Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zwiedziwszy już wiele odległych krain, Ossendowski wraz z żoną Zofią wyrusza w kolejną podróż – nie mniej barwną i nie mniej egzotyczną niż te poprzednie. Tym razem podróżnicy wędrują po Afryce Północnej. Poznają tam kulturę, sztukę i religię Arabów, Berberów i innych ludów osiadłych i koczowniczych – cywilizację islamu, wypierającego dawne wierzenia pogańskie. Są to jednak tereny zajęte przez francuskich kolonizatorów. Ogląda więc pisarz wielkie, tętniące życiem miasta, zamieszkiwane przez różne warstwy społeczne – od bogaczy żyjących w pałacach po żebraków nocujących w podmiejskich jaskiniach, i rozrzucone wśród skał wiejskie siedliska. Wokół rozciąga się pustynia – gorąca, dzika i nieprzyjazna, ale to nie tylko od jej żaru pochodzi tytuł tej książki: Płomienna północ.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Antoni Ferdynand Ossendowski
Płomienna Północ
Podróż po Afryce Północnej
Maroko
Redakcja Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Opracowano na podstawie wydania drugiego:
Wydawnictwo Polskie, Lwów-Poznań 1927
© Copyright for this edition Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-266-6 (oprawa broszurowa)
ISBN 978-83-7565-267-3 (oprawa twarda)
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Gdy wybierałem się w swoją podróż po Afryce Północnej i studiowałem obszerną literaturę, dotyczącą tego kraju, nie przewidywałem, że moją pracę o Maroku, Algierii i Tunisie będę zmuszony zawrzeć w dwóch tomach1.
A jednak postąpić inaczej nie mogłem, gdyż już na wstępie swej podróży, jeszcze na Morzu Śródziemnym, ujrzałem to, co zawsze głęboko mnie przeraża i napełnia serce smutkiem. Przekonałem się raz jeszcze, że zaraza nienawiści coraz bardziej ogarnia ziemię i że czynniki burzące i demoralizujące usiłują zawsze i wszędzie tę nienawiść wyzyskać na zgubę cywilizacji chrześcijańskiej.
W Afryce Północnej znalazłem potwierdzenie mych spostrzeżeń, poczynionych w roku 1920–21 w Azji, a widziane przeze mnie fakty przemawiają do mego serca i rozumu głosem wielkiego przekonania. Mówią one o tym, że ludzkość weszła w łożysko myśli o etnicznej wolności, że myśl ta jest wzniosła, a jednocześnie niebezpieczna, że z nią musi się liczyć zdolna do organizacji rasa Ariów i uczynić pierwszy krok do porozumienia się wzajemnego i utrwalenia pokoju na kuli ziemskiej, bez przymusu ze strony świata ludzi kolorowych.
Będąc w Afryce, zrozumiałem ostatecznie, że nasza cywilizacja jest zagrożona, że przed bramami naszej europejsko-chrześcijańskiej twierdzy stoi już wróg – wróg, który mógłby być przyjacielem, lecz w którego sercu rozpaliliśmy niebacznie płomień gorącej i ślepej nienawiści.
Poczuwam się, jako Polak, jako syn narodu hołdującego wolności i nauce Chrystusa, do obowiązku wypowiedzenia w tej książce swoich myśli i wrażeń. Wymagały zaś one obszerniejszych studiów i opisów, a więc i większych rozmiarów mej literackiej pracy o Afryce Północnej.
Mogłem zagłębić się do duszy szczepów północnoafrykańskich dzięki moralnej pomocy Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej, rządu Francji, marszałka Lyauteya, ministra pana Stegna, ministra pana Blanca, generała Duponta i innych czynników urzędowych. Wyrażam wszystkim tym instytucjom i osobom moje serdeczne podziękowanie, a także Towarzystwu Geograficznemu w Algierze, które dało mi wiele niezbędnych materiałów naukowych, potrzebnych do opracowania moich podróżniczych dzienników.
Za tę pomoc wywdzięczyć się mogę tylko szczerością wrażeń i spostrzeżeń. Nie wątpię, że moje zdania, wypowiadane w tej lub innej kwestii, wywołają napaść na mnie z różnych obozów, lecz mam nadzieję, że ludzie, zakreślający program polityczny na dłuższe okresy historyczne niż terminy poszczególnych umów i postanowień niezliczonych konferencji, przyznają mi rację.
Zresztą żyję i pracuję, mając za swe godło słowa Dantego: Segui il tuo corso, e lascia dir le genti. Krocz swoją drogą i pozwól ludziom mówić o tobie.
FERDYNAND ANTONI OSSENDOWSKI
Warszawa–Gniezno, 1925 rok
1Płomienna Północ i Pod smaganiem samumu – przyp. red.
W małym porcie hiszpańskim Almeria wsiedliśmy na statek „Balear”, mający dowieźć nas do francuskiego Oranu – początkowego punktu naszej podróży po północnej części czarnego kontynentu. Na pokładzie stojącego jeszcze przy brzegu statku było po zachodzie słońca dość zimno, gdyż zaczął dąć silny wiatr.
Moja żona ze smętkiem przygląda się falom, nawet tu, w zamkniętym murami porcie, niosącym na swych grzbietach białe pióropusze.
– A cóż dopiero będzie tam? – pyta z przerażeniem w wielkich zielonych oczach, wskazując na latarnię morską, stojącą przy wyjściu na otwarte morze.
Wiedziałem, że tam będzie nie bardzo dobrze, gdyż moja Zocha nie jest w przyjacielskich, zażyłych stosunkach z morzem i do tego na „Balearze”, małej, niezgrabnej łupinie na tysiąc ton całej parady, lecz mimo to zacząłem bardzo wymownie tłumaczyć, że taki statek jak nasz będzie sobie pruł fale Morza Śródziemnego bez kołysania i że w ogóle wszystko będzie dobrze. Pragnąłem zasugestionować moją biedaczkę żonę.
Po ulokowaniu naszych bagaży w kajucie przygotowałem dla Zochny leżak na pokładzie, w miejscu zacisznym i osłoniętym przed wiatrem.
Położyła się zrezygnowana, na wszystko heroicznie gotowa. Ze smutkiem spoglądała na majtków wciągających liny, trzymające statek przy brzegu, a gdy ujrzała linę ostatnią, Zochna z westchnieniem zauważyła:
– Zaledwie jedną liną trzymamy się Europy…
Wreszcie i ta ostatnia nić się zerwała i „Balear” zaczął obracać się koślawo, kierowany w stronę wyjścia z portu. Posuwał się wolno i dopiero wtedy, gdy wyśliznął się z bramy portowej, opuścił jakąś flagę, zahuczał urywanym rykiem i pełną parą ruszył wprost przed siebie.
Morze od razu porwało go, cisnęło do góry, później na dół i tak sobie igrało z tym starym pudłem hiszpańskim przez całą noc.
„Biedna, biedna moja Zochna! Co z nią będzie?” – myślałem z niepokojem.
Istotnie chorowała. Ogarnęła ją zupełna słabość, męczył straszliwy ból głowy. Leżała blada, milcząca, nieruchoma i żałośnie patrzyła na mnie.
Na „Balearze” wszyscy się zresztą pochorowali. Widocznie było to bezpłatnym dodatkiem do biletów pasażerskich.
Kucharz okrętowy, ponury, mocno czarny typ w białym kołpaku, znał właściwości statku i przygotował obiad tylko dla oficerów załogi i dla majtków.
Z wielkim trudem i po długiej kłótni udało mi się dostać coś do zjedzenia i to za interwencją kapitana, starego wilka morskiego z Minorki, wałęsającego się po wszystkich morzach kuli ziemskiej, z których wywiózł jakąś nader dziwaczną mieszaninę języków i ostry katar kiszek.
Pierwsza pozwoliła mi się rozmówić z czcigodnym kapitanem, druga była przyczyną jego obojętności dla moich mąk głodowych, które się wzmagały w miarę tego, jak „Balear” stawał się coraz bardziej igraszką ciepłych wprawdzie, lecz rozhukanych bałwanów morskich. Wreszcie patrzący na mnie nienawistnym wzrokiem kucharz podał mi jakiś sznycel na oliwie i coś słodkiego, zresztą nie tyle słodkiego, ile lepkiego, a później dobrej, mocnej kawy.
Poczułem się znacznie raźniej, gdy więc kucharz zapytał mnie, czy nie mam zamiaru zachorować na morską chorobę, odpowiedziałem mu tonem przyjaznym:
– Nie, miły panie, nie mam najmniejszego zamiaru, a więc proszę obmyślić lepsze menu dziś na kolację i jutro – na śniadanie i obiad. Sznycli nie cierpię, szczególnie gdy są na oliwie!
Sapnął z rozpaczą i odszedł zupełnie moralnie przybity.
Na pokładzie usiadłem przy żonie i patrzyłem na spienione morze. Olbrzymie fale, ciągle podrywane przez porywy wichru, ciskały się na żelazny kadłub statku, zmuszały go do drgania i chylenia się na lewy bok, co wykonywał bardzo sprawnie, chociaż jęczał i skrzypiał niby stary reumatyk. Białe czuby i grzywy fal wieńczyły czasem wysoki dziób „Baleara” i niby kłami usiłowały wpić się w jego czarne, ociekające wodą ciało. Wiatr huczał i syczał śród olinowania i kołysał zawieszone na blokach łodzie ratownicze, pasy, koła korkowe i zwoje cienkich lin.
Zochna usnęła na chwilę. Oparłem się o balustradę i zapaliłem papierosa. Na pokładzie dojrzałem dwie postacie. Stały z dala od siebie i przyglądały się walce morza z okrętem, a także temu, co się działo na niebie. Była połowa sierpnia i pełnia. Pod bladymi promieniami księżyca morze skrzyło się tysiącami iskier srebrnych i złotych, ciągle się załamujących i na mgnienie oka zanurzających się w jednym miejscu po to tylko, aby wynurzyć się w innym, tuż obok, na grzebieniu nowej fali. Wszystko się tu kotłowało, syczało i ryczało. Wyczuwało się zmaganie potężnych, a namacalnych sił, nieznających spokoju i ukojenia. Na niebie zaś działy się też dziwne rzeczy. Tam mknęły porwane przez wicher strzępy chmur i małe, okrągłe, o wypukłych piersiach obłoczki, podobne do śpiących łabędzi. Tylko jedna chmura, ciemniejsza od innych, prawie czarna, a zwarta w sobie, sprzeciwiała się napadom wichru i sunęła powoli, zwężając się i wyciągając. Wkrótce dotknęła skraju księżyca i nagle topnieć w nim zaczęła, tylko księżyc jął jednocześnie ciemnieć, nabrzmiewać szkarłatem, podobnym do żywej krwi, następnie stał się szary, aż znikł bez śladu, ale znikła i chmura, utonąwszy w czarnej otchłani nieba.
– To zaćmienie księżyca! – zawołał, zbliżając się do mnie jeden ze stojących na pokładzie pasażerów. – Mogę służyć panu lornetką?
Podziękowałem i zacząłem przez doskonałego zeissa oglądać księżyc, który powoli odsłonił mały rąbek pokrywającej go czarnej płachty – cienia naszej planety. Cienka nitka, niby zgięty drut, rozpalony do białości, zawisła w otchłani czarnego nieba, lecz stawała się coraz szersza i jaskrawsza, aż się zmieniła w wąski sierp, w półksiężyc, w błyszczącą, niby wymytą lub odpolerowaną na nowo tarczę, w blade oblicze smętnego trupa – nieodstępnego towarzysza i memento mori ziemi.
– Pełne zaćmienie, bardzo ładne! – odezwał się mój sąsiad.
Przyjrzałem mu się bacznie. Był to oficer marynarki hiszpańskiej. Młody, przystojny, silny, o śniadej twarzy i śmiałych oczach, które z pewnością widziały już przed sobą śmierć. Znam takie oczy i śród tysiąca wynajdę je od razu.
– Pan płynie, prawdopodobnie, na wojnę? – zapytałem, wskazując ręką na południe.
– Tak, na swój okręt! – odparł. – Będziemy bombardować lewe skrzydło tych bandytów z Rifu, co się ważą targnąć na prawa Hiszpanii w Maroku.
Milczałem, gdyż z gazet wiedziałem, że wojska arabskiego wodza Abd el-Krima pomyślnie wypierały Hiszpanów z południowych części ich marokańskich posiadłości, co bardzo trwożyło rząd madrycki.
– Niech pan spojrzy na to morze! – szepnął, oczami wskazując na białe grzywy bałwanów, mknących jak do ataku. – Niech pan spojrzy… Tą drogą płynęły zwykle galery czarnych piratów i wojowniczych awanturników ku naszym brzegom, gdzie Maurowie wycinali w pień ludność, palili osady i miasteczka lub porywali jeńców i kobiety; mężczyźni gnili potem przykuci łańcuchami do ław wioślarskich na galerach i brygantynach, jęcząc pod prażącymi promieniami słońca i pod razami batów dozorców, a kobiety tęskniły i w beznadziei i łzach więdły i umierały w haremach, zapomniane, opuszczone i pohańbione… O tym się marzy Arabom teraz, w XX wieku… Wiemy o tym i musimy raz na zawsze marzeniom Maurów położyć kres!
Powiedział to z siłą i przekonaniem, umilkł, a po chwili odszedł do swej kajuty, gdyż przed świtem miał wysiąść w Melilli, gdzie stał jego krążownik.
Pozostałem sam, obejrzałem się i przekonawszy się, że żona moja widocznie śpi, zapaliłem nowego papierosa i usiadłem na ławce przy wejściu do salonu.
Wtedy zbliżył się do mnie ten drugi pasażer, którego spostrzegłem na pokładzie, i usiadł obok. Niezawodnie był to Arab. Europejski strój nie mógł ukryć tego, a gdy podniósł rękę, zapalając cygaro, mankiet odsłonił wytatuowane na skórze znaki w kształcie run i napisów arabskich.
– Dokąd pan płynie? – zapytałem.
– Do Oranu! – odparł, podnosząc kapelusz w grzecznym ukłonie.
Po chwili zaczął się cicho śmiać, a widząc moje zdumienie, rzekł:
– Domyślam się, o czym mówił panu ten oficer, który odszedł przed chwilą!
Arab z zadziwiającą ścisłością powtórzył całą rozmowę moją z Hiszpanem i ciągnął dalej:
– My, ludzie z Maghrebu1, inaczej myślimy, ale za to wszyscy jednakowo, wszyscy! Myśmy im dali cywilizację, odnowiliśmy ich rasę, byliśmy godnymi przeciwnikami na morzu i na polu walk. Zwyciężyli nas po długich wiekach na swojej ziemi i odeszliśmy. Wtedy wdarli się do serca naszej ojczyzny i zagarnęli dużą jej połać. Żelazną, twardą ręką, o, twardszą i bardziej nielitościwą niż ręka królów mauretańskich z Granady, Kordoby i Sewilli, schwycili nas za gardło, duszą i znęcają się, pogardzając nami jak psami, jak niewolnikami z najnędzniejszego plemienia pochodzącymi. Tak być dłużej nie może! Musimy mieć swoje prawa, swoją wiarę, swoją wolność – wszędzie w Afryce, gdzie o wschodzie i zachodzie słońca wierni powtarzają imię Proroka!
Usłyszałem głos Zochny, więc przeprosiłem Araba i poszedłem do niej. Gdym powrócił, ławka była pusta. Usiadłem i zacząłem rozmyślać nad wielką tragedią ludzkości, tragedią odwieczną, dziejową, której autorem była nienawiść, a aktorami – rasy, ludy, szczepy, kulty, dyplomaci, kupcy, królowie, parlamenty i tak – od wieku do wieku, aż od zarania pierwszych, najwcześniejszych zbiorowisk ludzkich, czy to w barłogach ludzi jaskiniowych, czy we wspaniałych stolicach możnych dynastii.
Znam przecież dzikie i półdzikie plemiona różnych barw z trzech kontynentów, znam ich marzenia o wolności i samodzielności i chociaż wiem, że przyniosłyby im one zwyrodnienie i wymieranie, od czego broni nieraz gwałtem i przemocą krzewiona zewnętrzna cywilizacja Europy, lecz mimo tego przeświadczenia myślałem, będąc na pokładzie „Baleara”, że jednak powinny istnieć jakieś inne sposoby rzucania ziaren cywilizacyjnych niż te, dające obfity plon, lecz zarażone trującym zielskiem nienawiści. Myśli te zostały przerwane krótkim rykiem jakiegoś statku i odpowiedzią „Baleara”. Na mostku kapitana rozległy się głosy komendy, tupot nóg zbiegających się marynarzy. „Balear” zatrzymał maszyny i stanął podrzucany na falach. Od lewej burty zbliżył się ze zgaszonymi ogniami wywiadowczy torpedowiec hiszpański i po krótkiej rozmowie z naszym parowcem za pomocą latarni sygnałowych odpłynął. „Balear” ruszył dalej.
Siedząc przy żonie, nie spałem tej nocy, a więc widziałem wszystko, co się działo naokoło. Przed świtem ujrzałem na ciemnym niebie długie, ruchome smugi światła, z jakąś trwożną ciekawością szukające czegoś na niebie i morzu. Były to promienie projektorów, ustawionych na górach w Melilli – portu hiszpańskiego w Maroku, gdzie wczesnym rankiem mieliśmy zarzucić kotwicę.
1 Objaśnienia trudniejszych słów znajdują się w słowniczku na końcu książki – przyp. red.
Gdy pierwsze bladoszare niepewne promienie słońca zaczęły rozpraszać nocny mrok, spotkaliśmy płynące krypy żaglowe. Były podobne z daleka do wielkich ptaków, wznoszących do lotu jedno tylko skrzydło, gdyż drugie było skaleczone i nieruchome. Około ósmej z rana, po wywalczeniu dla siebie kawy i jakiegoś wprost mikroskopijnego śniadania, nazbyt już, jak na mnie, homeopatycznego, gdy jestem na morzu – ujrzałem w oddali zalany słońcem złocisty brzeg Afryki. Skały nadbrzeżne, podnoszący się dalej grzbiet górski, białe budynki i mury fortów miały złocisto-różową barwę, piękną plamą znacząc się na tle bladego nieba.
– Melilla! – powiedział mój wczorajszy znajomy, oficer marynarki.
W miarę tego, jak zbliżaliśmy się ku wejściu do portu, jakiś głuchy łoskot i huk coraz częściej dochodzić zaczynał moich uszu. Wydobyłem swoją bardzo silną podróżniczą lornetkę i zacząłem przeglądać brzeg nieznanego mi kontynentu i miasto. Wkrótce zrozumiałem przyczynę łoskotu. Hiszpanie, którzy w gorączkowym tempie rozbudowują ten ważny dla ich handlu i wojennej marynarki port, wznosili właśnie nową ścianę na wielkiej głębokości, gdzie miały się zatrzymywać największe parowce. Ściana, układana z olbrzymich odłamów skał i bloków cementowych, wysunięta już była daleko w morze, lecz prowadzono ją jeszcze dalej. Co chwila na sam jej koniec przesuwano platformę kolejową i z niej zrzucano do wody olbrzymie kamienie. Głuchy łoskot dochodził aż tu, na pokład „Baleara”. Jednak inne odgłosy, a mianowicie daleki, głuchy huk i ryk, rozlegały się osobno, a objaśnienia tego zjawiska znaleźć nie mogłem, więc zapytałem oficera.
– To grzmią działa i pękają pociski tam, za tym grzbietem nagich gór – objaśnił mnie. – Abd el-Krimowi, który walczy z nami na południu Rifu, udało się podnieść przeciwko nam naszych odwiecznych wrogów – berberyjskie plemiona Guelaia i Kebdana, zamieszkałe w pobliżu Melilli, i teraz zmuszeni jesteśmy ostatecznie podbić je, aby mieć wolną drogę w głąb naszej kolonii!
Tymczasem wjechaliśmy do portu. Rzucił się w oczy od razu, na wstępie, jakiś obszarpany parowiec handlowy, do połowy masztów przywalony belami prasowanego siana. Statek stał żałośnie przechylony na jeden bok, a ludzie zrzucali do wody nadmiar ładunku grożącego okrętowi przewróceniem się ostatecznym. Po wschodniej stronie portu stało kilka statków wojennych oraz dwa duże transporty, wyładowujące skrzynie z pociskami i nabojami karabinowymi, paki z konserwami i galetami dla wojska.
Po dokonaniu pewnych czynności celnych nasz „Balear” podczołgał się do samego brzegu i tu „przyczepił się do Afryki” od razu czterema grubymi linami. Już nie czuliśmy żadnego kołysania i ciągłego drżenia, a więc Zochna podniosła się ze swego „łoża boleści” i przeszła do kajuty, skąd po krótkiej chwilce (ta chwilka była naturalnie obliczona podług zegarka damskiego) wyszła przebrana i zdrowa. Z uśmiechem zadowolenia oznajmiła, że jest głodna i że chce zjeść coś dobrego na twardym lądzie.
– Aby tylko nie na tej obrzydliwej huśtawce! – dodała, obrzucając gniewnym spojrzeniem biedaka „Baleara”.
– Ależ pomyśl tylko, moja droga, całe tysiąc ton? – zaprotestowałem, wiedząc, że jeszcze mamy przed sobą czternaście godzin drogi na „huśtawce”, a więc licząc jeszcze na sugestię.
– Mój drogi, słyszałam już o tym w Almerii! – przerwała mi Zochna i wyraziście spojrzała na mnie.
Mieliśmy trzy godziny czasu, a więc wyszliśmy na brzeg i wybraliśmy się na poszukiwanie jakiejś lepszej restauracji. Znaleźliśmy, czegośmy szukali, spożyliśmy dość dobre śniadanie, a później zwiedzaliśmy miasto. Składa się ono z dwóch części. Stare miasto, zbudowane w XVI wieku, tworzą nagromadzone w nieładzie domy obronne, wciśnięte na szczyt skały otoczonej potężnym murem. Od podnóża tej skały rozciąga się nowe miasto, również trochę bez planu, lecz mówiące o bogactwie i przedsiębiorczości. Melilla jest jednym z głównych ośrodków zbrojnej potęgi Hiszpanii w Afryce i ważnym punktem przemysłowym.
W niezliczonych kawiarniach, restauracjach i barach tłoczyli się oficerowie i żołnierze. Wszystko to piło kawę, wino i piwo, jadło lody, owoce, paliło i głośno rozmawiało. Zachowanie się wojskowych świadczyło, że jesteśmy już na terenie wojny. W tym tłumie umundurowanych ludzi sunęły owinięte w burnusy postacie Arabów, zaglądały do wszystkich zakątków, wszędzie się wślizgiwały, patrzyły i słuchały.
Niezawodnie liczną rzeszę szpiegów i wywiadowców posiadał Abd el-Krim, ten szalony wódz Rifu tu, na bruku Melilli.
Wspaniałe samochody mknęły ulicami i zatrzymywały się przed bogatymi domami miejscowych potentatów przemysłowych.
Fenicjanie niegdyś, przed wiekami, zbadali bogactwo półwyspu, gdzie założyli swoją kolonię Rusadir, która przeszła później do Kartagińczyków, po nich do Berberów, a od tych wydarła Melillę z jej okolicznymi bogactwami zaborcza Hiszpania, płacąc za ten nabytek swoją krwią, aż do doby obecnej. Pokłady rudy ołowiu, cynku i żelaza stanowią bogactwa, pociągające tu cudzoziemców1. Podobno Fenicjanie, założywszy Rusidar, zaczęli stąd robić dalsze wyprawy morskie i dostali się na południowy brzeg Hiszpanii, gdzie wykryli pokłady żywego srebra i siarki, wywożąc stąd na wschód pierwsze – dla kapłanów i magów, drugie – dla wodzów wojsk królewskich i dla piratów, którzy z siarki przyrządzali strzały ogniste i smołę do podpalania okrętów nieprzyjacielskich.
Obeszliśmy dość spory park Hernandez z ładnymi palmami różnych gatunków i pięknym okazem araukarii. Wszędzie na ławkach tkwiły mundury wojskowe, a przy nich uczepione, jak pałasze lub rewolwery, średnio przystojne, zupełnie nieładne i nawet bardzo brzydkie mieszkanki Melilli. Jednak szalony upał zmusił nas do ucieczki z Hernandezu do jakiejś kawiarni na lody i mrożoną kawę, a potem na pokład „Baleara”.
Gdy nasz statek ruszył, na pokładzie trzeciej klasy rozległy się krzyki i płacz. Okazało się, że jedna z pasażerek, wyszedłszy na miasto, zapomniała na brzegu swoją córeczkę i synka. „Roztrzepaną” matkę pocieszano, że następnym statkiem, a więc za dwa dni, zguba będzie dostarczona do Oranu. Inny pasażer, przyglądając się płaczącej kobiecie, uśmiechał się i wzruszał ramionami.
– Czego ona płacze i rozpacza? Ja też zgubiłem w Melilli teściową, a przecież nie rozpaczam i żadnej deklaracji składać nie zamierzam…
Skłonny do żartów i wesołości tłum hiszpański zaczął się śmiać i dowcipkować.
Pogoda była świetna, nad morzem nie dawał się odczuć najmniejszy podmuch wiatru, dzięki czemu „Balear” przestał być „huśtawką” i płynął szybko i dumnie na wschód. Chociaż wszystko było istotnie tak, jak piszę, Zochna, niedowierzając „Balearowi”, przeniosła się na najwyższy pokład tuż za mostkiem kapitana i leżała na szezlongu w oczekiwaniu, że parowiec zacznie znowu podrygiwać, a później kiwać się na wszystkie strony jak butelka do sporządzania amerykańskiego trunku – koktajlu.
Lecz „Balear” – nic! Płynął sobie jak na porządny morski okręt przystało i zachowywał nadzwyczajną powagę i miarowość ruchów.
Mijaliśmy piaszczyste wybrzeża, za którymi błysnęło nam na chwilę Mar Chica, małe, wewnętrzne morze, odcięte ławicą piasków; przesuwamy się pomiędzy Capo del Agua, którym kończy się grzbiet Dżebel Kebdana, a trzema wysepkami Chafarinas2, przypominającymi imię straszliwego bandyty morskiego, Turka Dżafara. Jedna z legend plemienia Kebdana twierdzi, że gdy Allah, sądząc Dżafara po śmierci i chcąc wiedzieć, ile łez wylały ofiary korsarza, kazał aniołowi Azrailowi pokazać to na morzu, anioł oddzielił Mar Chica ławicą z piasku. Oczywiście, jak na morze – to niewiele, ale jak na ilość łez – to zupełnie dostatecznie, żeby ich sprawcę wpakować do dziesięciu piekieł z płonącą smołą i siarką.
Wyspy Chafarinas są pozbawione roślinności i wody, której tu dostarcza specjalny statek-cysterna. Hiszpanie połączyli dwie wyspy nasypem i założyli tu doskonały, zupełnie zabezpieczony od morskich fal port, który ma wielkie strategiczne znaczenie, gdyż znajduje się naprzeciwko ujścia rzeki Mali, stanowiącej granicę pomiędzy posiadłościami Francji a Hiszpanii. Na tych dwóch połączonych wysepkach mieści się dom gubernatora, koszary załogi, kościół, szpital, osady rybackie, na trzeciej zaś cmentarz. Mijamy przylądek Mitonia, znajdujący się już na terytorium Algierii. Wkrótce znikają niskie, równinne brzegi i na horyzoncie zjawia się ściana grzbietu Tadżera.
W nocy mignęła nam latarnia morska z wyspy Raszgun, a o świcie przepływamy obok poszczerbionych, pogryzionych przez fale, skalistych wysp Habibas i wchodzimy w cieśninę pomiędzy dwoma przylądkami Falkon i Mers el-Kébir; są one zaopatrzone w silne latarnie morskie, których ognie świeciły nam z oddali w ciągu kilku godzin nocnych. Za tymi przylądkami rozpoczyna się obszerna, głęboka, zawsze spokojna Zatoka Orańska.
Lecz Oranu długo nie widać. Gdzieniegdzie tylko, czepiając się zboczy górzystego brzegu, stoją oddzielnymi kupkami jakieś małe budynki. Lecz to nie może być Oran, jedno z większych miast afrykańsko-francuskich, posiadające około dwustu tysięcy ludności!
Już chcę zwrócić się z tym pytaniem do kogoś z pasażerów, gdy nagle z prawej strony spostrzegam wysoką górę o skalistych, urwistych i popękanych stokach. Na gołej skale, prawie wisząc nad przepaścią i nad morzem, podnosi się kościół, uwieńczony figurą Bogarodzicy i wzniesiony podczas straszliwej epidemii cholery, przyniesionej tu w roku 1849 z Azji przez pielgrzymów arabskich, którzy po podróży do Mekki postanowili odwiedzić grobowiec świętego mędrca Sidi Abd el-Dżilaniego3, pogrzebanego w okolicach Oranu.
Góra, na której wznosi się kościół, to olbrzymi masyw Murchadha4, ze szczytem Aidur, uwieńczonym murami, blankami, kontrfosami i basztami potężnego zamku hiszpańskiego Santa Cruz. Cała góra pokryta jest lasem sosen syryjskich, poprzecinana cudownymi drogami dla samochodów, ścieżkami dla amatorów alpinizmu, z „Belwederem” i innymi miejscami, skąd, jak później przekonaliśmy się, odkrywają się coraz piękniejsze widoki na morze, zatokę i miasto.
Długo jeszcze płyniemy, mając na prawo od siebie ponury Santa Cruz i kościół, aż nagle zjawia się przed oczami zalane słońcem duże, piękne, srebrno-białe miasto z oazami parków, skwerów, z długimi alejami, biegnącymi coraz wyżej i wyżej, aż tam, gdzie wznoszą się wysokie, kilkupiętrowe domy, dzwonnice kościołów i kopuły jakichś gmachów, może teatrów czy muzeów, a może meczetów.
Jakiś dziwny spokój, pewność jutra i wesołość biły od tego srebrzysto-białego miasta, że gdy niechcący zwróciłem wzrok ku Santa Cruz, jakiś przykry chłód zakradł mi się natychmiast do duszy.
Zamyśliłem się nad tym wrażeniem i po chwili zrozumiałem je i mogłem ująć w formę logiczną.
Zrozumiałem, że widzę przed sobą dwie kultury, dwie psychologie, dwie kolonizacje. Hiszpania z jej surowym, nieprzejednanym katolicyzmem wielkich inkwizytorów, dumnych królów, krwawych konkwistadorów, motłochu pogardzającego ludźmi innych wyznań i innych barw; Hiszpania – gwałtu, przelewu krwi, przemocy i zniszczenia, Hiszpania dawna, w której oprócz tradycji, historii i nienawiści ludów, niegdyś podbitych przez nią, nic nie pozostało.
Ta Hiszpania rozparła się tam na szczycie Murchadha i umarła w ponurym, mówiącym o dawnej wspaniałości grobowcu Santa Cruz. A tuż obok – śmieje się wesoło do słońca, do morza, do okolicznych wiosek arabskich, do całego świata Francja, śmieje się bielą i połyskiem swego srebrnego miasta, barwnym tłumem, zielenią parków i trawników i pstrymi klombami skwerów.
Nie marzy ona o wieczystości murów i baszt Santa Cruz, gdyż nie wierzy w wieczne życie z zasady, chce najbliższym pokoleniom zabezpieczyć byt w tej słonecznej krainie, a gdy tubylcy sarkają i odgrażają się, Francuz z uśmiechem szczerej wesołości odpowiada:
– Ależ, panowie, my płacimy hojnie! Niesiemy wam prawdziwą cywilizację i kulturę, bez których wasza liberte będzie, za przeproszeniem, zupełnie podobna do życia małp i panter.
Powiedziawszy to, zaczyna nucić wesołą piosnkę kabaretową.
1 W roku 1923 wywieziono z Melilli około 330 000 ton rudy różnego gatunku. Ruda żelaza (hematyt) zawiera 56% żelaza, 3–10% dwutlenku krzemowego i do 2 1/4% fosforu; ruda ołowiu (galenit) zawiera do 75% ołowiu; rudę cynku znaleziono tu w postaci bardzo dogodnej dla procesów metalurgicznych, a mianowicie w formie kalaminu.
2 Francuzi nazywają je iles Zaffarines.
3 Pełne imię we francuskiej pisowni: Sidi Abd el-Kader el-Dijlani.
4 Po hiszpańsku – Mourdjadjo.
Porzuciliśmy „Baleara” bez szczególnego smutku i wkrótce byliśmy już w hotelu, obmyślając plan zwiedzenia Oranu.
Doprawdy, Oran poza tą bijącą w oczy różnicą psychologii hiszpańskich i francuskich kolonizatorów nie posiada ciekawych rzeczy do oglądania. Najpierw wcale tu nie ma Arabów, bo nie mogę uważać za Arabów tych czarnych dżentelmenów, co noszą fantastycznie szerokie spodnie, a na nogach francuskie lakierki od Raoula, marynarki i żakiety, albo jeżeli i mają na sobie burnusy i olbrzymie w szerokość i w wysokość kapelusze z różnobarwnej słomy, to się spijają po szynkach i buvettes wódką anyżową. Nędzna dzielnica arabska, tak zwana village nègre, o małych, niskich, straszliwie brudnych i cuchnących domach i malutkim rynku, gdzie się sprzedaje wszystko, co nikomu na świecie nie jest potrzebne, a także warzywa i owoce – niczym nie przypomina prawdziwie mauretańskich miast, a nawet miasteczek. Wydaje się, że Francuzi umyślnie pozostawili ten zakątek pseudoarabski, aby dowieść możliwości symbiozy islamu z potomkami encyklopedystów. Arabowie, których się widzi w Oranie na ulicach, są albo miejscowymi bogaczami, albo okolicznymi posiadaczami większych lub mniejszych obszarów rolnych. I ci, i tamci są już całkowicie pod wpływem francuskiej cywilizacji, a dla doskonałego czerwonego wina Royal Kebir zapominają nawet przepisów Koranu.
W dzielnicy zaś arabskiej gnieździ się jakieś wypadkowe, pstre zbiorowisko ludzi z przeróżnych szczepów, właściwie – albo bezdomni biedacy, pariasi, albo szumowiny, ptaki żyjące z dnia na dzień, czasem drapieżne ptaki, lecz ten gatunek jest tu nader rzadki, gdyż policja pomyślnie i energicznie na nie poluje.
Gdy szukaliśmy z żoną moją miejsca, gdzie można usłyszeć muzykę i śpiewy tubylcze i zobaczyć tańce, trafiliśmy do jakiejś szalenie brudnej spelunki, gdzie by się przydała brygada sanitariuszy z formaliną, karbolem i chlorkiem. Powitało nas tu dwóch tęgich, nader poufałych drabów, którzy wprowadzili nas do malutkiej izby o jedynym wąskim okienku i usadowili na wysokim kuferku, podłożywszy pod nas uporczywie i długo używaną poduszkę. Następnie weszły kobiety w różnobarwnych strojach, z świecidełkami i klejnotami na szyjach, piersiach, we włosach i uszach. Przyglądam się tym klejnotom i widzę, że pochodzą z Paryża, z okolic Gare de l’Est, gdzie się mieści moc drobnych fabryczek dla wyrobu tego rodzaju towaru. Kobiety miały odsłonięte twarze o mocno podczernionych oczach i brwiach, połączonych w jeden szeroki łuk za pomocą czarnej farby. Umalowane policzki i usta, jakieś kółka, wężyki, strzałki, kwadraciki, wytatuowane na czołach, brodach, policzkach i rękach, dopełniały tego obrazu w takim stopniu barwnego, że zapragnąłem go sfotografować. Jednak wszystkie kobiety pierzchły natychmiast, pozostawiając tylko jedną – młodą, wiotką, o ostrym, drapieżnym spojrzeniu.
Jeden z drabów objaśnił mnie, że fotografowanie przynosi nieszczęście lub chorobę, a więc tylko młoda tancerka i on z towarzyszem mogą się fotografować.
– Czyż nie jesteście wyznawcami Proroka? – spytałem go.
Wzruszył ramionami i odparł:
– Owszem, tylko nie Mahometa, lecz ben Slimana. Jesteśmy ze szczepu Mlaina…
Wtedy nie rozumiałem jeszcze, co to znaczy. A była to rzecz ciekawa. Na południu prowincji orańskiej i w innych miejscowościach francuskich posiadłości w Afryce Północnej istnieje szereg plemion, pogardzanych przez prawowiernych muzułman, lecz otoczonych jednocześnie mistycznym lękiem. Pochodzenie tych szczepów nie jest jeszcze ściśle ustalone, nie wiadomo, czy są one pochodzenia azjatyckiego, czy afrykańskiego. Formalnie są wyznawcami islamu, lecz ich prorokiem jest niejaki Amer ben Sliman, który podobno był Żydem-renegatem; zmienił on tekst Koranu, wprowadził rozpustę do obrządków i obyczajów islamu i przekazał uznającym go plemionom sztukę czarnoksięską, którą uprawiają zarówno kobiety – tancerki, śpiewaczki i wróżki, jak i mężczyźni – drobni rzemieślnicy, fabrykanci talizmanów i znachorzy1. Rozchodzą się nawet głosy, że Mlaina są wprost szczepem cygańskim.
Do takiego zagadkowego towarzystwa trafiliśmy z Zochną w village nègre; wtedy nie wiedzieliśmy nic o tajemniczych Mlaina, a więc o nic ich nie wypytywaliśmy, tylko sfotografowałem tę zacną kompanię, a później zaproponowałem, aby nam zagrali coś, zaśpiewali i zatańczyli za umówione naprzód dwadzieścia franków.
Jeden z drabów wyciągnął zza pasa flet i zaczął grać jakiś dziki, przeciągły i łkający motyw, drugi klaskał w dłonie, kobieta zaś odśpiewała kilka zwrotek ponurej pieśni, wykonując po każdym frazesie taniec brzucha połączony z „klasycznym”, zabronionym w Ameryce shimmy, pochodzącym od cygańskiej koranty.
Nudne to było, brzydkie i całkiem niezajmujące, więc jak najprędzej opuściliśmy cuchnący przybytek orańskiej Terpsychory.
Po tym wypadku nie szukaliśmy już tu nic z życia Arabów, jeżeli nie liczyć zwiedzenia wielkiego meczetu Dżama el-Basza, zbudowanego w XVIII wieku na pamiątkę wyparcia z Oranu Hiszpanów i za pieniądze osiągnięte z wykupu niewolników chrześcijańskich. O tym opowiadał nam dobrą francuszczyzną, lecz z zafrasowaną miną stary muezin w zacienionym podwórku meczetu, z cicho szemrzącą fontanną w marmurowym basenie, pełnym złotych rybek; tuż przy fontannie leżał żebrak w łachmanach, z twarzą obrzękłą, pokrytą wrzodami i chmarą much pożerających go, na co leżący nie zwracał żadnej uwagi; spał jak zabity i głośno chrapał w cieniu palm, przy łagodnym szmerze płynącej z gór źródlanej wody.
Zabawiliśmy w Oranie parę dni, więc zwiedziliśmy miasto, zwykłe francuskie miasto, koniecznie z Boulevard National, place d’Armes, place Kleber, place de la Republique, dla których ujrzenia naturalnie nie warto jeździć do Oranu, cierpieć na morską chorobę, prażyć się i topnieć na słońcu; jednak malowniczy widok przedstawia rozplanowaną tarasami promenadę de Letang z dekoracyjnym Chateau-Neuf, ze starymi murami, za którymi obecnie mieszczą się budynki wojenne, a przed Francuzami – pałace groźnych gubernatorów hiszpańskich lub korsarzy, jakimi byli orańscy bejowie. W parku Letang widzieliśmy bardzo piękne okazy figowców i magnolii o konarach podobnych do skręconych i walczących potwornych płazów; sosny, platany, palmy i klomby z jaskrawymi i rzadkimi kwiatami. Z tarasów tego parku widać morze na trzydzieści kilometrów za przylądkiem Falkon. Piękniejszy i bardziej rozległy widok na morze odkrywa się z innego miejsca – z okna w północnym murze Santa Cruz. Podchodzi się do tego okna z ciemnej galerii i nagle zwiedzającego oślepia niebieskie światło, wlewające się bezdźwięcznym potokiem przez szeroki otwór w murze. Niebo i morze – dwa niebieskie światy, niewzruszenie spokojne i potężne, hojnie wlewają tu, do wnętrza ponurego zamczyska, potoki łagodnego, kojącego i radującego duszę szafirowego nektaru, pełnego ozonu, aromatu żywicy sosnowej i odświeżających wyziewów morza.
Od gór Murchadha zrobiliśmy wycieczkę samochodem wzdłuż drogi, wykutej tuż w skałach wiszących nad morzem, miejscami niebieskim jak szafir, miejscami zielonym niby szmaragd najczystszy. Wzdłuż tej drogi zwiedzamy cały szereg drobnych mieścin, gdzie wyjeżdżają na letnie wywczasy Orańczycy, oraz osad rybackich, gdzie łapią olbrzymie tłuste flądry i potworne langusty. W takich miniaturowych miasteczkach jak: Bains de la Heine, Roseville, Mers el-Kébir, jest zawsze hotel, restauracja i kąpiele morskie. Ale na tej drodze, prowadzącej aż do przylądku Falkon, i w innych okolicznych zakątkach niedaleko od Oranu można znaleźć coś bardziej ciekawego i pouczającego. Kryją się tu w skałach głębokie jaskinie ze zwisającymi stalaktytami, które, łącząc się ze stalagmitami, tworzą kolumnadę jakichś tajemniczych świątyń nieznanych lub zapomnianych bogów. Myślę, że raczej – zapomnianych, gdyż na tym miejscu istniał człowiek już wtedy, gdy wszystkie bóstwa jeszcze żyły i swymi stopami dotykały naszej grzesznej ziemi. Tu można znaleźć liczne groty i podziemia, stanowiące całe miasta jaskiniowe, ślady rysunków ręką przedhistorycznego człowieka wyryte w skałach, resztki jego zdobyczy myśliwskiej, broni kamiennej, ślady ognisk domowych.
Tu pod Murchadha przemknęły pokolenia różnych ras i szczepów, czepiały się stoków i skał tego grzbietu różne ludy, cywilizacje i kulty i walczyły o to miejsce, gdzie tyle słońca, blasków, ciepła, morskich wonnych powiewów i niepojętych radości, co nie opuszcza przybysza od pierwszej do ostatniej chwili pobytu jego na brzegu zacisznej, obszernej Zatoki Orańskiej.
Jaka rasa, jakie szczepy w zaraniu ludzkości zrodziły się tu lub przywędrowały z innych, być może dalekich obszarów? Z jakiego ludu pochodzili ci nieznani, w proch zamienieni myśliwi, co po jaskiniach w Algierii nagromadzili stosy kości słoni, olbrzymich bawołów, lwów, nosorożców i hipopotamów, kupy muszli jadalnych mięczaków, a wśród nich kamienne topory, ostrza strzał i oszczepów? Do jakiej rasy należeli ci artyści, co pozostawili po sobie rysunki, wydrapane ostrymi krzemieniami na ścianach grot i na pionowych skałach na brzegach przed wiekami wyschłych uedów – rzek? Kto przebiegał te przestrzenie niezmierzone, gdy na miejscu teraźniejszej Sahary biło swymi falami w skały ergów i Antyatlasu morze? Jakie ludzkie zbiorowiska istniały tu wtedy, gdy kontynent Afryki miał inną formę, gdy istniały jeszcze tajemnicze Atlantyda i Lemuria, po których przecie są ślady w dziełach najstarszych historyków, a w ich liczbie – u kronikarzy chińskich?
Pytanie to stanęło przede mną wkrótce po rozpoczęciu podróży po Afryce. Wiem, że Arabowie przyszli tu ze wschodu, byli wojownikami, podbili podzieloną na wrogie sobie wzajemnie szczepy ludność północy afrykańskiej i oparli się aż na brzegach Atlantyku, około Rabatu w Maroku; wiem o tym, lecz było to tak niedawno, bo dopiero po śmierci Mahometa, a więc w wieku VII naszej ery. Wiem także, że wszystkie inne szczepy, stanowiące pierwotną ludność tych obszarów, położonych pomiędzy Egiptem, Atlantykiem, Saharą, Atlasem a Morzem Śródziemnym, nazywają Berberami lub Kabylami. Nic mi to jednak nie objaśnia. Przecież przeciąłem te obszary od zachodu na wschód i od północy na południe, a widziałem taką różnorodną pod każdym względem mieszaninę ludzką, że nie mogę zgodzić się z tak sztuczną „unifikacją”, dotyczącą owych Berberów, dopuszczając nawet wpływy krzyżowania się ras, zmiany antropomorficzne oraz inne czynniki asymilujące.
Współczesne źródła naukowe2 nie dają stanowczej odpowiedzi co do pierwotnych mieszkańców tego kraju. Przypuszczają, że jakaś rasa, wyparta przez pustynię i odcięta przez nią od środkowej Afryki, posuwała się coraz bardziej na północ, aż rozpierzchła się na terytorium współczesnych Trypolitanii, Tunisu, Algieru i Maroka; przypuszczają także wraz z Tissotem3, że dwa potoki ludzkie spotkały się tu – jeden, płynący z południa od granic Sahary, drugi, wędrujący przez cieśniny: Iberyjską i Italijską – z północy. Z połączenia się tych potoków wytworzyła się rasa berberyjska, posiadająca antropologiczne cechy brunatnej rasy europejskiej oraz brunatnej rasy z Sahary, a odrębnej od rasy czarnej. Do tego połączenia weszły szczepy białe z Iberii i z północy Europy. Ten moment wytworzenia się rasy berberyjskiej wyczytać już można na pomnikach egipskich z czasów XIX dynastii. Egipcjanie nazywają ich Libou (stąd Libia), a ta nazwa odpowiada fonetycznie imionom najstarszych rodzin berberyjskich – Liouata lub Luata4. Śród Libou Egipcjanie odróżniali jeden szczep, zamieszkujący północną Afrykę, nazywając go Tahennu, co znaczy „lud o jasnej skórze”.
Dalej antropologia i historia wpada w prąd wrywających się zewsząd do Afryki przybyszów: Chaldejczycy, Fenicjanie, koloniści Kartaginy, Rzymu, nowy potok białych ludzi – Wandalów; przybycie Greków, Normanów, powódź arabska, turecka…
Kwestia się gmatwa i tonie śród nic niemówiących nazw: Maurów, Numidyjczyków, Lotofagów, Getulów, Gindanów, Garamantów, a tymczasem plemię Nefzua przechowało w swych starożytnych opowieściach pamięć o stosunkach swoich z Egiptem, o czym też mówią dokumenty egipskie. Już w XIV wieku przed narodzeniem Chrystusa te szczepy, Libou i Tahennu, posiadały swoją cywilizację i przemysł, miały dziedzicznych królów i zawierały umowy polityczne z innymi ludami, szczególnie z wyspiarzami Morza Śródziemnego. Nie dały też żadnych poważnych wskazówek wykopaliska w starych grobowcach i dolmenach. Z rysunków na skałach nie można było wyczytać odpowiedzi na bardzo interesujące pytanie o samoistnej, pierwotnej ludności północnej Afryki. Są one prawie wszędzie jednakowe i wymagają wielkiej ostrożności i krytycyzmu, ponieważ, jak wskazuje V. Piquet, jeden z badaczy, pan Rohlfs, znalazł na Saharze rysunki pierwotnych ludzi, a wśród tych rysunków – współczesny parowiec, wyskrobany w skale przez jakiegoś dowcipnisia-turystę.
Zagadka więc pozostaje zagadką, a nad rozwiązaniem jej pracują uczeni. Jadąc w parę miesięcy po zwiedzeniu Oranu z Konstantyny do Tunisu, miałem rozmowę z jednym marabutem, czyli „świętym”, kierującym życiem całej osady. Pijąc z nim herbatę, zapytałem go o pochodzenie zwyczaju malowania przez Berberów rąk na czerwono roślinnym barwnikiem –henną.
– Robimy to tradycyjnie, na pamiątkę dawnych mieszkańców Afryki Północnej, którzy mieli czerwoną skórę, a byli potężni i mądrzy – odpowiedział po pewnym wahaniu.
– Jak się nazywali ci dawni mieszkańcy? – indagowałem dalej.
– Nie wiemy! – odparł.
Znowu zagadka! Ale gdy o tym powiedzeniu marabuta wspomniałem w Tunisie przypadkowemu znajomemu przy stole restauracyjnym, niejakiemu Mr Charlesowi Grewsterowi, ten kiwnął głową i rzekł:
– Nie wiem, co o tym myśleć; mogę tylko powiedzieć, że ta henna5 w dziwny sposób się kojarzy z egipską nazwą Tahenna, nadaną ludności na zachód od krainy faraonów mieszkającej. O tym dziwnym podobieństwie słów myślałem nieraz, a wyjaśnienie marabuta rzuca pewne światło na tłumaczenie egipskiej nazwy. Przecież „jasny” często odpowiada pojęciu „słoneczny” i „boski”, a więc ludzie o „skórze bogów”. Skóra ta w ich pojęciu i tradycji była czerwona. Czyż była tu na brzegach Atlantyku czerwona rasa? Nie tylko była, ale i jest – są to Etruskowie i Baskowie. Niedawno czytałem jakiś artykuł o zaginionej Atlantydzie; mieszkańcy tego kontynentu, jak dowodził autor, należeli do czerwonej rasy.
Tak mówił Mr Grewster. Nie wiem, kim był Mr Grewster, lecz wydaje mi się, że jego luźna, osobista hipoteza nie jest gorsza od hipotezy o emigracji brunatnej rasy od skraju Sahary i innej tejże barwy – z Iberii i brzegów Bałtyku przez cieśniny morskie lub przez pasma ziemi, łączące niegdyś Hiszpanię i Włochy z kontynentem afrykańskim.
Pomyśleć tylko, że ta zagadka pochodzenia pierwotnej ludności Afryki Północnej mogła się zrodzić po odwiedzeniu brudnej orańskiej spelunki, gdzie tańczyła umalowana i wytatuowana tancerka z zagadkowego szczepu Mlaina!
Zagadka ta jednak nie dawała mi spokoju i wszędzie szukałem czegoś, co mogłoby dopomóc do jej rozwiązania. Teraz, gdy patrzę wstecz, przeglądam swoje notatki podróżnicze i wertuję specjalne dzieła, rzuca mi się w oczy jeszcze jedna zadziwiająca cecha w niektórych obrządkach magicznych, przez te szczepy uprawianych. Mówię o magicznej sile, przypisywanej przez ludność północnej Afryki krwi, różnym wydzielinom organizmu ludzkiego i zwierzęcego, trupom oraz organom ciała, a także o przesądach, które z tą organomagią są związane, które mówią o możności stania się być niewidzianym i niesłyszanym, o połączeniu dusz, serc i myśli dwojga ludzi, o wpływie barw na świat duchowy człowieka i tym podobne. Skąd przyszła tu ta magia? Nigdzie, w żadnym narodzie samodzielnie taka magia nie była praktykowana, a jeżeli gdzie ją uprawiano, to była zapożyczona od Cyganów, Maurów andaluzyjskich, Chaldejczyków i Egipcjan, którzy mieli stosunki z północą Afryki, a więc z owymi tajemniczymi Berberami, którzy po przyjęciu islamu swoje magiczne praktyki zanieśli podczas pielgrzymek do Mekki – na Zachód azjatycki i dalej do Indii, a nawet do Chin, jeżeli przypomnimy sobie, że arabscy żeglarze wznieśli w Kantonie meczet Proroka na długo przed odkryciem wschodnich brzegów Azji przez Portugalczyków.
Są to jednak tylko domysły, słabe wysiłki rozwiązania antropologicznej zagadki północnej Afryki.
1 Patrz prof. E. Doutte, Magie et Religion dans l‘Africpie du Nord, Algier 1909, oraz Moulieras, Maroc inconnu.
2 Prace: Pomela, Duveyriera, Bourgignata, Letourneux, Faidherbe’a, S. Gsella, Tissota, Moversa, Ripleya, Ridgewaya, Reinacha, Bertholona, Denikera itd.
3Geographie comparee de la province romaine d’Afrique.
4 Victor Piquet, Les civilisations de l’Afrique du Nord, Paris 1921.
5 Mr Charles Grewster poinformował mnie, że jest to sok rośliny Lausonia inermis, z czym się zgadzają też wskazówki francuskich autorów: A. Certeux, E.H. Carnoya, niemieckiego Sprengela itd.
Pewnego pięknego, słonecznego poranka siedzieliśmy w wagonie kolejowym, odprowadzeni przez milutkiego synka i córeczkę miejscowych komersantów z Oranu – państwa Gomis. Wyjeżdżaliśmy na zachód, do Maroka. Pierwszym naszym etapem miał być Tlemcen, do którego od Oranu sześć i pół godziny jazdy koleją, chociaż odległość nie przenosi 175 kilometrów.
Z okna naszego wozu widzimy obszerną równinę, doskonale uprawną. Zboże, wino, drzewa owocowe i oliwne oraz ogrody warzywne dochodzą aż do brzegów dużego, wysychającego już jeziora Sebkha; wszędzie widać zabudowania kolonistów – Francuzów, Hiszpanów i Włochów, nieznaczne bledy – wioski tubylcze i stada owiec i bydła rogatego. Drogą, którą mkną samochody, z wyciągniętymi szyjami kroczą objuczone wielbłądy, idące nieraz z dalekich południowych oaz, a nawet z gór Atlasu. Arabowie jeszcze dotąd posługują się, nawet w pobliżu linii kolejowej, karawanami wielbłądów z powodu taniości tego transportu.
Może to wydać się nonsensem, a jednak setki tysięcy wielbłądów – tych okrętów pustyni – są zawsze w pogotowiu. Arab-przewodnik nie ceni bynajmniej czasu; zarabiać franki na życie jest koniecznością i dlatego należy walczyć z koleją. Walka to kulturalna, ekonomiczna droga konkurencyjnych taryf. To tylko daje wielbłądom możność spełniania ich obowiązków społecznych, ale jeszcze dwie lub trzy linie transafrykańskie i „okręty pustyni” wkrótce zamienią się w befsztyki i kiełbasy w jadłodajniach tubylczych, w babusze, czyli pantofle, siodła i wory do noszenia wody lub przewożenia daktyli.
Równinę tę przecina kilka rzek, naturalnie czasem ledwie dostrzegalnych, ale zawsze z zaroślami różanecznika (rododendronów), oleandrów i tamaryndowców. Wkrótce pociąg porzuca równinę i wspina się na zbocza dość pofałdowanej pagórkami krainy, gdzie szybko znikają ślady rolnictwa. Natomiast zjawiają się pastwiska, a więc tak samo, jak niegdyś widziałem to w Azji, ciągną tu koczowiska nomadów ze stadami kóz i owiec. W kilku miejscach spostrzegamy duże, czarne namioty w żółte lub białe pasy – w nich kobiety o twarzach odsłoniętych, w granatowych szatach, zresztą nader lekkich, ale za to obwieszonych ciężkimi, z miedzi i srebra zrobionymi, klejnotami, godnymi barbarzyńców.
Siedzący w naszym przedziale pomocnik prefekta z Bel Abbes, który otrzymał z Oranu odpis telegramu ministerstwa paryskiego o naszej podróży, objaśnia nam, że są to koczownicy arabscy z Sahary, którzy zapuszczają się na północ w poszukiwaniu pastwisk dla swej trzody i za zarobkiem w postaci wróżbiarstwa, leczenia, kucia i kradzieży koni, znachorstwa, a nawet wykonywania niektórych rytualnych obrządków muzułmańskich.
Większą stacją jest wspomniany już Sidi Bel Abbes, francuska osada, rosnąca z nadzwyczajną szybkością dzięki wspaniałemu rozwojowi rolnictwa w całej okolicy, przeciętej rzeką Mekkera. Malownicze miasteczko, tonące w sadach owocowych, posiada kilka ładnych budynków i koszary jednego pułku Legii Cudzoziemskiej, w której służy też sporo Polaków, a najwięcej Niemców. Jak okiem sięgnąć, doliną rzeki ciągną się plantacje kolonistów, przeważnie, zdaje się, Hiszpanów, którzy, jak zapewniali mnie Francuzi, już w drugim pokoleniu wynaradawiają się zupełnie, przy czym dzieci, uczęszczające do szkoły francuskiej, mają asymilujący wpływ na swych rodziców.
Rejon Bel Abbes należy do najbardziej żyznych i najlepiej kolonizowanych części Algieru. Stąd wpływa na rynek wewnętrzny i zewnętrzny wielka ilość zboża, wina, oliwek i bydła. Na polach pracują Europejczycy i tubylcy; wszędzie spotkać można współczesne duże pługi, parowe traktory i inne maszyny rolnicze. Ten krajobraz rozciąga się aż do Tlemcenu.
W okolicy ostatniej przed tym miastem stacyjki, Ain Fezza, przejeżdżamy cały szereg tunelów, wiadukt wspaniałej, lekkiej budowy, przerzucony przez głęboki, malowniczy wąwóz rzeki El Urit z kilku wodospadami, mknącymi wśród porosłych lasem skał grzbietu Tlemcenu.
Na tej małej stacyjce spotkaliśmy całą kompanię żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Naprawiali szosę, mosty i rowy cementowe. Zdrowe ciała, ogorzałe, energiczne twarze, lecz oczy ponure i nieufne. Mieszanina języków! Słyszeliśmy mowę rosyjską, niemiecką, grecką, holenderską. Pytaliśmy o Polaków, nie było ich jednak w tym oddziale. Nie mogę zapomnieć jednego legionisty! Chodził po peronie i czytał małą książeczkę, nie patrząc na pociąg i pasażerów. Miał okulary na nosie i poważną twarz nauczyciela szkoły ludowej niemieckiej. Zbliżyłem się do niego i zapytałem, co czyta. Okazało się, że był to tomik Goethego. Czytający zaś był studentem uniwersytetu. Miałem ze sobą książkę niemiecką, więc ofiarowałem ją legioniście. Był bardzo ucieszony i po dwóch dniach odnalazł nas i książkę zwrócił.
W kilka minut później byliśmy już w Tlemcenie, wdrapawszy się w ciągu sześciu i pół godzin, licząc od Oranu, na wysokość 800 metrów. Na dworcu czekała na nas karetka hotelowa i przewodnik oficjalny, uprzedzony telefonicznie z Oranu. Był to sierżant wojsk francuskich, Arab algierski, Mohammet ben M’Hammed ben Mokhtar, młody i oczytany. Na wstępie robi mi bardzo miłą niespodziankę, mówiąc, że w księgarniach tlemceńskich na wystawach znajdują się już egzemplarze mojej, wydanej w Paryżu, książki Betes, Hommes et Dieux i z kurtuazją dodał, iż czuje się zaszczycony, że może być nam pożyteczny w roli przewodnika.
Mohammet przywiózł nas do hotelu, niskiego, jednopiętrowego budynku, coś na kształt szwajcarskiego chalet, przesyconego wonią drzewa cedrowego i żywicy. Z tarasu i z okien pokoju odkrywa się widok na lesisty łańcuch gór, na biały meczet, stojący w oddali, na wierzchołki czarnych cyprysów i dość duży sad owocowy tuż przed hotelem. Cisza i spokój panowały tu i znowu przypomniała się nam Szwajcaria, którą oboje z Zochną tak bardzo lubimy. Tlemcen i jego okolice istotnie można nazwać „małą Szwajcaria” Algieru, ponieważ prawdziwą wielką Szwajcarią jest Kabylia ze swym pięknym łańcuchem gór Dżurdżura.
Gdy po wypoczynku przebraliśmy się i zjedliśmy obiad, zapadła już noc. Wyszliśmy do ogrodu pełnego róż i innych pachnących kwiatów. Niebo było zupełnie ciemne, a zwisało nad nami nisko i było podobne do miękkiej, czarnej płachty z niezliczoną ilością otworów, przez które migały gwiazdy. W gąszczu drzew granatowych i oliwnych grały cykady. Szeleszcząc skrzydłami, śmigały chyże nietoperze. Gdzieś ze szczytów górskich dolatywało jękliwe wycie szakali, którym odpowiadały psy przeciągłym szczekaniem. Gdzieś w sąsiednim gaju oliwnym odezwała się fujarka. Ktoś niewidzialny grał smętną, monotonną melodię, a później zaczął śpiewać, jak gdyby skarżąc się na coś, łkając i modły zasyłając o łaskę bóstwa i zmiłowanie. Od strony miasta dolatywały ryki mułów i osłów, głosy ludzkie, dźwięki orkiestry i turkot powozów. Nagle ponad wszystkim zawisła drgająca w powietrzu, donośna i pełna siły wewnętrznej nuta. To muezin ze szczytu jakiegoś minaretu nawoływał wiernych do późnej modlitwy i westchnienia do Wszechmocnego Pana życia i wypadków:
La Illah Illa Allah u Mahomed Rassul Allah, Allah, Allah Akbar!
Aha, nareszcie! Jesteśmy w kraju islamu… Niechże będzie błogosławione imię Allaha! Bóg jest Bóg i Bóg jest jeden…
W1141 roku w Sewilli na popisie siłaczy odznaczył się piętnastoletni Choaib Ibn Hocein el Andaloci. Jednym cięciem miecza z łatwością niezwykłą odwalał łby koniom i bykom, łamał podkowy i rwał łańcuchy niby pasma zgniłych szmat. Sam król Maurów z dynastii wspaniałych Almorawidów Ali Ibn Jusef Ibn Taszfin dziwić się raczył i zapytał ojca młodocianego mocarza, co zamierza zrobić z synem. Dowiedziawszy się, że chłopak będzie poświęcony zawodowi wojownika, król przyobiecał przyjąć go do swej gwardii przybocznej.
Jednak po paru latach młody Choaib Ibn Hocein zawiódł nadzieje ojca, gdyż oznajmił, że chce oddać się całkowicie nauce. Ojciec usiłował powstrzymać syna od tego zamiaru, lecz młodzieniec zaczął z pamięci natchnionym głosem skandować najzawilsze wersety z Koranu.
– Będziesz hafodh! – zawołał ojciec, uradowany i dumny, ponieważ wiedział, że nauka przynosi długotrwałą sławę.
Młody siłacz zaczął studiować mądrość islamu u uczonych mauretańskich w Sewilli i Kordobie, prowadząc życie samotne, pełne umartwienia ciała i zagłębiania się w świat duchowy. W poufnych rozmowach z profesorami Choaib zwierzał się, że dusza jego czuje się obcą tu na ziemi, chce zerwać jej więzy i powrócić do nieznanej krainy, skąd przyszła.
Wtedy już profesorowie zrozumieli, że młody student jest urodzonym marabutem, czyli wyższą, świętą formą ludzką, wybraną przez Boga, i już wtedy nazywali go uali, co znaczy – wybraniec Allaha. Na egzaminie ostatecznym młody uczony zadeklamował pewne rozdziały Koranu tak pięknym głosem i z takim natchnieniem, że „zgromadzeni słyszeli szmer skrzydeł zwabionych z nieba aniołów”. Otrzymawszy tytuł haleb, Choaib wyjechał do Afryki, gdzie studiował przez pewien czas w Fezie, a później, wziąwszy laskę pielgrzyma, zaczął wędrować po kraju, aż obrał Tlemcen za stałe miejsce pobytu. Zamieszkał na górze Terni, wznoszącej się obok miasta nad wioską El Eubbad, spędzając dnie i noce na modlitwie i ascetycznych praktykach przy grobowcu Sidi Abd Allaha ben Alego, mądrego i świętego człowieka, którego pamięć w Tlemcenie otaczano najwyższą czcią.
Wkrótce młody pustelnik objawił swoją cudowną siłę. Nieznani rabusie splądrowali pałac sułtana, a wszelkie wysiłki skierowane ku wykryciu złoczyńców i zrabowanych skarbów spełzły na niczym. Wtedy postawiono Choaiba przed zrozpaczonym władcą. Zapytany – odpowiedział bez wahania:
– Po komnatach twoich, sułtanie, chodziło dwóch ludzi, posiadających razem dwie nogi, ponieważ jeden z nich jest zdrowy i silny, lecz ślepy, drugi zaś ma uschnięte nogi i porusza się, siedząc na plecach ślepego towarzysza. Są żebrakami skamlącymi w imię Sidi Naila. Poślij swoich rycerzy na koniec ulicy Beni Zeyan – tam ujrzą zburzony dom, a wśród gruzów znajdą zbrodniarzy i ich zdobycz.
Od tego czasu sława Choaiba rosła z dnia na dzień. Ciągle wzywano go w różne końce Maghrebu, gdzie darem jasnowidzenia i przepowiedni zyskał sobie ogólne uwielbienie. Nazywano go w pospólstwie, któremu najchętniej pomagał – Sidi Abou Medyan albo wprost Bou Medin, lecz to nie przeszkadzało, aby był uważany nie tylko jako uali, lecz jako kobt, czyli biegun osi, naokoło której obraca się ludzkość, oraz routs – czyli dobroczyńca, zbawiciel.
Wkrótce Sidi Abou Medyan odbył świętą pielgrzymkę do Mekki i Medyny, gdzie zaprzyjaźnił się z największym uczonym i świętym islamu w tamtej dobie – z Sidi Abd el-Kaderem el-Dżilanim, który posłał go jako misjonarza na wschód – do Bagdadu, dla głoszenia Koranu. Tu Bou Medin zyskał sobie powszechną miłość i poznał przybywających z Indii buddyjskich kapłanów, z którymi nawiązał dobre stosunki, przyczyniając się znacznie do szerzenia Koranu w dolinie Hindu. Sidi Abou Medyan skorzystał ze znajomości z Hindusami, otrzymawszy od nich nieznaną w Maghrebie wiedzę, którą później nazwano moudżdoub, czyli mistyczna ekstaza, oraz fana1, co oznacza rozproszenie się ludzkich uczuć w istocie bóstwa, a daje człowiekowi nadprzyrodzone siły i wprost magiczne zdolności.
Z Bagdadu Abou Medyan powrócił do Sewilli i Kordoby, gdzie stał się najsłynniejszym profesorem teologii, lecz porzucił Andaluzję i przeniósł się do Algieru, zakładając tu uniwersytety koraniczne (medresy), pouczając ludność na placach miast i w meczetach, gromadząc tłumy uczniów i pobożnych.
Gdy ktoś zwracał się do niego po radę, Abou Medyan nie potrzebował słów i wyjaśnień, widząc duszę gościa, jej troski i zwątpienia.
Pewnego razu zjawił się u niego bogaty człowiek, prosząc o radę, czy ma się rozwieść ze swoją żoną, czy też nie.
Święty był właśnie zajęty rozmową ze swymi uczniami i w chwili, gdy klient wszedł do sali, Abou Medyan podniósł rękę do góry i donośnym, rozkazującym głosem zacytował z Koranu znany werset: „Strzeż swej żony i trwaj w strachu Bożym”2.
– Skąd wiesz, po co przyszedłem do ciebie, Sidi? – zawołał zdziwiony klient. – Przecież żywa dusza nie wie, o co chciałem cię pytać.
– Gdy wchodziłeś, ujrzałem na twoim burnusie te słowa Świętej Księgi, które wszystko mi objaśniły – odparł uali.
Innym znowu razem przyszła do niego młoda dziewczyna i padła mu do stóp.
– Chcesz znaleźć młodego i bogatego męża? – zapytał Abou Medyan i nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: – Słuchaj! Gdy spotkasz takiego, którego byś chciała poślubić, daj mu możność usłyszeć twój głos i zobaczyć nogę twoją. On będzie wiedział, że jeżeli te ukrywane przez kobiety wdzięki są piękne, to całość też jest piękna. Idź i bądź szczęśliwa!
Ten jasnowidzący uali, nauczyciel, mędrzec i kaznodzieja został wezwany do Tlemcenu przez sułtana Jakuba al-Mansura, który chciał się naradzić z nim w sprawie przeniesienia swej stolicy do Marrakeszu. Starzec, który był wtedy w innym mieście, natychmiast wyruszył na wezwanie władcy, lecz zmarł na brzegu rzeki Isser. Sułtan zarządził wspaniały pogrzeb świętego marabuta obok meczetu w El Eubbad w pobliżu Tlemcenu.
Właśnie staliśmy z Zochną przed wspaniale rzeźbionymi w cyprysie podwojami, prowadzącymi do dużej kubby, gdzie spoczywały prochy Sidi Choaiba Ibn Hoceina el-Andalociego, przezwanego Abou Medyan lub Bou Medin.
Kilka stopni prowadzi na małe podwórko, otoczone murem, wyściełane marmurowymi płytami i upiększone kolumnadą z onyksu. Wchodzimy do samej kubby o półokrągłej kopule, przeciętej kilku okienkami o małych kolorowych szybkach, oprawnych w ołów. Panuje tu cisza i przelewają się bezdźwięczne fale światła, łagodnie i tajemniczo zabarwionego. W głębi stoi tabout, czyli grobowiec z rzeźbionego cyprysowego drzewa, sczerniałego od starości w ciągu ośmiu wieków. Piękne tkaniny, haftowane złotem i srebrem, do połowy pokrywają grobowiec świętego marabuta; obok pokazują nam mniejszy sarkofag, gdzie leżą prochy Sidi Abdesselama. Ze ścian zwieszają się wspaniałe sztandary, haftowane rękoma mieszkanek haremów, rozrzuconych od Bagdadu do Sale; wszędzie złożone są przeróżne ofiary – srebrne lampy, świeczniki, szkatuły, kubki, wypolerowane strusie jaja, nawet kości jakichś potworów, w których jednak poznaję krokodyle. Na lewo od wejścia wznosi się ocembrowanie studni, wysokie na pół metra, z kamienia żółtego jak wosk. Jest to onyks; przednia część zrębu głęboko przecięta łańcuchem, służącym od XII wieku do wyciągania kubła z wodą. Zimna jest i dobra, gdyż biegnie z wysokich szczytów tlemceńskiego grzbietu, a podobno posiada cudowną siłę leczniczą. Na sobie tego nie sprawdziliśmy, gdyż byliśmy zdrowi, ale woda istotnie była świetna, więc piłem ją bez końca, tak, że siedzący obok studni jakiś pobożny Arab najprzód z podziwem, a później z przerażeniem mi się przyglądał.
A ja jak gdyby nic i po chwili całą tę powódź wypociłem, gdyż upał był afrykański!
Z kubby przechodzimy do meczetu, nad którym wznosi się minaret upiększony mozaiką. Meczet posiada tak piękne wejście, jakiego już nigdzie w tej części Afryki muzułmańskiej nie spotkałem. Monumentalna brama, upiększona rzeźbionym brązem, prowadzi nas do przedsionka, gdzie mozaika, barwne cegły, arabeski, napisy, artystycznie wykonane konsole, podtrzymujące sklepienie, mówią o pietyzmie sułtana, który wzniósł tę świątynię Allaha w roku 1339. Z przedsionka szerokie marmurowe schody o jedenastu stopniach prowadzą na podwórze, wysłane pięknymi płytami z onyksu, z basenem dla obmywań rytualnych, a dalej – do meczetu, posiadającego rzeźbione cedrowe drzwi rzadkiej piękności oraz najbardziej typowe ornamenty i motywy architektury mauretańskiej. Pokazują nam duże, okrągłe, zupełnie wypolerowane kamienie, leżące w różnych miejscach na kobiercach. Są to kamienie rytualne, zastępujące wodę dla tych, którzy z powodu starości, słabości lub choroby nie mogą dokonywać obmywań przed modlitwą. Tymi kamieniami pobożni nacierają sobie ciało. Budzi podziw subtelna robota sklepienia mihrabu, czyli miejsca zwróconego ku Mekce; tylko malowane gipsy roboty tureckiej są tu ordynarne.
Wychodzimy odprowadzani przez zakrystiana z całą rodziną i spotykamy przy wyjściu minabra, czyli proboszcza. Otyły, chociaż jeszcze młody mułła o białej, poważnej twarzy, zamyślonych oczach i kruczoczarnej brodzie. Czyni znak salamu i przechodzi w milczeniu. Jest to, podobno, bardzo uczony i poważany nawet w Fezie teolog i marabut.
W ten sposób w królewskim Tlemcenie, gdzie co trzy kroki natrafiamy na kubby, grobowce, meczety, czarowne drzewa i inne świętości, zaczęliśmy od prawidłowego i bogobojnego czynu – od pielgrzymki do miejscowego patrona – Sidi Abou Medyana.
Parę kilometrów zaledwie oddziela Tlemcen od brudnej wioski El Eubbad, czyli Bou Medin, a tymczasem kilka kubb spotykamy po drodze; przy jednej nasz przewodnik opowiada, że jest to grobowiec świętego marabuta El Tayara, który za życia nigdy nie spał, zagłębiony w studiowaniu Koranu, a po śmierci został przezwany „latającym człowiekiem”, gdyż dość było komuś wymówić z nabożeństwem jego imię, aby niewidzialny stawiał się na wezwanie i pomagał wiernemu synowi islamu.
– Ruchliwy jakiś święty i do tego taki, co nie zarobić ani centyma fabrykantom weronalu3 – zupełnie słusznie zauważył przewodnik, uśmiechając się dość sceptycznie.
Około cmentarza nasz Mohammet ben M’Hammed pokazuje nam jakieś rozłożyste drzewo, na którego korzeniach i gałęziach pobożni składają ofiary dla duchów drzewa. Ofiary są nader skromne, bo tylko siedem kamyków, skrawki tkanin lub kilka pasemek przędzy wełnianej. To ma przynosić zdrowie dzieciom.
Drzewo to zmusiło mnie przenieść się myślą na góry Tannu Olu, Nań-Szań, Chingan, gdzie bogobojni wyznawcy żółtej wiary (lamaizmu) tak samo zawieszają różne strzępy na gałęziach tych chamtyt-obo i układają stosy z kamieni, błagając złe duchy o łaskawe zezwolenie na przejście przez ich posiadłości.
„O ludzkości! – myślałem. – Masz w swoim mózgu, niezależnie od tego, jakiej formy czaszka i jakiej barwy skóra go pokrywa, jednakowe komórki, zniewalające ciebie do kroczenia jedną i tą samą droga myślowych kategorii. Być może, iż święty, sławny Abou Medyan miał pewne podstawy do myślenia wraz z mądrym Ehelem el-Komounem, że dusze wszystkich pokoleń ludzkich, od pierwszych do ostatnich, zostały zrodzone od razu w chwili wielkiej akcji twórczej Kosmosu lub Allaha i w postaci zarodków, złożone w osobie pierwszego człowieka – praojca Adama”4.
Z tymi myślami przecinam cmentarz, idąc piękną aleją, wysadzaną czarnymi cyprysami. Na prawo i na lewo stoją białe grobowce muzułmańskie, leżące lub stojące białe płyty kamienne. Tu i ówdzie siedzą kupkami kobiety, owinięte tak szczelnie w burnusy, że wygląda im tylko jedno oko.
– Dziś czwartek, to kobiet mało – mówi przewodnik – ale w piątki to całe tłumy ich zalegają cmentarz. Siedzą tu od rana do zachodu słońca, jedzą, piją herbatę i kawę, trochę płaczą, a dużo, o, dużo gadają. Tu się rodzą wszystkie plotki na całą zachodnią Algierię.
Przy wyjściu z cmentarza spotykamy grupę turystek. Wszystkie elegancko ubrane, w najmodniejszych kapeluszach i najkrótszych sukniach, mówiły tak głośno, jak gdyby każda z nich była dowódcą szwadronu dragonów.
Zochna uśmiechnęła się ironicznie i nagle powtórzyła dość frywolną radę Abou Medyana: „Pozwól twemu wybrańcowi usłyszeć głos twój i ujrzeć nogę twoją…”.
– Aha! – zawołałem. – Rada ta dobra, może dla kobiety arabskiej, ale nasze europejskie panie nieraz dają słyszeć swój głos, którego lepiej nie słyszeć, i widzieć wszystko to, co nie zasługuje na oglądanie…
– Nie masz racji, mój kochany – zaprotestowała Zochna. – Bo na przykład ta wysoka blondynka ma bardzo foremne nogi. Spójrz!
Nie chciałem patrzeć, bo czułem całą otchłań anachronizmu pomiędzy jedwabiami tych turystek, a sędziwymi kubbami Abou Medyana, Lalli Setti, Sidi Merzouga i dziesiątką innych uali.
Straciłem humor i uczułem głód. Powróciliśmy więc do hotelu na obiad.
Po obiedzie wyszliśmy na miasto. Nasz przewodnik pokazał nam potężne, stare mury dawnej twierdzy, gdzie niegdyś była siedziba berberyjskich władców, a później Turków – jest to meszuar5. Za sułtanów Almohadach przebywali tu wielkorządcy tych władców, a później, za dynastii Abd El Uaditów, nawet sam sułtan miał tu swoją siedzibę, następnie zaś tureccy gubernatorowie. Ten ostatni okres był najcięższy dla Tlemcenu, gdyż nawet poeta Benemsaib porównał wtedy miasto do „żaby w paszczy węża”.
„Miasto okryło się żałobą i w sromotnej hańbie żyło.
Występki i nieprawość panowały.
Tam, gdzie dawniej cnota była…”
Meszuar obecnie został zmieniony w koszary i składy aprowizacyjne dla wojsk francuskich, rozmieszczonych w obwodzie miasta, lecz gdy się widzi pałające spojrzenia tubylców, rzucane na te grube mury i dawny meczet, mimo woli przypomina się stroniczka z historii Tlemcenu.
W tym mieście stale wrzała walka pomiędzy dwoma najważniejszymi odłamami ludności, a walka ta oddała wreszcie miasto w ręce Francuzów. Najstarszą część ludności stanowią Hadarowie, czyli Berberowie zmieszani z Arabami; są to prawdziwi Maurowie, których zna nauka, a których widziała nieraz Europa, gdy szerzyli w niej klęskę wojny i nieśli swoją cywilizację zawartą obecnie w Alhambrze, Alkazarach i innych pamiątkach mauretańskich w Hiszpanii.
Gdy zwiedzaliśmy północną dzielnicę Tlemcenu, zamieszkałą wyłącznie przez Hadarów, Zochna nagle się zatrzymała i zaczęła nasłuchiwać. Poszedłem za jej przykładem, lecz nie słyszałem nic oprócz brzdąkania jakiegoś instrumentu muzycznego i nuconej ponurym głosem piosenki, dochodzącej mnie przez drzwi brudnej kawiarni. Zochna jednak uważnie słuchała, wreszcie rzekła:
– Tam grają prawdziwą Andaluzę, jaką zapisałam w Granadzie…
Artystka wiolinistka uczyniła interesujące odkrycie etnograficzne, które stosunkowo niedawno przedtem stało się faktem dowiedzionym.
Wśród Hadarów uczeni wykryli potomków Maurów andaluzyjskich, którzy w XIV wieku powrócili tu zHiszpanii i przynieśli z sobą te andaluzyty, nazywane tu rarnatami, a śpiewane dotąd po kawiarniach, na rynkach i przy ceremoniach weselnych.
Tu, w dzielnicy Hadar, podobno jeszcze teraz można znaleźć starożytną broń, zdobytą przez zapaśników mauretańskich na wojnie lub na turniejach, gdzie szli w zawody z rycerzami różnych narodów, a przydomek „el-andaloci” jest dość często używany w starych rodzinach tlemceńskich.
Na rynku nieraz daje się słyszeć wykrzyknik, brzmiący pogardą w ustach Hadara, gdy chce obrazić przeciwnika:
– Kuluglis! Jesteś Kuluglisem! Łżesz jak Kuluglis! Kuluglisi są niewolnikami, Hadarowie zaś ich władcami6.
Któż są ci pogardzani Kuluglisi? Są oni potomkami Turków i berberyjskich kobiet. To są biali ludzie, często o niebieskich oczach i jasnych włosach, o twarzach śmiałych i inteligentnych. Mieszczą się w południowo-zachodniej dzielnicy Tlemcenu i chociaż pod wpływem francuskiej administracji nienawiść pomiędzy Hadarami i Kuluglisami wygasła prawie zupełnie, nie łączą się jednak ze sobą i nie obcują. Kuluglisi pogardą płacą Hadarom za pogardę i chociaż nie wymyślają „od Hadarów”, jednak z zawadiackimi minami śpiewają sobie: „Hadar… O pani! Co za głupie imię posiadają ci ludzie? Ich kark jest koloru szarańczy, a głowa ich owinięta zawsze ohydnymi szmatami. To Hadar, o pani!…”.
Klan Hadarów był do opanowania kraju przez Francuzów w stałej walce z klanem, czyli sof, Kuluglisów, którzy nieraz zbrojnie zwalczali panujących sułtanów i emirów mauretańskich, aż wreszcie 13 stycznia 1836 roku dopomogli francuskiemu marszałkowi Clauzelowi zdobyć Tlemcen, gdy w Meszuar Kuluglisi odważnie odpierali ataki Maurów.
Meszuar jest kolebką nienawiści i niechęci pomiędzy Hadarami i Kuluglisami; na rynku spokojnie spotykają się zmieszani z Żydami, wypędzonymi niegdyś z Hiszpanii, i z Murzynami, dawnymi niewolnikami, przywożonymi z Sudanu, lecz pod murami Meszuaru mruczą swoje rymowane obelgi lub w pewnych wypadkach chwytają za noże i handżary.
Niedaleko od Meszuaru wznosi się biały gmach wielkiego meczetu, nad którego budową pracowało kilka dynastii, zaczynając od XII aż do XIV wieku. Nic tu szczególnego nie uderzyło nas po zwiedzeniu meczetu w El Eubbad.
Tak samo pięknie rzeźbiony gipsowy mihrab, skierowany podług gibla, czyli na Mekkę; tu podczas modłów zwrócony twarzą do muru stoi imam, kapłan, celebrujący nabożeństwo; obok minbar – ruchoma kazalnica, z której mufti wygłasza w piątki naukę; zwisające starożytne i nowe żyrandole, kobierce, kolumny – wszystko to najdokładniej powtarza się w każdej świątyni muzułmańskiej, która skutkiem tego nie daje budowniczemu pola do rozwinięcia twórczej fantazji. Zabił ją kult.
Ale w wielkim meczecie tlemceńskim ujrzałem jeden dodatek, którego nigdzie więcej przed dostaniem się do Algieru nie spotkałem.
Naprzeciwko mihrabu, pośrodku głównej sali meczetu, wznosi się otoczona balustradą platforma. Tu podczas nabożeństwa znajduje się mokim, czyli młodszy mułła (kapłan), którego obowiązkiem jest oznajmiać tłumowi nabożnych wszystko, co będzie czynił celebrujący imam i jakie modlitwy należy za nim powtarzać. Platforma ta nosi nazwę sedda, a spotkać ją można w kilku zaledwie meczetach algierskich, w Maroku jednak ich nie ma.
Widziałem takie podniesienie, urządzone w tym samym celu, w jakiejś pagodzie w Nankingu, co w Chinach też spotkać można zaledwie w paru świątyniach.
Przy jednej z kolumn oglądaliśmy fotel korsi, na którym siedzi czasami jakiś znakomity muderres, profesor teologii, wykładający publicznie Koran, jak to czynił niegdyś świętobliwy Abou Medyan, patron Tlemcenu.
Tymczasem słońce skryło się za górami i zmrok zapadł tak szybko, że ledwie mogliśmy się rozejrzeć po obszernym sahn – wewnętrznym dziedzińcu z basenami i umywalniami dla prawowiernych wyznawców islamu.
Wracaliśmy do domu, gdy nagle na jednym zakręcie ulicy Maskara uderzył nas hałas nie do opisania. Dziesiątki rąk uderzały w bębenki, litaury i tamburyny, dziesiątki ust dmuchało w fujarki i piszczałki, a niezliczona ilość gardzieli darła się wniebogłosy, powtarzając w kółko jeden tylko motyw, przeciągły i ponury.
Nikogo jeszcze nie widzieliśmy, zwróciliśmy się więc do naszego Mohammeta ben M’Hammeda. Uśmiechnął się i przeciskając się przez ściągający zewsząd tłum, zawołał:
– Ślub! Jakiś Hadar się żeni…
Widocznie pochód się zbliżał, bo hałas stał się jeszcze bardziej ogłuszający. Na dobitkę zaczęły pękać małe petardy i syczeć zapalone świece bengalskie. Czerwone i zielone kłęby dymu zaczęły się wzbijać nad niskimi domkami dzielnicy.
Wreszcie orszak się wyłonił.
Na przedzie szło dziesięciu wysokich drabów, zawzięcie bijących w bębny, za nimi tyluż z tamburynami, którymi grajkowie potrząsali nad głowami. Szli miarowym, wolnym krokiem, z powagą i skupieniem na nieruchomych twarzach. Dalej kroczyli muzykanci bijący w litaury, grający na piszczałkach i fujarkach. Po bokach uwijali się inni, rzucając petardy i paląc ognie bengalskie.
W przerwie pomiędzy orkiestrą a główną częścią pochodu szli śpiewacy. Byli to płatni uczestnicy ceremonii. Darli się wniebogłosy, wychwalając szlachetność, hojność i męstwo oblubieńca oraz piękność i cnoty oblubienicy. Od czasu do czasu z chaosu wrzasków i wycia wyłaniał się na chwilę motyw rarnaty, lecz natychmiast tonął w wrzawie.