Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykle świeże i szalenie przydatne podejście do wychowania. W swoim następnym życiu chcę być Holenderką!
Pamela Druckerman, autorka W Paryżu dzieci nie grymaszą
Fascynująca książka. Żałuję, że nie przeczytałam jej wcześniej! Szczerze mówiąc, coraz bardziej kusi mnie przeprowadzka z całą rodziną do Holandii.
Sarah Turner, autorka The Unmumsy Mum
Dlaczego:
Holenderskie dzieci są takie zadowolone z życia i tak dobrze śpią?
Holenderscy rodzice pozwalają swoim dzieciom bawić się na dworze bez opieki?
Holenderskie dzieci mogą same jeździć do szkoły na rowerze?
W holenderskich podstawówkach nie zadaje się prac domowych?
Holenderskie nastolatki się nie buntują?
Na czym polega sekret wychowywania najszczęśliwszych dzieci na świecie?
Holenderskie niemowlęta więcej śpią.
Holenderskim dzieciom w szkole podstawowej zadaje się mniej prac domowych (albo wcale).
Holenderskie dzieci nie tylko się widzi, lecz także się ich słucha.
Holenderskie dzieci mogą same jeździć na rowerach do szkoły.
Holenderskie dzieci mogą się bawić na dworze bez nadzoru.
Holenderskie dzieci regularnie jedzą posiłki z resztą rodziny.
Holenderskie dzieci spędzają więcej czasu z rodzicami.
Holenderskie dzieci doceniają proste przyjemności i cieszą się z używanych zabawek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Tytuł oryginału THE HAPPIEST KIDS IN THE WORLD
WydawcaMagdalena Hildebrand
Redaktor prowadzącyKatarzyna Krawczyk
KorektaKatarzyna Bielawska-Drzewek Irena Kulczycka
IlustracjeAlyana Cazalet
Copyright © Rina Mae Acosta & Michele Hutchison, 2017 First published as „The Happiest Kids in the World” by Transworld Publishers, a division of the Random House Group Ltd. Copyright © for the Polish translation by Grażyna Woźniak, 2018
Świat Książki Warszawa 2018
Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl
Skład i łamaniePiotr Trzebiecki
Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. 22 733 50 10www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-8031-876-2
Najlepszym sposobem na to, żeby dzieci były grzeczne, jest je uszczęśliwić.
Dwa szkraby wspięły się na zjeżdżalnię, a teraz spierają się o to, które z nich zjedzie pierwsze. Ich mamy siedzą na pobliskiej ławce, pogrążone w rozmowie, sączą latte i rozkoszują się słońcem. Z oddali dobiega szczekanie psów, jakiś chłopczyk pędzi na swoim rowerku biegowym, a za nim spokojnie kroczy dziadek, pchając przed sobą niemowlęcy wózek. Po ścieżce rowerowej jedzie banda starszych dzieciaków ubranych w dresy; śmieją się i żartują, a ich kije hokejowe kołyszą się niebezpiecznie blisko rozpędzonych kół. Nastolatki wymijają młodą mamę, która jedzie znacznie wolniej, wioząc z przodu niemowlę, z tyłu zaś – kilkuletnie dziecko. Na trawniku grupa dziewczynek bawi się w głupiego jasia, powietrze wypełniają ich radosne piski. Nieco dalej kilku chłopców ćwiczy tricki na deskorolkach. Dzieciom w wieku szkolnym nie towarzyszy ani jeden dorosły.
Ta radosna scenka nie pochodzi z żadnego filmu. Tak wygląda zwykłe wiosenne środowe popołudnie w amsterdamskim Vondelparku, podobnie jak w wielu innych miejscach w całej Holandii, niezależnie od dnia tygodnia.
W roku 2013 UNICEF ogłosił raport[1] uznający holenderskie dzieci za najszczęśliwsze na świecie. Zdaniem badaczy wyprzedzają one pod tym względem swoich rówieśników z dwudziestu dziewięciu najbogatszych krajów uprzemysłowionych. Wielka Brytania zajęła w tym zestawieniu szesnastą, Stany Zjednoczone zaś – dwudziestą szóstą pozycję, tuż przed Litwą, Łotwą i Rumunią – trzema najbiedniejszymi krajami spośród tych, które objęto badaniem. Holenderskie dzieci znalazły się w pierwszej piątce w każdej z ocenianych kategorii: dobrobyt materialny, zdrowie i bezpieczeństwo, edukacja, zachowania i zagrożenia oraz warunki mieszkaniowe i środowisko. Zdobyły najwięcej punktów za zachowania i zagrożenia oraz edukację (Wielka Brytania uplasowała się w tej kategorii na dwudziestej czwartej pozycji). Kiedy poproszono holenderskie dzieci o ocenę zadowolenia z życia, ponad 95% uznało się za szczęśliwe. Korzyści wynikające z dorastania w Holandii zostały potwierdzone przez kilka innych grup badawczych, jak chociażby brytyjska Child Poverty Action Group (organizację przeciwdziałającą ubóstwu wśród dzieci) czy Światową Organizację Zdrowia. Raport UNICEF-u potwierdził wyniki badań przeprowadzonych w 2007 roku, kiedy to Holandię po raz pierwszy ogłoszono krajem, w którym dzieciom żyje się najlepiej. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone uplasowały się wówczas na dwóch najniższych pozycjach.
Nowe badania sugerują również, że holenderskie niemowlęta są szczęśliwsze od swoich amerykańskich rówieśników. Po przebadaniu różnic w usposobieniu niemowląt urodzonych w Stanach Zjednoczonych i Holandii okazało się, że te drugie są pogodniejsze – uśmiechają się, śmieją i chętniej przytulają niż amerykańskie. Holenderskie niemowlęta łatwiej też było uspokoić, podczas gdy amerykańskie częściej okazywały strach, smutek i frustrację. Psychologowie przypisują te rozbieżności kulturowym różnicom w wychowywaniu dzieci w tych dwóch krajach. Zdumiewające, że nikt nie zainteresował się głębiej tym tematem.
Jedna z nas jest brytyjską, druga amerykańską mamą; obie poślubiłyśmy Holendrów, wychowujemy nasze pociechy w Holandii i trudno nam nie zauważyć, jak szczęśliwe są tutejsze dzieci. Scenka, którą wcześniej opisałyśmy, powinna wam pomóc zrozumieć dlaczego: holenderskie dzieci cieszą się wolnością, jakiej nie mają dzieci w krajach, z których pochodzimy, i czerpią z niej ogromne korzyści. Oto kilka różnic dzielących holenderskie dzieci od tych wychowywanych w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych:
Holenderskie dzieciństwo to w dużej mierze swoboda i zabawa z niewielką domieszką szkolnego stresu. W rezultacie miło się przebywa w towarzystwie tutejszych dzieci. Gdy już przywykniemy do ich bezpośredniego stylu komunikacji, okazują się towarzyskie, przyjazne, gadatliwe, pokrzepiająco uczciwe i przechodzą od razu do rzeczy. Holenderskie dzieci są pomocne, szybko przejmują inicjatywę i nie domagają się ciągłej uwagi ze strony dorosłych. Potrafią się zająć same sobą.
Mówiąc, że tutejsze dzieci wydają się szczęśliwe, nie mamy na myśli tego, że bez przerwy się śmieją, skaczą z radości i spontanicznie zaczynają tańczyć w rytm piosenki Happy Pharrella Williamsa. Holenderskie dzieci są świadome własnej wartości, pewne siebie, zdolne do tworzenia mocnych więzi z członkami swoich rodzin, budowania lojalnych przyjaźni, znajdowania miłości i odkrywania swojego miejsca na świecie. Właśnie tego rodzaju szczęścia doświadczają dzieci, których rodzice potrafią je wysłuchać i uszanować ich opinie.
Ten sposób wychowania kształtuje najbardziej pewne siebie, odpowiedzialne i pełne szacunku nastolatki, jakie tylko można sobie wyobrazić. Holenderskie nastolatki się nie buntują. Nie mają w sobie wystudiowanej arogancji, mają za to dojrzałe przeświadczenie o własnej wartości. Chociaż nocowanie u swojej sympatii jest w tej kulturze akceptowane, Holandia może się poszczycić jednym z najniższych odsetków ciąż wśród nastolatek na świecie. Te dzieci są po prostu dobrze przygotowane do wyzwań i trudów dorosłego życia.
Stwierdzenie siedemnastowiecznego filozofa Johna Locke’a, że człowiek rodzi się jako czysta, niezapisana karta, którą kształtuje środowisko, zdominowało anglosaskie podejście do wychowywania dzieci. Zdaniem niektórych, doprowadziło to do powstania nowego modelu przewrażliwionych, nadmiernie przekonanych o własnych racjach i przesadnie zaangażowanych rodziców. Ich dzieci, wiecznie pod presją, zmuszane do konformizmu, ukierunkowane na sukces, nie mogą się rozwijać w swoim tempie. Brytyjscy i amerykańscy rodzice są obecnie znacznie bardziej skoncentrowani na swoich dzieciach niż rodzice w poprzednich pokoleniach i zdają się wierzyć w to, że każda najdrobniejsza dziecięca aktywność wymaga nadzoru dorosłego. Cechą definiującą współczesne rodzicielstwo w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych jest niepokój: nasi przyjaciele mieszkający w tych dwóch krajach gonią resztką sił; każda ich rodzicielska decyzja obarczona jest brzemieniem wątpliwości, niepewności i poczucia winy. Dlaczego holenderscy rodzice nie są obciążeni podobnymi niepokojami? Dlaczego nie przejawiają tych lękliwych, pełnych przewrażliwienia zachowań, tak popularnych gdzie indziej?
Holandia ma opinię kraju liberalnego, w którym toleruje się seks, narkotyki i alkohol, lecz za tym kryje się pilnie strzeżony sekret: w rzeczywistości Holendrzy są narodem dość konserwatywnym. W sercu holenderskiej kultury kryje się społeczeństwo domatorów, którzy stawiają rodzinę na pierwszym miejscu. Rodzice mają jednak zdrowe podejście do dzieci i postrzegają je jako indywidualne jednostki, a nie przedłużenie samych siebie. Rozumieją, że sukcesy nie muszą prowadzić do szczęścia, za to szczęście może sprzyjać sukcesom. Holendrzy trzymają na wodzy niepokoje, stresy i oczekiwania związane ze współczesnym rodzicielstwem, nadając nową definicję sukcesowi i dobremu samopoczuciu. Dla nich sukces zaczyna się od szczęścia – dzieci i rodziców.
Holenderski sposób wychowania pozwala zachować równowagę pomiędzy rodzicielskim zaangażowaniem i delikatnym zaniedbaniem. Holendrzy wierzą w staroświeckie rodzinne wartości połączone ze współczesnym poszanowaniem poczucia godności każdego dziecka i szacunkiem dla tych stref życia kobiety, które wykraczają poza macierzyństwo. Dla Holendrów normą jest prostota: rodziny wybierają proste, niezbyt kosztowne rozrywki i starają się wracać do źródeł.
Holenderskie społeczeństwo wypracowało godną pozazdroszczenia równowagę pomiędzy pracą a życiem prywatnym. Jako europejscy liderzy pracy na część etatu Holendrzy pracują średnio dwadzieścia dziewięć godzin tygodniowo[3], poświęcają przynajmniej jeden dzień w tygodniu dzieciom, a przy tym są jeszcze w stanie wykroić trochę czasu wyłącznie dla siebie. Nie spotkacie holenderskiej matki, która miałaby poczucie winy z powodu niedostatecznej ilości czasu spędzanego z dziećmi – raczej będzie starała się znaleźć czas – niezwiązany z macierzyństwem i pracą – dla siebie. Krzepkie, wysmagane wiatrem i pewne siebie holenderskie mamy nie zaczynają się stresować koniecznością powrotu do dawnej formy w minutę po opuszczeniu szpitala ze świeżo narodzonym maleństwem. Nie wyręczają też dzieci w tym, co mogą one zrobić same – wierzą bowiem w sens zachęcania ich do samodzielności stosownie do wieku. Są śmiałe i opanowane. Nie konkurują ze sobą ani nie wpędzają się w poczucie winy, jak to się zdarza matkom w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych.
Holenderscy tatusiowie nie boją się wyjść na ofermy – odgrywają taką samą rolę w wychowaniu dzieci i prowadzeniu domu, jak żony. W dni wolne od pracy opiekują się dziećmi i pomagają utulić najmłodsze z nich do snu. Z równym prawdopodobieństwem możecie spotkać na ulicy tatę pchającego wózek z dzieckiem lub taszczącego je w nosidełku jak mamę. A gdy na przykład dziecko ma gorączkę, holenderscy rodzice będą z nim zostawać w domu na zmianę; większość pracodawców okazuje w takim przypadku daleko idące zrozumienie. Holenderscy tatusiowie chodzą ulicami z dumnie podniesionymi głowami i nie przejmują się tym, że my, cudzoziemcy, nabijamy się z ich sztywnych od żelu loków, czerwonych spodni czy żółtych kurtek.
Dla kontrastu, brytyjscy i amerykańscy rodzice czują się wiecznie sfrustrowani swoimi nierealnymi oczekiwaniami i opiniami innych. Święcie wierzą, że dzieci potrzebują całego czasu, pieniędzy, środków i uwagi, jakie rodzic może (nadludzkim wysiłkiem) im dać, by miały zapewniony dobry start. To założenie wydaje się zakorzenione w brytyjskiej i amerykańskiej kulturze. Jeśli kobieta nie dorasta do ideału poświęcającej się, śledzącej nowinki, stającej na głowie mamy, społeczeństwo jej to wytknie. Ale odkąd to bycie dobrym rodzicem oznacza, że wychowanie dziecka będzie definiowało całe nasze życie? Kiedy pogodziliśmy się z tym, że współczesne macierzyństwo powinno się składać wyłącznie z pracy bez odrobiny rozrywki?
Sednem problemu jest sposób, w jaki społeczeństwo nauczyło się oceniać i porównywać rodzicielskie kompetencje przez pryzmat akademickich osiągnięć naszych dzieci. Wszyscy znamy atrybuty rodzicielstwa charakterystyczne dla klasy średniej: ergonomiczne nosidełka, wymyślne wózki, organiczne przekąski, ekskluzywne prywatne szkoły, klubiki sportowe, lekcje muzyki… Szkolne boisko zamieniło się w pole rodzicielskiej bitwy. Koleżanka z Nowego Jorku opisała mi przepychanki rodem z boiska do rugby, towarzyszące walce o miejsce w przedszkolu na Upper East Side. Rodzice trzylatków i ich pociechy muszą przejść rygorystyczny proces selekcji, a niedostanie się do przedszkola jest o wiele gorsze niż porzucenie przed ołtarzem. Istnieją nawet „dobre” i „złe” daty urodzin; poczęcia planuje się tak, aby dziecko było najstarsze (a co za tym idzie, najlepiej rozwinięte intelektualnie) w klasie. Współzawodnictwo między matkami osiąga najbardziej ekstremalną formę w Nowym Jorku i Londynie, skąd przenika do innych miast, na przedmieścia i wsie. Rodzicielstwo przekształciło się w sport wyczynowy, edukacja zaś – w strefę działań wojennych.
Jednak tutaj, w tym niewielkim płaskim państewku na zachodzie Europy, rodzice zachowują się zupełnie inaczej i w rezultacie wychowują jedne z najbardziej zadowolonych z życia dzieci na świecie. Niemiecki poeta Heinrich Heine zażartował kiedyś: „Gdy nastąpi koniec świata, pojadę do Holandii, bo tam wszystko się dzieje pięćdziesiąt lat później”. Życie w Holandii jest jednocześnie kojąco znajome i staroświeckie. Holenderskie dzieci cieszą się dużą swobodą: jeżdżą do szkoły na rowerach, bawią się na ulicy i odwiedzają po szkole przyjaciół bez nadzoru dorosłych. Podczas wspólnej kolacji każdy ma coś do powiedzenia, a rodzinom nie brakuje czasu na robienie różnych rzeczy razem. Dzieci w szkołach podstawowych nie mają zadawanej pracy domowej i nie zakuwają do egzaminów. Wielu z nas tęskni za takim dzieciństwem rodem z czarno-białych fotografii, starych filmów i powieści Enid Blyton.
Tylko czy taka wersja dzieciństwa rzeczywiście jest staroświecka? A może właśnie wyprzedza swoje czasy? Czy to możliwe, że Holendrzy świadomie trzymają się tej wersji dzieciństwa? Na czym polega fenomen Holandii, dlaczego mieszkające tu dzieci nadal mogą się cieszyć tak beztroskim życiem? Czy ten malutki kraj naprawdę jest bezpieczniejszy niż inne?[4]
Holandia jest zamożnym zachodnioeuropejskim państwem korzystającym z wszelkich wygód nowoczesnego życia i trapionym problemami charakterystycznymi dla pierwszego świata, takimi jak: przestępczość, morderstwa i porwania dzieci. Tutejsze tabloidy nie podsycają jednak rodzicielskich lęków, a holenderscy rodzice są mistrzami patrzenia na wszystko z odpowiedniej perspektywy: oceniają stopień realnego zagrożenia i działają stosownie do niego. Holendrzy mają na to nawet odpowiednie słowo: relativeren. Oznacza ono, że przyglądają się problemowi ze wszystkich stron i zamiast martwić się porwaniami, pedofilami i katastrofami, wolą przygotować dzieci na powszechniej występujące zagrożenia, takie jak utonięcia czy wypadki drogowe, ucząc je pływać, jeździć na rowerze i bezpiecznie przechodzić przez ulicę.
Istotne jest to, że chociaż dług przeciętnego holenderskiego gospodarstwa domowego należy do najwyższych w Europie, a samo państwo nie jest wolne od problemów społecznych, w Holandii występuje mniej społecznych i ekonomicznych nierówności aniżeli w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Warunki życia są dobre, chociaż nie dla wszystkich idealne. W raporcie UNICEF-u z 2013 roku Holandia uplasowała się za Szwecją, Irlandią i Norwegią w kategorii warunki mieszkaniowe i środowisko. Nie zapominajmy, że jest to kraj dość wilgotny (duża część terytorium znajduje się poniżej poziomu morza) i przeludniony. Widok wiecznie szarego nieba może czasem przyprawić o depresję. Holandia to żaden raj.
Jako mamy cudzoziemki wychowujące swoje dzieci w Holandii, podzielimy się naszą wiedzą na temat holenderskiego modelu rodzicielstwa. Uzgodniłyśmy, że: Michele, której pociechy są starsze niż Riny, skoncentruje się na dzieciach w wieku szkolnym, Rina zaś na tych w wieku poniżej pięciu lat. Obie rozmawiałyśmy z rodzicami i ich dziećmi, usiłując zrozumieć, co takiego wiedzą Holendrzy, a o czym zapomnieli lub co przeoczyli rodzice w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Jak to się dzieje, że holenderscy rodzice wychowują szczęśliwe dzieci i sympatyczne nastolatki? Czy odpowiedź rzeczywiście sprowadza się do czekoladowej posypki, którą serwuje się z chlebem na śniadanie? A może do tego, że holenderskie dzieci wszędzie jeżdżą na rowerze? Albo że ich rodzice mają takie luźne podejście do swojej roli? Że Holenderki wolą rodzić w domach? Że wszyscy Holendrzy kochają nabiał? Regularnie jeżdżą na biwaki? A może chodzi o system nauki w szkołach średnich oparty na ścieżkach edukacyjnych? Rozmawiałyśmy z innymi rodzicami, słuchałyśmy, co mieli do powiedzenia, a teraz podzielimy się momentami olśnienia, jakie były naszym udziałem. Postaramy się też przekazać jak najwięcej wskazówek, żebyście mogli wychować swoje dzieci po holendersku; na szczęśliwych ludzi.
Rina mieszka w Doorn, cichej holenderskiej wiosce położonej w lesie…
Badanie przyczyn szczęścia holenderskich dzieci rozpoczynam w swoim domu w Doorn, holenderskiej wiosce liczącej dziesięć tysięcy mieszkańców, położonej w samym środku parku narodowego i zamieszkanej głównie przez młode rodziny, emerytów, wielbicieli natury i osoby marzące o spokojniejszym życiu. Doorn jest miejscem, w którym dzieci bawią się na obsadzonych drzewami ulicach. Smażenie pysznych domowych naleśników i przygotowanie ciepłego kakao uważa się tu za cnotę, a rodziny zajadają na targu świeże gofry z karmelem. Wiosną i latem powietrze przesiąka zapachem dymu z grilla, jesienią i zimą zaś – drewna palonego w kominku. Największą szansę na zawarcie nowej znajomości – niezależnie od wieku – ma się podczas spaceru w okolicznym lesie. To miejsce znajduje się 8816 kilometrów od San Francisco, które przez większą część życia nazywałam domem.
Chociaż nadal mam kontakt z przefiltrowaną przez facebooka, instagram i skype’a rzeczywistością Zatoki San Francisco, żyję w równoległym świecie. Moi rodzice przez całe życie harowali jak woły, powtarzając mi do znudzenia: „Poświęciliśmy wszystko, żeby zapewnić ci lepszy start i porządne wykształcenie”. Bardzo wysoko ustawili poprzeczkę, a każda moja porażka czy niedociągnięcie przynosiła rodzinie wstyd i była uznawana za hańbę. Zapewnienie mnie i moim braciom szczęśliwego dzieciństwa zawsze schodziło na dalszy plan, przegrywało w starciu z pilniejszymi problemami. Nasi rodzice musieli się nieźle nagimnastykować, żeby opłacić czesne w prywatnej katolickiej szkole, spłacać hipotekę, mieć co włożyć do garnka, wysłać pieniądze krewnym, którzy zostali na Filipinach, i utrzeć nosa Santosom.
Dzieciństwo trzeba było raczej przetrwać niż się nim cieszyć. Jak na ironię, sama jestem amerykańską emigrantką mieszkającą w małej holenderskiej wiosce, matką odkrywającą nowy styl życia w zupełnie innej kulturze niż ta, do której przywykłam, tak samo jak kiedyś moi rodzice.
A wszystko to z powodu miłości od pierwszego wejrzenia, transatlantyckiego romansu, który rozpoczął się z chwilą, gdy na progu mojego domu wylądował holenderski student. Moja kuzynka Grace poznała go na Uniwersytecie Florydy i doszła do wniosku, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Ponieważ byłam zbyt zajęta robieniem kariery medycznej, Grace wzięła sprawy w swoje ręce i przywiozła Brama do Filadelfii, niby to w ramach spontanicznej wizyty. Tak się składa, że był to ostatni tydzień pobytu Brama w Stanach Zjednoczonych przed powrotem do Holandii, gdzie miał zamiar dokończyć magisterkę.
Nikt nie spodziewa się miłości od pierwszego wejrzenia. Ja też nie sądziłam, że na progu własnego domu zobaczę uroczego Europejczyka, który zaledwie kilka godzin później wyzna mi szaleńczą miłość. Na szczęście miałam wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby dać temu młodemu Holendrowi szansę – oczywiście na odległość blisko dziewięciu tysięcy kilometrów przez Atlantyk. Nawiązaliśmy dobry staroświecki romans okraszony szczyptą nowoczesności; Bram wysyłał mi długie odręczne listy miłosne, regularnie wymienialiśmy też mejle, wiadomości na czatach i dzwoniliśmy do siebie. Po raz pierwszy w życiu musiałam spojrzeć prawdzie w oczy i zdecydować, co jest dla mnie najważniejsze; nie była to kariera lekarza.
Bram oświadczył mi się w Paryżu, a pobraliśmy się w San Francisco. I oto dziesięć lat później jestem w Holandii, mieszkam w wynajmowanym domku z lat trzydziestych ubiegłego wieku, w samym środku lasu, kontempluję różnice dzielące kulturę holenderską od amerykańskiej i szukam kompromisu. Chociaż jestem bardzo szczęśliwą mężatką, potrzebowałam trochę czasu, żeby polubić życie w Niderlandach. Prawdę powiedziawszy, męczyłam się przez pierwszych siedem lat: szok kulturowy był ogromny, wszechogarniający i bezlitosny. W Holandii jest wiecznie ciemno, deszczowo i pochmurnie, więc przez jedenaście miesięcy w roku doświadczałam sezonowych zaburzeń nastroju. Nie lubiłam też pewnych elementów życia w Holandii, na przykład wszystko wydawało mi się strasznie małe, a ludzie udzielali rad, o które wcale nie prosiłam.
Kiedy zaszłam w ciążę z pierwszym dzieckiem, Bramem Juliusem, byłam niespokojna, wręcz pełna obaw. Chciałam zapewnić synowi to, czego sama nie miałam: szczęśliwe dzieciństwo. Dałam się więc ponieść mitowi mamy idealnej oraz (nierealnej) wizji macierzyństwa wymagającego pełnego oddania się dziecku, poświęcenia mu ogromu cierpliwości i zrozumienia. Chłonęłam jak gąbka wszystkie (nieproszone) rady dotyczące tego, co powinnam robić, a czego unikać podczas ciąży oraz rozmaite, sprzeczne ze sobą, filozofie parentingowe. Zapisałam się do szkoły rodzenia i na zajęcia jogi i uważnie obserwowałam wszystkie kamienie milowe w rozwoju mojego dziecka w pierwszym roku jego życia. Życzliwi amerykańscy krewni i znajomi zasypywali mnie kartami obrazkowymi, podręcznikami do nauki języka migowego dla niemowląt, jedzenia rękami, książeczkami Doktora Seussa i płytami DVD z Ulicą Sezamkową.
Zaczęłam również analizować zalety i wady poszczególnych metod stosowanych w wychowaniu przedszkolnym: Montessori, Daltona, Reginy Coeli i Waldorfa. Tłumaczyłam sobie, że moje dziecko będzie miało niewiele czasu, żeby przygotować się do odpowiedzi na pytanie komisji przyjmującej dzieci do przedszkola: „No więc jak wykorzystałeś trzydzieści sześć pierwszych miesięcy swojego życia?” (zakładałam, że możemy się z powrotem przeprowadzić w rejon Zatoki San Francisco).
Bycie mamą na obczyźnie niespodziewanie zbliżyło nas do innych obcokrajowców mieszkających w Holandii i mówiących po angielsku: Brytyjczyków, Kanadyjczyków, Australijczyków i Nowozelandczyków. W oczach Holendrów wszyscy jesteśmy Anglikami. Zij is Engels – tak najczęściej przedstawiają mnie (starsi) Holendrzy. Chcąc się pozbyć uczucia osamotnienia, szoku kulturowego i przykrego wrażenia, że zamieniam się w jedną z bohaterek „Gotowych na wszystko”, zaczęłam pisać blog Finding Holland poświęconego moim doświadczeniom w roli amerykańskiej mamy na obczyźnie. Prowadzenie bloga okazało się znakomitym sposobem na połączenie moich pasji: pisania, fotografowania i zajmowania się rodziną. Była to również próba nawiązania szczerego kontaktu z innymi Engels oraz moje wirtualne portfolio. Jeśli ktoś polubi mój blog, może będzie się chciał ze mną zaprzyjaźnić.
Początkowo nie mogłam się przekonać do holenderskiego modelu wychowywania dzieci. Ukształtowało mnie w równej mierze katolickie poczucie winy i etyka ciężkiej pracy cechująca imigrantów; holenderskie podejście do rodzicielstwa wydawało mi się zbyt wyluzowane, egoistyczne i świadczące o lenistwie. Patrzyłam podejrzliwie na porody w asyście położnych, najlepiej w domu i bez korzystania z leków. Holendrzy nie posyłali swoich maluchów na lekcje muzyki ani zajęcia przygotowawcze, nie martwili się również, czy ich pociechy dostaną się do odpowiedniego przedszkola. Co było z nimi nie tak?
Doe maar gewoon…
Istnieje powiedzenie opisujące każdy aspekt życia w Niderlandach: Doe maar gewoon dan doe je al gek genoeg (wersja skrócona: Doe normaal), co w wolnym tłumaczeniu znaczy: Zachowuj się normalnie, to już wystarczająco szalone lub po prostu: Opanuj się.
Niektórzy przyjezdni interpretują je negatywnie, jako społeczny przymus zachowania status quo, zadowalanie się przeciętnością i brak dążenia do osiągnięcia czegoś więcej. Naprawdę chodzi jednak o zaakceptowanie siebie takim, jakim się jest. Życie nie jest idealne jak na portalu pinterest i nikt nie oczekuje od nas, że będziemy doskonali. Nie trzeba starać się za bardzo. Holendrzy cenią autentyzm, prawdziwość. Rozumieją chaos i niedoskonałości codziennego życia.
A w kwestii rodzicielstwa doe maar gewoon oznacza, że powinniśmy robić tyle, ile jesteśmy w stanie. Bądźmy realistami!
Jako matka z rocznym stażem trafiłam na artykuł stwierdzający, że zdaniem UNICEF-u dzieci w Holandii są najszczęśliwsze na świecie. Jak to możliwe? Czy rzeczywiście były aż tak szczęśliwe?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Raport sporządzony na podstawie badań przeprowadzonych przez Światową Organizację Zdrowia, patrz: www.HBSC.org
2 Podłużne czekoladowe granulki, którymi w Holandii posypuje się posmarowane masłem kromki chleba lub sucharki. (przyp. tłum.)
3 Zestawienie średniej liczby godzin przepracowywanych w ciągu roku w przeliczeniu na jednego pracownika opracowane przez OECD, Organizację ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju: https://stats.oecd.org/Index.aspx?DataSetCode=ANHRS
4 Holandia zajęła piąte miejsce w kategorii zdrowie i bezpieczeństwo w raporcie UNICEF-u z 2013 roku, za: Islandią, Szwecją, Finlandią i Luksemburgiem.
Dziękujemy Marianne Velmans z wydawnictwa Doubleday za to, że wpadła na genialny pomysł wydania tej książki, zleciła nam jej napisanie, a później zajęła się nią, jakby to było jej własne dziecko. Lizzy Goudsmit za wygładzenie tekstu, Kate Samano i Sarah Day zaś za drobiazgową redakcję.
Zespołowi wydawnictwa Transworld sprzedającemu prawa do wydań zagranicznych: Helen Edwards, Ann-Katrin Ziser, Joshowi Crosley’owi; Sophie Christopher z działu PR i Alice Murphy-Pyle z marketingu.
Elik Lettindze za capnięcie holenderskich praw.
Dziękujemy naszym ekspertom: Margreet de Looze, profesorowi Ruutowi Veenhovenowi, Els Kloek oraz profesorom Sarze Harkness i Charlesowi Superowi.
Grupie wsparcia Michele: Martijnowi, Benowi i Inie, Arwen van Grafhorst, Mouwen Paulien, Thomasowi Durnerowi i Heleen Suer, uroczym paniom z Noord Leest, Lesley Wolsey, Joannie Nakopoulou i Iainowi Wolsey, Eline i Mattijnowi van Ling, Romanowi Krznaricowi, dzieciom z Montessori School Bovent IJ, Dineke Valenkamp, Cinthyi van Bakel, Lydwin van Rooyen, Janneke Horn, Helen Garnons-Williams, Simonowi Prosserowi, Leyli Moghadam, Leilah Bruton, Kirsty Dunseath, Tessie van Grafhorst, Sabine David, Madei Le Noble, Victorii Silver, Francine Brody, Mel Rush, Arnoldowi Auée, Gondzie Bruijn, Katrien Hoekstrze, Jorisowi Luyendijkowi, Annemarie Vaalburg.
Zespołowi Riny: Bramowi, Juliusowi i Matteo, Hester Velmans, moim rodzicom Juliowi i Thelmie Acostom, Rhadzie Rhamcharan, Elmie Van Biljon, Evie Brouwer, Tarze Wood, Abdelkadrowi Benali, Doortje Graafmans, Markowi Hoetjer, Marisce Scoutens, Esther Buitendijk, Ottilie Cools, Marii van Lieshout, Gouwri Krishnie, Anne Leenheer, Dingenie Kortland, Irmie Lauffer, Leilah Bruton, Markowi Möderscheimowi, Jet van der Hoeven, Ewoudowi Verheijowi, Jopowi De Kwaadstenietowi, Michele Barrionuevo-Mazzini, Fransowi Liefhebberowi.
Rina Mae Acosta jest pisarką o korzeniach azjatycko-amerykańskich, pochodzącą z Kalifornii. Obecnie mieszka w Holandii z holenderskim mężem i dwoma synami. Ma dyplomy Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley oraz Uniwersytetu Erazma w Rotterdamie. Jest autorką popularnego bloga poświęconego wychowywaniu dzieci, „Finding Dutchland”.
Michele Hutchison jest redaktorką, tłumaczką i blogerką. Urodziła się w Solihull, wychowała w Lincolnshire, studiowała na uniwersytetach: Wschodniej Anglii, Cambridge oraz w Lyonie. Pracowała w brytyjskiej branży wydawniczej do roku 2004, kiedy to przeprowadziła się do Amsterdamu, będąc w zaawansowanej ciąży. W Holandii pracuje jako redaktorka i ceniona tłumaczka literatury holenderskiej. Mieszka w starym domu z mężem i dwójką dzieci.