Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tym miejscu niebotycznie zirytowana prawnuczka pomyślała, że za pomocą ulubionego zielonego atramentu mogła prababcia bez obawy przelewać na papier najkrwawsze nawet tajemnice. Gdyby nie jej własna, Justyny, obowiązkowość, wzmożona upodobaniem do historii, światła dziennego z pewnością by nie ujrzały i żywa dusza o niczym by się nie dowiedziała, nawet gdyby babcia prababci własną ręką wymordowała pół powiatu. - fragment powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Ja, niżej podpisana, Matylda Wierzchowska, z domu Kręglewska, córka Teodora i Antoniny z domu Zawodzkiej...
– Co wypisujesz, głupia babo – powiedział zgryźliwie Mateusz, patrzący Matyldzie przez ramię, przerywając jej twórczość. – Coś ci się chyba pomyliło. To nie ty masz być własną spadkobierczynią i nie musisz wszystkich swoich babek wymieniać. W testamencie takie rzeczy o spadkodawcy wcale nie są potrzebne.
Matylda zreflektowała się, ale nie zamierzała poddać się bez walki.
– A jeżeli ja chcę to napisać, to co? Testament będzie nieważny?
– Ważny owszem, ale głupi.
– Sam jesteś głupi. Ja ci nie przeszkadzałam pisać, co ci się podobało. Wynoś się stąd.
– Nie mogę. Muszę pilnować, żebyś nie pisała andronów. Mówiłem, wezwać notariusza!
– A ja nie chcę! Notariusz też człowiek i ma gębę. Odczep się.
Rozsunęła szerzej łokcie na biurku i podjęła pracę.
...zdrowa na ciele i umyśle i w pełni sit trochę steranych wiekiem...
– Zdrowa na umyśle! – zachichotał Mateusz. – Wariatka. Już same te głupoty wystarczą, żeby wszyscy zwątpili...
– Ty półgłówek byłeś całe życie i do tej pory ci zostało! – rozzłościła się Matylda, teraz już prawie rzetelnie zirytowana. – Takie rzeczy zawsze się pisze w testamentach! Ciekawe, co sam napisałeś? Że jesteś umysłowo chory? I na ciele zramolały, ręka ci się trzęsie i nie pamiętasz własnych dzieci i wnuków?
– Nie wiem, kto tu jest bardziej zramolały! – obraził się Mateusz. – W pełni sił, znalazła się podfruwajka!
– Steranych wiekiem! – wrzasnęła Matylda.
– A że steranych, to jedno słowo prawdy...
– A jak mówiłam, żebyś wazon przestawił, to co było? Z rąk ci wyleciał! Śliski, akurat, olejem go kto smarował, akurat, ciężki niby to, akurat, kolce po oczach, akurat...
– A to już oślicą trzeba być, żeby z takim wiechciem wazon przestawiać, to do dziś dnia nie wiesz, że róże mają kolce, wazon sobie znalazła, nie dość, że srebro, to jeszcze z wodą, to i młody parobek dwóch kwintali nie podniesie...! Też chyba zgłupiałem, żeby coś takiego do ręki brać...
– A kiedyś brałeś i dobrze – wypomniała Matylda z nagłym żalem.
– A ty dłużej tańczyłaś niż orkiestra grała...!
Nagle zamilkli obydwoje, pełni ciężkiej urazy, każde do tego drugiego, że się zestarzało. Nie dostrzegali zjawiska na co dzień, trzymali się świetnie, otoczeni służbą nie odczuwali dolegliwości wieku, dopiero to wzajemne wytykanie uświadomiło im, że coś tam stracili bezpowrotnie. W gruncie rzeczy wcale nie chcieli tego odzyskiwać, starość bez uciążliwych obowiązków była całkiem przyjemna.
– Już też nie masz kiedy mi tego wymawiać tylko akurat teraz – powiedziała gniewnie Matylda. – Czego mi tu w ogóle nos wtykasz, chcę napisać testament i napiszę, żeby nie wiem co! Po swojemu. A ty mi przestań głowę zawracać!
Mateusz jednakże zdenerwował się poważnie. Ten idiotyczny wazon rzeczywiście okazał się dla niego za ciężki, jego podupadła męskość stała się zagrożona ostatecznie, nie chciał się na to zgodzić. Złe w niego znienacka wstąpiło.
Siedział w milczeniu, pęczniejąc protestem, tak długo, że Matylda, porzuciwszy ozdobniki, zdążyła napisać przeszło połowę testamentu, bez przeszkód z jego strony.
...zapisuję synowi mojemu, Tomaszowi, posiadłość moją posagową w miejscowości Placówka pod Warszawą razem z ogrodem cztery morgi i domem drewnianym razem ze wszystkim, co się w nim znajduje, bez żadnych warunków i zastrzeżeń, za wyjątkiem tego, żeby portretów rodzinnych, mojej babki i dziadka, nigdy nie sprzedał. Zapisuję córce mojej, Hannie z męża Kolskiej, drugą moją posiadłość posagową, a to dwór stary z ogrodem i sadem półtorej włóki w miejscowości Kośmin pod miastem Grójcem i niech z tym robi, co chce. Zapisuję mojemu młodszemu synowi, Łukaszowi, pięćdziesiąt tysięcy złotych, w banku państwowym na moje nazwisko leżące. Zapisuję mojej młodszej córce, Zofii, z męża Kosteckiej, trzydzieści tysięcy złotych, w tymże banku leżące. Zapisuję moim wnuczkom, a to: Barbarze, córce Tomasza, Dorocie i Jadwidze, córkom Hanny, Katarzynie, córce Łukasza, oraz Danucie, córce Zofii, wszystkie moje precjoza i klejnoty. Garnitur diamentowy dla Barbary. Garnitur z rubinów dla Doroty. Szafirowy dla Jadwigi. Szmaragdy dla Katarzyny. Diamentowy z rubinami i perłami dla Barbary. Każdą z tych rzeczy pozostawiam w puzderku jak się należy oznaczonym. Ponadto najstarszej mojej prawnuczce po kądzieli, córce Doroty, a wnuczce Hanny, przeznaczam mój pamiętnik, w młodości pisany, razem z puzdrem, w którym się znajduje. Zabraniam ów pamiętnik czytać komukolwiek pod karą wydziedziczenia, z wyjątkiem mojej najstarszej prawnuczki po kądzieli. Ponadto tejże prawnuczce zapisuję dom po mojej babce w miejscowości Błędów...
Więcej Matylda napisać nie zdołała, mimo iż ten rodzaj twórczości zaczął jej się bardzo podobać, ponieważ Mateusz zakończył właśnie proces pęcznienia.
Przez te kilka krótkich chwil, niczym tonącemu, przeleciało mu przez głowę całe życie i wszystkie pretensje do żony. Satysfakcję sprawiała mu myśl, że sam, w swoim wcześniej sporządzonym testamencie nic jej nie zapisał, wszystko rozdzielił pomiędzy dzieci i wnuki. Ona miała majątek własny, zabezpieczony intercyzą, nie musiała mieć więcej. Doskonale wiedział, że w odwecie też mu nie zostawi żadnego legatu, chociaż kto ją tam wie, co posiada naprawdę...
Owe rozdysponowane właśnie bogactwa przedstawiały się znacznie bardziej imponująco na piśmie niż w rzeczywistości. Pieniądze w gotówce istniały, to fakt, ale posiadłości były raczej skromne i w nie najlepszym stanie, gdyby chciało się je wszystkie porządnie odrestaurować, nie wiadomo, czy starczyłoby funduszów, owe garnitury jubilerskie zaś nie całkowicie zasługiwały na swoją nazwę. Naszyjniczek albo wisiorek na złotym łańcuszku, do tego kolczyki, bransoletka lub broszka, kilka pierścionków, nic wstrząsającego, tyle że Matylda umiała poskładać z tego eleganckie komplety. Jednakże nie było to wszystko... Mateusz wielokrotnie zastanawiał się, co też żona zrobiła ze spadkiem po swojej babce, tej z portretu w drewnianym domu, która kto wie, czy przypadkiem nie była dziecięciem samego Napoleona. Krążyły w rodzinie plotki, jakoby prababcia, kobieta wielkiej urody, wpadła cesarzowi w oko i we właściwym czasie córeczka pojawiła się na świecie. Klejnoty dla dam były wówczas w modzie. Matylda odbyła jakąś poufną konferencję z babcią leżącą na śmiertelnym łożu i rezultaty tej konferencji starannie przed mężem ukryła. Informacji żadnych udzielać nie chciała, zarzuciła mu interesowność, aż w końcu Mateusz uniósł się honorem i zaniechał pytań, co mu przyszło o tyle łatwo, że braków finansowych nie odczuwał.
– Czekaj, przyjdzie jeszcze koza do woza – rzekł tylko mściwie, krótko po pogrzebie babci.
– Akurat! – odparła zwycięsko Matylda, świadoma już wówczas, iż własnym majątkiem gospodarować potrafi.
Po czym napoleoński spadek został okryty urażonym milczeniem. Mateusz przez lata całe słowa nie mówił, nawet jeśli na jego żonie przy wielkich okazjach coś niezwykłego błyskało. Tak naprawdę w trakcie owego pisania testamentu zaglądał jej przez ramię z czystej ciekawości, czy coś na ten temat napisze.
Prawdziwie pański dwór, którego na starość już prawie nie opuszczali, rozsiadły na setkach hektarów, mieścił się w okolicy Głuchowa, blisko Warszawy. Wszystkie posiadłości leżały dookoła Warszawy, bo od lat rodzina związki małżeńskie zawierała w sąsiedztwie i nie wychodziła poza Mazowsze. Po pierwszej wojnie światowej wszyscy byli z tego nad wyraz zadowoleni i Mateusz nie omieszkał żonie dość często wytykać konkurenta z kresów, krewniaka Potockich, omal nie wybranego, zubożałego obecnie doszczętnie. Proszę, wahała się, wykluwała mu nim oczy, a proszę, proszę, trzeba było. Teraz by się tu włóczyła o żebranym chlebie...
– Długo bym się nie włóczyła, bo ten od ciebie w gardle by mi stanął i na śmierć zadławił – odpowiadała jadowicie Matylda. – A i tak moje by zostało, nie do ukąszenia. Tu cię gryzie, co?
W gruncie rzeczy miała rację, jej faktyczna separacja majątkowa denerwowała Mateusza niewymownie. O intercyzę ślubną zadbał teść przy pomocy żydowskiego prawnika, zaprzyjaźnionego z nim z niewiadomych przyczyn, gdzieś tam, kiedyś, życie sobie ratowali wzajemnie czy coś w tym rodzaju i żydowski prawnik trząsł się nad przyjacielem niczym barani ogon, pilnując jego majątku więcej niż własnego. Jego córki również. Mateuszowi posag żony potrzebny był jak dziura w moście, nie dla posagu z nią się żenił, ale jej pełna samodzielność była nieznośna. Nie miał nad nią żadnej władzy. Niczego nie mógł jej zabronić, mogła robić, co chciała, kupować kiecki, wojażować, przyjmować gości i nawet, zgroza absolutna, własne pieniądze stawiać na wyścigach...!!!
Co też niekiedy czyniła...