Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnie siedemdziesiąt lat udowadnia, że Polska może istnieć bez Kresów, ale polska dusza mocno straciła na tej separacji.
Po rynkowym sukcesie trylogii; „Ostatnich lat polskiego Lwowa”, „Ostatnich lat polskiego Wilna” i „Ostatnich lat polskich Kresów” oddajemy do Państwa rąk tom poświęcony ośrodkom polskości, które pozostały poza granicami II Rzeczypospolitej. Znajdą tu Państwo egzotykę, wielkie miłości, skandale, celebrytów, a nawet walkę wywiadów.
Znani popularyzatorzy historii Sławomir Koper i Tomasz Stańczyk udowadniają po raz kolejny, że magię miejsc, urodę przyrody, słynną otwartość mieszkańców i legendę Kresów można przełożyć na język zrozumiały dla współczesnego pokolenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Projekt okładki, stron tytułowych i układ graficzny książkiFahrenheit 451
Fotoedycja i obróbka zdjęćTEKST Projekt
Redakcja i opracowanie indeksuKatarzyna Litwinczuk
KorektaAgata Łojek (UKKLW)
Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz
Zdjęcia w książce: Archiwa Autorów, Narodowe Archiwum Cyfrowe, Biblioteka Narodowa, Wikipedia, Wikimedia Commons, Wikiart, Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa, Biblioteka Kongresu, Centralne Archiwum Wojskowe
ISBN 9788380796225
Copyright © by Sławomir KoperCopyright © by Tomasz StańczykCopyright © for Fronda PL sp. z o.o., Warszawa 2021
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
KonwersjaEpubeum
Gdy mowa o Kresach Wschodnich, najczęściej mamy na myśli obszary, które znalazły się w granicach II Rzeczypospolitej. Tymczasem skupiska ludności polskiej znajdowały się nie tylko znacznie dalej na wschód od granicy ustalonej traktatem w Rydze kończącym wojnę z bolszewikami, lecz także na terenie Republiki Litewskiej i Republiki Łotwy. Granice Rzeczypospolitej Obojga Narodów obejmowały bowiem o wiele większy obszar Kresów i także tam przez pokolenia osiedlali się Polacy.
Ze względu na objętość książki mogliśmy tu przedstawić tylko te wydarzenia, które miały miejsce na późniejszych terenach sowieckich Ukrainy i Białorusi. Natomiast Inflantom i Kowieńszczyźnie poświęcimy piątą część tego cyklu pod roboczym tytułem Północne polskie Kresy. Inflanty i Żmudź.
Zdecydowaliśmy się również na pewien zabieg, który dodatkowo urozmaicił tę książkę: skoro Polacy byli rozrzuceni po różnych obszarach imperium Romanowów, proponujemy Państwu także kilka rozdziałów dotyczących terenów, które nigdy nie znalazły się w granicach Korony czy Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nasi rodacy odgrywali bowiem znaczącą rolę w życiu kulturalnym i gospodarczym wielu miast Rosji – choć stanowili tam stosunkowo nieliczną mniejszość, byli jednak bardzo widoczni.
Do tej grupy należeli głównie posiadacze ziemscy i przemysłowcy, a także tysiące przedstawicieli wolnych zawodów. Byli to ludzie zamożni i wykształceni, dzięki czemu zaliczali się do lokalnej elity. Właśnie dlatego znajdą Państwo w tej książce rozdziały o polskiej diasporze w Petersburgu, Moskwie i Odessie.
Zabieg ten wydaje się tym bardziej uzasadniony, że wybuch I wojny światowej spowodował kolejne zmiany ludnościowe, gdyż wycofujący się Rosjanie ewakuowali Królestwo Polskie i zachodnie gubernie imperium – w efekcie, na wschód musiało się przenieść około miliona Polaków. Byli to nie tylko urzędnicy, kolejarze czy rodziny wojskowych, lecz także chłopi i wykwalifikowani robotnicy. Nie zabrakło również reprezentantów środowisk artystycznych – nie bez powodu najlepsze polskie sceny teatralne w latach wojny działały właśnie w Moskwie i Kijowie.
Podobnie jak w poprzednich częściach naszego kresowego cyklu rozdziały o bardzo poważnej czy wręcz tragicznej treści sąsiadują tu z opowieściami o znacznie lżejszym nastroju. To pokazuje zróżnicowanie tematyki dotyczącej najdalszych polskich Kresów i przedstawia ją w jak najszerszym aspekcie – wszak wielkiej polityce zawsze towarzyszą sprawy życia codziennego, często wręcz humorystyczne. Ułożyliśmy więc dla Państwa mozaikę miejsc, wydarzeń oraz nazwisk – mamy nadzieję, że dzięki temu lektura będzie atrakcyjna i w najbardziej przyjazny sposób przybliży poruszane zagadnienia.
Celowym zabiegiem było też przeplatanie wątków ważnych wydarzeń politycznych czy kulturalnych z fragmentami życiorysów osób, których losy ściśle wiązały się z najdalszymi Kresami Rzeczypospolitej. Choć większość naszych bohaterów zawsze przyznawała się do polskości, oczywiście nie zabrakło też wyjątków.
Malarz i kompozytor Mikołaj Čiurlionis wychował się w kręgu naszej kultury, a język polski był jego rodzimym – w wyniku splotu różnych wypadków wybrał jednak narodowość litewską. Natomiast skrzypaczka Grażyna Bacewicz, pochodząca z mieszanego polsko-litewskiego małżeństwa, ostatecznie zdecydowała się na polski paszport, chociaż jej ojciec i brat byli litewskimi nacjonalistami. Z kolei urodzeni na dalekiej Ukrainie Karol Szymanowski i Jarosław Iwaszkiewicz nigdy nie mieli problemu z określeniem swojej narodowości. Ale notowano również sytuacje, że polski patriotyzm pojawiał się dopiero po upadku caratu – tak było choćby ze słynnym kresowym zagończykiem, legendarnym Feliksem Jaworskim.
Mamy nadzieję, że książka, którą właśnie trzymają Państwo w ręku, będzie ciekawym dopełnieniem naszego cyklu o Kresach. Nie można bowiem dzielić ziem na wschodnich i północnych krańcach Rzeczypospolitej na bardziej lub mniej polskie. Wszędzie tam nasza kultura rozwijała się przez wieki i na zawsze zostawiła swoje ślady, nawet jeśli po tragicznych wydarzeniach politycznych XX stulecia niewielu potomków polskich mieszkańców przetrwało do dziś w swoich małych ojczyznach. Obojętnie, czy były to Mińsk, Odessa, czy Kijów…
Sławomir Koper, Tomasz Stańczyk
Nie sposób wyobrazić sobie dalekich Kresów Rzeczypospolitej bez Kijowa. Wprawdzie miasto to pozostawało w granicach Królestwa Polskiego krócej niż przez stulecie, ale nasi rodacy odcisnęli znaczące piętno na jego dziejach. Chociaż zawsze stanowili mniejszość etniczną i religijną, to przez stulecia odgrywali dużą rolę w życiu miasta. Tym bardziej że Kijów był lokalną metropolią dla polskiego ziemiaństwa z Ukrainy.
Przyłączenie miasta do Rosji (1667) spowodowało jego katastrofę ekonomiczną. Granica przebiegała wzdłuż Dniepru i Kijów odcięto od jego naturalnego zaplecza. Sytuacja zmieniła się dopiero po II rozbiorze, gdy Rosja zagarnęła niemal całą Ukrainę. Miejscowi Polacy stali się poddanymi carów, a Kijów – najważniejszym miastem Ukrainy. To właśnie tutaj przyjeżdżano w interesach, budowano zimowe rezydencje i wysyłano dzieci do szkół.
Ciekawe informacje zawarte są we wspomnieniach Antoniego Pietkiewicza (Adama Pługa) z lat 40. XIX stulecia, w których opisuje on interesy polskich ziemian i przemysłowców w mieście nad Dnieprem:
„Kijów podówczas słynął swoimi kontraktami, na które się zjeżdżało najprzedniejsze obywatelstwo z całej Ukrainy, Wołynia i Podola, a po części i z Litwy, nie tylko dla załatwienia interesów ziemiańskich, nabycia albo zbycia majątku, dla sprzedaży produktów, ulokowania kapitałów lub też zaciągnięcia pożyczki, nie tylko dla zaopatrzenia się na cały rok w wiktuały i wszelką prowizję spiżarnianą, jako też w rozmaite przedmioty elegancji i zbytku, w pyszne futra, jedwabie i aksamity, w marmury, srebra i kryształy, co wszystko zwozili tu kupcy przedniejsi z Warszawy, z Wilna, z Petersburga, z Moskwy i z zagranicy”1.
Kontraktami nazywano cykliczne zjazdy ziemian i przemysłowców mające na celu zawarcie umów handlowych na kolejny rok. Odbywały się w styczniu, co w sposób naturalny zbiegało się z karnawałem. Nic zatem dziwnego, że wesoło spędzano czas, odbywały się „świetne uczty i bale”, które często przekształcały się w „bachanalia”, a wówczas „wino lało się strumieniem”. Swoich wielbicieli miał także hazard i czasami „jedna karta zabijała całą fortunę, a czasami i dobrą sławę”.
Inna sprawa, że nie wszyscy przyjezdni preferowali wyłącznie interesy, bale i alkohol, gdyż w ziemiańskich dworach na Ukrainie nie brakowało wielbicieli sztuki czy literatury. W miejscowych antykwariatach i galeriach mogli zaspokoić swoje upodobania, dzięki czemu księgarnie Glücksberga i Zawadzkiego zwiększały obroty. Do miasta przybywali z koncertami także znani muzycy, wśród których nie brakowało prawdziwych gwiazd, takich jak: Karol Lipiński, Ferenc Liszt czy bracia Kątscy. Pojawiali się również uznani literaci.
Na kijowskich kontraktach bywał choćby Józef Ignacy Kraszewski. Zakochał się w mieście od pierwszego pobytu – inna sprawa, że mogło zafascynować niemal każdego:
„Kijów wydał mi się, mimo zimy, prześlicznym, a tak oryginalnym, tak dziwnym! Wystaw sobie trzy miasta oddzielne, z ogromnych gmachów złożone, najeżone złocistymi kopułami cerkwi niezliczonych, rozrzucone wpośród drzew, po wysokich górach, u brzegu Dniepru. A co za widoki! Z galerii cerkwi św. Andrzeja odkrywa ci się Padół [zabytkowa dzielnica Kijowa – red.], u nóg twych Dniepr, za nim step siniejący w oddaleniu, góry Carskiego Sadu... nie do opisania. Z mieszkania znowu mojego na Starym Kijowie, przy kościele katolickim, widać całe Peczerskie [rejon w centrum Kijowa – red.] i część Kreszczatik [główna aleja miasta – red.]”2.
Szczególnie zachwycał się miejscowymi zabytkami, a w ich poznawaniu nie przeszkadzały mu tłumy ziemian przybyłych na kontrakty. Pilnie jednak obserwował przedstawicieli polskiej elity, a zwłaszcza innych literatów. Szczególną uwagę zwracał na Henryka Rzewuskiego cieszącego się już wówczas uznaniem za zbiór gawęd Pamiątki Soplicy. Pan hrabia publicznie czytał fragmenty swoich nowych utworów, podobnie zresztą postępowali Michał Grabowski, a także sam Kraszewski.
Spotkania z literatami cieszyły się dużym zainteresowaniem wśród czytelników, a pisarze traktowali je jako formę promocji swej twórczości. Była to również okazja do ożywionych kontaktów towarzyskich – cały Kijów funkcjonował w tych dniach na przyspieszonych obrotach, dzięki czemu „na lekturach, gawędkach, sprzeczkach, obiadach, śniadaniach przechodziły kontrakty jak z bicza trzasł”.
Na początku XIX wieku miasto liczyło niewiele ponad 20 tysięcy mieszkańców. Rozwijało się jednak w szybkim tempie i w chwili wybuchu I wojny światowej mieszkało tam już ponad 600 tysięcy osób. Odsetek Polaków był zmienny, ale na początku XX stulecia nasi rodacy stanowili około 10 proc. ogółu ludności.
Zwiększony napływ Polaków był spowodowany zmianami społecznymi zachodzącymi w imperium Romanowów w II połowie XIX stulecia. W mieście osiedlały się zdeklasowane rodziny szlacheckie, które ucierpiały na skutek represji po powstaniu styczniowym lub nie potrafiły się odnaleźć w nowej rzeczywistości po uwłaszczeniu chłopów. Jednocześnie w Kijowie powstawało wiele nowych firm i przedstawicielstw, w których polska szlachta i inteligencja znajdowały zatrudnienie.
Liczna była też emigracja zarobkowa z terenu Królestwa Kongresowego, Litwy i Galicji – polscy robotnicy stanowili 15 proc. ogółu zatrudnionych w przemyśle. Niektóre zawody zostały niemal całkowicie przez nich zdominowane – wśród odlewników i ślusarzy ponad połowa zatrudnionych była właśnie narodowości polskiej.
Inna sprawa, że akurat ta grupa społeczna dość szybko zapomniała ojczystego języka. Dobitnie przekonał się o tym Antoni Fertner, gdy z trupą aktorską z Łodzi dotarł do Kijowa na gościnne występy. Podczas odgrywania farsy w teatrzyku fabrycznym panowała kamienna cisza, co wzbudziło zaniepokojenie aktorów. Potem wyjaśniono im, że wprawdzie widzom „było bardzo przyjemnie”, ale jednak nic nie zrozumieli, gdyż zapomnieli już polskiego…
Do Kijowa przyciągały naszych rodaków nie tylko finanse. Ogromnym magnesem był również fakt, że miasto nad Dnieprem stało się poważnym centrum edukacyjnym. Młodzież, która nie mogła sobie pozwolić na studia za granicą, często wybierała Kijów jako miejsce kształcenia. Szczególnym zainteresowaniem cieszył się utworzony w 1933 roku Cesarski Uniwersytet św. Włodzimierza.
Uczelnia otrzymała majątek zlikwidowanego Liceum Krzemienieckiego, chociaż właściwsze wydaje się tu określenie „rabunek”. Kadrę naukową skierowano bowiem nad Dniepr przymusowo, wywieziono tam także bogate zbiory. W Krzemieńcu nie uchował się nawet ogród botaniczny – bez skrupułów wyrywano z ziemi drzewa, krzewy i mniejsze rośliny, które następnie zostały przetransportowane furmankami do Kijowa.
Inna sprawa, że przyniosło to efekt odwrotny do zamierzonego, gdyż działalność uniwersytetu wzmocniła polski żywioł w mieście. Profesorowie byli niemal wyłącznie Polakami, nasi rodacy dominowali także wśród studentów. Nie można było pohamować ich napływu, powstawały tajne organizacje, a ukoronowaniem patriotycznego procesu stał się udział słuchaczy uczelni w powstaniu styczniowym. Niestety, zorganizowany oddział szybko rozbito, a na uczestników insurekcji spadły represje. Jednym z uwięzionych był Bolesław Iwaszkiewicz – ojciec Jarosława. Mimo to niemal do końca istnienia państwa carów 1/5 studiującej młodzieży w Kijowie stanowili Polacy.
Część absolwentów osiedlała się w Kijowie, wiążąc z miastem swoje życie zawodowe i osobiste. Dzięki temu Polacy byli nad Dnieprem bardzo widoczni, gdyż większość polskiej kolonii stanowiła inteligencja, do której dochodzili jeszcze ziemianie i handlowcy. Wspólnie nadawali miastu specyficzny koloryt – wydawało się, że Polaków w Kijowie jest znacznie więcej niż w rzeczywistości. Inna sprawa, że miejscowa Polonia traktowała miasto jak swoje miejsce na ziemi.
„Ukraina i Polska – wspominał syn kijowskiego kupca, Tadeusz Zabłocki – kojarzyły się w nienaruszalną jedność. Ukraina to była nazwa dzielnicy Polski (…) pod zaborem nienawistnej Rosji. Gdzie mieszkamy? Na Ukrainie. Tak jakby powiedzieć – my z Poznańskiego lub Krakowa. (…) Kijów był naszym miastem, Ukraina naszym krajem”3.
Kijowscy Polacy uważali, że są u siebie, a to, że „Kijów tak dawno odpadł od Korony, w niczym nie zmieniało tego przeczucia”4. Była to ich mała ojczyzna, podobnie jak dla innych Lwów, Grodno, Wilno czy dziesiątki pozostałych kresowych miast.
„Pamięć podrostka – kontynuował Zabłocki – zanotowała zarówno obraz miasta, jak i wiele jego cech. Jego charakter, atmosferę, ulice, domy i parki. Nazwiska wybitnych ludzi. W tym kościele służyłem do mszy świętej, a w tamtym parku grałem w piłkę. (…) Profil miasta zakodowany w pamięci z niezmierną ostrością przechował się nietknięty przez tyle lat”5.
Jednym z najważniejszych miejsc dla kijowskich Polaków był Magazyn Księgarsko-Muzyczny Leona Idzikowskiego. Firma rozpoczęła działalność w pierwszych dniach stycznia 1859 roku i przetrwała aż do czasów bolszewików. Mimo polskiego charakteru nie dotknęły jej represje po powstaniu styczniowym i pozostała ważnym ośrodkiem kultury dla całej Ukrainy. Do 1865 roku wydano tam ponad sto polskich tytułów, a gdy w latach 80. rodzinny interes przejął syn założyciela, Władysław, księgarnia stała się jednym z najważniejszych wydawnictw w całej Rosji.
Idzikowscy nie koncentrowali się wyłącznie na działalności edytorskiej. Założyli też prężnie działającą bibliotekę, której zasoby w przededniu wybuchu I wojny światowej liczyły ponad 170 tysięcy tomów (!). Literatura polska zajmowała około 30 proc. tego księgozbioru, natomiast resztę stanowiły publikacje w językach: rosyjskim, włoskim, niemieckim, francuskim i angielskim. Powstała również czytelnia, z której mogło jednocześnie korzystać 500 osób, mając do dyspozycji około 140 tytułów prasowych. W praktyce oznaczało to najważniejsze gazety z całego kontynentu.
Trudno jednoznacznie określić zasięg działalności firmy Idzikowskich, gdyż niektóre informacje na ten temat wzajemnie sobie przeczą. Z jednej strony zachowały się przekazy, że w ciągu jednego dnia w bibliotece wymieniano do 3 tysięcy tomów, a z drugiej – liczbę stałych abonentów określa się na 5 tysięcy6. Wydaje się jednak, że faktyczna liczba osób korzystających ze zbiorów biblioteki mogła być znacznie wyższa, gdyż konta uprawnionych były użytkowane także przez członków ich rodziny i znajomych.
Warto też podkreślić, że wypożyczenia były płatne, poza tym czytelników obowiązywała kaucja. Opłata za użyczenie jednego tomu wynosiła od 25 kopiejek do pół rubla (3–6 euro), co nieco ograniczało zasięg odbiorców. Firma była jednak przedsięwzięciem komercyjnym i nie korzystała z żadnych dotacji, a zatrudniała około 200 osób.
„Księgarnia i drukarnia Idzikowskiego – wspominał Jarosław Iwaszkiewicz – dostarczała nowych wydawnictw w postaci książek i nut. Z poszczególnych pozycji zapamiętałem książkę dla młodzieży pod tytułem Gwiazda wschodzi z opowiastkami m.in. Kornela Makuszyńskiego, np. O Wicku Warszawiaku, ilustrowaną pięknymi drzeworytami. Dalej były takie książki jak Bajka o sierotce Marysi, Na jagody, Noc wigilijna Dickensa, Robinson Crusoe, Robinson szwajcarski, Zaginiona w Alpach, W pustyni i w puszczy, Trylogia Sienkiewicza, Na Srebrnym Globie Żuławskiego, fantazja o tytule W głębinachmorza (lub podobnym), Dzieci kapitana Granta, Kapitan Nemo, Kapitan Fracasse. Oczywiście także Szopka Rydla wystawiana w teatrzykach szkolnych i Bardzo dziwne bajki. Niezależnie od lektur polskich czytało się lektury rosyjskie i np. Trylogię czytałem również w przekładzie w języku rosyjskim”7.
Lektura powieści Sienkiewicza w rosyjskiej wersji językowej nie stanowiła wyjątku. Polonia w Kijowie była dwujęzyczna – inna sprawa, że czasami przynosiło to zaskakujące rezultaty. Wprawdzie na przełomie stuleci Kijów był miastem rosyjsko-ukraińskim, ale nasi rodacy wnosili do życia kulturalnego miasta jednak tak wiele, że praktycznie każdy człowiek o ambicjach towarzyskich i kulturalnych musiał znać język polski. Dzięki temu pochodzący z Kijowa Michaił Bułhakow poznał i cenił naszą literaturę.
Największy rozwój firmy Idzikowskich nastąpił po 1905 roku. Oprócz zwiększonych nakładów literatury pięknej i beletrystyki w ofercie zaczęły się pojawiać pozycje naukowe i popularnonaukowe, ze szczególnym uwzględnieniem Kijowszczyzny. Były to prace z dziedziny historii, geografii i rolnictwa. Nie zabrakło również opracowań dotyczących zabytków Kijowa oraz szeroko pojętej Rusi8.
Ekspansja firmy nabrała rozpędu po wybuchu I wojny światowej. Do Kijowa i zachodnich guberni Rosji napłynęły setki tysięcy uchodźców z terenów zajętych przez Niemców, a Idzikowscy doskonale wyczuli koniunkturę. Dzięki temu potrafili zaspokoić potrzeby wygnańców. Uważano, że gdyby nie ich „działalność wydawnicza, to przez te trzy lata przebywania na obczyźnie emigracja polska nie miałaby zupełnie książek polskich i zaledwie w słabym stopniu mogłaby uskuteczniać przedruk potrzebnych jej do życia kulturalnego książek”9.
Firma Idzikowskich sponsorowała dużą liczbę wydarzeń kulturalnych, a jednym z zaproszonych artystów był Artur Rubinstein. W 1911 roku pianista miał 24 lata i dopiero startował do wielkiej kariery; poza muzyką najbardziej interesowały go kobiety i suto zastawiony stół. Chociaż w późniejszych latach chętnie przyznawał się do polskości (był synem żydowskiego małżeństwa z Łodzi), to przed I wojną światową reprezentował typ artysty kosmopolity.
Wśród jego bliskich przyjaciół nie brakowało także Rosjan, z pomocy których chętnie korzystał. Jednym z nich był Fiodor Szalapin, chociaż podróże artystyczne ze słynnym basem obfitowały w wydarzenia o skandalicznym charakterze. Śpiewak był bowiem nie tylko gorącym wielbicielem kobiecych wdzięków, lecz także wielkim admiratorem rosyjskiej wódki. Czasami nawet na trzeźwo potrafił zachowywać się w sposób co najmniej mało dyplomatyczny.
Pewnego razu koncertował z Rubinsteinem na Ukrainie. Po przyjeździe do jednego z miast nie dostrzegł na dworcu plakatów informujących o występach. Od razu zwrócił się z pretensjami do dwóch promotorów żydowskiego pochodzenia i w odpowiedzi usłyszał, że nie udało im się kupić gwoździ, by przymocować plakaty. Rozzłoszczony śpiewak wykrzyknął: jak „Chrystusa przybijaliście do krzyża, to wtedy gwoździe się znalazły!”…
Do Kijowa Rubinstein dotarł już samotnie, były to bowiem ostatnie recitale trasy.
„Koncert organizowała tu moskiewska agencja Kusewickiego – wspominał pianista – a przygotowaniami zaś kierował Polak, pan Idzikowski, właściciel wielkiego magazynu książek i nut. Do stolicy Ukrainy przybyłem rankiem w dniu koncertu; panował dojmujący mróz. Po gorącej kąpieli i śniadaniu udałem się na spotkanie z Idzikowskim, niskim, starszawym panem o inteligentnej twarzy, który przyjął mnie w swym gabinecie.
– Tak się cieszymy, że przyjechał pan grać u nas, w Kijowie – powiedział. – Szkoda tylko, że nie ma pan w programie nic Szymanowskiego. Żyje tu spora grupa Polaków przejawiających ogromne zainteresowanie naszym młodym kompozytorem”10.
Okazało się, że w Kijowie faktycznie lepiej znano twórczość Szymanowskiego niż w Warszawie. Nie zmienia to jednak faktu, że Idzikowski uprzedził pianistę, iż raczej nie może liczyć na dużą frekwencję, gdyż dla miejscowych melomanów jest artystą anonimowym.
„Zaprowadził mnie – wspominał Rubinstein – do sali koncertowej będącej własnością kijowskiej Resursy Kupieckiej. Położona w parku miejskim odznaczała się pięknymi proporcjami i idealną akustyką, wyglądała też nader sympatycznie. Fortepian, dobry bechstein, był nastrojony”11.
Pierwszy koncert Rubinsteina zakończył się niepowodzeniem, gdyż na widowni zasiadło zaledwie kilkadziesiąt osób. Do artysty uśmiechnęło się jednak szczęście: gdy na prośbę Idzikowskiego włączył do repertuaru utwór Szymanowskiego, po występie pojawiła się w jego garderobie trójka gości – hrabia Pruszyński i państwo Dawydowowie. To właśnie w ich willi w Odessie mieli za kilka lat mieszkać Szymanowski z Iwaszkiewiczem, natomiast teraz zapewnili Rubinsteinowi powodzenie nad Dnieprem.
„Dymitr Dawydow – tłumaczył pianista – był siostrzeńcem kompozytora Czajkowskiego, [jego] żona Natalia okazała się jedną z owych tak rzadko spotykanych istot ludzkich, których zapomnieć nie sposób – emanowała z niej jakaś światłość, niezwykła szlachetność serca i inteligencja; oczarowała mnie z miejsca. (…) Wszyscy jednomyślnie nalegali, abym nie opuszczał jeszcze Kijowa. Tłumaczyli:
– Dymitr Dawydow jest marszałkiem szlachty ukraińskiej, a jego szwagier to zięć generała Trepowa, gubernatora Ukrainy. We dwójkę potrafią wypełnić w Kijowie dziesięć sal”12.
Tak też się stało – i Rubinstein zdobył ogromne powodzenie. Ubocznym skutkiem recitalu było życiowe postanowienie pewnego siedmioletniego chłopca: zachwycony koncertem sam zapragnął zostać pianistą. Mowa o Vladimirze Horowitzu – przyszłym gigancie światowej pianistyki.
Dawydowowie zaprosili Rubinsteina na lato do siebie, co przyjął z dużym zadowoleniem ze względu na bliskość Tymoszówki Szymanowskich. Natomiast hrabia Pruszyński wcielił się w rolę przewodnika po mieście. Muzyk wprawdzie uznał Kijów za „niepiękny”, ale za to „bardzo zajmujący”. Szczególne wrażenie wywarły na pianiście Ławra Peczerska i monastyr św. Michała Archanioła.
„Pewnego ranka hrabia Pruszyński – relacjonował Rubinstein – wesoły i wypoczęty zaprosił mnie do rosyjskiej bani, łaźni parowej.
– Rosyjska bania to najlepsza instytucja w Kijowie – powiedział żartobliwie. – Istny cud!
Zaintrygowany przyjąłem zaproszenie, choć pocenia się nie znoszę.
Rosyjska łaźnia mieściła się w ładnym budynku przy głównej ulicy. Weszliśmy do rozległego hallu wyłożonego marmurem, skąd wysoki, atletycznej budowy mężczyzna w białym fartuchu zaprowadził nas do mniejszego pomieszczenia i spytał, czy pragniemy się wypocić, czy też wolimy inny rodzaj łaźni, prysznic lub masaż.
Hrabia Pruszyński łamaną ruszczyzną powiedział:
– Krasiwoju żeńszczynu dla niewo i malczyka dla mienia.
(…) Poproszono go do innego pomieszczenia, ja zaś zostałem i czekałem. Po chwili do przyciemnionego pokoju weszła wysoka, mocno zbudowana kobieta. Lecz po bliższym przyjrzeniu się jej stwierdziłem z przerażeniem, że była w ostatnich miesiącach ciąży! Ochłonąwszy nieco, oświadczyłem jej uprzejmie, że lepiej będzie dla mnie, jeśli oprę się pokusie, a dla niej, jeśli na razie wyrzeknie się gwałtowniejszych ruchów. By wynagrodzić stracony czas, dałem jej parę rubli; uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Pruszyński, kiedy mu opowiedziałem o tej przygodzie, aż poczerwieniał ze złości.
– Bandyci! Złodzieje! – przeklinał. – Nigdy więcej mnie już tu nie zobaczą. Chce pan spróbować inną banię?
– Nie, nie, dziękuję – odparłem”13.
Chociaż burzliwe dzieje XX stulecia zatarły w Kijowie większość polskich śladów, to do dziś zachowały się tam jeszcze budowle zaprojektowane przez polskiego architekta, Władysława Horodeckiego. Spędził nad Dnieprem 30 lat, a pamięć o nim wciąż pozostaje żywa. Jedna z ulic miasta została nawet nazwana jego imieniem, a na Chreszczatyku wystawiono mu niewielki, ale gustowny pomnik. Architekt przedstawiony został przy kawiarnianym stoliku z filiżanką w dłoni, a przed nim umieszczono jego książkę, W dżungli Afryki. Horodecki był bowiem nie tylko architektem, lecz także zapalonym podróżnikiem i myśliwym.
Urodził się w maju 1863 roku w okolicach Bracławia. Rodzinny majątek przepadł z powodu udziału stryjów w powstaniu styczniowym i przyszły architekt dorastał w Szołudkach nad Bohem, a następnie uczył się w gimnazjum w Odessie. Studiował w Cesarskiej Akademii Sztuk w Petersburgu, by po jej ukończeniu osiąść w Kijowie.
Trafił na dobry czas, był to bowiem okres gorączki budowlanej nad Dnieprem. W latach 1898–1901 powstało ponad tysiąc murowanych budynków i zdolny architekt nie mógł narzekać na brak zamówień. Początki nie były jednak najłatwiejsze, a Horodecki wiedział, że musi wypromować swoje nazwisko.
Karierę nad Dnieprem rozpoczął od projektowania nagrobków i podwórkowych toalet. Zwrócił na siebie powszechną uwagę, gdy nieodpłatnie opracował plany drewnianego pawilonu dla Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Polowania. Projekt wzbudził duże zainteresowanie, a Horodecki poznał wielu wpływowych i zamożnych kijowian, co niebawem miało przynieść wymierne efekty.
Jego pierwszym ważnym projektem były istniejące do dziś hale produkcyjne Południoworosyjskiego Zakładu Budowy Maszyn, później przyszedł czas na osiedle mieszkaniowe w pobliżu Chreszczatyka. Horodecki zadziwiał swoją wszechstronnością. Z podobnym zapałem projektował zarówno kościoły czy kamienice, jak i rzeźnie, zakłady przemysłowe oraz łaźnie.
Natomiast prawdziwą sensacją okazał się pawilon powstały dla hrabiego Józefa Potockiego na Wystawę Rolniczą i Przemysłową w 1897 roku. Była to eklektyczna budowla z dwiema wieżyczkami, wzniesiona z nieokorowanych pni oraz ozdobiona „kolumnami, balustradami, schodami i rzeźbionymi drzwiami”, a także porożami zwierząt, co nadawało jej charakter pawilonu myśliwskiego14.
Horodecki był nie tylko zdolnym twórcą, lecz także nowatorem. Wznosząc zachowany do dzisiaj gmach Narodowego Muzeum Sztuki, po raz pierwszy użył na tak dużą skalę betonu, co zresztą przyniosło mu dodatkowe dochody. W 1898 roku powstał bowiem w Kijowie zakład produkcji cementu, a jego współwłaścicielem był sam architekt. Nie wzbudziło to jednak specjalnego oburzenia, gdyż podobne postępowanie uchodziło w Rosji za najzupełniej normalne. Pewne komentarze wzbudził natomiast fakt, że Horodecki nie był głównym twórcą budynku – dokończył projekt moskiewskiego architekta, Piotra Bojcowa. Niebawem zresztą miało się to stać przyczyną poważnych frustracji Polaka.
Do dziś stoi również zbudowana w tym samym czasie kenesa karaimska (obecnie Dom Aktora). Wprawdzie społeczność karaimska w Kijowie nie była zbyt liczna (około 200 osób), jednak w większości tworzyli ją ludzie zamożni i wpływowi. Horodecki znakomicie wywiązał się z zadania – świątynię wzniesiono w stylu mauretańskim z fantastycznymi zdobieniami oraz półokrągłymi drzwiami i oknami. Niestety, nie przetrwała charakterystyczna kopuła gmachu. Uroczystego otwarcia kenesy dokonał w 1902 roku specjalnie przybyły hachan Taurydy i Odessy, Samuel Pampułow.
Jednym z najważniejszych kijowskich dzieł Horodeckiego okazał się kościół katolicki pod wezwaniem św. Mikołaja. Pozwolenie na budowę świątyni administracja carska wydała z dużą niechęcią, ale wpływy miejscowych Polaków przeważyły. Podobnie jak w wypadku budynku muzeum Horodecki przejął projekt innego twórcy i dokończył go według własnego uznania. Za wzór wziął neogotycki kościół Wotywny na wiedeńskim bulwarze Ring, chociaż pominął bliźniacze zegary na wieżach. Ponownie zastosował nowatorskie podejście do projektu – gdy bowiem okazało się, że grunt pod świątynią jest niestabilny, pod fundamentami wbito betonowe pale. Natomiast sklepienie nad główną nawą powstało z żelazobetonu sprężonego, co również było niespotykanym wcześniej rozwiązaniem. Budowa kościoła trwała 10 lat (1899–1909).
Był to kolejny sukces Horodeckiego, ale jednocześnie źródło problemów. Przylgnęła bowiem do niego opinia twórcy, który najlepiej sprawdza się w kończeniu projektów innych architektów. W tej sytuacji Horodecki postanowił uciszyć malkontentów i kupił mało atrakcyjną pod względem budowlanym działkę na skarpie w centrum Kijowa. Posiłkując się kredytem, wzniósł tam pięciokondygnacyjny budynek mieszkalny wkomponowany w stok wzniesienia. Budowa trwała rok, a prace wykończeniowe przeciągnęły się o dwa kolejne lata.
Inwestycja wzbudziła w Kijowie sensację, a jeden z miejscowych architektów, Aleksandr Kobielew, uznał Horodeckiego za „pomylonego”, gdyż tylko szaleńcowi „mogła przyjść do głowy taka idea”. Gdy budynek został ukończony, Polak stwierdził z dumą, że być może jest to dziwny gmach, „ale nie będzie w Kijowie człowieka, który by przechodząc obok, nie zatrzymał się, aby obejrzeć ten dom”15.
Miał rację, gdyż Dom z Chimerami nadal uchodzi za jedną z najciekawszych budowli w mieście. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, nie brakowało też legend związanych z jego powstaniem; opowiadano, że gmach wzniesiono na cześć zmarłej na suchoty żony czy też córki, która ponoć utopiła się w Dnieprze. Była to oczywista nieprawda, gdyż obie panie przeżyły swojego męża i ojca. Twierdzono także, że w zamian za projekt Horodecki zaprzedał duszę diabłu.
Było to rzeczywiście najwspanialsze dzieło architekta – fantastyczny przykład wyobraźni i talentu. Modernistyczny budynek pełen jest dziwacznych stworów na półkolumnach, dekoracji mitologicznych i myśliwskich. Wewnątrz kamienica posiadała wręcz nieprawdopodobne rozwiązanie: okna wszystkich salonów wychodziły na piękne schody oświetlone wielkim, witrażowym oknem. A sam Horodecki zamieszkał w ośmiopokojowym apartamencie na pierwszym piętrze.
Inna sprawa, że architekt nie cieszył się specjalnie długo swoim nowym mieszkaniem. Jego pasją było myślistwo, a koszty afrykańskiego safari w latach 1911–1912 okazały się tak wysokie, że Horodecki musiał zastawić dom, a potem całkowicie go utracił. Budynek zmieniał właścicieli, a w czasach sowieckich mieściła się tam klinika dla członków KC KPZR. Obecnie nadal pełni funkcję szpitala, pozostając w gestii prezydenta Ukrainy.
Horodecki nie ograniczał się wyłącznie do Kijowa. Zaprojektował też cukrownię w Szpikowie, budował wiejskie szpitale, restauracje, a nawet stajnie na zamówienie bogatych ziemian. W 1903 roku opracował plany gmachu gimnazjum żeńskiego w Czerkasach, a w Symferopolu na Krymie powstały według jego projektu zakłady produkcji dwutlenku węgla i sztucznego lodu. Nie zapominał też o bardziej osobistych potrzebach – w Eupatorii wzniósł willę dla siebie i swojej rodziny.
Jednocześnie interesował się nowinkami technicznymi i posiadał jeden z pierwszych samochodów w Kijowie. Przyjaźnił się też z Igorem Sikorskim, pionierem awiacji i przyszłym konstruktorem śmigłowców. Osobiście pilotował samoloty, a do tego zdobył też uznanie jako projektant kostiumów teatralnych. Nic dziwnego, że uważano go za prawdziwego człowieka renesansu, bowiem sprawdzał się także jako malarz, rzeźbiarz, a nawet jubiler.
Największą pasją Horodeckiego pozostawało myślistwo. Polował na terenie całej Rosji – od Syberii do Kaukazu. Wyprawą życia okazało się jednak wspomniane kilkumiesięczne safari z przyjaciółmi, po którym wydał (oczywiście w wydawnictwie Idzikowskiego) książkę W dżungli Afryki. Sukcesy myśliwskie ułatwiał mu fakt, że był znakomitym strzelcem, podobno trafiał w szyjkę podrzuconej butelki. Przy okazji znakomicie znał się na rasach psów używanych do polowań.
Chcąc sobie ułatwić wyprawy myśliwskie w pobliżu Kijowa, zbudował specjalną daczę na barce. Była luksusowo wyposażona i zaopatrzona we wszystkie wygody, nie zapomniał nawet o bogato zaopatrzonej bibliotece. Barka nie miała własnego napędu, zatem do jej wyposażenia należała także motorówka, dzięki której domek myśliwski na wodzie przemieszczał się po Dnieprze.
Gdy w czerwcu 1920 roku wojska polskie wycofywały się z Kijowa, Horodecki opuścił miasto. Stracił cały majątek, ale z właściwym sobie optymizmem objął stanowisko naczelnika Biura ds. Budowli i Sieci Wodno-Kanalizacyjnych w odrodzonej Rzeczypospolitej. Projektował zadziwiające gmachy: rzeźnie w Lublinie i Radomiu, wieże ciśnień w Piotrkowie i Częstochowie, kasyno w Otwocku, elektrownię i łaźnię miejską w Zgierzu.
U schyłku życia wyjechał do Iranu, gdzie w ciągu dwóch lat zaprojektował w Teheranie dworzec kolejowy, teatr i hotel. Zdobył tak duże uznanie, że powierzono mu nawet budowę pałacu dla szacha. Opracował projekt, a po jego akceptacji wyruszył na polowanie w góry nad Morzem Kaspijskim. Po powrocie do Teheranu, w pierwszych dniach stycznia 1930 roku, Horodeckiego powalił atak serca. Spoczął w perskiej stolicy.
W ramach represji po stłumieniu powstania styczniowego zamknięto polską scenę teatralną w Kijowie i na prawie pół wieku miejscowi wielbiciele Melpomeny zostali pozbawieni możliwości oglądania przedstawień odgrywanych w rodzimym języku. Dopiero liberalizacja życia publicznego po rewolucji 1905 roku umożliwiła utworzenie polskiego zespołu, chociaż warto wspomnieć, że już w poprzednich latach nad Dniepr trafiały objazdowe trupy z centralnej Polski. Ich program najczęściej nie był zbyt ambitny, przeważały farsy niezbyt wysokich lotów, chociaż pojawił się również teatr Tadeusza Pawlikowskiego ze Lwowa z dziełami Rydla, Fredry i Przybyszewskiego. Podobny charakter miała również wizyta zespołu warszawskich Rozmaitości.
Polska scena teatralna w Kijowie zadebiutowała w październiku 1908 roku. Początki nie były łatwe, gdyż po pierwszych sukcesach „słomiany zapał publiczności przeminął i teatr zaczął się chwiać”. Mimo że usiłowano się ratować wyjazdami gościnnymi i zapraszaniem gwiazd, teatr splajtował po kilku miesiącach. Trudno się zresztą dziwić, skoro koszty prowadzenia sceny określano na 5–7 tysięcy rubli rocznie (64–90 tysięcy euro), a z biletów można było pokryć tylko niewielką część wydatków.
Przez kolejne lata działała wyłącznie scena amatorska przy Kijowskim Polskim Towarzystwie Miłośników Sztuki. Przedstawienia odbywały się raz, a później dwa razy w tygodniu, jednak zespołowi zarzucano nieuwzględnianie nowości w repertuarze i zbyt dużą liczbę „pikantnych fars”. A przecież był to czas, gdy na scenach w Krakowie i Warszawie królowały dramaty autorstwa najlepszych piór Młodej Polski.
Scena zakończyła działalność po sezonie 1911/1912, a jej upadkowi towarzyszył głośny skandal. Wywołał go początkujący aktor, Wojciech Rolicz, który pobił recenzenta Teodora Staniszewskiego. Miał bowiem do niego pretensje za złośliwe i krzywdzące (jak uważał) opinie na temat swojej gry.
Do zajścia doszło po jednym z przedstawień, gdy Staniszewski pojawił się za kulisami, by porozmawiać z aktorami. Właśnie wtedy Roliczowi puściły nerwy.
„W kilka chwil po wsunięciu się tam redaktora – wspominał aktor Stanisław Kwaskowski – usłyszałem jakiś dziwny szum, który przeprowadził się w podniesione głosy męskie, wykrzykujące jakieś obelżywe, a nawet nieparlamentarne słówka, z których najłagodniejszym było »Ty łajdaku«. Następnie usłyszałem wyraźny odgłos zadanego policzka. Nie zdążyłem już zajrzeć, gdy drzwi raptem się uchyliły i… pan redaktor, trzymając się jedną ręką w okolicach pośladka, a drugą rozpaczliwie odpychając wroga, (…) uniesiony za kołnierz marynarki przez dwóch wysokich, ucharakteryzowanych aktorów, jednocześnie wypchnięty kolanem, wyskoczył jak na sprężynach na salę widowni”16…
Zachowanie Rolicza określono mianem napaści i odmówiono artystom dalszego wynajmu sali, z której korzystali. Oznaczało to koniec działalności trupy, a obyczaj załatwiania problemów artystycznych za pomocą rękoczynów miał jeszcze znaleźć w Kijowie znakomitych naśladowców…
Jesienią 1912 roku nad Dnieprem pojawił się Franciszek Rychłowski, który podpisał z Kijowskim Polskim Towarzystwem Miłośników Sztuki kontrakt na prowadzenie w Kijowie zawodowej sceny teatralnej. Miał otrzymywać dotację w wysokości 3 tysięcy rubli przez dwa lata, co uznano za kwotę wystarczającą. Rychłowski uchodził zresztą za doświadczonego fachowca, poprzednio prowadził jedną z pierwszych prywatnych scen w Warszawie, Teatr Zjednoczony.
Nad Dniepr przywiózł ze sobą kilkunastu aktorów ze swojego zespołu, sam również regularnie pojawiał się w obsadzie przedstawień. Kijowianie szybko dostrzegli słabość pana dyrektora – lubił obsadzać samego siebie w najbardziej efektownych rolach, nawet gdy nie odpowiadały jego warunkom fizycznym. Dowcipkowano, że zagra nie tylko Hamleta czy Gustawa-Konrada, lecz także byka w Quo vadis…
Nie można jednak odmówić Rychłowskiemu fachowości, w pierwszym sezonie zaproponował bowiem ambitny repertuar z utworami Wyspiańskiego, Zapolskiej i Rydla na czele. Niebawem sięgnął także po klasykę romantyczną, przy czym nie odrzucał całkowicie lżejszego repertuaru. Dyrektorowi udało się wypracować rozsądny kompromis między sztukami typowo rozrywkowymi a utworami o ambitniejszym charakterze. Na efekty nie trzeba było długo czekać – niebawem trupa Rychłowskiego grała trzy razy w tygodniu i na frekwencję nie narzekano. Jednak pan dyrektor zraził się nieco do poważnego repertuaru, gdy podczas premiery Irydiona omal nie przygniótł go potężny krzyż stanowiący część scenografii do ostatniego aktu…
Na gościnne występy w Kijowie zapraszano także wielkie gwiazdy polskiej sceny, co jeszcze bardziej nakręcało obroty teatru. Inna sprawa, że dyrektor raczej nie uchodził za specjalnie szczodrego i chętnego, by wypłacać aktorom duże gaże.
„Jakkolwiek był człowiekiem sympatycznym – wspominał Antoni Fertner – i serdecznym w słowie i geście (scenicznym), to przecież niejeden z jego bliskich znajomych twierdził, że jakoby przed każdym spotkaniem towarzyskim Rychłowski nie tylko pakował przysłowiowego »węża« do kieszeni, ale tak wyhodował owego gada, że – ku zgorszeniu bliźnich – kręte cielsko bezwstydnie wysuwało się na znacznej długości z kieszeni właściciela”17.
Niestety, w kolejnym sezonie coś się zacięło w dotychczas sprawnej machinie teatralnej. Dotacja okazała się zbyt skromna jak na potrzeby zespołu i odeszło kilkoro aktorów. Na ich miejsce zaangażowano nowych, jednak zmiany personalne negatywnie wpłynęły na jakość spektakli. Na domiar złego Rychłowski rozpoczął sezon zbyt wcześnie, gdy inscenizacje nie były jeszcze dopracowane. Chciał bowiem zdążyć na Wystawę Kijowską, która miała ściągnąć do miasta wielu gości. Dlatego też przygotowano repertuar oparty na najnowszych farsach i komediach napisanych przez zagranicznych autorów. Zdecydowano również, że przedstawienia będą odbywały się codziennie. Przyniosło to fatalne skutki.
Frekwencja była bowiem bardzo słaba, a sala klubu Ogniwo, z której na ogół korzystano, rzadko wypełniała się nawet w połowie. W tej sytuacji dyrektor zrezygnował z codziennych występów, a gdy to nie pomogło, zaprosił Antoniego Fertnera. Aktor cieszył się w Kijowie wielką popularnością i Rychłowski wierzył, że ten mistrz humoru potrafi uratować sytuację. Było to także wygodne dla Fertnera, który lubił odwiedzać stolicę Ukrainy, gdyż właśnie tam „zdobywał najczęściej fundusze na swoje wyjazdy urlopowe”.
„Przyzwyczaiłem się – potwierdzał Fertner – zarówno do tego miasta, jak i do bardzo wyrobionej, świetnie reagującej na grę aktorską publiczności. Zdaję sobie sprawę z tego, że repertuar, a więc rodzaj sceniczny, z jakim głównie występowałem tu gościnnie, o wiele łatwiej zjednywał widzów aniżeli samo nazwisko artystyczne. Wiadomo: komedie i farsy (…) cieszą się zwykle daleko szerszym zainteresowaniem i prędzej przyciągają przeciętnego odbiorcę niż nawet znakomite pod względem artystycznym dramaty”18.
Fertner odniósł sukces i Rychłowski mimo wrodzonego skąpstwa „nie szczędził rubli na trunki”. W efekcie aktor niemal co wieczór był odnoszony po kolacji „w swoim własnym futrze jak w lektyce”. Ponieważ „nie można było przez dwa miesiące grać tych samych sztuk”, dyrektor postanowił wzbogacić repertuar o utwór Kazimierza Hulewicza Przebudzenie Afry (Wcielenie Afry). Fertner zaakceptował projekt, tym bardziej że grał już w tym przedstawieniu w Warszawie. Widział jednak poważny problem: Hulewicz napisał ten utwór z myślą o jednej, konkretnej wykonawczyni. Była nią 17-letnia początkująca aktorka i tancerka, Apolonia Chałupiec.
Rychłowski ostro zaprotestował przeciwko sprowadzeniu dziewczyny, twierdząc, że w Kijowie „nikt nie wyczuje różnicy w sposobie gry”. Fertner jednak się uparł i nawet zaproponował, że jeżeli teatr poniesie z tego tytułu stratę, odda do dyspozycji własne honorarium. Dyrektor osłupiał, ale potrafił dobrze liczyć, więc zaprosił przyszłą Polę Negri nad Dniepr.
„Na jej widok – kontynuował Fertner – dyrektor cmoknął z podziwu, ale jeszcze nic nie powiedział. Dopiero po próbach i owacyjnym przyjęciu sztuki na premierze dostrzegłem w jego oczach ów – charakterystyczny dla wszystkich dyrektorów scen – błysk, który jest bardziej wymowny od najbardziej wyszukanej laurki słownej”19.
Jednak nie wszystkie gościnne występy przynosiły sukces. Gdy zaproszono znaną i lubianą Marię Przybyłko-Potocką, jej występy zakończyły się totalną klapą, gdyż jednocześnie w Kijowie pojawiła się Lucyna Messal. Nie pomogła nawet plotka rozpuszczona przez prasę, że na występy Potockiej nie będą wynajmowane lornetki, gdyż aktorka nie życzyła sobie, by widzowie odkryli jej prawdziwy wiek…
Liberalizacja życia politycznego w początkach XX stulecia objęła również prasę. W połowie lutego 1906 roku ukazał się pierwszy numer „Dziennika Kijowskiego” – codziennej gazety w języku polskim. Jej założycielem i redaktorem naczelnym był hrabia Włodzimierz Grocholski, który kierował redakcją przez trzy lata. Inicjatywa Grocholskiego nie była jedyna – w kwietniu 1906 roku rozpoczęto wydawanie „Głosu Kijowskiego”, który w końcu roku zmienił nazwę na „Świt i Praca”. To był tylko początek, gdyż w latach 1906–1918 ukazywały się w Kijowie aż 32 polskie periodyki o bardzo zróżnicowanym charakterze. Do tego dochodziło jeszcze 10 cyklicznych dodatków do regularnych tytułów.
Polskie programy polityczne miały w Kijowie mniej lub bardziej trwałe reprezentacje prasowe. Profil „Dziennika Kijowskiego” odpowiadał zdecydowanej większości ziemian pragnących popierać i bronić polskich interesów narodowych, ekonomicznych i wyznaniowych, co było zbieżne z poglądami narodowej demokracji. Dzięki temu spółka wydawnicza nie narzekała na braki finansowe, co zapewniło przetrwanie pisma aż do czasów bolszewików. Średnia sprzedaż gazety wynosiła około 5 tysięcy egzemplarzy, co można uznać za bardzo przyzwoity wynik.
Zaplecza finansowego nie posiadał „Głos Kijowski”, co ostatecznie stało się przyczyną upadku tytułu. Jego następca, „Świt i Praca” Artura Śliwińskiego, utrzymał niepodległościowy i lewicowy charakter poprzednika, jednak kara administracyjna w wysokości 500 rubli (około 6,4 tysięcy euro) nałożona na redakcję w 1908 roku również doprowadziła do plajty. Tylko kilka miesięcy przetrwał też „Goniec Kijowski” Wacława Lipińskiego reprezentujący niezależne i federacyjne poglądy.
Problemy dotyczyły głównie prasy codziennej, natomiast tygodniki i miesięczniki funkcjonowały bez większych przeszkód. Polscy wydawcy w Kijowie dbali o zróżnicowanie charakteru prasy odpowiednio do oczekiwań jej odbiorców. Ukazywały się więc pisma ilustrowane, społeczno-kulturalne, popularno-naukowe, satyryczne, a nawet branżowe. Dodatkowo wychodziło jeszcze dziewięć nielegalnych tytułów w języku polskim.
Wydawano również prasę kościelną, gazetki dla dzieci, młodzieży, kobiet, nauczycieli i wojskowych. Były też organy stowarzyszeń i organizacji, np. „Przewodnik Kółek Rolniczych” czy „Polski Miesięcznik Lekarski”. A na łamach literackiego „Pionu” debiutował Jarosław Iwaszkiewicz – student miejscowego uniwersytetu.
W chwili wybuchu I wojny światowej znaczna część rolnictwa i przemysłu przetwórczego Ukrainy znajdowała się w rękach polskich. Nasi rodacy byli właścicielami 96 ze 180 cukrowni, 154 z 400 gorzelni, a zasoby polskich banków szacowano na ponad 430 mln rubli. Łącznie wartość całego polskiego kapitału wyceniano na prawie 10 mld rubli w złocie, a polscy przemysłowcy i ziemianie finansowali wiele inicjatyw społecznych – budowano kościoły, zakładano towarzystwa dobroczynne, wspierano rodzime szkolnictwo. Polskie firmy, banki i hotele miały siedziby przy głównych ulicach Kijowa i nie bez powodu nowo mianowany gubernator na początku urzędowania składał wizytę właśnie u przedstawicieli polskiej mniejszości. Wszystko zmienił jednak wybuch wielkiej wojny.
Pierwsi polscy uchodźcy pojawili się nad Dnieprem już jesienią 1914 roku. Ponieważ było ich stosunkowo niewielu, bez większych problemów otrzymali pomoc od polskich organizacji społecznych. Sytuacja pogorszyła się jednak wraz z postępami wojsk państw centralnych, gdy Rosjanie ewakuowali Królestwo Kongresowe i część zachodnich guberni.
Jesienią 1915 roku Kijów stanął „wobec istnej lawiny uchodźców”, z których tylko nieliczni opuścili swoje domy z własnej woli. Przytłaczająca większość została wysiedlona na polecenie władz rosyjskich, które stosowały wobec przeciwnika taktykę spalonej ziemi. W Rosji znaleźli się nie tylko urzędnicy, kolejarze czy nauczyciele, lecz także dziesiątki tysięcy robotników, których zakłady przemysłowe ewakuowano na wschód. Do tego doszły jeszcze tysiące chłopów, których wsie wojska carskie niszczyły bez większego uzasadnienia strategicznego.
„Zobaczyłem z daleka – wspominał ziemianin i dyplomata, Mieczysław Jałowiecki – ciągnący się nieprzerwanym korytem potok ludzi, furmanek, wozów, bydła. Straszny był widok tych tłumów pędzonych gdzieś w dal ku wschodowi, bez żadnej organizacji, zaplecza. (…) Sąsiadujące z gościńcem pola i łąki były zadeptane przez ludzi i zwierzęta, a na poboczach walały się zatruwające powietrze ścierwa bydlęce i końskie. (…)
Na łąkach nad rzeką pasły się dziesiątki zmarniałego bydła i koni. Rozmawiałem z niektórymi z uciekinierów. Byli to przeważnie chłopi z siedleckiego i z okolic Brześcia. Opowiadali, że Rosjanie przymusowo wypędzali ludność z wiosek, a opornym kozacy podpalali chaty”20.
Trudno określić dokładną liczbę Polaków przymusowo wysiedlonych w głąb Rosji, ale szacunki wahają się od 500 tysięcy aż do półtora miliona osób. Można przyjąć, że taki los spotkał milion Polaków. Do Kijowa napłynęło być może aż 100 tysięcy naszych rodaków, ale dokładnej liczby zapewne nigdy nie poznamy.
Oczywiście nad Dniepr przybywali nie tylko Polacy, lecz także Rosjanie, Ukraińcy i Żydzi, a gwałtowna emigracja spowodowała tam poważne trudności aprowizacyjne i lokalowe. Większość naszych rodaków osiedlała się jednak w mniejszych miastach Ukrainy, do stolicy napływali głównie ludzie zamożni i wykształceni.
„[Jako pierwsi] przybyli do Kijowa endecy z Galicji Wschodniej – wspominał adwokat Tadeusz Garczyński – po nich stopniowo, w miarę postępów wojsk niemieckich, zaczęli przybywać z Królestwa Kongresowego urzędnicy, pracownicy ewakuowanych urzędów oraz przedsiębiorstw, pisarze, dziennikarze, artyści, uczeni itd. Na zakończenie pokazali się ziemianie z polskich Kresów, którzy uważali, że przy tak szybkich zmianach losów wojny bezpieczniej będzie siedzieć w wielkim mieście”21.
Napływ inteligencji ogromnie ożywił polskie życie kulturalne w Kijowie. Nakłady książek wydawanych przez Idzikowskich biły rekordy, powstawały nowe sceny teatralne, w mieście działali twórcy tej miary, co Arnold Szyfman, Juliusz Osterwa i Stefan Jaracz. Powszechnie mówiono, że ówczesny Kijów stał się „sercem i intelektualną stolicą polskości”. Nasz język „słychać było wszędzie”, a miasto uważano „za małą Warszawę”22.
Większość emigrantów traktowała jednak swój pobyt nad Dnieprem jako przejściowy – spora ich grupa opuściła miasto po rewolucji lutowej i obaleniu caratu. Niebawem zresztą dla stolicy Ukrainy nadeszły straszne czasy, gdyż w ciągu niespełna trzech lat okupanci zmieniali się tam aż 19 razy! Nic dziwnego, że nastąpił wówczas masowy exodus Polaków. Duża ich część opuściła Kijów w tragicznych dniach rewolucji październikowej, natomiast inni (jak Iwaszkiewicz) wyjechali po zajęciu miasta przez wojska niemieckie. Reszta ewakuowała się wraz z oddziałami Śmigłego-Rydza, zaś ostatni wyjechali po traktacie ryskim. Często zresztą pod zmienionymi nazwiskami, by uniknąć komplikacji. W Kijowie pozostali tylko nieliczni, którzy nie chcieli porzucać rodzinnego miasta, albo zadeklarowani zwolennicy bolszewickich porządków. Z czasem w stolicy Ukrainy osiedliła się garstka Polaków z innych rejonów ZSRS, najczęściej zmuszonych do migracji przez władze sowieckie.
W połowie lat 20. liczbę miejscowej Polonii oceniano na niewiele ponad 10 tysięcy, jednak trudno dokładnie określić, jak wielu dawnych mieszkańców Kijowa pozostało nad Dnieprem. Większość miejscowych Polaków porzuciła bowiem dorobek pokoleń, ratując życie, a polski Kijów na zawsze przeszedł do historii…
Ślady po czasach, gdy nasi rodacy nadawali ton życiu stolicy Ukrainy, można odnaleźć na cmentarzu Bajkowa, zwanym też Bajkowym. Jego nazwa pochodzi od nazwiska carskiego generała – właściciela gruntów, na których powstała nekropolia. Wytyczono ją w 1833 roku, od samego początku miała mieć charakter wielowyznaniowy i z tego powodu powstały tam oddzielne sektory dla prawosławnych, protestantów i katolików.
Początkowo na teren cmentarza można było się dostać wyłącznie wąską ścieżką, z czasem powstała wygodna droga (obecna ulica Bajkowa). Przedzieliła ona teren nekropolii na dwie części, wzniesiono również oddzielne bramy stylizowane na cerkiew, kościół i zbór23.
Witryna księgarni Leona Idzikowskiego w Kijowie, 1900 r. (na górze)(Wikipedia), oraz Chreszczatyk – reprezentacyjna ulica Kijowa, ok. 1900 r.(na dole)(Wikipedia)
Defilada polskiego wojska na Chreszczatyku w 1920 r. (na górze)(Wikipedia). Chreszczatyk w ruinie w 1942 r.(na dole)(Wikipedia)
Sektor katolicki znajduje się po lewej stronie drogi, a chociaż sowieckim obyczajem przez całe lata niszczono tam polskie mogiły, to relikty polskości przetrwały – na Bajkowym wciąż można odnaleźć nagrobki ze swojsko brzmiącymi napisami. Podobnie jak na całych Kresach dużo tam archaizmów – nawet na stosunkowo nowych grobach pojawiają się imiona zapisane w identyczny sposób jak przed dziesiątkami lat: Marija, Zofija, Aleksandr, Juzef. Czasami w obrębie jednego grobowca i jednej rodziny znajdują się też napisy po polsku, rosyjsku czy ukraińsku, a do tego alfabetem łacińskim lub cyrylicą.
Mogiły naszych rodaków przetrwały na przekór tragicznej historii XX stulecia. Ich nagrobki wykonywali wybitni artyści, a dzięki sekcji opieki nad mogiłami polskimi działającej przy Kijowskim Narodowościowo-Kulturalnym Stowarzyszeniu Polaków „Zgoda” w ostatnich latach uporządkowano (a często na nowo odkryto) pochówki wielu zasłużonych Polaków, m.in. Leona Idzikowskiego, Ludwika Góreckiego, Józefa Zawadzkiego, Leonarda Jankowskiego, księdza Piotra Żmigrodzkiego i Wilhelma Kotarbińskiego.
Warto o nich pamiętać, gdyż odgrywali niegdyś ważną rolę w życiu kijowskiej Polonii. Ludwik Górecki pracował jako lekarz i przez wiele lat pełnił funkcję kierownika kliniki terapeutycznej. Józef Zawadzki był natomiast pierwszym prezydentem Kijowa i twórcą giełdy miejskiej, zaś pochodzący z Żytomierza absolwent prawa Leonard Jankowski objął stanowisko deputata szlachty w Kijowskiej Izbie Cywilnej, a później wiceprezesa Kijowskiego Towarzystwa Rolniczego. To właśnie on był przewodniczącym budowy polskiego kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja autorstwa Horodeckiego. Z okolic Żytomierza pochodził również ksiądz Piotr Żmigrodzki, który przez 16 lat był proboszczem parafii polskiej przy kościele św. Aleksandra.
Młody Artur Rubinstein, ok. 1906 r.(Biblioteka Kongresu)
Władysław Horodecki.(Wikipedia)
Wilhelm Kotarbiński ukończył Warszawską Szkołę Rysunku, a następnie Akademię św. Łukasza w Rzymie oraz Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu. W jego twórczości dominowała tematyka religijna – był jednym z artystów zatrudnionych przy ozdabianiu wnętrz soboru św. Włodzimierza w Kijowie.
Pola Negri (Apolonia Chałupiec), 1921 r.(Biblioteka Kongresu)
Fronton gmachu głównego Carskiego Uniwersytetu św. Włodzimierza, 1915 r. (na górze), a także widok od strony ogrodu (na dole).(Wikipedia)
Na cmentarzu Bajkowa pochowano również 114 polskich żołnierzy poległych w walkach o Kijów w 1920 roku. Odnalezienie ich mogił było wyjątkowo trudnym zadaniem – fragment kwatery (placyk osiem na cztery metry) udało się zlokalizować dopiero po przewertowaniu dokumentacji cmentarza i dzięki pomocy naocznego świadka (nieżyjącej już dziś Marii Berezowskiej). Powojenne pochówki zniszczyły znaczną część żołnierskich mogił, ale udało się odnaleźć dawne elementy fasady granitowego postumentu – kamienną płytę z reliefem krzyża Virtuti Militari. Zamontowano ją na odbudowanym cokole, który zwieńczono dużym żelaznym krzyżem. Z przedwojennych krzyży z grobów legionistów odnaleziono tylko jeden – obecnie stoi na placyku.
Ostatnią znaną postacią z polskich dziejów pochowaną na cmentarzu Bajkowa jest Wanda Wasilewska. Spoczęła samotnie, bowiem zażądała w testamencie, by jej ostatni mąż, Aleksandr Korniejczuk, nie towarzyszył jej po śmierci. Jednak odnoszę wrażenie, że postać tej wybitnej działaczki komunistycznej, która chciała, by Polska stała się kolejną republiką sowiecką, należy już do całkiem innej historii Kijowa i nie ma dla niej miejsca w tej książce…
Przypisy
1 Za: A. Pług, Józef Ignacy Kraszewski na Ukrainie w latach czterdziestych XIX w., Kbroszko.dominikanie.pl/kraszewski.htm
2 Za: ibidem.
3 T. Zabłocki, Na wschodzie bez zmian, Londyn 1988, s. 77.
4 J. Garliński, Świat mojej pamięci, Warszawa 1992, s. 15.
5 T. Zabłocki, op. cit., s. 77.
6 M. Korzeniowski, Za Złotą Bramą. Działalność społeczno-kulturalna Polaków w Kijowie w latach 1905–1920, Lublin 2009, s. 448.
7 J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, Warszawa 1983, s. 124.
8 M. Korzeniowski, op. cit., s. 451.
9 Za: ibidem, s. 453.
10 A. Rubinstein, Moje młode lata, Kraków 2019, e-book.
11Ibidem.
12Ibidem.
13Ibidem.
14 J. Fuksa, Wspomnienia z Kijowa. Architekt Horodecki, Web.archive.org/web/20140308181626/http://swpk.ovh.org/pdf/horodecki.pdf
15Ibidem.
16 Za: P. Horbatowski, Polskie życie teatralne w Kijowie w latach 1905–1918, Kraków 2009, s. 80.
17 A. Fertner, Podróże komiczne, Kraków 1960, s. 146.
18Ibidem, s. 146.
19Ibidem, s. 147.
20 M. Jałowiecki, Na skraju imperium i inne wspomnienia, Warszawa 2000, s. 236–237.
21 Za: M. Korzeniowski, op. cit., s. 46.
22Ibidem, s. 47.
23 O. Karaczarowa, Niezapomniani…, Dk.com.ua/post.php?id=60