich lat nie spędziłeś choć kilku minut w internecie.
Badanie wykazało, że nagłówki cieszące się największym powodzeniem nie odnoszą się do faktów, a obiecują doznania natury emocjonalnej. Na Facebooku frazą najczęściej (niemal dwukrotnie częściej niż inne) w nich spotykaną było: „sprawi, że” w sformułowaniach takich jak: „że pęknie ci serce”, „że się zakochasz”, „że do tego wrócisz” czy „że się zdziwisz”. Ten sam zwrot odnosi sukcesy także na Twitterze. Pośród przodujących fraz znalazły się też „doprowadzi do łez”, „wywoła dreszcz” i „serce zmięknie”. Doznania intelektualne nie mają przy tym szans. Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl, jak wielką zmianę to oznacza. Wyobrażasz sobie „New York Timesa” czy twoją lokalną gazetę codzienną z nagłówkami, które zamiast sygnalizować, co znajdziesz w artykule, podpowiedzą ci, co masz odczuwać?
Kiedyś nagłówki miały za zadanie przekazywać w skrócie sedno informacji: „Kennedy zabity przez snajpera podczas przejazdu samochodem przez Dallas; Johnson zaprzysiężony już w samolocie”; „Ludzie na Księżycu. Astronauci lądują, zbierają próbki skał, zatykają flagę”; „NRD otwiera mur i granice. Obywatelom wolno swobodnie odwiedzać Zachód”.
Odkąd branżę reklamową napędza klikalność, nagłówki nie mogą mówić zbyt wiele, bo nie skłonią nikogo do kliknięcia. Obecnie wyczynia się z nimi akrobacje, byle tylko nie ujawniały, co zawiera tekst. „Zajawki” tego rodzaju najczęściej stosują firmy specjalizujące się w mediach internetowych, ale i tradycyjne media równie dobrze wpasowują się w tę grę. „Jedna piąta tej profesji ma poważny problem alkoholowy” ogłasza „Washington Post”. „Jak uniknąć głównej przyczyny śmierci w Stanach Zjednoczonych?” obiecuje wyjawić CNN. „Islandia była przebojem turystycznym. Co się stało?” pyta USA Today. (Żeby nie trzymać cię w napięciu: 1. prawnicy; 2. nie bierz udziału w wypadku samochodowym; 3. nikt nie wie). Nagłówki wabią nas także opowieściami o nas samych. W świecie mediów społecznościowych wiadomości są niczym dwukierunkowa ulica, na której każdy jest jednocześnie konsumentem i producentem. Gdy pisaliśmy ten rozdział, przez nasze tablice w tych mediach przewinęły się następujące nagłówki:
„Ludzie
oszaleli
na punkcie tego zdjęcia, być może dowodzącego, że Amelia Earhart przeżyła katastrofę” (Buzzfeed).
„
To prawdziwa bomba.
Tak na aresztowania FBI w NCAA [Narodowym Stowarzyszeniu Sportów Akademickich] zareagował Twitter” (IndyStar).
„McDonald’s wynalazł frorki
[widelce z frytek], a internet nie przestaje o nich mówić” (HuffPost).
To, co się mówi, staje się ciekawsze od tego, co się dzieje.
Banalność tematów i chwytliwe hasła nie tylko sprowadzają dyskurs w mediach krajowych na niższy poziom, ale też otwierają drogę ściemie. Przestaje wystarczać nieretuszowana prawda. Na nowym rynku zwykła informacja się nie przebije.
Tak jak wynalazek prasy drukarskiej umożliwił zróżnicowanie oferty księgarzy, pojawienie się telewizji kablowej pozwoliło ludziom na wybieranie mediów o poglądach bliskich ich zapatrywaniom. Przed rokiem 1987 kontrolę nad kontrowersyjnymi treściami w programach informacyjnych zapewniała doktryna uczciwości FCC (Federalnej Komisji Łączności). Mimo to wycofano się z niej za prezydentury Ronalda Reagana. Przez wymóg nadawania wiadomości w dwudziestoczterogodzinnym cyklu przybyło w telewizji kablowej kanałów informacyjnych specjalizujących się w prezentowaniu polityki z określonych perspektyw. Od dwudziestu lat taka stronniczość przybiera na sile też w głównym nurcie amerykańskich serwisów wiadomości. Poniższy wykres przedstawia narastanie rozdźwięku ideologicznego między trzema najważniejszymi telewizyjnymi kanałami informacyjnymi, oszacowane w oparciu o transkrypcje emitowanych materiałów.
W internecie rzecz ma się tak samo, tyle że w jeszcze większym stopniu. Nawet głównonurtowi nadawcy serwują wiadomości stosunkowo tendencyjnie. Widać, że izoluje się nas w odrębnych „kabinach pogłosowych”. Wydawcy tacy jak Breitbart News i The Other 98% idą o krok dalej, podsuwając odbiorcom wiadomości zasługujące tylko na miano hipertendencyjnych. Ich przekaz może i jest oparty na faktach, ale też tak mocno przepojony ideologią, że często w dużej mierze zawiera nieprawdę.
Wydawcy produkują treści tendencyjne i hipertendencyjne, ponieważ im się to opłaca. Media społecznościowe wysoce cenią sobie taki przekaz. Udostępniany jest częściej niż treści głównonurtowe, a po udostępnieniu bardziej zachęca do klikania. Pogłębianie przepaści ideologicznej stało się lukratywnym biznesem.
Profesor Judith Donath z MIT (Massachusetts Institute of Technology) zauważyła, że ludzie, pozornie rozmawiając na inne tematy, często mówią o sobie. Załóżmy, że loguję się na Facebooku i udostępniam nieprawdziwą – a nawet absurdalną – opowieść o tym, że smugi kondensacyjne, powstające po przelocie samolotu, to środki chemiczne zaburzające gospodarkę hormonalną, które rozsiewa się w ramach uknutego przez liberałów planu obniżenia poziomu testosteronu u amerykańskiej młodzieży. Możliwe, że interesuje mnie nie tyle to, czy uwierzysz w moje wywody na temat smug, co zasygnalizowanie w ten sposób moich sympatii politycznych. Udostępnienie takiego artykułu stanowi znak, że należę do grupy osób dających wiarę teoriom spiskowym i nieufnych wobec amerykańskiej agendy liberalnej. A jeśli właśnie to stawiam sobie za cel, nieistotne, czy historyjka jest prawdziwa, czy też nie. Może jej nawet nie czytałem. Może też nie obchodzi mnie, czy się z nią zapoznasz, chcę bowiem tylko, żebyś zobaczył we mnie pokrewnego tobie foliarza.
Celem więc staje się sam sygnał. Jeżeli udostępniam artykuł o tym, jak skarbówka bada umowy biznesowe zawierane przez Donalda Trumpa w okresie poprzedzającym wybory w 2016 roku, nie określa to bliżej mojej orientacji politycznej. Ale jeśli udostępnię tekst głoszący, że Trump sprzedał rosyjskiemu oligarsze pomnik Waszyngtona, oczywiste staje się, że Trumpa nie znoszę. A co więcej, okazuję swoje sympatie polityczne tak dobitnie, że w przypadku historyjek o zaprzaństwie Trumpa niedowierzanie zawieszam na kołku.
Spostrzeżenie profesor Donath odwołuje się do szerszej tradycji związanej z dziedziną zwaną teorią komunikacji. Często uważa się, że komunikacja to wyłącznie transmisja informacji od nadawcy do odbiorcy. Ignoruje się przy tym jej drugi, szerszy aspekt mający korzenie w łacińskim czasowniku communicare (dzielić się, czynić wspólnym).
Komunikacja obejmuje więc tworzenie, umacnianie i kultywowanie wspólnego modelu myślenia o świecie. Weźmy obrzędy religijne czy nawet przebiegające według ustalonych scenariuszy, regularne serwowanie wieczornych wiadomości. Z komunikacją w mediach społecznościowych jest tak samo: tworzy ona i kształtuje społeczności. Ilekroć wysyłamy tweeta, wstawiamy post na Facebooku czy zdjęcie na Instagramie, potwierdzamy nasze przywiązanie do wartości i wierzeń tej naszej sieciowej wspólnoty. Ona również, w odpowiedzi, afirmuje je poprzez polubienia, udostępnienia, komentarze i retweety. Zanurzony w basenie, z zasłoniętymi oczami, krzyczę: „Marco!”. Jeżeli robię to jak należy, znajomi z sieci społecznościowej odkrzykną ochoczo: „Polo! Polo! Polo!”. W mediach społecznościowych dzielenie się nowymi informacjami zajmuje dopiero drugie miejsce; przede wszystkim chodzi w nich o utrzymywanie i wzmacnianie więzi między użytkownikami. Niebezpieczeństwo tkwiące w tym procesie wynika z rozdrabniania się tego, co niegdyś było ogólnokrajową konwersacją. Ludzie zaczynają hołdować epistemologiom plemiennym, grupowym prawdom, w których chodzi nie tyle o fakty i obserwacje empiryczne, co o to, kto się wypowiada, i w jakim stopniu to, co ma do przekazania, jest tożsame z poglądami całej grupy.
Algorytmy tylko to pogarszają. Facebook, Twitter i pozostałe platformy mediów społecznościowych posługują się algorytmami, by wyszukiwać „odpowiednie” dla ciebie wpisy i artykuły, personalizować twoją tablicę. Zadaniem tych algorytmów nie jest dbałość o doinformowanie ciebie, ale o twoją aktywność na platformie. Ich cel stanowi podawanie na tyle zajmujących treści, żeby powstrzymać cię od myszkowania po sieci czy też, o zgrozo, od pójścia spać o przyzwoitej porze. Problem jest taki, że algorytmy zakreślają złowrogi krąg, podsuwając ci coraz więcej tego, co według nich pragniesz wiedzieć, a zarazem ograniczając okazje do zapoznania się z innymi punktami widzenia. Szczegółowy obraz tych algorytmów jest utajony, ale wszystko to, co lubisz i co czytasz, jakich masz znajomych, twoja geolokalizacja i sympatie polityczne, ma wpływ na to, co za chwilę obejrzysz. Algorytmy nagłaśniają treści zgodne z ich domniemaniami na temat twojej orientacji socjopolitycznej, ograniczając odmienne punkty widzenia.
W sieci wszyscy jesteśmy obiektami testów. Komercyjne portale bez ustanku prowadzą zakrojone na szeroką skalę eksperymenty, by wiedzieć, co przyciąga nas do sieci i w niej zajmuje. Internetowe firmy medialne eksperymentują z różnymi wariantami wyglądu nagłówków, towarzyszących im obrazów, a nawet rodzajami fontów lub przycisków „kontynuuj”. Równocześnie Facebook oraz inne platformy oferują reklamodawcom – również tym ze sfery polityki – możliwość celowania w określonych klientów przekazami dopasowanymi do ich zainteresowań. Takie komunikaty nie zawsze klasyfikowane są jednoznacznie jako reklamy.
Pomyśl, czego może się dowiadywać serwis YouTube, eksperymentując z rekomendowaniem rozmaitych filmików i obserwując, jakiego wyboru dokonują użytkownicy. Zważywszy na to, że każdego dnia oglądane są miliardy nagrań wideo, a portal ma ogromne zasoby obliczeniowe, może w ciągu tego jednego dnia dowiedzieć się o psychologii człowieka więcej niż niejeden akademicki badacz przez całe swoje życie. Kłopot w tym, że algorytmy komputerowe nauczyły się, iż jedynym sposobem na utrzymanie widzów jest podsuwanie im coraz bardziej ekstremalnych treści. Użytkowników oglądających materiały o zabarwieniu lewicowym szybko kieruje się ku skrajnie lewackim teoriom spiskowym; gustującym w programach prawicowych rychło poleca się filmy białych supremacjonistów lub osób negujących Holocaust. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Kiedy Jevin i jego sześcioletni syn oglądali nadawany na żywo reportaż z międzynarodowej stacji kosmicznej, okrążającej kulę ziemską na wysokości przeszło 400 kilometrów, YouTube zapełnił boczny pasek ekranu materiałami głoszącymi, że Ziemia jest w rzeczywistości płaska.
Parafrazując Allena Ginsberga, Jeff Hammerbacher, przedsiębiorca z branży technologicznej, żalił się w 2011 roku: „najlepsze umysły mego pokolenia12 rozmyślają o tym, jak skłaniać ludzi do klikania reklam. To chore”. Problem nie leży jedynie w tym, że wspomniane „najlepsze umysły” mogłyby poświęcić się działalności artystycznej bądź naukowej dla dobra ludzkości. Chodzi o to, że cała ta intelektualna potęga skupia się na przykuwaniu naszej, cennej przecież, uwagi i marnowaniu pracy również naszych umysłów. Internet, media społecznościowe, smartfony – używa się coraz wymyślniejszych metod zaprzątania naszej uwagi. Uzależniamy się od utrzymywania łączności, od bezsensownego sprawdzania kont, od życia z uwagą rozproszoną przez bezlik strumieni cyfrowej informacji. Mówiąc krótko, algorytmy zarządzające zawartością mediów społecznościowych to ściemniacze. Treść, jaką przekazują, jest im obojętna. Zależy im jedynie na naszej uwadze i powiedzą nam cokolwiek, byle ją przyciągnąć.
Media społecznościowe sprzyjają niedoinformowaniu – szerzą błędne, choć nie celowo fałszywe wiadomości. Na platformach tych mediów większość internetowego ruchu przypada temu, kto pierwszy wystartuje z nową informacją. W tym wyścigu o pierwszeństwo nadawcy, przygotowując nowinę do upublicznienia, często pomijają etap weryfikacji faktów. Zatrzymując się, żeby drobiazgowo zbadać prawdziwość danej historii, nie wyprzedzi się napierającej konkurencji. Ostrożność jest godna podziwu, ale nie sprzeda reklam.
Media społecznościowe stanowią żyzną glebę także dla dezinformacji i rozpowszechnianych celowo kłamstw. Badanie przeprowadzone w roku 2018 wykazało, że w amerykańskich serwisach informacyjnych około 2,6% artykułów mijało się z prawdą. Skala może nie wydawać się wielka, ale jeśli przyjąć, że każdy Amerykanin czyta choć jeden artykuł dziennie, z takim kłamstwem dzień w dzień ma do czynienia prawie 8 milionów czytelników.
Bywa, że fałszywa informacja jest jedynie niedogodna. Pewien satyryczny portal informacyjny ogłosił, że piosenkarka Taylor Swift spotyka się z osławionym antykomunistą, senatorem Josephem MacCarthym – zmarłym czterdzieści dwa lata przed jej narodzinami. Część fanów, co można było przewidzieć, nie zdołała dostrzec absurdalności tej historii i zareagowała zniesmaczeniem. Nie zachwiało to jednak żadnym biznesem, nie zagroziło niczyjemu życiu i nawet reputacja pani Swift raczej zbytnio nie ucierpiała.
Błędne wiadomości i dezinformacja mogą jednak okazać się o wiele poważniejsze. Problem ten przybiera na sile, gdyż w sieć internetową łapią się coraz większe połacie świata. Dla przykładu, między rokiem 2010 a 2020 po raz pierwszy dostęp do internetu uzyskało prawie pół miliarda mieszkańców Indii. Generalnie, tak szybki rozwój sieci połączeń sprzyja zarówno dołączającym, jak i tym, którzy już są w sieci. Niestety nowi użytkownicy internetu bywają bardziej podatni na manipulację.
WhatsApp, poza podstawowymi funkcjami komunikatora społecznościowego, stanowi też dla półtora miliarda użytkowników tej aplikacji źródło informacji. Jest również potężnym roznosicielem dezinformacji. Na początku 2018 roku użytkownicy z Indii masowo udostępniali serię fejkowych filmów, jakoby potwierdzających porywanie dzieci przez zorganizowane gangi. Szerzący się lęk przed obcymi niósł katastrofalne skutki. Pewna rodzina, planująca odwiedzić świątynię w Tamil Nadu, zatrzymała się, by zapytać o drogę. Miejscowi nabrali podejrzeń, że mają do czynienia z porywaczami, jakich widywali w filmach na WhatsAppie. Zebrał się tłum, członków rodziny wyciągnięto z samochodu, tłuszcza rozebrała ich do naga i brutalnie pobiła metalowymi prętami oraz pałkami. Jedna osoba została zabita, a pozostałe trwale okaleczone. Pod wpływem tej samej kłamliwej opowieści inne grupy zaatakowały jeszcze dziesiątki niewinnych osób, co często kończyło się ich śmiercią.
Policja usiłowała zaprzeczać tym internetowym blagom i położyć kres zabójstwom. Plotki jednak krążyły zbyt szybko. W niektórych regionach, żeby spowolnić ich kursowanie, władze musiały całkowicie odciąć internet, WhatsApp próbował interweniować we własnym zakresie, ograniczając liczbę udostępnień wiadomości. Uprzednio można było przesyłać jedną wiadomość dwieście pięćdziesiąt razy. Limit ten obniżono do pięciu. Mimo to grupowe napaści trwały nadal.
Ogłupić udaje się nie tylko nowych użytkowników internetu. W grudniu 2016 roku na portalu AWD News ukazał się zatrważający nagłówek: „Minister obrony Izraela: Jeśli Pakistan pod jakimkolwiek pretekstem wyśli do Syrii wojska lądowe, zniszczymy ten kraj bronią nuklearną”.
W tekście znalazło się kilka tropów, które powinny uczulić uważnego czytelnika. Nagłówek napisano z błędem gramatycznym („wyśli”, zamiast „wyśle”). W artykule błędnie wskazano izraelskiego ministra obrony13. Nagłówek figurował obok innych równie nieprawdopodobnych, jak choćby „Clinton szykuje wojskowy zamach stanu w celu obalenia Trumpa”. A jednak zwiódł osobę, w przypadku której było to najbardziej niepożądane, Khawaję Muhammada Asifa, Ministra Obrony Pakistanu. Asif, na Twitterze, również odpowiedział groźbą: „MO Izraela grozi nuklearnym odwetem, zakładając udział Paku w Syrii przeciw Daeshowi… Izrael zapomina, że Pakistan to też państwo nuklearne”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W postaci książki został opublikowany w 2005 r., a wydania polskiego doczekał się w 2008 r. dzięki wydawnictwu Czuły Barbarzyńca Press i przekładowi Hanny Pustuły. Informacje o źródłach cytatów znajdują się w Bibliografii zamieszczonej na końcu książki. O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty w przekładzie Jarosława Irzykowskiego – przyp. tłum. [wróć]
Oto co pokazał jeden z eksperymentów. Jednemu krukowi dano pożywienie do ukrycia, co drugi, przebywający w przyległym pomieszczeniu, obserwował przez duże okno. Pierwszy, wiedząc, że jest śledzony, chował jedzenie pospiesznie i unikał zaglądania do skrytki, by nie wyjawić jej położenia. Gdy eksperymentatorzy wstawiali w okno drewnianą przesłonę, tak by kruki nie mogły się widzieć, ten mający pożywienie poświęcał więcej czasu na jego ukrycie i bez oporów doglądał skrytki. Potem badacze zrobili w przesłonie zakrywającej okno mały wizjer i dali krukom dość czasu, by pojęły, że zaglądając do niego, widzą siebie wzajemnie. Następnie zabrali kruka z przyległego pomieszczenia, żeby przy wizjerze nikogo nie było. Kluczowe pytanie brzmiało: „Co zrobi kruk, gdy pomimo otwartego wizjera nie będzie widział, czy w drugiej klatce jest ptak, który go obserwuje?”. Jeżeli kruki posługiwały się prostą regułą kciuka, taką jak: „widząc innego ptaka, zachowuj się tak, jakby cię obserwował”, powinien zignorować wizjer. Jeśli posiadły teorię umysłu, powinny sobie uświadamiać, że mogą być obserwowane przez wizjer nawet wtedy, gdy tego drugiego ptaka nie widzą, i zachowywać się tak, jakby ten je śledził. I właśnie tak postępowały kruki. Badacze doszli do wniosku, że kruki uogólniają własne doświadczenie podglądania przez wizjer i pojmują, że jeśli jest on otwarty, może przez niego je obserwować ptak dla nich niewidoczny. [wróć]
Chodzi tu o masakrę, która miała miejsce w szkole podstawowej Sandy Hook w Newtown w stanie Connecticut 14 grudnia 2012 roku. Zginęło w niej 28 osób (łącznie ze sprawcą i jego matką), w tym 20 dzieci w wieku 6 i 7 lat. Choć uważa się ją za czwartą najkrwawszą strzelaninę w dziejach USA, Jones, założyciel portalu Infowars (Wojny informacyjne) i propagator prawicowych teorii spiskowych, utrzymywał, że była to mistyfikacja, i bronił tej tezy nawet podczas procesów wytaczanych mu przez rodziny ofiar – przyp. tłum. [wróć]
Ta teoria wiązała się z amerykańską kampanią prezydencką 2016 roku i ujawnieniem przez portal WikiLeaks zawartości konta e-mail szefa sztabu Hillary Clinton. Według zwolenników tej blagi znalazły się tam zakodowane informacje na temat udziału jego i innych członków waszyngtońskich elit politycznych w procederze przestępczym związanym z wykorzystywaniem seksualnym nieletnich – przyp. tłum. [wróć]
Problemem, który szczególnie rzucał się w oczy w przypadku studium Wakefielda, była znikoma wielkość badanej grupy. Obejmowała ona tylko 12 dzieci, u większości których opisywana przypadłość miała się rozwinąć niedługo po podaniu im szczepionki MMR. Wysnucie jakichkolwiek wiążących wniosków odnośnie do rzadko występującego zjawiska w oparciu o przebadanie tak nielicznej grupy byłoby nadzwyczaj trudne, o ile w ogóle możliwe. A i tak jej liczebność była najmniejszym z problemów Wakefielda. Późniejsze dochodzenie wykazało, że przytoczone przez „Lancet” opisy przypadłości i historii chorób wielu pacjentów z tej dwunastki nie znajdują potwierdzenia w ich dokumentacji medycznej i relacjach rodziców. Publicysta Brian Deer w zjadliwym artykule napisanym dla „British Medical Journal” przywołał szereg takich przypadków, łącznie z tym, że trzech pacjentów z tego tuzina, wymienionych jako cierpiący na autyzm regresywny, w ogóle nie miało autyzmu, w kilku innych przypadkach niedokładnie określono czas wystąpienia pierwszych objawów, a u pięciorga dzieci, przedstawionych jako nieodbiegające od normy do czasu zaszczepienia, odnotowano je w dokumentacji znacznie wcześniej. [wróć]
Drobiazgowe analizowanie tez Wakefielda rozpoczęło się niemal natychmiast po ukazaniu się jego artykułu. W niespełna rok po opublikowaniu go „Lancet” zamieścił kolejne studium na temat możliwych powiązań szczepionki z autyzmem. W badaniu tym odwoływano się do znacznie staranniej przeprowadzonych analiz statystycznych, dotyczących znacznie większej grupy badanych – 498 dzieci dotkniętych autyzmem – mimo to nie wykazało ono takich współzależności. To był dopiero początek. Inni badacze wykazali, od strony technicznej, niemożność potwierdzenia, że wirus odry jest w stanie przetrwać w jelitach pacjentów z chorobą Crohna. Jeśli zaś chodzi o aspekt epidemiologiczny, żadne z przeprowadzonych licznych badań nie wykazało jakichkolwiek powiązań pomiędzy szczepionką a autyzmem. Przykładowo w 2002 roku na łamach „Pediatrics” ukazało się studium dotyczące przeszło pół miliona dzieci z Finlandii, a „New England Journal of Medicine” opublikował raport z przebadania podobnej liczby małych Duńczyków. Żadna z tych publikacji nie wykazała takich związków, a w konkluzji raportu dotyczącego Danii znalazło się jednoznaczne stwierdzenie: „Niniejsze badanie dostarcza mocnych dowodów przeczących hipotezie, że szczepionka MMR powoduje autyzm”. W 1993 roku w Japonii przeprowadzono eksperyment w warunkach naturalnych, w którym szczepionkę MMR zastąpiono szczepionkami monowalentnymi (przeciwko jednej konkretnej chorobie). Zgodnie z hipotezą Wakefielda – że połączenie zawarte w szczepionce MMR może powodować autyzm, natomiast potrójne szczepienie na każdą chorobę z osobna powinno być bezpieczne – obserwowalibyśmy więc w Japonii obniżenie skali zachorowań na autyzm. Niczego takiego nie odnotowano. Niedawno zaś poddano metaanalizie dane z licznych badań, dotyczących 1,3 miliona dzieci, i znów nie doszukano się powiązań szczepionki z autyzmem. [wróć]