Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przesycone egzotyką i atmosferą dalekich krajów niezwykłe opowieści niepokornego podróżnika Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego
Nieznanym szlakiem to zbiór opowiadań będących zapisem przeżyć samego autora i historii, jakie poznał podczas swoich licznych podróży po Europie, Azji i Afryce. Każde z nich charakteryzuje się niepowtarzalnym klimatem. Ossendowski, uważny obserwator, daje wyraz swojej niezmiennej fascynacji urodą i tajemnicami egzotycznych krain, jednocześnie z zadumą przygląda się swoim bohaterom. W prostych słowach pokazuje dramat człowieka doświadczonego przez los. To między innymi zesłany na Syberię Polak, Norweg wracający do kraju czy redaktor zwany Czortem. Ich historie poruszają i zmuszają do refleksji.
Antoni Ferdynand Ossendowski – podróżnik, dyplomata, poliglota, dziennikarz i wielki erudyta, autor takich książek jak Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, Pod smaganiem samumu, Sokół pustyni, Lenin.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 176
Było to w roku 1876, wtedy kiedy na całym obszarze Syberii znajdowali się już rozrzuceni rodacy, zesłani za powstanie z roku 1863. W niektórych miejscowościach Syberii powstały nawet mniejsze lub większe osady wygnańców. Tak było i w powiecie minusińskim, na rzece Jenisej.
We wsi Bazunowoj, tuż przy brzegu potężnego i wartkiego Jeniseju, mieszkało kilka rodzin wygnańców polskich, a wśród nich rej wodzili i do wielkiego poszanowania nawet pośród rosyjskich chłopów i Tatarów doszli Bohdan Radkiewicz i Ludwik Lisowski. Nauczyli oni ludność rosyjską dobrej uprawy roli do pszenicy, leczyli konie i bydło, dawali rady, jak się bronić od urzędników, którzy zjeżdżali do tej odludnej wioski po łapówki, i bez Radkiewicza i Lisowskiego nikt w całym obwodzie nie odważyłby się na własną rękę działać. Zaszczyty sypały się na nich jak z rogu obfitości. Obaj byli kolejno starostami wioski, honorowymi Kozakami, sędziami koczowisk tatarskich. Policja też szanowała i trochę obawiała się Polaków. Obaj byli doskonałymi fachowcami. Radkiewicz szybko i elegancko szył buty, Lisowski — ubrania męskie. Prawda, że fach ten posiedli oni dopiero w czasie swojej ciężkiej tułaczki po więzieniach i pustkowiach północnej Syberii, gdzie każdy sam sobie radził, jednak doszli do wielkiej wprawy i najwyżsi urzędnicy powiatu wkrótce stali się ich klientami.
Pewnego wieczoru Radkiewicz, chmurny, wszedł do chaty Lisowskiego, który z rodziną siadał już do kolacji. Lisowski spojrzał w pociemniałą twarz przyjaciela i rzekł, uśmiechając się:
— Już coś nowego obmyślacie, Bohdanie? Widzę to z waszych oczu... No, mówcie!
Radkiewicz opuścił głowę i mruknął:
— Pomówimy po wieczerzy...
Nic nie chciał jeść i siedział w głębokiej zadumie, nic nie mówiąc i patrząc przez okno na pędzącą rzekę. Nareszcie Lisowski wstał i narzucając na plecy sukmanę z wełny wielbłądziej, spojrzał na przyjaciela i rzekł:
— Przejdźmy się trochę, to i pomówimy...
Radkiewicz wstał i poszedł do gospodyni.
— Niech pani nie gniewa się, że mruk ze mnie dzisiaj, różne myśli tak latają po głowie, że nic mówić nie mogę, ale buciki na czas będą...
Lisowska uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Dziękuję, a życzę, żeby na dobre poszły myśli pana!
Pocałował ją w rękę i wyszedł.
— No? — od razu spytał go Lisowski.
— Ee — odpowiedział Radkiewicz — to nie tak od razu! Bo to, widzicie, kiełkowało we mnie od dawna i dopiero teraz...
— Co dopiero teraz? — zapytał przyjaciel, zauważywszy, że Radkiewicz zamilkł.
— Teraz postanowiłem nieodwołalnie... wyjechać stąd... na zawsze...
Lisowski zatrzymał się i oczy wlepił w twarz przyjaciela.
— Tam?... — szepnął, wskazując ręką na zachód.
— Tak... Do Polski... — odparł Radkiewicz.
— Zginiesz! Zginiesz jak tamci!
— Może! — wybuchnął Radkiewicz. — Może! Ale ja już nie mogę dłużej czekać! Najlepsze lata życia przeżywamy, najwięcej moglibyśmy dla Polski pracować, a my tu — gnijemy, gnuśniejemy z Moskalami i Tatarami, bez pożytku dla kraju i narodu.
— Tak! — zgodził się Lisowski. — Lecz trudna i daleka droga, a za ucieczkę — kula lub katorga...
— Wiem, alem sobie inaczej obmyślił. Nie złapią mnie!
Mówiąc to, Radkiewicz podszedł do samego brzegu, gdzie w dole z pluskiem fal pędziła wezbrana rzeka i wskazując na wynurzające się z ciemności białe smugi piany, zaczął mówić gorąco, namiętnie:
— To Jenisej. Obaj wiemy, że płynie na północ, aż ginie w Lodowatym Oceanie... Ocean to już wolność, to już prosta droga do Polski... Postanowiłem wyjechać do Jenisejska, skąd bliżej do morza i gdzie więcej rybaków, może się znajdzie towarzysz... chyba... chyba że i wy, Lisowski, też...
Lisowskiemu fala gorącej krwi uderzyła do głowy. Zadrżał cały i schwycił przyjaciela za rękę.
— Bohdanie, ja bym razem z wami, bez wahania... ale żona, dzieci... Co z nimi będzie?... Przecież zamęczą za mnie, pogonią etapami przez śniegi, przez więzienia... Zemrą...
Radkiewicz głęboko westchnął i szepnął:
— Zostańcie z nimi... Pan Bóg by nas może za ich udrękę nie pobłogosławił... Zostańcie, Ludwiku...
Lisowski cicho płakał i urywanym głosem mówił:
— Pierwszy raz się rozstajemy... Tyle razem przeżyliśmy... A teraz, może być, na zawsze...
— Tak! — odpowiedział Radkiewicz. — Ja z Polski tu nie powrócę...
Więcej już nic nie mówili, powrócili do wsi i rozeszli się w różne strony.
W parę tygodni później Radkiewicz odwiózł sędziemu śledczemu uszyte buty i wyprosił dla siebie pozwolenie na wyjazd na dwa miesiące do Krasnojarska po nowe narzędzia i skóry. Wkrótce wyjechał ze wsi Bazunowoj tratwą, która płynęła z prądem Jeniseju hen na północ, gdzie w wyobraźni wygnańca pienił się i wołał do wolności ocean. Wyjechał i nikt z mieszkańców tej wioski nigdy już więcej swego starosty nie ujrzał. Radkiewicz przepadł jak kamień w wodę. Wszelkie poszukiwania władz spełzły na niczym.
A on tymczasem działał i plan swój posuwał dalej i dalej. Tratwą swoją dotarł do Krasnojarska, skąd końmi, mając paszport na inne nazwisko, przyjechał do miasta Jenisejsk. Posiadając uciułany uporczywą pracą kapitalik, rozpoczął tu nowy interes. Jenisejsk jest miastem rybaków. Rzeka tu dochodzi do trzech kilometrów szerokości, a olbrzymie jesiotry różnych gatunków, piękne, o czerwonych grzbietach i ogonach „tajmienie”, mają tu swoją siedzibę.
Radkiewicz bardzo prędko rozpatrzył się na nowym miejscu i wciągnął do swego przedsięwzięcia Finlandczyka Franca Lindensztadta, też wygnańca, który był świeżo wypuszczony z więzienia bez prawa jednak wyjazdu z obwodu miasta. Lindensztadt wkrótce zasłynął wśród rybaków jako fachowiec, bo też był nim, całe życie spędziwszy na Bałtyku, trudniąc się połowem ryb. Wyrywano sobie Lindensztadta wzajemnie, dopóki Radkiewicz nie położył kresu tej konkurencji, zapraszając Finlandczyka na wspólnika. W ciągu paru miesięcy zorganizował Radkiewicz przedsiębiorstwo, na które z podziwem spoglądali rosyjscy rybacy. Lindensztadt zarządzał połowem ryb, Radkiewicz — przyrządzeniem konserw z ryb i handlem. Wszyscy przepowiadali nowym przedsiębiorcom wielkie powodzenie, lecz nikt nie domyślał się, co się działo w głowach nowych rybaków. Do późna w nocy siedzieli w swojej izbie, szeptali do siebie, oglądali dużą mapę Azji, coś obliczali na niej i wymierzali, robili rysunki wielkiej dwumasztowej łodzi i wszystko to w nocnej ciszy, po kryjomu, szeptem, jak gdyby knuli jakiś straszliwy spisek.
Przez całą jesień i zimę pracowali nowi towarzysze. W jesieni łapali ryby sieciami i specjalnymi wędkami, spuszczając je w zimie na dno rzeki przez otwory w lodzie; wieczorami i aż do późnej nocy uporządkowywali swoje łodzie, szczególnie jedną, największą, o dwóch masztach. Wzdłuż burty, po obydwóch bokach łodzi umieścili zalutowane blaszanki od nafty i zabili je szalówką, obszyli nos łodzi grubymi deskami o wielkich sztabach żelaznych, podnieśli burty, postawili nowe mocne maszty i dali nowy takielunek żaglowy. Około steru zbudowali domek z piecykiem i dwoma hamakami. Rosyjscy rybacy podziwiali nowy statek. Radkiewicz z Finlandczykiem objaśnili im, że chcą w lecie spłynąć z prądem bliżej ujścia Jeniseju i spróbować szczęścia na wielkiej wodzie.
Gdy łódź była już zupełnie gotowa, na nowo osmolona i opatrzona, zsunęli ją bliżej do brzegu i czekali na ciepłe czasy. Długa jednak zima syberyjska dręczy ludzi swymi mrozami i wichrami. Radkiewicz z niecierpliwości i niepokoju aż sczerniał, chodził z gorączkowo błyszczącymi oczami i mocno zaciśniętymi ustami. Lindensztadt zmienił się też nie do poznania. Zawsze zimny i spokojny, teraz często wzdychał i kurczowo ściskał swoje muskularne, zgrubiałe dłonie, a w jego jasnych, niebieskich oczach gnieździły się niepokój i tęsknota.
Wszystko ma swój koniec na ziemi. Przeszła więc zima i Jenisej zerwał potężne więzy lodowe i poniósł je, krusząc i wyrzucając na wyspy i mielizny, do oceanu.
Polak i dziecię smętnej Finlandii nie zdradzali na zewnątrz swoich uczuć, pracowali nad połowem ryb i codziennie coś dodawali do swej łodzi. Nagromadzili sporo solonej, suszonej ryby, sadła, sucharów, herbaty i soli, w kajucie mieli duże pudło cukru i blaszankę z wódką. Kołysząca się na rzece łódź cieszyła wzrok rybaków. Podczas swoich łowieckich podróży w okolicach Jeniseju sprawdzili szybkość i sprawność łodzi i znali ją teraz jak własną kieszeń. W rękach wprawnych rybaków była posłuszna jak wóz ciągnięty przez konie.
— Dopłyniemy... — szepnął raz Lindensztadt, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na towarzysza.
Radkiewicz wzrok swój skierował na północ, gdzie się kłębiły szare, ponure chmury, nogą uderzył w pokład łodzi i odparł szeptem:
— Dopłyniemy!
Finlandczykowi oczy radością się rozpromieniły, podszedł do Radkiewicza i w milczeniu rękę jego podniósł do ust. Ten drgnął i schwycił w objęcia swego towarzysza. Było to nieme podpisanie umowy na śmierć i życie. Od tego czasu więcej już o swoim planie nie mówili i czekali na maj, aby zacząć swoją podróż.
Cała osada rybacka wyległa na brzeg Jeniseju, gdy dwumasztowa łódź „Nadzieja” odpływała od miasta. Południowy wiatr szybko porwał łódź i poniósł ją z prądem pięknej rzeki ku północy. Znikł im z oczu Jenisejsk, tylko dłużej od innych budynków widniały kopuły cerkwi i dach więzienia, ale i to nareszcie utonęło w mgle oddalenia.
— Z Bogiem! — zawołał tedy Radkiewicz.
— Z Bogiem! — powtórzył radośnie Finlandczyk i zaczął manewrować żaglami, lawirując pomiędzy mieliznami i wyspami.
Stała się rzecz dziwna. Ci ludzie, którzy po całych nocach marzyli o tej śmiałej, szalonej podróży, szeptem rozmawiali o niej, robili różne projekty, teraz milczeli. Odczuwali cały ogrom przedsięwzięcia i, chociaż nikt z nich nie myślał o niebezpieczeństwie, jednak głębokie wzruszenie ogarniało ich coraz silniej i zamykało im usta. Spoglądali tylko na siebie przyjaźnie i tkliwie i pracowali na zmianę co sześć godzin.
Tymczasem „Nadzieja” sunęła dalej i dalej na północ, jak gdyby starała się dogonić odpływający lód lub klucze łabędzi i stada gęsi lecących na północ w poszukiwaniu miejsca, gdzie życiu ich potomstwa nie będzie groził człowiek. Wolne i dzikie ptaki leciały tam, dokąd płynęła „Nadzieja”, ku brzegom Oceanu Lodowatego.
Czerwone Góry Jenisejskie powoli znikły i na ich miejsce zjawiły się płaskie brzegi porośnięte gęstym, prawie dziewiczym lasem iglastym. Były to już całkowicie niezaludnione obszary. Na łachach rzecznych czerniły się stada cietrzewi i jarząbków; stada dzikich kaczek przecinały powietrze w różnych kierunkach; na brzeg wychodziły nieraz niedźwiedzie i wilki, ze zdumieniem śledząc za płynącą łodzią. Raz tylko zatrzymali się nasi żeglarze przy ujściu dość dużej, nieznanej im rzeki. Chcieli nałapać świeżych ryb, gdyż znużyła się im jednostajność pożywienia i zresztą woleli konserwowaną rybę przechować na czas żeglugi w oceanie.
Małą siecią udało im się złapać kilka dużych jesiotrów, tak że musieli szukać pozostałego w gąszczu leśnym śniegu, aby dłużej przechować ryby. Ruszyli dalej i znowu milczenie panowało na pokładzie „Nadziei”, a wzrok żeglarzy pędził przed nią ku nieznanej północnej pustyni morskiej.
Rzeka stawała się coraz szersza i burzliwsza. Już dawno znikły lasy i zewsząd do brzegów cisnęły się torfowiska północnej tundry z taflami większych i mniejszych jezior i zaroślami trzcin i sitowia. Chmury wodnego ptactwa unosiły się nad tą ziemią zapomnianą przez naturę i tu się gnieździć zaczynały. Czasami wśród niewysokich krzaków karłowatej brzeziny czołgał się biały północny lis lub mknął biały zając wystraszony pluskiem fal.
Pewnego razu, gdy świt przedarł się przez ciężkie chmury i zwoje mrocznej nocy, stojący przy sterze Lindensztadt wydał radosny okrzyk:
— Morze! Morze!
Radkiewicz wybiegł z kajuty i obejrzał okolicę. „Nadzieja” płynęła przez bezbrzeżną przestrzeń spienionej, żółtej wody, z której wynurzały się od czasu do czasu porwane z południa drzewa, a nawet belki zburzonych przez powódź zabudowań wieśniaczych i resztki strzaskanych łodzi przyniesionych z daleka.
— To jeszcze nie morze! — oznajmił Radkiewicz. — To dopiero zatoka, do której wpada rzeka.
Mówiąc to, zaczerpnął wiaderkiem wodę i spróbował. Woda była ledwie słona.
Radkiewicz przyniósł mapę i zaczął ją oglądać. Spojrzał na kompas i zadecydował, że się znajdują niedaleko Wysp Sibiriakowa. Oczywiście nazajutrz ujrzeli przed południem czarne pasmo południowej wyspy archipelagu i wkrótce zbliżyli się do niskiego brzegu. Spostrzegli duże stado fok, które miały tu legowiska, a wcale nie były zatrwożone zbliżeniem się łodzi, gdyż od dawna nie widziały ludzi.
Żeglarze postanowili tu się zatrzymać i przygotować się do morskiej podróży. Ocean zaś już dawał się we znaki, gdyż posyłał tu swoje siwe, szumiące bałwany, które z łoskotem i hukiem zalewały płaskie brzegi wyspy.
Umocowawszy na kotwicach swoją łódź, żeglarze urządzili szałas na brzegu, za pagórkami z piasku, i rozpoczęli swoje czynności. Najpierw postanowili cały zapas mąki przerobić na suchary, gdyż mąka nie wytrzymałaby bez szwanku długiej morskiej podróży.
Finlandczyk wpadł na dowcipny pomysł, który był jakimś echem z życia jego mongolskich przodków. Nie spodziewając się mieć zawsze dość tłuszczu potrzebnego dla podtrzymania ciepła w organizmie, postanowił sfabrykować pożywne tłuste suchary. Robił to w ten sposób: razem z Radkiewiczem zabili kilka fok, zdjęli z nich cały tłuszcz i roztopiwszy go w kotle na ogniu, wrzucali do niego kawałki przyrządzonego ciasta. Gdy ciasto to, przesyciwszy się tłuszczem, zeschło, nabili tymi sucharami worki. Było to pożywienie, którego używają koczownicy-pastusi w Mongolii północnej, nazywając je „borsuk”. W północnych obszarach Karelii, w Finlandii, a nawet Norwegii, w północnych obwodach Ameryki podobne suchary są w ogólnym użyciu. Była to dobra strawa, gdyż takie suchary, wrzucone do gorącej wody lub herbaty, tworzyły pożywną, tłustą polewkę, zastępując od razu zupę mięsną i chleb. Żeglarze poczynili tu nowy zapas świeżo solonych ryb i mięsa fok, a tranem i tłuszczem napełnili parę pustych beczułek. Przez cały czas pobytu na Wyspach Sibiriakowa żywili się wyłącznie ptactwem wodnym. W gąszczu wysokiej, twardej trawy i w krzakach karłowatej, nędznej wikliny gnieździły się tysiące dzikich gęsi i kaczek. Ptaki dopuszczały człowieka o kilka kroków do siebie. W ten sposób żeglarze nie potrzebowali używać prochu. Uzbrojeni w wiosła lub długie drągi szerzyli spustoszenie wśród ptactwa.
Nareszcie nastąpił dzień odjazdu. Podnieśli żagle i ruszyli z wiatrem, który poniósł łódź na północny wschód. Z daleka ujrzeli czarny masyw samotnej wyspy, wokoło której szalały bałwany. Była to Wyspa Dicksona, za którą rozpoczynała się pustynia oceanu.
Potężny poryw wiatru niósł „Nadzieję” na zachód. Znikły bez śladu wszelkie oznaki ziemi. Pozostały tylko duże ciemnoszare mewy szybujące w mglistym powietrzu lub nagłym ruchem wpadające do morza, by porwać jaką rybę. Po trzech dniach pływania Radkiewicz, stojący przy sterze, spostrzegł szeroką strugę wody wysoko wznoszącą się nad morzem, a wkrótce zobaczył, że jakiś olbrzymi czarny kadłub falowym ruchem wynurzył się z wody i znowu po chwili zapadł, znikając jak widmo. Zawołał towarzysza. Ten przyjrzał mu się i uśmiechając się, zawołał:
— To wieloryb! Widziałem je, gdym pływał na norweskim statku w Morzu Murmańskim. Ten też nie jest samotnikiem! Patrz! Jeszcze jednego widzę, a tam drugi... trzeci... Dobra nasza!
— Co w tym dobrego, że takie duże bydlę łazi po morzu? — zdziwił się Radkiewicz.
— Bo to, widzicie, stado wielorybów goni inne stado. Jakie to stado — nie wiem, jednak myślę, że z pewnością są to śledzie. Wiem z opowiadań rybaków, że od brzegów Azji śledzie płyną do brzegów Europy i dochodzą aż do Skandynawii. Będziemy więc mieli towarzyszy podróży, a oni doskonale znają drogi morskie, oprócz tego razem z nami płynąć będzie spiżarnia obficie zaopatrzona w świeże ryby.
Od niepamiętnych czasów nieznająca uśmiechu i radości twarz Lindensztadta promieniała od szczęścia i śmiał się on bezdźwięcznym śmiechem, nie zwracając żadnej uwagi, że bałwany podrzucały łódź na swoje grzbiety syczące słoną pianą lub staczały na dno ruchomych przepaści, aby po chwili znowu ją porwać i wyrzucić do góry...
Przed wieczorem liczba wielorybów zwiększyła się, a morze zaczęło się skrzyć, szczególnie gdy wynurzył się księżyc i płynnym złotem zalał pustynię oceanu.
— To płyną stada ryb! — rzekł Finlandczyk. — Płyną tuż pod powierzchnią morza, która się marszczy od ich ruchu i skrzy się.
Gdy księżyc był już wysoko, żeglarze zauważyli na horyzoncie połyskujące szczyty gór i odczuli powiew mroźnego powietrza.
Płynęli dalej, a „Nadzieja” dzielnie walczyła z bałwanami morskimi i opierała się ich szalonym ciosom. W nocy jednak ciężkie, czarne chmury zasnuły niebo, a gdy rano słońce oświeciło morze, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że są otoczeni ze wszystkich stron górami lodowymi. Jak gdyby jakieś olbrzymie okręty płynęły ze swymi zamarłymi żaglami, nie przeszkadzając bynajmniej ruchowi „Nadziei”. Obaj podróżni zrozumieli, że gnane od północy góry trafiały tu w pasmo jakiegoś morskiego prądu i odbywały podróż na południowy zachód, coraz bardziej i szybciej topniejąc. Była to też szczęśliwa okoliczność, gdyż ten niewidzialny prąd unosił łódź w kierunku pożądanym — na zachód. Lawirując wśród gór i pól lodowych, płynęła łódź, aż Radkiewicz spostrzegł, że lody zaczęły kierować się nagle na północ, najwidoczniej odchodząc od brzegów Azji.
— Niech sobie płyną, dokąd chcą — rzekł do Lindensztadta — lecz my musimy płynąć wzdłuż brzegu...
Finlandczyk zgodził się i „Nadzieja” wkrótce wyszła ze strefy pływającego lodu i zaczęła pędzić ku brzegom. W dwa dni później czarne pasmo ziemi wynurzyło się z wody. Od tej chwili żeglarze płynęli w pobliżu tego pasma, czasami tylko zwijając żagle, aby zająć się połowem śledzi, które olbrzymią, długą na kilka kilometrów ławą szły ku zachodowi. Ryb było tak dużo, że górne warstwy ławy płynęły samą powierzchnią, wystawiając z wody płetwy swoich grzbietów.
„Nadzieja”, trzymając się brzegu, szła to na północ, to na wschód, to znowu na południe, obchodząc widocznie jakiś półwysep. Istotnie był to Jamał, półwysep oddzielający ujście rzeki Jenisej od ujścia innej olbrzymiej rzeki — Ob. Brzegi były niezaludnione, morze, pokryte ciemnoszarymi falami, tylko od czasu do czasu ożywiało się stadami goniących śledzie wielorybów; gdzieniegdzie łódź otaczały przeraźliwie krzyczące mewy walczące ze sobą o porwaną zdobycz.
Długo trwała ta podróż żeglarzy, gdyż lato minęło, przeszła jesień i już ostry, mroźny wiatr zaczął ścinać wodę na pokładzie „Nadziei”. Radkiewicz i Lindensztadt zrozumieli, że wkrótce ogarnie ich zima i że trzeba szukać schronienia na ten surowy, straszny czas. Żeglarze nieraz widzieli płynące na południe stada fok, które widocznie uchodziły przed dążącą od bieguna zimą.
— Nie ma innej rady! — zauważył Finlandczyk. — Płyńmy za fokami, one lepiej od nas znają tę miejscowość.
Łódź płynąć zaczęła w kierunku południowym. Po kilku dniach woda w morzu zżółkła, co było oznaką, że jakaś duża rzeka niosła do oceanu swoją wodę. Wkrótce łódź zaczęła uderzać o płynące drzewa, co jeszcze bardziej potwierdziło przekonanie o zbliżeniu się do rzeki.
Była to rzeka Ob, która przecina całą zachodnią Syberię i wpada na zachód od Jamału do Oceanu Lodowatego. Z wielkim trudem i powolnością posuwała się „Nadzieja” przeciwko wpadającej do morza potężnej strudze wody rzecznej. Nareszcie woda stała się zupełnie słodka i zjawiły się brzegi zatoki. Drobne krzaki, kępy porośnięte trawą, mech i trzęsawiska pokrywały tu brzegi. Wśród krzaków śmigały małe białe zające i czaiły się białe lisy. Ptactwo wodne już odleciało na południe, do słońca, ciepła i życia. Tylko ostatnie sznury gęsi i klucze białych łabędzi wisiały w powietrzu i ciągnęły na południe, szarpane na kawałki przez gwałtowne podmuchy wiatru.
Długo posuwała się „Nadzieja” przeciwko prądowi Obi na południe, aż nareszcie żeglarze ujrzeli bardzo przytulną zatokę, ze wszystkich stron osłoniętą dość wysokimi pagórkami, z rosnącym na ich spadkach lasem z karłowatych brzóz i cedrów. Tę też zatokę obrali sobie za schronisko na zimę podbiegunową. Wyciągnęli łódź na brzeg, zdjęli część desek i zbudowali sobie szałas, przysypawszy go mchem i śniegiem.
Pierwsze tygodnie użyli nasi żeglarze na gromadzenie zapasów żywności i opału. Mięso można było przechowywać bez obawy przed zepsuciem się, gdyż coraz ostrzejsze mrozy zaczęły nawiedzać ten niegościnny, ponury kraj. Żeglarze zabili kilkanaście fok, nałapali dużo ryb, które złożyli do wykopanego dołu przysypanego lodem i śniegiem. Podczas wypraw myśliwskich zrobili bardzo ważne odkrycie, że w zaroślach roiło się od białych kuropatw. Nałapali za pomocą sideł kilkaset sztuk i zdecydowali, że pożywienia starczy na cały zimowy period.
Ten zaś straszny czas już nastąpił. Słońce coraz to krócej świeciło, aż zupełnie znikło i nastała noc podbiegunowa, noc pełna strasznych widm, zjawisk trwogą przejmujących, głosów ponurych a nieznanych.
Bywały tygodnie, gdy zabłąkani w tej pustyni ludzie nie spali, z przerażeniem spoglądając na niebo, które zdawało się płonąć, roztapiać się, zmieniać w morze jakiegoś tajemniczego ognia z mknącymi po nim różnobarwnymi falami, z wytryskującymi do góry, drgającymi słupami płomieni. Zdumieni i przerażeni spoglądali na to płonące niebo i z pokorą oczekiwali, że zjawi się oblicze Twórcy i z jego wyrazu odczytają wyrok dla siebie... Lecz niebo nagle gasło i znowu mrok i mróz ścinający krew w żyłach przygniatały ziemię i żyjące na niej istoty... Wicher, niosąc chmury śniegu i drobne kawałki lodu, wył i szalał dokoła, lecz w schronisku żeglarzy było zacisznie.
W szałasie suche cedrowe gałęzie potrzaskiwały w piecyku, paliła się lampka z tranem, a na ognisku zawsze kipiała woda w kociołku. O ile na morzu towarzysze milczeli, o tyle teraz ciągle rozmawiali, opowiadając o swoim życiu, troskach, tęsknocie i nadziejach na przyszłość...
Śnieg zanosił ich samotny szałas tak, że z trudem odgrzebywali go od wejścia, aby przynieść drzewa do piecyka lub pożywienia z łodzi.
Nagle pewnego poranka Lindensztadt nie mógł się jakoś podnieść z posłania. Całe ciało pałało straszliwą gorączką, a dreszcze wstrząsały nim co chwila. Z opuchniętych dziąseł sączyła się krew, a każdy ruch lub słowo zmuszały chorego do krzyku i jęku. Ludzie ci przeszli już mękę syberyjską i znali się na chorobach.
— Źle — szeptał Finlandczyk — to szkorbut.
Wiedział o tym i Radkiewicz, gdyż przechodził tę chorobę, gdy go przed laty pędzono na katorgę etapami, karmiąc mięsem lub rybami i nigdy nie dając jarzyn. Przy obliczaniu swojej podróży żeglarze zapomnieli o jednym, a mianowicie, że będą zmuszeni spędzić zimę na Północy. Choroba Lindensztadta była pierwszym skutkiem tej fatalnej omyłki.
Od tej chwili do obłędnych nocy podbiegunowych, do wycia wichury i łoskotu odrywających się brył pękającego lodu dołączyły krzyki i jęki miotającego się w gorączce Lindensztadta. Nic nie mógł jeść, gdyż wszystkie zęby mu się kiwały i wypadać zaczęły, a usta zmieniły się w olbrzymią, wstrętną ranę. Bywały dnie, gdy chory zupełnie do przytomności nie wracał i miotał się, zrywając z siebie okrycie i bieliznę i jęcząc żałośnie. Nareszcie zaczął coś śpiewać ponurym, głuchym głosem. Pieśń była mroczna i groźna jak skalista i zimna ojczyzna Finlandczyka. Urywał na chwilę śpiew, aby jęknąć przeciągle, z bolesną skargą, i znowu śpiewał, przymykając oczy i ściskając palce rąk.
Zima ciągnęła się długo, tak długo, że Radkiewiczowi wydało się, iż nigdy się już nie skończy. Ta myśl zawładnęła nim całkowicie. Nie mógł spać, a gdy zasypiał, budził się z przerażeniem i biegł patrzeć, czy nie zjawiły się jakieś oznaki wiosny.
Pewnego wieczoru Lindensztadt przerwał swój śpiew i zawołał Radkiewicza.
— Słuchaj — rzekł, ledwie bełkocząc opuchniętymi wargami — to już koniec! Już nie dożyję do jutra i nigdy nie zobaczę swojego kraju i swojej rodziny. Nigdy...
Radkiewicz zaczął go uspokajać, ale Finlandczyk oczy przymknął i znowu rozpoczął swoją jednostajną jak wycie wiatru, ponurą pieśń. Śpiewał ją do północy, a później umilkł — i tym razem na zawsze.
Radkiewicz obmył i ubrał towarzysza niedoli, owinął go w skóry fok i złożył wśród piaszczystych, śniegiem spowitych wydm, aby oddać go ziemi na wiosnę, gdy piasek odmarznie... Pozostał sam i wyglądał wiosny, starannie odpędzając myśl o tym, że zima nigdy się nie skończy, i czując, że rozpacz straszliwa i obłęd chwytają go za serce i mózg.
„Oszaleję... Oszaleję!” — ściskając sobie głowę, myślał Radkiewicz.
I z pewnością tak by się stało, gdyby nie wiosna, która jakoś od razu, jednym skokiem wpadła tu od południa... Śnieg zaczął topnieć pomału, zjawiły się jakieś muszki, do szałasu wpełzały drobne, czarne pająki; jakieś małe ptaszki uganiać się zaczęły wśród zarośli cedrów, a w kilka dni później wysoko pod obłokami długo krążył pierwszy sznur dzikich gęsi, daremnie szukając wolnej od lodu wody. Odleciał jednak ten pierwszy goniec wiosny z powrotem na południe, ale już wkrótce rzeka wezbrała, podniosła i pokruszyła lód, zalała brzegi, podniosła „Nadzieję”, na którą Radkiewicz ledwie zdążył przenieść cały swój dobytek.
Gdy słońce zaczęło już dobrze ogrzewać ziemię, a wszędzie roiło się od wodnego ptactwa, Radkiewicz z wielkim trudem wykopał mogiłę, złożył w niej ciało towarzysza, zarył, kamieniami i piaskiem przywalił i postawił krzyż. Na krzyżu ze świeżego cedru Radkiewicz wypalił napis:
„Tu spoczywa Finlandczyk Franc Lindensztadt, 43 lata.
Krzyż ten postawił Polak — Bohdan Radkiewicz”.
Oczekując, aż znikną na horyzoncie lodowate góry, które nagromadziły się przy ujściu rzeki, a co dzień zmniejszały się, z łoskotem i hukiem rozpadając się pod promieniami słońca i ciepłej wody podmywającej ich podnóża, Radkiewicz oporządzał łódź, a wieczorami chodził na grób towarzysza.
W pewnej chwili straszliwa tęsknota opanowała myśli samotnika, tęsknota i rozpacz.
— Przecież samotny, w pojedynkę nie dopłynę? — zapytał samego siebie, a oczy zamglone zwracał w stronę krzyża. — Nie dopłynę?...
Nikt mu nie odpowiadał, więc rozpacz sączyła dalej i głębiej swój jad do duszy samotnego człowieka.
— Po co walczyć, po co dalej się męczyć i troskać? — pytał siebie Radkiewicz. — Czy dziś, czy jutro śmierć — żadnej nie ma w tym różnicy. Mam karabin i naboje... Jedna chwila i koniec...
Już podniósł się i poszedł po karabin, aż nagle przed jego oczami rozstąpił się zmrok wieczorny i ciemne chmury na horyzoncie; ujrzał „Nadzieję”, która rozpuściwszy i wydąwszy swoje żagle, pruła wodę morza, sunąc na zachód; ujrzał Radkiewicz samego siebie przy sterze, a w oddali jakieś połyski, jakieś drogie, ukochane widma, postaci i twarze; uszu jego doszły odgłosy znajomej, swojskiej mowy, echa piosnki rzewnej, dzwony kościołów i cichy szmer żyta.
— Tam, tam, tylko tam żyć lub umierać! — krzyknął i powrócił do mogiły Lindensztadta, długo wpatrywał się w nią, jak gdyby chciał dojrzeć twarz zmarłego i jego zimne, zawsze niebieskie oczy.
— Dopłynę! — szepnął i rękę do nieba wyciągnął.
Zbliżył się do krzyża i nożem zaczął wycinać literę po literze. Nareszcie skończył, odstąpił o krok i odczytał:
„Fin nie dopłynął, Polak — dopłynie”.
W parę tygodni potem „Nadzieja” z jedynym już pasażerem płynęła po oceanie, trzymając się samego brzegu i częściej zatrzymując się, gdyż Radkiewicz po kilku bezsennych, uciążliwych dniach morskiej podróży był zmuszony wypoczywać. Opłynął półwysep Samojedów, przeciął południowy wąski koniec Zatoki Karskiej i płynął już w pobliżu północnego brzegu Europy przez Morze Karskie i Barentsa. Parę razy widział statki cudzoziemskie, które uprawiały w pobliżu murmańskiego brzegu połów sztokfiszów i śledzi, a te spotkania szaloną radością napełniały jego serce. Kilkakrotnie doganiały go łodzie tubylców północnych: Ostiaków, Samojedów i Korełów, wypytywano, dokąd płynie i skąd. Naradziwszy się z mapą, odpowiedział, że jest z Archangielska i płynie do Norwegii. Podziwiano, że był samotny, ale on nie zatrzymywał się i płynął dalej, już nawet nie bardzo dbając o to, czy brzegi są blisko czy daleko.
Pewnego dnia spotkał od razu kilka statków i całą flotyllę czółen rybackich; dowiedział się, że jest w pobliżu portu norweskiego Wardo. Postanowił zatrzymać się tu, wypocząć i na ludzi się napatrzyć, ich widokiem i głosami się nacieszyć.
Zawinął więc do Wardo, gdzie miał zamiar zabawić dłużej, lecz prawie natychmiast był zawezwany do biura portowego; jakiś urzędnik zaczął go pytać o dokumenta, o flagę i o port, do którego był przypisany jego „okręt”. Ponieważ Radkiewicz nie mógł zrozumieć urzędnika, zaproszono jakiegoś Rosjanina, który — dowiedziawszy się, że Radkiewicz jest zbiegiem — zaczął podbudzać przeciwko niemu urzędników norweskich. Po trzeciej wizycie w biurze Radkiewicz zrozumiał, że może być aresztowany, więc — powróciwszy na „Nadzieję” — podniósł żagle i popłynął, korzystając z tego, że zmrok już zapadł.
Dalsza jego podróż wzdłuż brzegów Skandynawii odbyła się bardzo pomyślnie. Już się nie krył wcale, w portach śmiało oświadczał, że jest Polakiem, który uciekł tak niezwykłą drogą z Syberii, gdzie go więziono za miłość do ojczyzny i za walkę o jej wolność. To jednało mu serca szlachetnych Norwegów, a później Duńczyków. Podejmowano go wszędzie nader gościnnie, dawano ubranie i zapasy pożywienia na drogę, ułatwiano formalności celne i paszportowe, zaopatrywano w listy polecające.
Wszystko się jednak zmieniło, gdy Radkiewicz wypłynął na Bałtyk. Płynął wzdłuż wybrzeży niemieckich i tu w każdym porcie, do którego się zbliżał, spotykały go prześladowania i groźby aresztem.
Szczególnie nastraszono go w Gdańsku, gdzie niemieccy urzędnicy kazali mu pozostać w biurze i czekać na przybycie konsula rosyjskiego z Berlina, który miał jego los rozstrzygnąć. Radkiewicz spędził parę godzin w biurze, a potem nieznacznie się wymknął, wpadł na swoją łódź i odpłynął, nieciekawy znajomości z konsulem rosyjskim. Źle przyjęto go też w Królewcu i nie pozwolono bez paszportu wyjechać do Poznania lub Krakowa. Zimnym tonem radzono mu pozostać w Królewcu do czasu, aż będą zebrane o nim informacje w Rosji. Po tej rozmowie Radkiewicz znowu podniósł żagle „Nadziei” i ruszył w świat. Zdecydował się płynąć do Rosji, podać się za rybaka, który zgubił swoje papiery, i z Rosji przedostać się do Warszawy, a stąd dalej — za granicę.
Po kilku dniach przybył do Rewla i siedział cicho, długo nie wychodząc na brzeg, czekając, aż baczne oczy policji i władz oswoją się z widokiem „Nadziei” i nie będzie ona zwracała już na siebie powszechnej uwagi. Po paru dniach jednak był zmuszony wyjść na brzeg. Ledwie uszedł kilka kroków, gdy go dogonił jakiś człowiek w czapce urzędowej i ordynarnymi słowami rozkazał mu iść za sobą. Radkiewicz poszedł i wkrótce okazał się w urzędzie policyjnym.
— Ty — Bohdan Radkiewicz? — krzyknął do niego jakiś urzędnik.
Nieoczekujący tego żeglarz bez namysłu odparł:
— Tak...
— Toś ty uciekł z Syberii i opowiadałeś w Wardo, Bergenie i Kopenhadze, że objechałeś całą Azję oceanem i teraz przybyłeś tu?
Radkiewicz zrozumiał, że o nim już wszystko tu wiadomo, nie zapierał się. Owszem — szczegółowo opowiadał o swojej podróży, wciąż jeszcze czując radość obcowania z ludźmi. Cały urząd policyjny słuchał Radkiewicza z zainteresowaniem i przejęciem, lecz gdy skończył, starszy urzędnik rzekł:
— Wszystko to jest bardzo zajmujące i zabawne, lecz zakuć go w kajdany i odstawić do Petersburga! Niech już tam sobie z nim radzą!
Tegoż wieczoru, dzwoniąc kajdanami, Radkiewicz chodził z kąta w kąt wąskiej celi więziennej i myślał. Przed oczami jego płynęły obrazy męczeńskiej włóczęgi przez krainę śmierci i zgrozy, jaką była pustynia Północnego Oceanu z jego zimą straszliwą, nocą bez końca i z pałającym, groźnym niebem skrywającym oblicze Boga; widział przed sobą zbolałą i zrozpaczoną twarz umierającego Lindensztadta, krzyż nad jego mogiłą; słyszał huk i plusk ciężkich, ołowianych fal oceanu i na nich, jak drobną drzazgę, małą, poczciwą „Nadzieję”, od której w tak brutalny sposób oderwali go na zawsze. Myśląc o tym, Radkiewicz czuł się bardzo zdziwiony, że niepowodzenie takiej szalonej i ciężkiej wyprawy i jej tragiczny koniec, o którym świadczyły kajdany i kraty więzienne, wcale go nie wzruszyły. Czuł się spokojny i pewny, że z Rosji się wyrwie i do wolności dojdzie.
W takim nastroju spokojnym i pogodnym spędził Radkiewicz kilka dni w więzieniu w Rewlu. Czuł się doskonale, tylko jeść nic nie mógł i z trudem wstawał z rana z łóżka; pił dużo wody, trawiony jakąś wewnętrzną gorączką.
Przez sen wołał Lindensztadta i Lisowskiego, bełkotał coś o żaglach, sterze i fokach, modlił się i śpiewał.
Nareszcie w otoczeniu żandarmów wpakowano go do wozu i odwieziono do Petersburga. Przez całą podróż gorączka nie porzucała steranego nadludzkim wysiłkiem ciała Radkiewicza, ale był spokojny, pogodny i wesoło rozmawiał i żartował z żandarmami, zabawiając ich opowiadaniami ze swej podróży. Nawet żandarmi szeptali do siebie, z podziwem kręcąc głowami:
— Takiego bohatera aresztować, zakuć w kajdany i wrzucić do więzienia? No, no!
Dowlekli jednak Radkiewicza do Petersburga, gdzie władze umieściły go w więzieniu, z którego miał być odesłany z powrotem na miejsce wygnania. Gdy o tym usłyszał Radkiewicz, uśmiechnął się szyderczo i głośno oznajmił:
— To pomyłka, panowie! Ja na Sybir już nie wrócę. Wyjdę na wolność, do Polski powrócę... Tak! Tak!
Wydawał się nieprzytomny, oczy mu błyszczały, drżały ręce i nogi, a zęby szczękały, wstrząsane dreszczami.
Tegoż samego wieczoru do celi Radkiewicza przyszedł lekarz i jakiś starszy pan ubrany po cywilnemu. Lekarz obejrzał uważnie chorego i powiedział, zwracając się do dozorców więziennych:
— Tyfus... Przenieść do szpitala natychmiast... Stan groźny.
Starszy pan tymczasem szczegółowo jął rozpytywać Radkiewicza o jego ucieczkę z Syberii i o jego pełną fantazji, odwagi i uporu podróż, starannie wszystko notując w małej książeczce.
— Czy pan jest z policji czy z sądu? — zapytał go słabym głosem Radkiewicz.
— Jestem literatem i o pańskiej historii napiszę do gazety artykuł, bo jest to przygoda niebywała, a jej zakończenie — zbrodnia!...
Literatowi aż łzy do oczu nabiegły, lecz chory dotknął jego ręki i szepnął:
— Wszystko dobrze! Prędko będę wolny...
W szpitalu Radkiewicza odwiedził jakiś generał, przed którym drżała cała administracja więzienia. Generał rozpytywał się o przygody Radkiewicza podczas jego podróży i wychodząc, uścisnął mu rękę, życząc prędkiego powrotu do zdrowia. Po odejściu generała Radkiewicz dowiedział się, że był to adiutant cara, który posłał generała, aby stwierdzić to, co było napisane w niektórych dziennikach petersburskich o śmiałym polskim żeglarzu. Car, podobno bardzo zaciekawiony niezwykłą odyseją zbiega syberyjskiego, rozgniewał się mocno, że w Rewlu żandarmi zakuli człowieka, którego czyny zadziwiały i w zachwyt wprawiły Norwegię i Danię. Był to skandal, barbarzyństwo, a carowie nie lubili, gdy o ich państwie Europa miała prawdziwe pojęcie.
Dwa dni miotał się jeszcze w gorączce człowiek, który zwalczył przestrzeń niezmierzoną, zgrozę zimy podbiegunowej, szał Oceanu Lodowatego i największą nędzę, jaka może spotkać ludzi. Teraz w więziennym szpitalu walczył ze śmiercią, a w tej walce ostatniej coraz częściej rozmawiał z Francem Lindensztadtem, prosząc go, aby na jego mogile nie zapomniał krzyża katolickiego postawić. Nareszcie kiedyś nad ranem zakończył walkę i leżał spokojny, pewny siebie i wolny na zawsze. Dusza jego z pewnością natychmiast odleciała za mury więzienia, gdyż nad duszami Polaków car moskiewski nie miał władzy, a odleciawszy, ta dusza zwolniona pomknęła w stronę Polski — ziemi znanych i nieznanych bohaterów-męczenników i marzycieli najszlachetniejszych.
W kilka godzin po śmierci do kancelarii więziennej przyszedł papier z rozkazu cara dający Radkiewiczowi amnestię i prawo na wyjazd do Polski.
Lecz odważny żeglarz już dobił do portu największej wolności i ukojenia i łaski cara nie przyjął.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki