Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań rozgrywających się w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku
Bohaterami opowiadań składających się na tę książkę są żołnierze mężnie walczący w obronie Ojczyzny. Ich historie upamiętniają bohaterskie czyny tysięcy młodych Polaków poległych w walce z bolszewikami.
Najwyższy lot jest rodzajem hołdu, złożonego przez wybitnego polskiego pisarza początku XX wieku tym, którzy oddali swoje życie, by utrzymać wówczas jeszcze młodą niepodległość Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Każdy rok przynosi nam zwycięstwa na różnych polach. Zwycięża polski polot myśli, wyobraźni, mięśni i odwagi.
Pierwsza ruszyła po zwycięstwo młodzież nasza, ta z legionów, z tajnych organizacji wojskowych, z korpusów tworzących się na obszarach odwiecznego wroga naszego — Rosji carskiej — i na śnieżnej pustyni Sybiru, z szeregów młodzieńczych ochotników roku 1920…
O Nich to opowie „Najwyższy lot”.
Autor
Warszawa, 1935 r.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Dowiedziała się dopiero w październiku, że jej Michaś zginął bez wieści w jednej z bitew pod Warszawą.
Przyjechała do stolicy, obiegła wszystkie urzędy wojskowe, obeszła wszystkie szpitale, przyjrzała się każdemu rannemu, myśląc, że odnajdzie synka jedynaka, pociechę i radość życia. Wypytywała każdego, ale Michasia nie znalazła i nic się o nim nie dowiedziała.
— Niech pani czeka — pocieszano ją w jakiejś kancelarii wojskowej — może dostał się do niewoli i napisze.
Zdrętwiała, zgrzybiała nagle. Powracała do domu, tocząc walkę z sumieniem.
— Tyś mu pozwoliła iść! Tyś błogosławiła tego czternastoletniego chłopca! — mówiło surowym głosem sumienie.
— Dla Ojczyzny to uczyniłam! — odpowiadała stroskana dusza.
— To była zbrodnia! — rzuciło sumienie twarde słowo.
—Nie puścić, odmówić błogosławieństwa — byłoby gorszą zbrodnią, gdy kraj stał na skraju zguby! — broniła się matka.
— Powinni byli iść dorośli, nie dzieci! — jątrzyło dalej sumienie.
— Obrońcy kraju powołali dzieci, gdy zabrakło chętnych wśród dorosłych.
— Niechby zginął taki naród! — smagnęło sumienie.
— O, nie! — oburzyło się serce Matki Polki. — My, kobiety, wpoiłyśmy w synów miłość do kraju i gorące poczucie obowiązku. Nastał czas i — poszli, nie dali upaść narodowi!…
W wagonie trzeciej klasy usiadła w ciasnym przedziale obok wyniszczonego, chudego i bladego człowieka w płaszczu żołnierskim. Na piersi miał krzyż walecznych.
Zawiązała się ogólna rozmowa. Żołnierz był w dywizji, która broniła Warszawy, wracał do domu po wyleczeniu ciężkich ran.
Matka jęła wypytywać o pułk syna, o ataki przeciwko bolszewikom i opowiedziała, że przepadł bez wieści jej chłopak i że zapewne dostał się do niewoli.
— Może prędko napisze coś o sobie… — zakończyła swoje opowiadanie i zadumała się ciężko.
Myśli jej przerwał żołnierz. Surowym wzrokiem patrzył jej w oczy i ponurym, jakimś znękanym głosem cisnął:
— Nie napisze!…
— Dlaczego? Wielu naszych już się skomunikowało z rodzinami, będąc w niewoli — mówili pasażerowie, chcąc uspokoić kobietę, która nagle śmiertelnie zbladła.
— Tam do niewoli nie brano! — odparł żołnierz.
W przedziale zapanowało milczenie. Matka schyliła głowę na piersi, a dreszcz zimny i przejmujący wstrząsnął tą głową zrozpaczoną, ramionami i kurczowo zaciśniętymi palcami wychudzonych rąk.
Znowu zabrzmiał ponury głos:
— Przepadł bez wieści?… Znane bajdy! Po prostu go zabito i wrzucono do wspólnego dołu razem z swoimi i Moskalami… Przepadł bez wieści!…
Odchrząknął z jakąś niemą wściekłością i zaczął zapalać papierosa.
Rozmowa się urwała.
Pociąg mknął, warczały osie i turkotały koła, a w ich takt biegły myśli pasażerów — tragiczne, smutne lub obojętne. Wesołych nie było, bo wszelką wesołość zatruwała skulona, drżąca postać zrozpaczonej kobiety, której wyrwano i zamordowano nadzieję.
Po całej ziemi polskiej śmierć hojną ręką rozrzuciła kopce mogilne. Niektóre z nich znaczą krzyże drewniane, lub kołki, wbite po rogach. Większość jednak prędko utraciła i te oznaki szacunku i troski ludzi o swych obrońców. Nielitościwa, bezmyślna ręka targnęła się nawet na te świętości, pamiątki narodowe, powyrywała kołki, spaliła przegniłe krzyże. Kopce zaczęły się zapadać, a skrzętny rolnik zaorał je i pokrył kobiercem złotego żyta. Dużo takich mogił napotkać można na Mazowszu, a nawet tuż pod bokiem wesołej, hucznej stolicy.
Minęły, ciężkie, krwawe czasy, gdy pod niebiosa wysławiano żołnierza, obrońcę serca Polski. Szara codzienność życia zamgliła te wspomnienia i z dniem każdym głębiej i głębiej pogrążają się w otchłani zapomnienia drogie, sławne, święte imiona bohaterów.
Pamiętają o nich tylko matki.
Krzyże przegniłe naprawiają, kwiatami i wieńcami ze świerku upiększają kopce, pod którymi leżą zmieszane z innymi kośćmi odważnych a sercem czystych synów. Zapomnienie i obojętność tłumu wynagradzają westchnieniem, łzą matczyną i modlitwą.
Jedna z matek od roku błąkała się po całej ziemi mazowieckiej, odnalazła wszystkie mogiły żołnierskie, a przy każdej na twarz padała, ziemię całując i z łkaniem beznadziejnym szepcąc:
— Michasiu, synku, odezwij się! Czyś tu?…
Lecz kopce milczały i prężyły się ramiona czarnych krzyżów, zastygłych w powietrzu. W jesieni wiatr szemrał w krzakach lub na ściernisku, w lecie — żyto gwarzyło, żałując tych łez lub dziwiąc się trosce i męce matczynej.
A ona tymczasem wciąż szukała i pytała o grób syna milczących mogił, ledwo dostrzegalnych kopców i krzyżów pochylonych.
Milczenie i cisza odpowiadały jej, a więc szła dalej i dalej, szukając, wołając bezdźwięcznym głosem, w którym drgały łzy. Chwilami przerywała ten niemy szloch burza nienawiści, straszliwych przekleństw i szału.
Ludzie po wsiach już ją znali i na jej widok ze smutkiem kiwali głowami, odprowadzając ją zatroskanymi oczami.
Zadawała im niezmienne pytanie, jak plusk fali na piaszczystym wybrzeżu:
— Czy była tu bitwa? Jakie pułki przelewały tu swoją krew? Czy nie widziano tu chłopaka pięknego, o włosach kruczych i oczach śmiałych, piwnych, chłopca, który na imię miał Michaś?
Już nie czekała na odpowiedź i szła dalej, gnana jakąś żądzą szukania, jakąś potrzebą pędzenia wciąż dalej ku nieznanemu celowi. Błąkała się tak tygodniami, później znikała na parę miesięcy, powracała do domu i znowu się zjawiała, jeszcze bardziej wynędzniała, jeszcze bardziej nieszczęśliwa, zgnębiona, walcząca z rozpaczą i obłędem.
Po ostatniej włóczędze matki po kopcach i mogiłach żołnierskich pod Warszawą, przyszła zima, rzuciła na ziemię biały całun, ukryła pod nim zaorane pole, miedze, doły i zapadłe już kopce.
Pewnego dnia matka, szukająca grobu syna, przybyła w to samo miejsce.
Zatrzymała się w domu znajomego wieśniaka i od razu wyszła na pole, gdzie na niskim, przysypanym śniegiem kopcu stał wysoki, krzyż drewniany.
Ten krzyż najwięcej przyciągał kobietę i zwykle po kilka razy powracała, wpatrując się w kopiec, leżący u jego stóp, jak gdyby chciała dojrzeć drogie kości.
Niebo było pogodne, przejrzyste, tysiące gwiazd świeciło nad ziemią, śpiącą pod miękką, białą kołderką. Księżyc, jasny i obojętny, wypłynął spoza lasu i sunął coraz wyżej, zapalając na śniegu miliony jarzących się i mieniących wszystkimi barwami płomyków. Migotały na szklistej powierzchni śniegu i gasły na chwilę tylko wtedy, gdy przed obliczem księżyca sunęły długie smugi białych obłoków, płynących od północy. Było cicho i martwo dookoła, tylko z rzadka zalatywał wietrzyk i z suchym szelestem poruszał stwardniałą słomę ścierniska.
Kobieta z załamanymi rękami stała przed białym kopcem i coś szeptała. Może jak zwykle pytała:
— Michasiu, synku! Odezwij się! Czyś tu? A może modliła się gorąco i uparcie…
Długo tak stała i gdy już miała odejść, nagle zauważyła, że na szczycie kopca coś się poruszyło. Drgnęła i oczy nieprzytomne w bolesnej nadziei wbiła w to miejsce.
Jakieś wiotkie cienie, postacie szybkie i nieuchwytne, widma przejrzyste, unosiły się nad śniegiem i majaczyły w powietrzu, drgając na tle dalekiego, ciemnego boru. Unosiły się i opadały, chybotały i skłębiały się korowodem tajemniczym, milczącym, a pełnym znaczenia.
Znikały i znowu się zjawiały, aż się podzieliły i szybować zaczęły na skrzydłach niewidzialnych, lekkie i chyże.
Nieznane twarze, postacie obce, a bliskie i drogie zarazem. Pocięte czoła, skrwawione oblicza, przestrzelone piersi, zwisające bezwładnie ręce, wynędzniałe rysy, poniszczone i porwane na strzępy ubrania.
Pląsały w przepojonym blaskiem powietrzu, wznosząc ramiona do góry. Oczy zapadłe zwracały ku niebu i otwierały usta, jak gdyby w śpiewie triumfalnym.
Płomienie w tych męczeńskich oczach, radość nieziemską w wynędzniałych rysach, uśmiech szczęścia na zsiniałych ustach dostrzegła stojąca w zachwycie i w porywie oczekiwania kobieta.
Coraz bardziej promienny, barwny i radosny stawał się korowód widm przejrzystych, a z ich ust płynąć zaczęła bezdźwięczna pieśń triumfu i nieśmiertelności.
Każde słowo, każda zwrotka tej pieśni zakradały się do serca i duszy kobiety — a ona zrozumiała szczęście i ukojenie tych, których z kopca mogilnego wywołała pogodna noc zimowa. A może uczyniła to modlitwa i rozpacz Matki…
Powoli wygładziły się zmarszczki bólu na stroskanej twarzy kobiety. Nieznany gość — uśmiech, błysnął w wypłakanych oczach i zmiękczył, rozpromienił surowe zarysy warg.
Czekała, bo wiedziała już, że przyjdzie…
Z korowodu widm wysunął się cień — mały, wiotki i szybki. Zsunął się z kopca i prawie niewidzialny cisnął się do rąk kobiety, podnosił twarz swoją do jej ust, padał do nóg i znowu wzbijał się w górę i w oczy zaglądał.
— Chodź tu, Michasiu! Przytulę cię do piersi, okryję, bo zimno ci, boś ledwie ubrany. Chodź już, chłopczyku, chodź tu, do matuli, mój synku malutki! Takem się stęskniła, takem się namartwiła! Chodź już, chodź!… Utulę, ogrzeję…
Coraz liczniejszy stawał się korowód. Już nie tylko na kopcu majaczyły cienie. Całe pole kotłowało się od nich.
Ciemna, ciężka chmura sunęła na księżyc. Zerwał się wicher. Zazgrzytała śnieżyca…
Krzyż, skrzypiąc żałośnie, kołysał się pod wściekłym smaganiem mroźnego wichru…
Nad rankiem wieśniak, jadący niedaleko kopca, spostrzegł czarną plamę na śniegu. Podjechał, śnieg rozgrzebał…
Ujrzał kobietę. Leżała uśmiechnięta, z ustami łagodnie rozchylonymi, a ręce jej jakby tuliły kogoś do martwej piersi…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Walenty Sosnowski, robotnik z wielkiej fabryki metalurgicznej w Warszawie, powrócił znużony do domu.
Był zły i trochę podpity.
Właściwie podpił też ze złości, gdyż dowiedział się, że towarzysze wybierają na prezesa fabrycznego socjalistycznego komitetu kogo innego niż on. Na niego zaś nie chcą głosować.
W domu czekano na Sosnowskiego z kolacją.
Syn jedynak był w domu również. Wymyty i ubrany w świeże ubranie.
Ojciec był dumny z Władka. Na zebraniach robotniczych chłopak już wygłaszał mowy, a to o Marksie, a to o Auguście Beblu1, i prawił tak, jakby ich znał osobiście. Syn dużo czytał, i czytanie nie szło na marne.
Władek od razu zauważył, podobnie jak i pani Sosnowska, że ojciec był zły i „zawiany”.
Przy kolacji stary robociarz opowiedział strapiony o zawodzie, który go spotkał, i tak zakończył:
— Teraz już ja dla nich niedobry, gdy przyjechał ten wyjadacz Kurkowski! A gdy trzeba było skakać do oczu dyrekcji i z rosyjską policją się mitrężyć — to byłem dobry?
Syn uśmiechnął się i zauważył:
— Kurkowski — szczekacz! Nic nie czytał oprócz głupich broszurek drukowanych przez Niemców. Długo się nie utrzyma, pogubi się!
— Ja też nie dużo czytałem — burknął ojciec.
— No, tak — zgodził się chłopak. — Ale ojciec to szczery socjalista, śmiały i uczciwy, a Kurkowski karierę robi… gębą. A gdy przyjdzie co do czego, da nura! Widziałem ja takich krzykaczy!
Sosnowski zamyślił się i po chwili rzekł do syna:
— Zebranie w sobotę, Władku. Pójdziemy razem, a ty nawymyślaj tam im o tego Kurkowskiego! Dobrze?
Chłopak zaciął się i przybladł, jak gdyby miał coś do powiedzenia, lecz milczał.
Po wieczerzy Sosnowski zauważył, że żona ma zapłakane oczy, a usta jej kurczowo drgają.
— Co ci jest, matko? — zapytał mąż.
Milczała, więc stary, zajęty swoimi myślami, więcej nie pytał.
Rodzina zaczęła się już przygotowywać do spoczynku, gdy nagle Władek, schylony nad książką, podniósł głowę i rzekł, zwracając się do ojca:
— Ojcze, chciałem ci powiedzieć, że wstąpiłem na ochotnika do armii.
— Co? — wyszeptał z przerażeniem w głosie Sosnowski. — Ty? Do armii?
— Tak! Wołają młodzież, bo inaczej Moskale zdobędą Warszawę, a wtedy — koniec! — odparł chłopiec.
Stary milczał. Przeszedł się po pokoju, usiadł, znowu się zerwał i zbliżył do syna.
— Za ziemian, za fabrykantów będziesz walczył? — zapytał.
— Za Polskę, ojcze! — odrzekł syn, podnosząc na niego oczy.
— A socjalizm, a partia? — pytał dalej Sosnowski.
— Nie zmieniłem swych poglądów! — uśmiechnął się syn.
— Jakże to?
— Musimy odzyskać Polskę, by potem socjalizm szerzyć — odpowiedział syn. — Jeżeli nie obronimy naszej Polski, to moskiewscy komuniści będą nas uczyć socjalizmu!
Zaśmiał się, a widząc, że ojciec słucha go uważnie, dodał:
— Długo nam jeszcze będzie czekać, by za socjalizmem ludzie głosowali. Nie można, ojcze, budować socjalizmu z nędzy. Trzeba się podnieść, wzbogacić, a wtedy dopiero rozmawiać o sprawiedliwości w podziale bogactw. To jasne!
Ojciec milczał. Oczy spuścił i usiadł głęboko zamyślony. Władek obszedł stół, zbliżył się do niego i, położywszy mu rękę na ramieniu, począł mówić, coraz bardziej zapalając się:
— Wszystko rzecz błaha! Socjalizm, partia, walka o zarobek, Marks, Kurkowski i my sami! Wszystko nic niewarte wobec tego, co się dzieje. Polska, dla której tylu zginęło i panów, i robotników, i narodowców, i socjalistów, Polska ginie, tonie, bo ją zalewa Moskwa swoimi bandami. A gdy zaleje, rzuci się na nas Niemiec, wtedy — koniec, koniec już na zawsze, do kresu wieków! Czy rozumiesz, ojcze? Czy rozumiesz?
— Nie daj, Boże! — wyszeptał stary.
— A widzisz? — ucieszył się syn. — Teraz każdy Polak powinien iść, a porachunki zostawić na potem, gdy spierzemy pyski Moskalom.
Syn usiadł i zabrał się do czytania, ojciec pozostał w głębokiej zadumie. Dopiero około pierwszej położył się stary do łóżka, ale nie spał, kręcił się do rana, wzdychał i myślał.
Czasami mruczał:
— Oni, psia ich mać, Sybir i więzienia naszymi przepełniali, a teraz im się znowu Warszawy zachciało!
Zdrzemnął się dopiero o świcie.
Gdy rodzina wypiła poranną kawę, a ojciec wybierał się do fabryki, syn podszedł do niego i rzekł:
— Dziś idę do koszar, ojcze, chcę się pożegnać. Bądź zdrów!
Stary objął syna i nagle oparł mu twarz na ramieniu, a szerokie bary zaczęły mu drgać i trząść się. Szlochając, mówił przez łzy:
— W imię Boże, idź! Idź! A bij się, jak Polak! Daj im za znęcanie się, za krew i mękę naszą! Idź! Idź!
Władek Sosnowski, którego koledzy przezywali „Socjalista”, bo lubił prawić o Marksie i o walce klasowej, od dawna już był w pułku. Bił się o głodzie i chłodzie, a zawsze był wesół i drwił ze wszystkiego.
— Jaśnie wielmożny panie — mówił żartobliwie do takiego samego jak on ochotnika, szlachcica — pamiętaj pan o konieczności socjalnej sprawiedliwości!
— No dalej? — pytał, uśmiechając się, kolega.
— Bo to, widzicie, okrutnie dziś strzelałem do Moskala i pozostało mi tylko 15 naboi. Widzę, że macie sporo tych orzechów — podzielcie się w imię równości!
Kolega dał paczkę i rzekł:
— A jakbyście u bolszewików prosili? W imię czego?
Wesoły Władek natychmiast odparł:
— Tam byłoby prościej! Kolbą w łeb w imię komunizmu. Tobie nic, a mnie — wszystko! Zagarnąłbym pełną garścią!
Na takich żartach upływał ochotnikom czas pod Radzyminem, a podczas bojów, ciężkich i zażartych, synowie ziemian, wieśniaków i robotników niczym się pomiędzy sobą nie różnili.
Robotnik przebijał bagnetem Moskala, napadającego na ziemianina, szlachcic i przyszły dziedzic ratował życie synowi gospodarza wiejskiego, a z pola bitwy wynosił syna robotnika, partyjnego socjalisty. Nie było więc i nie mogło być różnicy, gdyż przed wszystkimi była jedna i ta sama wspólna mogiła.
Władek w jednej potyczce pod Radzyminem odznaczył się szczególnie. Natłukł bolszewików, a dwóch lekko rannych wziął do niewoli i do obozu przypędził.
— A toś się, chłopcze, napracował! — mówił do niego oficer, dowodzący całym oddziałem.
— Za naszą mękę, poniewierkę i krew, panie kapitanie! — odrzekł robociarz. — Pamiętam, jak mi ojciec to na pożegnanie powiedział. A przecież on — szczery socjalista, i jeżeli tak powiedział, znaczy to, że wielka była nasza męka. Niech więc zapłacę za nią Moskalom!
— Nie minie cię „Virtuti Militari”, już to moja sprawa! — rzekł, odchodząc, oficer.
W pół godziny później oddział rzucono do kontrataku. W pierwszym szeregu obok kapitana biegł z wesołą miną Władek Sosnowski.
— Niech żyje socjalizm! — dochodziły okrzyki z rosyjskich szeregów.
— Pokażę ja wam socjalizm! — odkrzyknął Władek.
Wtem bolszewicy dali salwę. Kapitan zatoczył się i upadł na lewy bok. Żołnierze, widząc to, zachwiali się i zaczęli się cofać.
Moskale biegli naprzód, aby porwać rannego oficera, który z trudem dźwignął się i wydobył rewolwer.
— Stój — rozległa się nagle głośna komenda.
Cofający zatrzymali się, a Władek Sosnowski znowu krzyknął:
— Naprzód! Nie oddamy dowódcy!
I pomknął ku bolszewikom. Dobiegł w porę do rannego, bo już okrążali go Moskale. Bagnetem i kolbą odpędził napastników, i wtedy właśnie nadbiegło jeszcze kilku chłopców z pułku. Zdawało się, że bitwa na nowo się rozpali. Bolszewicy pchnęli świeżą kompanię. Polacy po rozpaczliwej obronie zmuszeni byli jednak do odwrotu. Odchodzili, unosząc z sobą oficera i broniąc się przed ścigającymi ich wrogami. Lecz coraz to któryś z ochotników ubywał i z każdym niemal krokiem grupka ich stawała się mniejsza i szczuplejsza.
Upadło naraz dwóch, a ciężko ranny kapitan, dźwigany przez nich, runął na ziemię. Podbiegł do niego Władek Sosnowski, podniósł i, wziąwszy na plecy, ruszył, krzycząc:
— Zasłaniajcie kapitana, chłopcy!
Bolszewicy coraz gęściej strzelali, szerząc śmierć wśród Polaków. Ci zaś uszli jeszcze kilkaset kroków, aż rozległa się salwa. I zmiotło jak wichrem tę garstkę odważnych. Polegli wszyscy — pozostał tylko Władek Sosnowski.
Zatrzymał się zdumiony, gdyż jakoś dziwnie zaciążył mu na plecach ranny kapitan. Ostrożnie opuścił go na ziemię i zdążył jeszcze zauważyć, że oficer miał czaszkę strzaskaną, ale w tej chwili sam upadł piersią na pierś kapitana i pozostał sztywny, wyprężony jak struna.
Po chwili ciało Władka zaczęło się z lekka poruszać, jak gdyby płaszcząc się i wciskając w ziemię, którą ukochał więcej od socjalizmu, bo to była ziemia swoja — polska, ziemia ojców, ich krwią napojona i użyźniona męką aż do nadejścia wielkiej chwili odrodzenia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 August Bebel — założyciel i przywódca niemieckiej socjaldemokracji (1840–1913).