Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cadyk to charyzmatyczny przywódca religijny chasydów. Dla współwyznawców stanowił on wzór sprawiedliwości, pokory i pobożności, był uważany za cudotwórcę i otaczany czcią. Taką wybitną jednostkę uczynił Ossendowski bohaterem swej powieści pt. Cadyk ben Beroki. Jednakże Josemu przyszło żyć w czasach burzliwych, na ziemiach ogarniętych wojną i rewolucją, kiedy niezwykle trudno jest kierować się prawami wiary i ocalić życie. A tymczasem cadyk bierze na siebie wykonanie wielkiej misji – chce zjednoczyć naród, zbudować dlań ojczyznę, ocalić zagubionych Żydów. Będzie to tym trudniejsze, że jego syn Jochaj obróci się przeciwko ojcu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Antoni Ferdynand Ossendowski
Cadyk ben Beroki
Redakcja: Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki: Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej: Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Opracowano na podstawie wydania:
Wydawnictwo „Białowieża”, Białystok 1992
© Copyright for this edition Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-276-5 (oprawa broszurowa)
ISBN 978-83-7565-277-2 (oprawa twarda)
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Na małej stacyjce granicznej panował straszliwy tłok i zgiełk. Cała ludność osady, nie bacząc na późną godzinę, z ciekawością i szyderstwem przyglądała się tłumowi czyniącemu niewypowiedziany hałas i jakieś drażniące zamieszanie.
Konduktorzy, dróżnicy, telegrafiści i robotnicy z warsztatów kolejowych stali przed gmachem dworca i ze zdumieniem przyglądali się temu, co się dzieje na drugim peronie. Jakaś staruszka, wpatrując się w surową i niespokojną twarz żandarma, pytała go raz po raz:
– Co się stało, panie naczelniku? Przejechali kogoś? A może znowu strajk?
– Nic się nie stało. Idź pani spać! – odpowiedział żandarm półgłosem, z coraz większym niepokojem rozglądając się dokoła.
Starowinka nie dała się jednak zbyć tak łatwo i znowu przystąpiła do niego, wypytując go i robiąc własne domysły.
– Odejdź no, pani! – mruknął do niej zawiadowca stacji. – Co się miało stać? Nie widzi pani, że kahał się zebrał i, jak to Żydzi, zaraz kram i gwałt robią… Taki to już ludek!
Tymczasem na całej przestrzeni drugiego peronu, a nawet z przeciwnej strony, już za plantem gromadził się coraz to większy tłum. Ludzie popychali się, łokciami torując sobie drogę poprzez ciżbę, machali rękami, usiłowali przekrzyczeć wzmagający się z każdą chwilą gwar i złorzeczyli sobie. Długie, czarne chałaty, jarmułki, lisie czapy, wijące się pejsy – czarne, rude i siwe – pomieszały się ze zwykłymi marynarkami, płaszczami nieprzemakalnymi, melonikami i gładko wygolonymi twarzami o krogulczych nosach, okrągłych, biegających oczach i odstających uszach.
– Nie pchaj się, ty – rzezaku! – krzyknął po niemiecku jakiś młodzieniec w jasnym sportowym ubraniu.
– Aj, aj, aj – jaki lord, można powiedzieć angielski, a czosnkiem trąci… aż ach! – zarechotał ktoś ze stojących w pobliżu rodaków.
– Pańską interwencję mam w pięcie! – odciął się „lord”.
– Zagajałem nie do pana…
– To stul pan pysk w ogóle – zawyrokował w żargonie barczysty Żyd, nazwany „rzezakiem” – bo jak ja pana zagaję, to takiego łapserdaka rodzona matka nie pozna…
– Łobuz!
– Parszywy kundel strzyżony!
Takie sprzeczki wynikały w różnych miejscach i prócz utarczek słownych nie miały innego wyniku, bo każdy wiedział, że skupiony i baczny na wszystko żandarm stoi na swym posterunku.
Jednakże trochę dalej, gdzie nie sięgały już promienie wysoko zawieszonych latarni, starcia pomiędzy synami narodu wybranego przybierały coraz ostrzejsze pod każdym względem formy.
Stary Żyd w wyświechtanym i przetłuszczonym chałacie parł przez tłum, wrzeszcząc na cały głos:
– Mojse Apfelbaum…! Zdybałem ciebie, łajdaku! A co będzie z tymi wekslami?
Inny, potrącony przez niego, złapał się za bok i krzyknął przeraźliwym, złym głosem:
– Myszygenes! Oby ci wszystkie włosy z kołtuna powypadały! To nie czarna giełda i nie twoja tu lichwiarska buda!
Stary, zapominając od razu o Apfelbaumie, zamachał czarnymi rękawami chałata i wypalił:
– Oj, jaki to wielki pan?! Czy to ja nie wiem, że handlujesz żywym towarem do Argentyny czy innej Ameryki?! Tak to, panie Kanarek!
Wraz z ostatnim słowem rozległo się głośne klaśnięcie. To krewki Kanarek wymierzył siarczysty policzek staremu lichwiarzowi, lecz ten rzucił się na niego i wywiązała się bójka. Wodzili się za brody i szarpali na sobie ubrania, lecz w pewnej chwili nagle uspokoili się i w osłupieniu patrzyli na dwóch bardzo eleganckich i dostojnych Żydów, przechadzających się pomiędzy szynami.
– Panie Kanarek! – szepnął stary Żyd.
– Masz pan dość, panie Figiel? – spytał go zjadliwie przeciwnik, trzymając go jeszcze za kark.
– Co mam mieć dość? – odpowiedział pytaniem Figiel. – Ja chcę tylko dowiedzieć się od pana, jak takie wielkie ryby mogą chodzić na wolności?
– Co pan szwargoczesz od rzeczy! – oburzył się Kanarek. – Przecież to „milionery” – Abram Kotelbach i Moryc Ginkes!
Figiel znowu machnął rękami, niby wiatrak, i cmokając głośno, szeptał:
– Ce… Ce… Ce… To ja bym nie miał wiedzieć, że to Kotelbach i Ginkes? To tylko pan, panie Kanarek, nie wiesz, że Kotelbach spalił swój stary młyn i teraz sądzi się z towarzystwem ubezpieczeń od pożaru… Chi, chi, chi! Pan nie wie i on też nie wie, że jest ktoś taki, któremu ten „ważny” Abram grubo zapłaci, bo ten ktoś widział Kotelbacha, jak robił krótkiego spięcia… Chi, chi, chi! Ten, kto to widział, dostanie ładny kawałek grosza i pojedzie sobie do Palestyny sadzić pomarańcze.
– Nu-u? – zdumiał się Kanarek. – A taki surowy był wczoraj ten Kotelbach, ganz prokurator! Jadę do niego do Krakowa i mówię: „Panie Kotelbach, szanowny panie Kotelbach, panu się spalił młyn, a ja mam na składzie okazyjny, nu tak, jakby nowy kocioł. To pan wie, panie Figiel, co potrzebował mi powiedzieć ten podpalacz?
Figiel nie słuchał i stał zapatrzony w przechodzących bogatych rodaków. Jego małe, w czerwonych obwódkach oczy wyrażały podziw, zachwyt i chciwość.
– Sza-sza, panie Kanarek! – wrzasnął wreszcie. – Po co ja mam wiedzieć, co powiedział o pańskim dziurawym kotle pan Kotelbach? Za to ja panu powiem, że on na pewno zapłaci memu Boruchowi albo pójdzie do kryminału. Ja to panu mówię. I jeszcze panu powiem, jako dobremu znajomemu i można powiedzieć – przyjacielowi – niech pan się wystrzega Ginkesa jak psa.
– Takiego pana z całą gębą, co w Katowicach ma pałac, ja mam się wystrzegać? – pisnął Kanarek. – Panu, panie Figiel, źle się widzi z głowy. Może pan chory i ma czterdzieści stopni pod pachami?
– Aj, aj, panie Kanarek, ja mam pod moimi pachami to, co i pan ma pod swoimi, ale ja panu mówię po przyjaźni – wystrzegaj się pan Ginkesa! Nie dziś to jutro będzie on patrzał przez kratki. Słowo honorowe! Jak pana kocham! Gotowa kipa!
– Oj! Pan mnie nawet zupełnie przeraża, panie Figiel! – zaniepokoił się Kanarek. – Pan wszystko wie jak ten Scotland Yard.
– Nie wiem, co to znaczy, ale bardzo panu dziękuję, panie Kanarek! – uśmiechnął się stary Żyd. – Posłuchaj mnie pan… Ja też wiem, że pan swego synka Izaaka (bardzo piękny chłopak – do pani Kanarkowej jak rudy kociak do rudej kotki podobny! Bardzo piękny i nawet można powiedzieć – przystojny chłopak!). Wiem, że pan swego Izaaczka chce na praktykę do Ginkesa posłać. Ja wszystko wiem, a pan nic nie wie, panie Kanarek, i dlatego pan jest głupi…
Pochylając się do ucha zdumionego rodaka, powiedział:
– Moryc Ginkes szmugluje heroinę, kokainę i w ogóle różne tam „białe trucizny” przez granicę niemiecką. Pan mówi, co on ma pałac w Katowicach, a ja panu mówię, że to jego żona ma pałac. Pan powie, że on ma hurt węgla i żelaza, a ja panu powiem, panie Kanarek, co on ma hurt białej trucizny, a węglem i żelazem handluje Szaja Krym, jego szwagier… Pan myśli, co Moryc Ginkes jest pan z całą gębą, a ja panu zaręczam, co on już jest jak gdyby ordynaryjny aresztant…
Kanarek schwycił się za głowę i jął się kiwać jak w bożnicy.
– Moryc Ginkes! Moryc Ginkes! – powtarzał. – Dziękuję panu bardzo, panie Figiel, jutro jadę do Szaji Kryma i będę go prosił o mego Izaaczka. Ale, ale, pan wszystko wie, może pan wie coś i o mnie?
To mówiąc, Kanarek zerknął podejrzliwie na Figla, a w źrenicach jego błysnęły niespokojne ogniki.
– Co ja mam o panu wiedzieć osobliwego, panie Kanarek? – zaśmiał się chytrze stary. – Wszyscy wiedzą, że pan ma trochę starego żelaza, dziurawy kocioł, dziurawą głowę i że handlujesz pan żywym towarem. Cha, cha!
– Mesit, parszywy Żyd! – krzyknął histerycznie Kanarek.
Bójka rozgorzała na nowo. Przerwał ją daleki ryk parowozu.
– Nabi Jose ben Beroki! Cadyk cudotwórca! – rozległy się pełne zachwytu i podniecenia krzyki, aż wreszcie stłoczony głowa przy głowie tłum znieruchomiał i umilkł wpatrzony w zbliżające się szybko żółte, ogniste ślepia lokomotywy.
– Hozeh! – westchnął jakiś sędziwy starzec o trzęsącej się głowie, a drugi, w uszastej czapie lisiej i o grubej lasce ze srebrną gałką, zawtórował mu:
– Niech jak Neftali zażyję obfitości i pełen będę błogosławieństwa pańskiego, morze jak i południe posiadłszy.
Wionąwszy gorącą parą i stłoczonym powietrzem, pociąg zgrzytnął hamulcami i stanął.
Tłum cisnął się do okien wagonu sypialnego, niektórzy usiłowali nawet wedrzeć się do jego wnętrza, lecz przewodnik, konduktorzy, żandarm i dwaj policjanci wstrzymywali atak i zapał Żydów.
Rozlegały się niecierpliwe, namiętne i błagające okrzyki:
– Cadyk ben Beroki! Wielki cadyk cudotwórca! Ha-kadesza.
Setki rąk wyciągało się do okrytych kurzem ścian i szyb wozu, dotykając ich z namaszczeniem i jak gdyby strachem.
– Cadyk! Wielki, świątobliwy cadyk – szeptały te same usta, które przed chwilą złorzeczyły, oskarżały, miotały plugawe słowa nienawiści i jeszcze straszniejsze i plugawsze oszczerstwa związane z handlem, z bezwzględną walką o byt, pozbawioną wszelkich zasad moralnych, których nie uznawała pogarda i wrogość do wszystkiego, co stało na przeszkodzie. Te same słowa rwały się też z piersi tych, co poznali najprawdziwszą, innym ludom nieznaną nędzę, co była niby przekleństwo Debory. Ci stali najdalej, nie mając odwagi otrzeć się o jedwabne chałaty i europejskie garnitury bogaczy – przybici do ziemi, chorzy na oczy i płuca, spracowani do ostatniego włókna mięśni i zrozpaczeni bezmiernie.
– Ustały od płaczu źrenice moje, strwożyły się wnętrza moje, wylała się na ziemię wątroba moja. Cadyku, nabi, błogosławiony synu Beroki! – szeptały sine, drżące ich usta, o nic nie prosząc, żaląc się tylko i łkając bez łez.
Wspólnie z innymi biedakami szeptał Nachum Ajzner straszne, beznadziejne słowa proroka, gdy tymczasem myśl jego biegła ku domowi. Widział jak na jawie ledwie oświetloną naftową lampką izdebkę, gdzie mieściło się wszystko Nachumowe – jego troski nigdy nieprzemijające, krótkie i jakieś trwożne radości, stały lęk przed groźną i ponurą przyszłością. Był w sile wieku, licząc sobie zaledwie trzydzieści pięć lat. Ożenił się wcześnie, zaledwie dziewiętnastoletni. Z zawodu krawiec, klepał biedę, gdyż nie umiał nic robić byle jak, więc tracił dużo czasu na staranne wykonanie zamówionych mu rzeczy, nie miał też tupetu swej rasy do przebijania się łokciami i nieuczciwością. Żona, powiwszy mu pierwszego synka – Jakuba, zapadła na gruźlicę, a natura, dbała o zachowanie gatunku, uczyniła ją płodną jak mysz, aby kiedyś zrodzić mogła wreszcie dziecko – silne i odporne na straszną, niszczącą chorobę, po czym miałaby prawo umrzeć – niepotrzebna już nikomu, wyzyskana do ostatniej kropli krwi. Lija umierała właśnie, wydawszy na świat dziewiąte dziecko – chłopaka, którego nazwano Dawidem. W domu panowała rozpacz i głód. Do jęków i rozdzierającego kaszlu Lii dołączył się płacz i skargi pozostałych przy życiu czworga chorych, słabowitych dzieci i tylko najstarszy, czternastoletni Jakub milczał. Siedział przy nożnej maszynie i szył, pomagając ojcu. Myśli jego błąkały się gdzieś daleko. Marzył o zielonym pagórku w Palestynie, o małym domku kolonisty i winnicy rozkwieconej czerwonymi i liliowymi gronami wina.
„Nazwałbym moją plantację «Nahalat Lija» – na cześć matki, którą kocham tak bardzo…” – myślał, pochylając się niżej nad śmigającą igłą.
O marzeniach swoich mówił ojcu, a temu łzy cisnęły się do oczu; przypominał sobie bowiem, że Jakub w zimie kaszlał i wypluwał krwawiące ochłapy płuc.
O tym wszystkim myślał w tej chwili głodny i biedny Nachum Ajzner – krawiec z małego miasteczka, w którym było więcej krawców niż klientów. Inni, co prawda, umieli jakoś nawiązać stosunki z hurtownikami w Łodzi, Białymstoku, Bielsku, a nawet w Warszawie, Wiedniu i Berlinie i szyli dla nich, otrzymując materiały i choć mało, ale stale zarabiając. Nachum nie miał nigdy zbywającego grosza na bilet kolejowy. Inni krawcy dawali mu czasem do uszycia jakiś lepszy garnitur, płacąc połowę tego, co sami dostawali. Nachum wykonywał robotę starannie i dokładnie, lecz szył długo, przez co biedował stale, a zarobki swoje oceniał nie sumą pieniężną, lecz ilością flakonów thiokolu dla suchotnicy Lii i flaszek tranu dla skrofulicznych, bladych dzieci.
Przypomniał to sobie teraz ze zgrozą, a blade usta szeptały z rozpaczliwym bluźnierstwem:
– Ach, ach, Jahwe! Oszukałeś ten lud, mówiąc: „Pokój wam będzie, a oto miecz przeszedł aż do duszy…”.
Na platformie wagonu stanął mały, gruby człowiek w przydługim, czarnym tałeskutenie i pluszowym kapeluszu, opadającym na duże, czerwone uszy.
– Sza, sza! Żydzi, sza! Będę mówił do was w imieniu świątobliwego rebego Josego ben Berokiego! W jego imieniu i jego słowami będę przemawiał, Żydzi!
Szwargocący, cienki głos jego i charkocząca wymowa zdradzały cudzoziemca. Tłum poznał go. Rozległy się głosy:
– Ach, to gabe Amos Aszkenazi! Z tych Aszkenazich, co to niegdyś z Hiszpanii zbiegli!
– Nie tylko gabe, ale i przyjaciel cadyka z czasów tyberiadzkich! – dodawały inne.
Uciszyło się w końcu o tyle, że gabe – ochmistrz dworu cadyka – mógł mówić i być słyszanym.
– Żydzi! Rebe Jose chory jest.
– Chory?! Cadyk chory! Słyszycie? Świątobliwy Jose ben Beroki zachorował! – wrzasnęło kilka głosów, a najdonioślej brzmiał baryton Moryca Ginkesa.
Gabe podniósł obie ręce, aby uspokoić zebranych chasydów, i krzyknął znowu:
– Nie trwóżcie się. Rebe często teraz wpada w tęsknotę. Lekarze mówią, że to nerwy, przemęczenie. Cadyk jedzie do Nauheim, aby się wzmocnić i wypocząć w samotności. Czy zebraliście pidionoth – ofiarę na podróż świątobliwego cadyka? Ach – to dobrze, dziękuję ci, panie Abramie Kotelbach, dziękuję w imieniu rebego. Ile tam jest? Pięć tysięcy? Nie za dużo, ale wiemy – czasy są ciężkie. Rebe kazał powiedzieć wam, że zaraz się ukaże w oknie. Nie krzyczcie tylko i nie szarpcie go. Zmęczony jest rebe i smutny bardzo.
Cofnął się do korytarza i wszystko ucichło.
– Cicho, Żydzi! – odezwał się Aron Kanarek. – Cadyk smutny jest bardzo!
Firanka w przedziale pierwszej klasy uniosła się wolno. Setki oczu wpiło się w postać cadyka. Setki rąk wyciągnęło się ku niemu. Słychać było tylko głośne westchnienia i przyspieszony, urywany oddech ludzi.
Gabe opuścił ramę okna. Wszyscy teraz widzieli cadyka wyraźnie, bo zakurzona w biegu pociągu szyba nie zawadzała już.
Cadyk Jose ben Beroki – chudy, wysoki mężczyzna, prawie pięćdziesięcioletni, wydawał się znacznie młodszy. Siwiejące włosy na skroniach, głęboko osadzone piwne, pokryte drgającymi powiekami oczy i blada, jak gdyby zwiędła, żółtawa twarz dodawały mu nie wieku, lecz powagi. W czarnej, długiej brodzie przewijało się szerokie pasemko zupełnie srebrnych włosów.
Rebe miał na sobie czarny, pikowany tałeskuten ściągnięty powyżej bioder szerokim pasem z długimi końcami, na głowie – aksamitną czapkę obramowaną drogim futrem. Rozpięty na piersiach chałat odsłaniał śnieżnobiałą koszulę jedwabną, związaną pod szyją szeroką wstążką.
Cadyk siedział z opuszczonymi oczyma i rękami opartymi na kolanach. Obok niego na czerwonym pluszowym siedzeniu przedziału leżała gruba, stara księga ze zwisającymi zakładkami z safianu.
Oczy zebranych w jednej chwili ogarnęły wszystko: i uduchowioną, skupioną postać Josego ben Berokiego, księgę, jego walizy rozłożone na siatkach, koszyk trzcinowy z prowiantami, a nawet duży termos na stoliku przed oknem i obrane, napoczęte jabłko.
Cadyk podniósł nagle powieki. Niby z jakiejś niedostępnej głębi błysnęły szeroko rozwarte, piękne i tęskne oczy, ozdobione długimi, puszystymi rzęsami w otoku niebieskich cieni. Czerwone i świeże, jak u dziewczyny, usta rozchyliły się, ukazując duże, zdrowe zęby. Po chwili cadyk przymknął oczy, a na twarzy zjawił mu się bolesny grymas.
Bez słowa wyciągnął lewe ramię i dłoń wychylił poza ramę okna.
– Bądźcie błogosławieni imieniem Pana! – szepnął, nie patrząc na tłum.
Pierwszy dotknął jego dłoni Nachum Figiel, poruszając grubymi wargami i mrużąc oczy.
Rebe drgnął, a usta jego szepnęły tak cicho, że tego nikt nie mógł usłyszeć:
– Krzywdą braci żyje, ich łkaniem i przekleństwem… – podniósł oczy na starego lichwiarza i powiedział powolnym, dźwięcznym głosem: – Masz syna… Oby nie uczynił tego, co zamierza, bo ziemia Izraela macochą mu będzie i pognębieniem, a ty… – umilkł, bo Figiel z krzykiem:
– Cud! Cud! – odskoczył od okna i torując sobie drogę łokciami, ryczał: – Boruch! Boruch! Chodź tu zaraz, łobuzie!
Jeden po drugim podchodzili Żydzi i dotykali ręki cadyka. Jose każdemu niemal coś powiedział, jak gdyby znał wszystkich tych ludzi, zaglądał do ich dusz i widział całe ich życie – zewnętrzne, pozorne, i to drugie – wewnętrzne, tajemne, ukrywane zazdrośnie.
Nie patrzał na nikogo, blednąc coraz bardziej i wzdrygając się co chwila, jak gdyby setki dotyków obcych palców kłuło go, wysysało zeń całą krew i odbierało mu siły.
Gdy poważny i dumny Kotelbach ujął jego dłoń, cadyk potrząsnął głową i szepnął do niego:
– Z ognia nie rób złota, bo zaprawdę powiadam ci – zgorzejesz…
Przerażony Abram cofnął rękę i wpatrywał się w osłupieniu w chudą, ascetyczną twarz rebego.
– Amosie! – skinął cadyk na swego ochmistrza. – Zwróć zebrane przez gminę pieniądze, albo nie – zaczekaj! Zaczekaj. Nie przyszedł jeszcze bowiem człowiek, któremu Pan drogę kamieniami i kolcami cierni usypał.
Zdumiony i zmieszany gabe poczerwieniał i milczał.
I znowu szli Żydzi i dotykali dłoni cadyka, który milczał teraz i zdawało się, że nic już nie widział i nie czuł.
Podniósł głowę dopiero wtedy, gdy krawiec Nachum Ajzner położył mu na dłoni zimne, drżące palce. Wpatrywał się w cadyka, wkładając w swój wzrok całą skargę zbolałej duszy.
Rebe ujął jego dłoń i ścisnąwszy mocno, odezwał się do tłumu:
– Powiadam wam, że w nieszczęściu chodzi ten człowiek jak pielgrzym zbłąkany w piaskach sypkich! Amosie, oddaj pieniądze gminie i poleć jej, aby opiekę miała nad tym człowiekiem, albowiem Bóg nie chce go już dłużej doświadczać…
Gabe Aszkenazi usta w podziwie otwarł i zamierzał bronić grubej, płóciennej koperty firmowej z nazwiskiem Abrama Kotelbacha, gdzie (czuł to przez sam dotyk) leżało dziesięć grubych banknotów po pięćset rubli każdy. Już wybełkotał swoim chrapliwym głosem, odziedziczonym po ojcu – rabim marokańskim:
– Jesteś czarą litości… – jednak umilkł natychmiast, gdyż cadyk spojrzał na niego wzrokiem tak rozkazującym i przenikliwym, że gabe nie tylko zaniechał swego zamiaru, ale, w jakimś pośpiechu, zamknąwszy okno, opuścił firankę i wybiegł z przedziału.
– Rzekłeś, nabi… – mamrotał poruszony do głębi bólem z powodu zwrotu pieniędzy, a jeszcze bardziej gniewem, który wyczuł w spojrzeniu Josego ben Berokiego.
Gabe, chciwy i zapobiegliwy, brutalny nieraz i bezwzględny dla chasydów, mógłby szkodzić cadykowi w opinii oddanych mu gmin, gdyby nie mistyczna miłość jego do świątobliwego nabiego, za jakiego miał swego pana. Spełniał też każdy jego rozkaz, a nawet ten, tak bolesny i trudny do wykonania, jak rozstanie się z tą grubą kopertą, doręczoną mu przez bogatego przemysłowca krakowskiego.
Amos Aszkenazi wybiegł na peron i odszukawszy w tłumie Kotelbacha, bardzo zaniepokojonego zagadkowymi dla wszystkich, a dla niego przerażająco zrozumiałymi słowami jasnowidzącego cadyka, z westchnieniem i jękiem niemal oddał mu pieniądze, powtórzywszy życzenia cadyka.
– Cóż to za człowiek, któremu mam dopomóc? – spytał Abram. – Nie znam tu nikogo.
Aszkenazi zaczął się rozglądać, wyciągać szyję ponad tłum i kręcić głową na wszystkie strony. Wreszcie krzyknął:
– Niech zbliży się tu Żyd, którego dłoń zatrzymał rebe Jose ben Beroki!
– Niech się zbliży! – szwargotali Żydzi. – Gabe Amos chce z nim mówić!
Minęło kilka chwil, zanim Nachum Ajzner przecisnął się przez tłum.
Gabe raz jeszcze powtórzył w jego obecności wolę cadyka i spytał:
– Jak się nazywacie?
– Nachum Ajzner, krawiec. W domu głód i choroba. Pracuję jak mrówka, a nędza i nieszczęście nie opuszczają domu mego, gabe – szepnął ze łzami biedak.
– Zaopiekuje się wami gmina, bo taka jest wola cadyka! – przerwał mu Aszkenazi i unosząc plączący mu się koło kolan przydługi tałeskuten, pobiegł ku pociągowi.
Spostrzegł na tle firanki wyraźną sylwetkę rebego. Cadyk kiwał się rytmicznie i ręce wznosił nad głową.
„Modli się nabi” – pomyślał gabe i zatrwożył się jeszcze bardziej, zrozumiawszy, iż ciężkie i tęskne myśli znów opadły cadyka.
Stanął przy drzwiach przedziału z napisem „zarezerwowany” i nie śmiał wejść. Zapukał ostrożnie i wsunął głowę, dopiero gdy pociąg po skończonej odprawie paszportowej i celnej powolnie ślizgać się zaczął po szynach, odprowadzany głuchym pogwarem zebranych chasydów. Jose ben Beroki siedział z przymkniętymi oczami, wyprostowany i blady. Nie słyszał życzeń składanych przez tłum i nie wiedział, że chasydzi, a na ich czele – uszczęśliwiony Nachum Ajzner, długo jeszcze biegli, wpatrując się w oświetloną plamę okna i dotykając rękami ścian wagonu.
Pociąg minął wreszcie zabudowania stacyjne, budki strażnicze i ciemne już domki pogranicznej osady. Turkotały koła, zgrzytały hamulce i dzwoniły łańcuchy spięć na strzałkach weksli.
Cadyk poruszył się nagle i zdjął czapkę. Czarne, obfite włosy przyprószone siwizną opadły mu na wysokie, białe czoło; siwe, niby stare srebro, pejsy chwiały się wstrząsane drgającym ruchem wozu.
– Może rebe spożyje skrzydełko – rzekł Aszkenazi, pochylając głowę ku siedzącemu cadykowi.
Ten uczynił przeczący ruch i szepnął:
– Usiądź, Amosie, i posłuchaj, albowiem dusza moja pragnie zrozumienia rzeczy strasznych.
Przerażony gabe usiadł na krawędzi kanapy, wyciągnął szyję i szeroko otworzył oczy, aby lepiej słyszeć i rozumieć.
Cadyk, otarłszy spocone czoło, nałożył czapkę i wparł w gabiego płonące źrenice.
– Stoi w proroctwie Jeremiasza: „Ludu tego stało się serce niewierne i drażniące – odstąpili i odeszli Pana. Naleźli się bowiem między ludem Izraela niezbożnicy, co jako ptasznicy dybią, zastawiając sidła i potrzaski na pojmanie ludzi. Jako klatka pełna ptaków, tak domy ich pełne są zdrady, przeto zbogacili się i urośli. Potyli i stłuścieli i przestąpili słowa Pana złośliwie: sprawy wdowy nie sądzili, sprawy sieroty nie prostowali, a pomocy ubogim zaniechali”.
Umilkł i zamyślił się, chociaż nie spuszczał wzroku z zasłuchanego powiernika.
– Kinath Jahwe! – szeptał gabe, strwożony coraz to bardziej, aż wreszcie postanowił wyprowadzić rebego z nastroju zgnębienia, więc znowu spytał: – Czy nabi nie chciałby się napić kawy? Godzina późna, a rebe jadł zaraz po południu.
Cadyk odpowiedział po chwili:
– Dobrze już, dobrze, Amosie, jeżeli tak nalegasz.
Gabe jął się krzątać w przedziale, przygotowując wieczerzę na stoliku.
W godzinę później Jose ben Beroki, wzdychając i szepcąc słowa modlitwy, leżał już na posłaniu wpatrzony w niebieską lampkę nocną i myślał.
Amos Aszkenazi, porozumiawszy się z przewodnikiem, wszedł do swego przedziału.
Pociąg mknął, z każdą chwilą nabierając większego rozpędu, gwiżdżąc przeraźliwie, jak gdyby płosząc złe duchy czające się w zwojach czarnej szaty nocy.
Jose ben Beroki nie spał.
Nie ruszał się, oddychał cicho i wpatrywał się w mglistą, niebieskawą przestrzeń. Z zadumy wyprowadzało go szybsze poruszanie się firanki na drzwiach lub dotkliwy wstrząs pociągu mijającego stacje.
W pewnej chwili wzrok cadyka padł na białą tabliczkę z numerem wagonu 6472.
Wprawiony w praktykach kabalistycznych mózg odczytał te liczby, jak czytał niegdyś tajemnicze sefiroty:
– Tifere. Chesed. Necech. Chokma.
Zestawiając te wyrazy, ułożył zdanie:
– Piękno i miłość są triumfem mądrości.
Powtórzył raz jeszcze i zdziwienie odbiło się w wielkich, piwnych oczach cadyka.
– Co by to mogło znaczyć i do kogo się stosować? Chyba nie do mnie przecież? – spytał siebie w duchu, lecz odpowiedzi nie znalazł.
Zaczął myśleć o Nauheim, gdzie miał spędzić cały miesiąc w willi słynnego lekarza, doktora Samuela Szora, który obiecywał mu „obronić go przed światem” i nie dopuścić do cadyka ani jednego chasyda. Przedtem jednak musiał być w Karlsbadzie, gdzie miał się spotkać z żoną i omówić z nią pewne sprawy domowe, wymagające wspólnej decyzji. W rzeczach codziennych zresztą polegał na jej znawstwie życia i zdrowym, praktycznym zmyśle, chociaż jednocześnie drażniła go tym i zrażała do siebie.
Przypomniał sobie, że po kuracji w Nauheim zamierzał pojechać do Londynu, gdzie kształciły się jego dzieci – Miriam, osiemnastoletnia panienka, i syn Jochaj – dwudziestoletni student uniwersytetu studiujący prawo i socjologię. W swoim czasie cadyk nie pochwalał wyjazdu dzieci z domu, lecz w tej chwili nie mógł powstrzymać radości i dumy na wspomnienie o nich. Usta rebego poruszyły się łagodnie, wymawiając słowa błogosławieństwa.
– Piękno i miłość są triumfem mądrości – odżyła nagle utajona treść liczb.
I znowu zadał sobie pytanie, co by to mogło znaczyć, lecz odpowiedź nie przychodziła mu na myśl.
Leżał nieruchomy, jak gdyby pogrążony w jakimś odrętwieniu. Mózg wciąż czynny i podrażniony niewidzialnymi prądami, płynącymi od tłumu, który niedawno otaczał cadyka, pracował podświadomie i chaotycznie. W pewnej chwili Jose ben Beroki zatrzymał się myślą na wyniosłej, wysportowanej, pewnej siebie postaci Jochaja. Widział syna przed rokiem niespełna, a młodzieniec podobał mu się, chociaż jednocześnie wzbudzał w nim niewytłumaczoną trwogę.
„Niepodobny jest do mnie, gdy byłem w jego wieku! Nie zdradza najmniejszego zainteresowania sprawami wiary. Obcą mu jest mistyka i zagadnienia bytu” – myślał cadyk, przypominając sobie swoje rozmowy z synem. Jochaj lubił potrącać o kwestie prawne i zapalał się, rozprawiając na tematy socjologiczne. Poglądy jego odznaczały się śmiałością nieraz tak daleko posuniętą, że cadyk przerażał się i myślał: „Jeżeli są to tylko słowa, nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, jeżeli zaś postanowi postępować wedle swych przekonań – może zginąć marną śmiercią”.
Pewnego razu podzielił się z żoną swymi obawami, lecz Rachela machnęła tylko ręką i uspokoiła męża, zauważywszy:
– Młode wino burzy się najwięcej! Miną lata i wszystko się ułoży, Jose! Nie trwóż się i nie przeszkadzaj chłopakowi, niech się wyszumi, póki jest czas!
Cadyk poszedł za radą żony, chociaż, odtwarzając w pamięci namiętną i zawziętą twarz Jochaja, nie mógł przytłoczyć w sercu wzbierającej trwogi i troski o niego.
– Niepodobny jest do mnie Jochaj! – powtórzył szeptem i mimo woli zaczął sobie przypominać swoje dzieciństwo.
Jakżeż innym było ono od życia jego syna! Ojciec rebego był begelferem – wychowawcą w chederze w małym miasteczku koło Kijowa. Rodzinę miał liczną i żył z dnia na dzień, klepiąc biedę. Kariery zrobić nie mógł i nigdy się nie wybił na stanowisko sofra – kierownika szkoły, choć młodsi nawet i mniej w Talmudzie oczytani koledzy od dawna już dostali awanse.
Stary Szołom ben Beroki rozumiał przyczynę swego niepowodzenia. Przed kilku laty poznał on młodego Mojsego Tatenbuma, kandydata na rabinat. Podobał mu się ten zawsze spokojny, zrównoważony młodzieniec i wzbudził w nim zaufanie.
Szołom, nie ukrywając swych myśli i uczuć, poddał krytyce supremalizm rabinów i pozwolił sobie przepowiedzieć, że wielki cadyk z Kaniowa zdobędzie dla siebie na Ukrainie większą część żydowskiej ludności, porywając gorącą modlitwą i serdeczną nad nią opieką prawdziwego mistrza.
To właśnie zgubiło starego begelfera, bo Tatenbum stał się wkrótce starszym rabinem, popieranym przez rząd rosyjski, i jako nieprzejednany misnegid począł zwalczać chasydyzm, uwikławszy kaniowskiego cadyka w sieci donosów i fałszywych oskarżeń. Wraz z cadykiem ucierpiał również Szołom, nie mając wszakże nic wspólnego z chasydami. W każdym razie wyzbył się już potem wszelkiej nadziei na awansowanie w szkolnictwie rabinackim.
Mały Jose przysłuchiwał się nieraz skargom ojca na panujące w kahale nieporządki, intrygi i niesprawiedliwość; od niego też dowiedział się o cadykach, chasydach i o rozłamie religijnym istniejącym wśród Żydów.
Pewnego razu, mając już dziesięć lat, poznał Chaima Kopra, syna kucharza w domu cadyka z Kaniowa, a chłopak zaprosił go do siebie. Gdy po obiedzie biegali po dziedzińcu, stary cadyk, spostrzegłszy ich przez okno, zawołał do siebie i dał chłopakom po kawałku miodownika.
– Jesteś dobry, panie – zauważył Jose. – Nie wierzę teraz nauczycielowi chederu i rabinowi, którzy źle mówią o tobie.
Wielki cadyk westchnął i odpowiedział:
– Misnagidzi i rabini walczą oszczerstwem, gdyż od dawna porzucili już drogi prawdy i błąkają się jak ślepcy, którzy w sercu niosą złość…
Chłopak śmiałym wzrokiem patrzał na rebego, a gdy ten umilkł, zauważył:
– Powiedziałeś prawdę, bo tak samo mówi też mój ojciec – begelfer Szołom ben Beroki.
Cadyk ożywił się nagle. Położywszy dłoń na głowie Josego, mruknął:
– Uczony rebe, znawca i komentator Talmudu nosił takie same nazwisko. Czyż bylibyście z jego rodu?
Jose wzruszył ramionami i odparł:
– Nie wiem, panie! Wiem za to, że rebi Izmael ben Beroki brał udział w wyjaśnianiu traktatu Pesachim, gdzie się mówi o obrządku bedika i biur w wigilię dnia nisana, ponieważ…
Chłopak zamierzał dłużej jeszcze zadziwiać rebego swą uczonością, lecz cadyk z uśmiechem przerwał mu, mówiąc:
– Dobrze, dobrze już, mały nabi, zdumiewasz mnie! Powiedz swemu ojcu, czcigodnemu Szołomowi ben Berokiemu, aby pofatygował się któregoś dnia do mnie. Chcę naradzić się z nim co do twego losu.
Jose podziękował starcowi i wyszedł. Ojciec oburzył się, posłyszawszy o wizycie syna na dworze cadyka i o rozmowie jego z rebem.
– Tego mi tylko brakowało! – krzyczał. – Rabin wyrzuci mnie teraz na zbity łeb i ogłosi całą naszą rodzinę pod cheremen za tę znajomość twoją, Jose, z cadykiem! Ani myślę iść do niego i tobie zabraniam, słyszysz – zabraniam!
Jose przez cały rok potem nie widywał już wielkiego cadyka-cudotwórcy. W końcu jednak przyszedł do niego, przyszedł w najstraszniejszym dniu swego życia! Na Ukrainie, z namowy policji, męty uliczne, dawni aresztanci, łobuzy i nicponie zwerbowani w Kijowie i Kiszyniowie rozpoczęli „pogromy” Żydów. Przemknęły one nad krajem jak burza niszcząca. Piątego grudnia nad ranem mieszkańcy Kaniowa wyrwani zostali ze snu strzałami z rewolwerów, dzikimi krzykami, brzękiem rozbijanych szyb. Wkrótce tam i sam miotać się zaczęły czerwone języki płomieni, a drgająca łuna zalała czarne niebo. Mały Jose, leżąc w łóżku i drżąc cały, słyszał tupot biegnących ludzi, przekleństwa, wrzaski i lament. Ktoś cisnął kamieniem w okno, a przez rozpryskujące się szyby buchnęły siwe, mroźne opary. Po chwili wszystko się uciszyło. Hałas i zgiełk dobiegały od północnej dzielnicy miasteczka. Matka Josego, nie zapalając lampy, zatkała poduszką dziurę w oknie i wsunęła się szybko pod pierzynę, gdzie leżał Szołom, szczękając zębami z przerażenia. Nie upłynęła jednak godzina, gdy wrzawa, wzmagając się co chwila, poczęła się zbliżać ku chederowi, gdzie małą izdebkę zajmowała rodzina begelfera.
Jakiś gruby, pijany głos krzyknął ze śmiechem:
– Hej, Żydy, otwierajcie wasz barłóg! Przyszła na was śmierć, sprzedawczyki Chrystusa!
Ponieważ nikt nie wykonał rozkazu, tłum łobuzów uzbrojonych w siekiery, noże i kłonice wyłamał drzwi i wtargnąwszy do sieni, rozbiegł się po domu. Jedni plądrowali i demolowali szkołę, drudzy wdarli się do mieszkania Szołoma ben Berokiego. Jose wślizgnął się w szczelinę pomiędzy ścianą a łóżkiem i zaczaił się pod nim.
Pijane, wrzeszczące draby rąbały siekierami okna, stół i krzesła, kijami rozbijały garnki i talerze; ktoś zerwał świętą Torę z framugi drzwi i cisnąwszy ją na podłogę, deptał łatanymi buciskami, a potem przyciśnięty do ziemi, wpółżywy ze strachu Jose ujrzał ojca leżącego w kałuży krwi wyciekającej z głowy, rozbitej ciosem kłonicy, zobaczył zataczającą się matkę, przeraźliwie wyjącą i przyciskającą sobie brzuch rozpruty nożem. Twarz jej przeraziła chłopaka.
Żydówka miała oczy wytrzeszczone straszliwie i usta wykrzywione, jak gdyby w przystępie nieprzytomnego śmiechu, chociaż gardło jej wydawało jazgotliwy, rozdzierający skowyt. Umilkła nagle, bo któryś z drabów uderzył ją obuchem po głowie. Tracąc świadomość tego, co się dzieje wokół, Jose, jak przez mgłę, widział dwu brodatych chłopów, którzy na łóżku walczyli z broniącymi się siostrami jego – Różą i Samle, zdzierając z nich koszule i śmiejąc się ochryple.
Jakaś nieznana siła wyciągnęła go spod łóżka i zmusiła skoczyć przez wybite okno na ulicę, gdzie unosiło się pierze i puch z rozdartych poduszek i pierzyn, czerniły się na śniegu plamy krwi, zabite świnie i gęsi.
Jeden z napastników, złorzecząc i klnąc ohydnie, wyskoczył za chłopakiem i ścigał go, wymachując grubym kijem.
– Trzymaj, Żydziaka, trzy-ma-a-a-aj! – ryczał, pędząc za uciekającym Josem.
Chłopak dobiegł do wysokiego parkanu, jak kot wdrapał się na niego i skoczył w krzaki malin i porzeczek. Przedarłszy się przez gęste zarośla, pobiegł dalej, aż wpadł na nieznajomego człowieka wychodzącego spoza drzew. Jose stanął, z przerażeniem i rozpaczą oczekując śmierci.
– Co ty tu robisz, chłopcze? – posłyszał cichy, łagodny głos. – Dlaczego jesteś taki wystraszony i w samej koszulinie, bosy? Ach, prawda…
Pytający zrozumiał, że widzi przed sobą ofiarę pogromu, i nachmurzył czoło.
– Chodź, biedaku! – mruknął, biorąc chłopca za rękę. Wprowadził go do domu i owinąwszy w kożuch, spytał: – Co się z tobą stało?
Jose z płaczem opowiedział o napadzie na dom i o zamordowaniu rodziców.
– Dzicz! Dzicz! – syknął nieznajomy pan. – Przyjdzie na nich straszne pomstowanie!
W tej chwili wbiegł kozaczek i zawołał podnieconym głosem:
– Jaśnie panie, jacyś ludzie przyszli i chcą szukać Żyda, który im umknął.
Jose obejrzał się bezradnie i rozpaczliwym ruchem schwycił rękę swego zbawcy.
– Na Jahwe, na świętą Torę! – bełkotał.
– Nie bój się! – powiedział dziedzic. – Nic ci nie zrobią w moim domu.
Wyszedł do sieni, skąd dobiegł chłopaka jego donośny, surowy i rozkazujący głos:
– Jestem hrabia Seweryn Abdank-Kurski, łowczy dworu Jego Cesarskiej Mości. Jakim prawem weszliście tu bez mego pozwolenia? Wynosić mi się stąd natychmiast, bo inaczej każę wychłostać każdego. N-no! Swołocz, fora ze dwora!
Hrabia powrócił po chwili do kancelarii i wydał rozporządzenie, aby Josego odprowadzono do pokoju służbowego, umyto, odziano i nakarmiono. Gdy chłopiec wyszedł, Kurski zadzwonił i kazał służącemu przyprowadzić do siebie syna. Po chwili wbiegł jasnowłosy, roześmiany chłopak lat dziesięciu lub jedenastu.
– W mieście pogrom, tatusiu! – zawołał wesołym głosem. – Biją Żydów!
Hrabia namarszczył brwi i patrząc surowo na syna, spytał go:
– Jak myślisz, czy to sprawiedliwie krzywdzić biednych, bezbronnych ludzi, Zdzisiu?
Chłopczyk przestał się śmiać i namyśliwszy się chwilę, odpowiedział:
– Bardzo źle, ojcze!
– No widzisz?! – ucieszył się pan Kurski. – Ukrył się u nas mały Żydek, któremu pijana hołota zabiła ojca i matkę. Bądź dla niego dobry i bardzo grzeczny, bo to biedny chłopak i sierota. Nie wiem, co on teraz pocznie ze sobą, aż strach pomyśleć! Pójdź do niego. Kazałem Wasylowi, aby go przyodział, bo uciekł w samej koszuli tylko.
Zdziś wybiegł z kancelarii.
Syn kaniowskiego begelfera około miesiąca przemieszkał w pałacu hrabiego. Czuł się w nim dobrze i spokojnie, bo wszyscy byli dlań uprzejmi, a mały Zdziś zaprzyjaźnił się z poważnym Żydkiem. Hrabia dowiedział się od władz, że cała rodzina Szołoma ben Berokiego padła ofiarą dzikiego pogromu, nie mówił jednak o tym Josemu, aby go nie martwić i nie zabijać w nim słabej nadziei, że odzyska rodzinę i dom.
Pewnego razu, spotkawszy obydwu chłopców w parku, objął Josego ramieniem i zapytał go ze współczuciem:
– Cóż zamierzasz robić teraz ze sobą, chłopcze?
Jose podniósł na niego wylękłe oczy, które mu nagle nabiegły łzami i o nic nie pytając, spuścił głowę.
– Proszę odprowadzić mnie do cadyka… – szepnął. – Sam nie mogę pójść, bo zabiją mnie tak, jak zabili…
Nie wytrzymał dłużej i zapłakał gorzko, kiwając się żałośnie.
Cadyk Emael Kohen przyjął chłopca ze szczerym współczuciem. Jose pozostał, ucząc się u znanych kabalistów, przebywających na dworze cadyka, a gdy chłopcu minęło piętnaście lat, rebe dał mu pieniądze i wysłał go z pismem do Palestyny, gdzie w Tyberiadzie istniała najpoważniejsza szkoła zwolenników kabały, uznających księgi Sefer, Jecira i Zogar za najstarsze i najświętsze, pozostawione narodowi wybranemu przez patriarchę Abrahama.
Myśli cadyka przerwało nagłe szarpnięcie pociągu i przeciągły zgrzyt hamulców naciśniętych z całej siły. Pociąg zatrzymał się raptownie. Rozległy się głosy konduktorów i tupot nóg biegających tam i z powrotem pasażerów.
Jose ben Beroki usiadł na posłaniu, nadsłuchując i starając się zrozumieć przyczynę popłochu. W tej chwili ktoś ostrożnie zapukał w szybę drzwi. Cadyk odchylił firanki i ujrzał wylękłą twarz gabego. Skinął mu ręką i otworzył drzwi.
– Rebe – szepnął Amos – zapewne obudził cię ten wypadek?
– Nie spałem jeszcze – odpowiedział Jose. – Co się jednak stało?
Gabe, wsuwając głowę do przedziału, opowiedział:
– Parowóz wpadł na automobil przejeżdżający przez plant. Podobno pięciu ludzi zabitych…
– Wielkie nieszczęście – westchnął rebe. – Biedni ludzie i ich rodziny!
Amos Aszkenazi postąpił krok naprzód i przyciszonym głosem starał się uspokoić cadyka.
– To nie nasi… To goje…
Jose ben Beroki spojrzał na niego z wyrzutem i powtórzył z naciskiem:
– Wielkie nieszczęście! Biedni ludzie i nieszczęśliwe są ich rodziny! – Widząc niepokój na twarzy gabego, dodał: – Idź już, Amosie, będę spał…
Po wyjściu sługi zamknął drzwi na zatrzask i położył się.
Dobiegały go głosy konduktorów i żandarmów, hałas zrzucanych z toru resztek samochodu, kroki powracających pasażerów, opowiadających sobie, co widzieli na miejscu katastrofy.
Pociąg ruszył w dalszą drogę.
Cadyk wpatrywał się tępym wzrokiem w ruchomą, niebieską mgłę, wypełniającą przedział, i powoli powracał do swych wspomnień.
– Ach! Dobrze i spokojnie mi było nad brzegami Morza Galilejskiego, gdzie wyczuwałem ślady patriarchy Jakuba, echa zuchwałych narad Machabeuszy, podjudzających spodlony nędzą i uciskiem naród do wojny z Rzymem, i gdzie w lęku mistycznym oczekiwałem, iż ujrzę Mesjasza ruszającego w świat z tych kwitnących szmaragdowych brzegów! Tam, w starych murach synagogi poznałem natchnienie, tajemnicze dzieła Akiby i Szymona ben Jochaja i niepokojącą mnie dziwnie księgę Sefer-ha-Bahir – wspaniały utwór Izaaka Niewidomego, i rękopisy innego jeszcze Izaaka – Lwa. Tam przeszedłem drogę wtajemniczenia i wśród mistrzów – kabalistów – zasłynąłem już jako jasnowidz, prorok i cudotwórca. Marzeniem moim było pozostać w świętej Tyberiadzie, w obliczu nieba i jeziora, złączonych wzajemnie turkusową, nigdy niegasnącą poświatą, w ciszy zbiegających ku wodzie poszczerbionych murów, uśpionych na zawsze wśród szemrzących lekko tamaryndowców. Nadsłuchiwałem w dzień i w nocy, czy nie dobiegnie mnie pogwar zatłoczonej Jerozolimy i skupionego Hebronu, abym sądzić mógł o przeszłości tego kraju – ziemi Izraela. Ucho moje pochwytywało tylko dźwięczny plusk łagodnej fali, lekki szelest drzew oliwnych, czasami jękliwy sępi skwir. Pamiętam skały – w dzień różowe, wieczorem liliowe i palmy rzucające cień na studnię w otoku kamiennym.
Cadyk zerwał się z posłania i usiadł, przecierając oczy. Coś mu zdusiło gardło, pierś oddychała z trudem, w skroniach tętniła krew.
Silnym ruchem zerwał wstążkę z szyi i rozpiął koszulę.
Odetchnął głębiej i oparłszy łokcie na kolanach, opuścił głowę ciążącą mu pod nawałem wspomnień.
Widział przed sobą skały – różowe, skąpane w powodzi słonecznej i w lazurowym odblasku jeziora. Szedł z daleka, znużony był i zziajany. Wyschła mu krtań, język stężał i znieruchomiał. Zbliżył się do studni, aby zaczerpnąć wody z koryta, zwilżyć usta i czoło. W tej samej chwili posłyszał cichy śmiech i dźwięczny głos niewieści, który brzmiał jak fletnia:
– Nabi Jose ben Beroki będzie pił z koryta, gdzie maczają swe pyski wielbłądy, muły i owce? O, nie! Zaczekaj, rebe, przyniosę dzban i napoję ciebie!
Ujrzał dziewczynę, która oddalała się szybkim krokiem. Patrzał za nią w ślad i podziwiał ją mimo woli. Miała na sobie lekką czarną suknię Żydówek z Tyberiady i ciemnowiśniową chustę na kruczych włosach, spiętych w duży węzeł. Widział przedziwnie wysmukłe, silne i prężne kształty dziewczyny, zarysowujące się pod powiewną tkaniną, a gdy swawolny wietrzyk odsłonił zgrabne, brązowe łydki i małe, wąskie stopki w czerwonych sandałach, przymknął oczy, jak gdyby uderzony jasnością nadmierną.
Powróciła wkrótce i podając mu dzban ociekający wodą, zajrzała mu w oczy. Od spojrzenia tych płomiennych, gorących źrenic jarzących się pod łukiem zrośniętych brwi, od drażniących swym ruchem drgających nozdrzy cienkiego nosa i świeżych ust, co chwila odsłaniających białe, drobne zęby, Jose okrył się rumieńcem i zadrżał.
Dotknął wody wargami i zwracając dzban, szepnął:
– Dziękuję! Jesteś dobra i litościwa.
Zaśmiała się wyzywająco.
– Nie jestem ani dobra, ani litościwa! – odpowiedziała z lekkim szyderstwem w głosie. – Nazywam się Anna, co znaczy, podobno, „gorzka”! Widziałam ciebie już dwa razy, gdy się błąkałeś zadumany nad jeziorem. Dowiedziałam się, kim jesteś, i powiedziałam o tym Namatowi – rabinowi z Samarii. Śmiał się z ciebie i opowiadał, że chasydzi z Josego ben Berokiego zamierzają zrobić nowego cudotwórcę. Czyż taki uczony i piękny rebe wierzyłby w podobne głupstwa?
Stała przy nim tak blisko, że czuł żar bijący od jej ciała, dochodził go lekki, odurzający aromat i prawie namacalny jego dotyk. Jose opuścił powieki i nic nie odpowiedział na wyzywające zapytanie Anny. Zrozumiała od razu, że zamierza zbyć ją milczeniem.
Błysnąwszy oczyma, szepnęła gorąco:
– Odwiedź mego dziadka – Azaję Besztę! Mieszkamy w rynku, tuż przy nowej bożnicy.
– Dziękuję! – powiedział Jose.
– Jesteś zbyt cichy, pokorny i niezdolny do buntu i władzy, Jose ben Beroki! – zawołała z oburzeniem. – Muszę ciebie przerobić, rebe, abyś jak Judasz i Szymon Machabeusze stał się „młotem” Pana!