Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szanghaj początków XX wieku jest prawdziwym tyglem, w którym mieszają się wpływy wielu narodowości i interesów: Brytyjczyków, amerykanów, Japończyków, Francuzów, Mongołów, Chińczyków – bogaczy i biedoty. Docierają tam też bolszewicy i "biała" emigracja rosyjska. Sergiusz Wagin, człowiek tajemniczy i z przeszłością, w chwili gdy wydaje mu się, że rozpoczął spokojniejszy etap życia, angażuje się w niebezpieczne przedsięwzięcie handlu bronią. Tymczasem również jego osobiste sprawy zaczynają się komplikować... Szanchaj niewątpliwie stanowi esencję doskonałej powieści – osadzonej w orientalnym klimacie, w scenerii pełnej ciemnych zakamarków, wyzwolonych kobiet, palarni opium, ale i czystych, głębokich więzi międzyludzkich. Trzeba tylko zadać pytanie, czy przetrwają one czas totalnej burzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 759
Antoni Ferdynand Ossendowski
Szanchaj
Powieść współczesna
Redakcja Małgorzata Jóźwiak
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Opracowano na podstawie wydania:
Wydawnictwo Polskie, Poznań [1937]
© Copyright for this edition Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-126-3
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
(Obj. Jana Apostoła)
Przeklęte, znienawidzone miasto.
Jedno z tych, gdzie długo nie gasła łuna minionej wojny ludów, gdzie płonie ona dotychczas na skłębionych obłokach.
Niektóre z nich szeroko rozsławiły po świecie okrutne swoje nazwy.
To jednak najstraszniejsze było na pewno, bo przerażająco obce, beznadziejnie dalekie.
Nazywało się Szanchaj.
Anglicy wymawiają to słowo inaczej – Szanghaj.
Jest w tym coś z uderzenia topora, spadającego na chudy kark chińskiego bandyty, coś z drapieżnego chrząknięcia kata przy zamachu. Nasz język nadaje tej nazwie brzmienie beztroskiej obojętności, a może – lekkiego podrażnienia: „Zejdź z drogi!”.
Kto lub co ma zejść z drogi? Przedmiot, który można odrzucić kopnięciem nogi? Pies lub kot bezpański? Czy też człowiek głodny, chory, zrozpaczony?
Tak, tak – wszystko razem ogarnia to straszne słowo – S z a n c h a j…
Bogate, przerażająco ludne, pełne fabryk, biur linii okrętowych wszystkich na świecie bander, okazałych gmachów bankowych, lloydów, towarzystw ubezpieczeniowych, składów handlowych, agencji eksportowych, ożywione niebywałym ruchem ulicznym i jeszcze większym – w porcie, na Bundzie i w drugim – na Wusungu, od dawna pociągało ku sobie z całego świata rozbitków życiowych możliwością zarobku lub przynajmniej nadzieją na najmarniejsze choćby istnienie.
Tysiące, nie, setki tysięcy szukających dla siebie kawałka chleba wchłonął rozległy, gwarny, zgiełkliwy Szanchaj.
Nikt nie zdołałby zliczyć i jako tako usystematyzować tych, kogo wyrzuciły na jego granitowe wybrzeże i wspaniałą jezdnię asfaltową wzburzone fale dziejowe, wciąż jeszcze przewalające się od Atlantyku do Oceanu Spokojnego!
Przede wszystkim – któż by potrafił policzyć samych Chińczyków?
Co najmniej milion głodnych gardzieli zapędziła tu nieustająca w Państwie Nieba wojna domowa, gdy to niedouczona w Berlinie, Londynie, Paryżu i Nowym Jorku młodzież wielkiego niegdyś i choć bezbronnego, ale niezwalczonego cesarstwa od roku 1912, nie oszczędzając milionów istnień ludzkich, mienia narodowego i wspaniałej swej kultury tak trwałej, iż można nazwać ją odwieczną, usiłowała pchnąć Chiny konfucjańskie i cesarskie, kraj ładu, dyscypliny i etykiety obywatelskiej, na tory „eksprescywilizacji”. Panować poczęło bezmyślne marzenie o przekreśleniu jednym pociągnięciem pióra, o obaleniu czczym fajerwerkiem krasomóstwa odrębnej, przez pięć czy ileś tam tysiącleci kroczącej własnymi szlakami kultury i o prześcignięciu we wszystkich wadach i błędach ludów Zachodu, dla których ci wychowankowie uniwersytetów europejskich i amerykańskich czuli bezmierną pogardę i zimną nienawiść. Wynik okazał się niezmiernie opłakanym dla kraju Synów Nieba, w okresie, gdy ostatnia ich latorośl pędziła monotonny żywot więźnia honorowego za szkarłatnymi murami Zakazanego Grodu. Radykalny Kanton wystąpił przeciwko umiarkowanemu Pekinowi i zawrzała wojna południa z północą, krwawa, zaciekła wojna domowa! Ambitni, awanturniczy generałowie-chrześcijanie, podjudzani przez misjonarzy protestanckich; generałowie, wierni dynastii, i wprost hersztowie bandytów, werbując ochotników, tworzyli armie, prowadzili wojnę na własną rękę, pustosząc kwitnące niegdyś prowincje i miasta, leżące w pobliżu nielicznych dróg, przecinających kraj. Ościenna Rosja bolszewicka agitowała wściekle, rzucając złoto, głosząc podstępne hasła i znajdując najemnych awanturników, którzy na czele „czerwonych” oddziałów od zachodu i północy posuwali się dolinami Żółtej i Niebieskiej Rzeki, wzmagając zamęt i szerząc klęskę. Powtarzał się tragiczny i żałosny obraz upadku potęgi Asyrii i Babilonii, Imperium Perskiego, Rzymu i koczowej monarchii Czyngisydów.
Pozbawieni ziemi, mienia i bezpieczeństwa rolnicy, rzemieślnicy, drobni handlarze, a nawet bezdomni, niemający nic do stracenia kulisi szukali bezpiecznego miejsca.
Gdzież znaleźć je można było pewniej jak nie w Szanchaju, gdzie ześrodkowały się interesy kapitału zagranicznego, gdzie na ulicach tkwiły posterunki policji cudzoziemskiej, w konsulatach kwaterowały oddziały angielskie, japońskie, amerykańskie, francuskie i włoskie, na redzie zaś stały, wyciągając drapieżne szyje dział, torpedowce, krążowniki i pancerniki pod banderami obcych państw?
Pół miliona, a nawet, jak znawcy twierdzili, cały milion takich bezdomnych, pozbawionych wszystkiego uciekinierów przekroczyło mury chińskiej dzielnicy – Czapei, wsiąkło w małe, brudne jej domy, wyciągnięte szarożółtymi szeregami wzdłuż ulic i kanałów, zabagnionych zawsze, cuchnących gnijącym moczem, padliną i – śmiercią.
Wsiąkło i… czekało na coś, czego nie umiało sobie uświadomić.
Żywiły się te setki tysięcy ludzi nie wiedzieć jak i czym. Wybierano wszystko, co się dało wybrać ze śmietnisk miejskich, wyłapywano gołębie, wrony, żaby, myszy, szczury i krety po polach i ogrodach, wykopywano korzenie jakichś, głodnym ludziom tylko znanych roślin jadalnych, łowiono ryby po brzegach morza i w rzece, zbierano mięczaki i wodorosty, wyrzucane podczas przypływu, żebrano i kradziono. Za miseczkę spleśniałego i skisłego ryżu ludzie bez wytchnienia pracowali po osiemnaście godzin po to, by po miesiącu tego piekła gdzieś za miastem, dumnym ze swego bogactwa i przepychu, skonać z przekleństwem na ustach w ohydnej gliniance lub w rowie przydrożnym.
Tej wezbranej fali, napływającej z Mandżurii, Dżeholu, z prowincji południowych i zachodnich liczono najwięcej, chociaż nikt w przybliżeniu nawet nie wiedział, ile zrozpaczonego materiału ludzkiego zgromadziło się w Szanchaju i po wioskach okolicznych.
Krocie! Prawdziwa nawała! Powódź nędzy i obłędu!
Nikt nie troszczył się o los przybyszów i bezpieczeństwo samego miasta. Myślał o tym tylko konsulat angielski i żądał od chińskich władz niezbędnych zarządzeń, aby ochronić cudzoziemców od możliwych epidemii cholery, dżumy, trądu… i zaburzeń ulicznych.
Sprzedajni i powolni rozkazom angielskich i amerykańskich rezydentów ojcowie miasta wykonali żądanie obcokrajowców i w pobliżu Sicha-Wei zbudowali olbrzymi piec, przypominający indyjskie „wieże milczenia”. Zwożono tam znalezione trupy nieboszczyków i palono na stosach, układanych z łodyg gaolianu. Oszalała z głodu i strachu biedota, która na razie pozostawała jeszcze przy życiu, z radością powitała to zarządzenie władz miejskich.
Całe tłumy głodomorów – półnagich, owrzodzonych i owszonych – mogły teraz grzebać w popiołach i wyciągać kości z ochłapami niedopalonego mięsa.
Rada municypalna poszerzyła, rozbudowała stare więzienia i wzniosła gmachy dwu nowych… Spokój zapanował w Szanchaju.
Tysiące ludzi, ginących z wycieńczenia, duru i szkorbutu, w milczeniu, cierpliwie, z tępym uporem oczekiwało jakichś nieznanych zmian, które nadążały… nadążały.
Tymczasem w hotelach, „arystokratycznych” kawiarniach i na dancingach biali dżentelmeni i strojne ladies flirtowali, tańczyli i bawili się, jak mogli i umieli najlepiej. Patrząc na to życie białych przybyszów – aroganckich i pogardliwych, wydać się mogło, że to jakieś ćmy kreślą swój nieopatrzny, szaleńczy lot kolisty nad niszczącym płomieniem lampy, że to odurzeni haszyszem derwisze i obłędne, histeryczne bajadery miotają się w tańcu śmierci w mieście zadżumionym, od świata odciętym.
Do morza bezrobotnych i głodnych Chińczyków po zagarnięciu Syberii przez bolszewików wpłynęły nowe potoki. Zupełnie odmienne niosły one w swoich wirach odłamki społeczeństw.
Niezmiernie barwne było to nowe zbiegowisko ludzkie. Niemcy, Łotysze, Madziarzy, Austriacy, Czesi, Polacy, Gruzini, Ormianie i inni z tej wieży Babel, z tej nieprzerwanej mêlée des nations, dezerterzy z oddziałów amerykańskich, angielskich, francuskich, przysłanych jako posiłki dla krótkotrwałego rządu niezależnej Syberii republikańskiej. Byli też tacy, którzy, spędziwszy kilka lat w obozach dla jeńców z wielkiej wojny, zapomniani przez swoje władze ojczyste, tułali się po Sybirze; część ich dla kawałka chleba i ciepłego kąta założyła „przygodne gniazda rodzinne”, nie czując bynajmniej dla tych „cichych przystani” miłości ani wdzięczności i nie wysilając się nawet na zrozumienie duszy kobiety, z zaufaniem, a nieraz i prawdziwym uczuciem marzącej o zgodnym i szczęśliwym pożyciu; jedni jako fachowcy znaleźli zatrudnienie dla siebie na kolejach i w kopalniach, drudzy znów, przekradając się ku wschodowi, gdzie spodziewali się znaleźć opiekę swoich konsulów, zarabiali na każdy etap męczeńskiej włóczęgi pracą u chłopów na porębach, przy budowie domów, przy naprawie narzędzi rolniczych, zegarków, broni, imali się rybołóstwa, a nawet wróżbiarstwa i znachorstwa. Tych już nic nie łączyło z krajem – ani wspomnienia, ani sentyment dla łagodnego i wyrozumiałego ludu syberyjskiego. Cała ich wola i energia skierowane były jedynie na powrót do tej czy innej „ojczyzny”, która, jak wierzono powszechnie, po wstrząsie wojennym cudownym sposobem kwitnąć zaczynała, wzbogacać się i cieszyć niebywałym dobrobytem i trwałym pokojem.
Za tymi ptakami wędrownymi przybyli tu też wkrótce i Rosjanie – emigranci, uchodzący przed bolszewikami, sunącymi ku Pacyfikowi. Wyższa biurokracja przedwojenna, niedobitki arystokracji, której nie udało się zawczasu umknąć na zachód, oficerowie „białej”, walczącej z „czerwonymi”, armii, inżynierowie, lekarze, adwokaci, kupcy, a nawet duchowieństwo – tak to się przedstawiał unoszony wartkim potokiem wydarzeń ów miał z gruzów do niedawna jeszcze wielkiego i potężnego, zda się, gmachu, gdzie stał tron dynastii, z krwi i ducha obcej Rosji i do rdzenia zniemczałej.
Na bruku szanchajskim znalazły się całe nieraz liczne rodziny – mężczyźni, kobiety, młode dziewczyny i dzieci.
Wszyscy przybywali do Szanchaju z promienną nadzieją, niby do Ziemi Obiecanej, przeświadczeni, że dawni konsulowie rozporządzają znacznymi sumami, dostatecznymi dla przewiezienia emigrantów do Francji, Włoch lub Jugosławii, gdzie zbiegowie spodziewali się odnaleźć krewnych i przyjaciół, słyszano bowiem o tych, co zawczasu wraz z posiadanymi kapitałami wynieśli się z ogarniętej krwawym szałem Rosji; inni pokładali jeszcze nadzieje w bankach rosyjskich.
Przecież – rozumowały miotające się przerażone mózgi biedaków – skoro nie stało Rosji carskiej, pieniądze jej należą do obywateli wiernych tradycjom caratu? Nastąpi podział kapitałów, zgromadzonych w kasach bankowych, każdy otrzyma sumę, dostateczną na przetrwanie roku lub dwóch, bo dłużej wszak ta wichura trwać chyba nie może!
I oto rozpoczęło się poszukiwanie konsulów i obijanie progów banków.
Konsulowie jednak od dawna już doręczyli posiadane przez nich pieniądze skarbowe rządowi syberyjskiemu i generałom, resztkami sił szalonych ochotników podtrzymujących wojnę dywersyjną z sowietami.
Banki likwidowały interesy i zdążyły już przekazać wszystkie depozyty do centrali, tworzących się w Paryżu, Londynie, Berlinie i Zurychu.
Pewnego marnego, burzliwego dnia, gdy na Wusungu aż ponad skarpy przystani z sykiem i hukiem wylatywały wspienione bałwany, a porywczy wiatr jesienny potrząsał konarami starych drzew w parku na Bundzie, podmuchy jego rozwiały ostatnie widma nadziei i obaliły marzycielskie, efemeryczne plany co do przyszłości nowych przybyszów do miasta, którego nazwa tak bardzo przypominała chrząknięcie kata, ścinającego głowę skazanemu na śmierć nędzarzowi.
Przyszłość bowiem jedynie w okresach trwałej ideologii poddaje się ujęciu w ramy liczb stałych lub przynajmniej prawdopodobnych. W dobie zaś, kiedy kościoły zdobywały się jedynie na błogosławieństwo dla poszarpanych odłamkami szrapneli „bohaterów”, broniących wiary, państwa, króla jednogłowego – czyli monarchii, lub wielogłowego – inaczej – demokracji, na kropienie wodą święconą dział, karabinów, pocisków gazowych i łodzi podwodnych; gdy myśl elity, rządzącej narodami, skierowana została na grabież i rozbój, które miały być wykonane rękami spokojnych wieśniaków i spracowanych robotników – wszelkie plany musiały zawieść, ponieważ nie znaleziono by w owych czasach centymetra bodaj stałej powierzchni, gdzie by można je było na czymś pewnym oprzeć i ugruntować.
Toteż w kołach emigracji wybuchła od razu panika i rozpacz. Opustoszały hotele, zajmowane przez zamożniejszych ludzi; biedniejsi szukali przytułku w chińskiej dzielnicy. Najbiedniejsi, to znaczy – zupełnie nic nieposiadający, przenosili się na dżonki i krypy rybackie, gnijące na cuchnącej Huangpu i Wusung-Kiangu, lub głodni i ponurzy wałęsali się po streetach, parkach i po okolicach Szanchaju, na Nanking czy Fuczou Road, godzinami wystawali przed szybami zakładów jubilerskich, gdzie chińscy kupcy umieszczali milionowej nieraz wartości złote przedmioty, drogie kamienie i srebro.
Mieszkania bardziej zasobnych emigrantów oblegane były od rana do wieczora przez tych, którym głód i rozpacz skręcały kiszki, wysuszały język i wykrzywiały twarz.
Coraz częściej padały tam surowe, gorzkie, obraźliwe, a nawet groźne słowa. Z dniem każdym rozlegała się coraz śmielej jadowita mowa nienawiści.
Tak trwało całe dwa miesiące, aż wreszcie stało się to, co stać się musiało, gdyż podobne okoliczności niezmiennie do nieuniknionych, a zawsze tych samych doprowadzają wyników.
Niezłomne i logiczne prawo nędzy!
Pewnej nocy nieznani sprawcy przedostali się przekopem z jadłodajni, utrzymywanej przez Greka, Archistratiga Podypulosa, do sąsiedniego sklepu słynnego złotnika Wu-Czang-Hsina i wynieśli na pięć tysięcy dolarów towaru. Ponieważ jednak przy tym włamaniu zginęła oddana do naprawy kolia żony wicekonsula Wielkiej Brytanii, w sprawę tę wdała się policja angielska i z całą bezwzględnością i zawodową systematycznością przeprowadziwszy dochodzenie, ustaliła, że pewien były wysoki urzędnik rosyjski zaproponował Grekowi spółkę na ograbienie Wu-Czang-Hsina. Właściciel jadłodajni „Iliada”, a z nim dawny biurokrata osiedli w ponurej „Lousa” – więzieniu karnym.
Czcigodny Podypulos wpadł w taką rozpacz, że powiesił się na własnych szelkach; biurokrata zaś odsiadywał swój termin spokojnie, zadowolony z ciepłego przytułku i codziennej polewki ryżowej z suszoną na słońcu rybą lub cuchnącymi krabami. Myjąc ustępy, uśmiechał się tajemniczo, żywiąc nadzieję, że odnajdzie kiedyś ukrytą przez siebie zdobycz, o czym teraz wiedział jedynie tylko on, gdyż wisielec-Grek już się nie liczył. Spółka została rozwiązana w sposób naturalny i kategoryczny.
Drobne kradzieże, napady bandyckie, wymyślne i dowcipne w swej prostocie oszustwa, zuchwałe szantaże, szulerka wszystkich możliwych odcieni, fałszowanie czeków i weksli, stręczycielstwo wszelkiego, najohydniejszego nawet rodzaju, podejmowanie się krzywoprzysięstwa w sądach zdarzały się codziennie, bo stały tu się takim samym zawodem jak adwokatura, praktyka lekarska, fach inżyniera, budowniczego i rzemieślnika, jak odprawianie modłów nad nieboszczykiem, kropienie wodą święconą konających i dawanie ślubów.
Nie minęło nawet pół roku, a nikt już się nie gorszył tymi zbrodniami i nie pogardzał rodakami, którzy staczali się coraz niżej i niżej.
Co prawda – różnice poziomów etycznych również uległy zmianie. Zbliżały się one coraz bardziej ku sobie. Wszystko, czego zmuszony był imać się człowiek, uważano już za normalną i niezbędną walkę o byt, za spryt życiowy, za ową will of life, za zdolność przystosowywania się do warunków istnienia.
W pogłębiającym się upadku upatrywano nawet jakąś aureolę i świętość męczeństwa, a genezy i przyczyn zbrodni i występku doszukiwano się w niezrozumiałym, drażniąco tajemniczym tekście Apokalipsy.
Lepiej nieco działo się w kołach wojskowych i duchowieństwa. Oficerowie otrzymywali jeszcze skromne zasiłki z pozostałych sum, znajdujących się w rękach dawnych dowódców „białej” armii, korzystali z zapomóg, a nawet stałego uposażenia od agentów japońskich, trzymających w rezerwie tych trzy tysiące bojowych oficerów na wypadek wojny z Rosją Sowiecką; niektórzy wreszcie potajemnie szpiegowali na rzecz bolszewickiego poselstwa w Pekinie i otrzymywali od niego stałe wynagrodzenie za robotę.
Duchowieństwo natomiast znalazło przytułek w prawosławnej, niegdyś bardzo hojnie uposażonej przez rząd carski, misji w starej stolicy Chin i opuściło Szanchaj z rodzinami na zawsze.
Obie te grupy emigrantów rosyjskich zamknęły się w granicach swego zawodu i stroniły rygorystycznie od reszty rodaków, ginących w zgiełkliwym Szanchaju, rozzuchwalonym przez milionowe afery, rozbawionym, żyjącym w ustawicznie trawiącej go gorączce i pościgu za złotem i szalonymi, zawsze niezdrowymi uciechami, gorszącymi Chińczyków. Żółci ludzie w milczeniu i pogardliwej nienawiści przyglądali się obłędowi najeźdźców, zdobywających ich ojczyznę podstępem, przekupstwem, bezczelnością i stałą groźbą, która wiała od opancerzonych burt milczących krążowników i zwróconych na miasto paszcz armatnich.
„I widziałem niewiastę, siedzącą na czerwonej bestii, pełnej słów bluźnierstwa, mającej siedem głów i rogów dziesięć. Niewiasta owa przyobleczona była w purpurę i karmazyn i uzłocona złotem, drogim kamieniem i perłami, mając kubek złoty w ręce swej, pełny obrzydliwości i plugastwa wszeteczeństwa swojego. A na czole swoim – imię napisane: Tajemnica, Babilonia Wielka, matka wszeteczeństw i obrzydliwości ziemi. Widziałem niewiastę ową pijaną krwią świętych, krwią męczenników”… – zaczytywali się głodni, śmiertelnie przerażeni emigranci rozdziałami Objawienia Jana Apostoła w widzeniu jego na pustynnym Patmosie.
Coraz częściej i chętniej stosowali do siebie tajemniczy tekst Apokalipsy.
„Wszetecznica, okrutna Wielka Babilonia to Szanchaj! – myśleli. – On to pije krew męczenników – naszą krew!”
Nienawidzili nierządnicy, drżeli przed nią i bestią, na której siedziała.
Ich chora wyobraźnia utożsamiała potwora apokaliptycznego z Chinami o siedmiu głowach – wielkich miastach z Pekinem, Nankinem i Kantonem na czele, a rogów dziesięć bestii – toć dziesięć najwyższych pagód i świątyń, gdzie stały bóstwa przerażające, o kłach i rogach straszliwych.
Wielka Babilonia, niby to olbrzymia pajęczyca, coraz chciwiej wysysała krew „męczenników” i zatruwała mózg ich i wolę.
Kilka rodzin wymarło już z głodu. Znajomi, przyjaciele i krewni jeden po drugim odeszli, wyzwoleni wreszcie i na zawsze ukojeni.
Zapomniano o nich niebawem w beznadziejnym borykaniu się o każdą godzinę życia.
Ten i ów zastrzelił się z pożyczonego rewolweru lub otruł się karbolem. Kilku młodzieńców, ograbiwszy przechodzącego kupca, urządziło sobie pijatykę we wspaniałym Carltonie, podbijając serca Amerykanek i Angielek niezrównaną sztuką taneczną, a potem, zakradłszy się do zapasowej szatni, powiesiło się na hakach, zadzierzgnąwszy sobie na szyjach stryczki z porwanych na paski koszul.
Jakaś zrozpaczona matka porozbijała młotkiem główki swym dzieciom na parapecie Creeku, sama zaś z mostu skoczyła do brudnego kanału. Wpadłszy w nagły szał, jakiś mąż udusił głodną, chorą żonę, a potem rzucił się pod pociąg. Ale najgorzej bodaj i najniebezpieczniej układało się tu życie młodych kobiet. Umierały one coraz częściej, w sposób zagadkowy przerywając nikłą nić zohydzonego nędzą życia. Inne znów zatłaczały chodniki na ludnych ulicach i nawiązywały znajomość z przechodniami; w wyzywających, kuszących pozach przesiadywały w parku na Bundzie i po kawiarniach, w objęciach podpitych Amerykanów – brutalnych dla kobiet, nieposiadających paszportu amerykańskiego, i zimnych, drapieżnych Anglików; ślizgały się po mahoniowych posadzkach Astor House’u, Splendid Hotelu i Carltonu, nad ranem powracały do ubogiego barłogu na łono rodziny – milczące, znękane i zrozpaczone, rzucając ojcom i matkom banknoty, mające obieg na tej giełdzie walut, towarów, sumień, dusz i ciał ludzkich, życia i śmierci. Ojcowie i matki bez wahania już i wstrętu brali te pieniądze hańbiące i czym prędzej wybiegali z domu, aby zapłacić za brudne legowisko, kupić chleba, ryżu, mięsa…
Krew i łzy męczenników nikogo już nie wzruszały i nie przerażały… tyle ich bowiem wypłynęło we wszetecznym, okrutnym Szanchaju – więcej niż wody w jego cuchnących kanałach i deszczu zimowego… Jedynej pociechy doszukiwano się w mętnych proroctwach twórcy Apokalipsy. I znaleziono ją, bo oto samotnik patmoski napisał był: „Z wina gniewu porubstwa Wielkiej Babilonii piły wszystkie narody, królowie ziemi wszetecznictwo z nią płodzili a kupcy ziemscy z mocy rozkoszy jej bogaczami się stali”.
Nienawiścią przesiąkli przeto ci wygnańcy do wszystkich ludów, królów i bogaczów świata i zemstę im zaprzysięgli do śmierci, jako że sam Jan, umiłowany apostoł Chrystusowy, rozkazywał, mówiąc w swym Objawieniu: „Oddajcież jej, jako i ona wam oddawała, a w dwójnasób dwojako oddajcie wedle uczynków jej, w kubku, którym nalewała, nalewajcie jej w dwójnasób! Jako się wiele wynosiła i w rozkoszach była, tyle jej dajcie męki i udręczenia…”.
Piekło rozwierało się coraz szerzej z dniem każdym. A jednak i tu czekano na coś, co powoła do jakiegoś czynu i przyniesie wyzwolenie. Nadsłuchiwano i wypatrywano czegoś niecierpliwie, obłędnie i namiętnie. Czego? Kogo? W całym tym mrowisku nędzarzy, w wirze przerażenia, obłędu i nienawiści nikt na te pytania odpowiedzieć nie mógł. Tak przed nieuniknioną zagładą, stojącą już na progu legowisk ludzkich, broniła się ostatnia reduta – nadzieja ponuro mistyczna.
Do tego to piekła – do Wielkiej Babilonii przybył bohater tej opowieści.
(2 Pror. Ezech.)
Bohater nasz, jeśli w ogóle można zaliczyć go do osobników o tak pompatycznej nazwie rodzajowej, nie mógł w owych czasach liczyć sobie więcej jak trzydzieści lat. Jednak – trzydzieści lat w pewnych okresach, nawiedzających ludzkość, stanowi epokę o takiej rozpiętości przeżytych wrażeń i zmienności psychiki, że z trudem daje się ona ogarnąć umysłem. Mózg w tych wypadkach wikła się w labiryncie wątpliwości, zaczynając od najbardziej zdumiewającej, gdy to człowiek nie jest pewny, czy nie pomieszał różnych ludzi i czy nie przypisuje jednemu osobnikowi przeżyć kilku lub kilkunastu, i – kończąc wreszcie na najtrudniejszej – kiedy to sam sobie zadaje pytanie, w jaki sposób wszystkie te wypadki można było przeżyć i czy istotnie przeżyło się je. A może był to tylko zły sen, ciężka zmora lub chorobliwe majaczenie człowieka, pod wpływem nieznanych pobudek wchłaniającego nagle fizyczne i emocjonalne przeżycia dziesiątków pokoleń?
Toteż każdy rok takiego wytężonego, powikłanego, nieprawdopodobnego życia równał się kompleksowi kilku bytów. Zacierały się granice poszczególnych okresów, kolejność zjawisk wymykała się spod kontroli pamięci, cała zaś linia życiowa – łańcuch przyczyn i skutków – stapiały się w chaotyczne zbiegowisko faktów, które traciły już swoją ostrość i nie wzbudzały jakichkolwiek emocji, z wyjątkiem chyba pewnych momentów szczerego zdumienia niezainteresowanego zresztą w nich obserwatora. Obiektywność i obojętność wyczerpanej emocjonalności – takie tylko wyniki pozostawia po sobie podobne życie – bogate w nieznośnie ostre wrażenia. Nic więc dziwnego, że trzydziestoletni zaledwie człowiek, jakim poznajemy naszego bohatera, choć miał młodą, ściągłą twarz, gęste, jasne włosy, białe, zdrowe zęby, wysoką i muskularną postać, zdradzającą niepospolitą siłę fizyczną i jakąś przyczajoną drapieżną zwinność zwierza, gotowego do skoku, mógł powiedzieć o sobie (a w rzadkich chwilach szczerości nawet mawiał), że jest już stary – stary spadającym nań doświadczeniem kilku naraz generacji różnych, niepodobnych do siebie okresów dziejowych.
Wprawny zresztą obserwator spostrzegłby u niego zapewne nieomylne oznaki starości. Na czole, pomiędzy brwiami i od kącików warg, umiejących mocno się zaciskać, aż do mocnego podbródka wyżłobiły sobie zawiłe łożyska głębokie zmarszczki, które już niczym złagodzić się nie dają; w bladoniebieskich, szeroko rozwartych oczach, patrzących twardo i zimno, jakaś wewnętrzna, mętna mgiełka przysłaniała źrenice, ukrywając dokładnie wszelkie uczucia i wrażenia. Spod energicznie zarysowanych łuków brwi patrzyły te oczy przenikliwie, czujnie i groźnie; zdawało się, iż widziały wszystko, przebijając potęgą tysięcy ukrytych w nich źrenic mury gmachów, tkaninę ubrań, mięśnie i kości oglądanego człowieka. Małe, rasowe ręce o długich, cienkich palcach zdolne były do nagłego i mocnego chwytu, chociaż zachowywały spokój, dowodzący wielkiej równowagi duchowej lub siły woli; małe stopy mocno wpierały się w ziemię, jak gdyby każdym krokiem swoim podkreślając stanowczość i niezłomność zamierzeń ich właściciela. Na zimnej, spokojnej, prawie nieruchomej twarzy błąkał się chwilami szyderczy uśmiech, jak gdyby zadając komuś pogardliwe pytanie:
– N-no! Co będzie dalej?
Bohater nasz przybył do Szanchaju jakoś dziwnie raptownie i od pierwszych chwil, ledwo podeszwami żółtych trzewików dotknął granitowych kostek jego ulic, miał wygląd człowieka, od dawna tu zamieszkałego i nieoczekującego żadnych już niespodzianek. W kołach emigrantów rosyjskich, uczęszczających do tych samych tanich restauracji i drugorzędnych kawiarni, pojawienie się nieznajomego wzbudziło ostre zaciekawienie i pewien niepokój. Większość Rosjan wyrażała nawet przekonanie, że jest to tajny agent policji angielskiej.
– Może ktoś z naszych rodaków w tak wielką wplątał się aferę, że aż z Londynu przysłano tu urzędnika Scotland Yardu? – domyślali się dawni ministrowie i szefowie różnych departamentów.
Wojskowi, obejrzawszy bacznie nieznajomego, mruczeli do siebie:
– Trudno nas nabrać! Cha, cha! Tego ptaszka podesłali nam bolszewicy! Przekonacie się, że dla zamydlenia oczu powałęsawszy się kilka dni samotnie, pocznie „nawiązywać kontakty” na modłę szpiegów sowieckich… Znamy już te sztuczki!
Pomylili się jednak wszyscy, gdyż nieznajomy, siedzący właśnie przy stoliku w kawiarni i bezceremonialnie przyglądający się obecnym gościom, wstał nagle i podszedł do okna, gdzie zasłonięty gazetą ukrył się stary senator, tajny radca Ableuchow.
– Ekscelencjo, Piotrze Pawłowiczu, nie poznaje mnie pan?
Senator nasunął okulary na nos i odłożywszy dziennik, przyjrzał się uważnie stojącemu przed nim nieznajomemu.
– Przepraszam… – mruknął niechętnym głosem, obawiając się nieuniknionego zawsze w takich wypadkach ataku na kieszeń z powołaniem się na „znane szerokiemu ogółowi miłosierne serce ekscelencji” i na wspólnych znajomych, a nawet krewniaków – przepraszam, ale…
Stojący przed nim człowiek o skrzepłej twarzy nie dał mu jednak skończyć zdania. Pochyliwszy się nad stolikiem i czując zwrócone na siebie spojrzenia wszystkich obecnych, powiedział tak cicho, że tylko sam radca mógł go posłyszeć:
– Jestem Sergiusz Wagin… Nie mam zamiaru o cokolwiek prosić pana, Piotrze Pawłowiczu, niech się pan nie obawia!…
Przez twarz mówiącego przemknął szyderczy uśmiech.
– Na szczęście życie nauczyło mnie obchodzić się bez czyjejkolwiek pomocy – dodał natychmiast.
– Sergiusz Wagin, syn… – wyszeptał Ableuchow z jakimś przerażeniem w głosie.
– Syn pańskiego kolegi z Senatu – kiwnął głową Wagin, ale spostrzegłszy lęk w starczych oczach biurokraty, mocniej zacisnął wargi i syknął: – Przepraszam, że ośmielam się przypomnieć ekscelencji, ale po tylu latach tułaczki i, doprawdy, niebywale ohydnego życia chciałem spędzić choć pół godziny w dawnym towarzystwie! Odejdę zaraz, ale skoro nazwisko moje aż tak przeraziło pana, proszę o dyskrecję…! Czy przyrzeka mi to pan?
Starzec prawie nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w groźną w tej chwili twarz Wagina, aż wreszcie z trudem wyjąkał:
– Jeżeli pan tego sobie życzy… owszem… zachowam nazwisko pana w tajemnicy!
– Dziękuję! Nie tyle chodzi mi, oczywiście, o nazwisko, ile… o komentarze do niego, ekscelencjo – powiedział z naciskiem.
Wagin ukłonił się i powróciwszy do swego stolika, z obojętną miną usiadł przy nim. Nic nie zdradzało w nim wzruszenia, tylko trzy głębokie bruzdy na czole poruszyły się gwałtownie raz i drugi, ale znieruchomiały wkrótce.
Wypił podaną mu herbatę, przerzucił ogłoszenia w rosyjskim świstku, wydawanym w Szanchaju przez jakiegoś bezczelnego rekina żółtoprasowego, zapisał sobie coś w notesie i zapłaciwszy kelnerce, opuścił kawiarnię.
Wtedy dopiero znajdujący się na sali emigranci otoczyli starego senatora, wypytując go o nieznajomego.
Ableuchow marszczył czoło i wzruszał ramionami, mrucząc niezadowolonym głosem:
– Nie wymienił mi swego nazwiska… Omylił się, wziąwszy mnie za kogoś innego…
– Ale czy to nasz – Rosjanin? – rozległy się pytania.
– Sądzę, że tak! W każdym razie biegle i czysto mówi po rosyjsku – odpowiedział Ableuchow, znowu zasłaniając się gazetą i zsuwając szkła na czoło.
– No, jeśli tak – mówili rozczarowani Rosjanie – to nic innego, tylko przybył tu nowy szpieg bolszewicki, aby nas śledzić i o wszystkim donosić do Moskwy.
Wygnańcy, tchórzliwi zbiegowie omamiali się szczególną uwagą, jaką musiał zwracać na nich czerwony rząd proletariatu. Tymczasem w Moskwie nikt o nich nawet nie wspominał. Sprytni i doświadczeni macherzy rewolucyjni wiedzieli, że te odłamki caratu muszą się rozsypać jak stara cegła gmachów średniowiecznych; inni zaś, jeśli wymrzeć nie zechcą, powrócą, skamłać będą, kajać się i błagać o litość i kawałek chleba. Komisarze ludowi znali przecież dokładnie historię Rosji, a zagarnięte przez nich tajne archiwum polityczne niejedną odsłoniło przed nimi nędzną i ohydną nikczemność. W Kremlu więc nikt nie wątpił, że jedno tylko słowo o amnestii i jakiej takiej możliwości istnienia przyciągnęłoby do nowej Rosji dziewięć dziesiątych całej emigracji, lecz ta powrotna fala niepotrzebnych, ogłupiałych do reszty niedobitków przeszłości nie była wcale pożądana. Kilka tysięcy głodnych gąb i dwa razy tyle nigdy nieimających się ciężkiej, istotnej pracy rąk – na co i po co to było rządowi, burzącemu podwaliny caratu? Co mogli dać z siebie ci „dawni ludzie” zuchwałemu Leninowi i jego Międzynarodówce, zmierzającym po skończonej wojnie domowej ku gorączkowej budowie czegoś zupełnie nowego, nigdy niewidzianego, a ogromnego i powstającego szybciej od osławionych piramid egipskich? Nie były to czcze i brutalnie reklamowe zamiary, gdyż nie jakichś tam nędznych sześćdzesiąt tysięcy, jak w Tebach, Karnaku i Gizeh, ale miliony niewolników pokornych i niczego nieżądających, oprócz kawałka chleba i cuchnącej, suchej ryby, można było w każdej chwili pchnąć na najzuchwalszą, najniebezpieczniejszą i najfantastyczniejszą robotę.
Agitacja zagranicą, skierowana przeciwko nowym gospodarzom Rosji, a więc – szkodliwa opinia, urabiana przez emigrantów? Lenin i jego towarzysze, przez szereg lat głodujący zagranicą, poznali dokładnie, do najgłębszych tajników zmaterializowaną, amoralną duszyczkę współczesnej cywilizacji, gdy to ilością złota w bankach i wartością koncesji oceniano i mierzono „kulturę” ludów! Wszelką agitację przeciwko nim i najgorszą o nich opinię można było w ciągu jednej doby zmienić i rozproszyć, dając Europejczykom i Amerykanom opcje na naftę, węgiel, żelazo, mangan, azbest i złoto syberyjskie! Czy warto było zatem przejmować się starczym zrzędzeniem jakichś tam umarlaków, z głodu, chorób i zimna padających na ulicach wspaniałych stolic Zachodu, i gdzieś – aż w Szanchaju lub na rozszalałym, puchnącym od bogactwa Manhattanie? Nikt w Moskwie o tym nie myślał i żadnych obserwatorów do Szanchaju nie posyłał. Kontrrewolucja od roku już zachłysnęła się w morzu krwi i odrodzić się nie miała sił i woli.
Wagin szedł Bundem, zatłoczonym korowodem tramwajów, autobusów, samochodów i małych wózków, popychanych przez „rikszów”, a skręciwszy wspaniałą Nanking Road, nie zwracał uwagi na przepych olbrzymich sklepów i składów drogich kamieni, złotych i srebrnych cacek i naczyń, jedwabiu, artystycznych wyrobów z czarnej i czerwonej laki. Dążył tam, gdzie na koncesji francuskiej asfaltowa jezdnia Avenue de deux Républiques urywała się nagle przed bramą w murze dawnego Szanchaju i gdzie biegła dalej ulica Fu-Tien-Koo, przecinająca całą dzielnicę chińską.
Tam dopiero zaczął się rozglądać z zaciekawieniem.
Tuż za murem brukowana już ulica biegła ku małemu sztucznemu jeziorku, otoczonemu drzewami i trawnikiem. Czerwono lakowany, połamany w zygzaki mostek prowadził do malowniczej, uczęszczanej przez Europejczyków herbaciarni „Pod Wierzbami”, gdzie po południu przychodzili też Chińczycy, za którymi słudzy nieśli klatki ze skrzydlatymi śpiewakami, osładzającymi dolce far niente żółtolicych dżentelmenów. W pobliżu kawiarni stały domy chińskich bogaczy i jeszcze wspanialsze domy publiczne, oznaczone czerwonymi latarniami z zachęcającymi i niezmiernie romantycznymi napisami. Wiśniowa i złota laka biła zewsząd w oczy, powyginane fantastycznie, okryte emaliowanymi płytkami dachy ulubionego w kraju stylu „tin” jarzyły się w słońcu. Tam i sam jakiś dumny milioner wybudował dla siebie siedzibę z kilkupiętrową basztą „gu”, ozdobioną po rogach złoconymi głowami smoków. Przepych ten urywał się jednak koło świątyni, stojącej w środku dzielnicy.
Dalej, jak okiem sięgnąć, na olbrzymiej płaszczyźnie rozparło się na wszystkie strony stłoczone zbiorowisko szarożółtych, małych domków tubylczych. Ulepione z gliny lub ziemi, zmieszanej z nawozem i słomą, o strzechach z badylów gaolianu, mętnie wyzierając oknami, zaklejonymi szarym, przetłuszczonym papierem, chronione lekkimi drzwiami z ram bambusowych i mat słomianych – domki ciągnęły się, zda się, w nieskończoność, przerywaną tam i sam wąskimi poprzecznicami. Oko nie miało na czym spocząć, gdyż wszędzie wokół ciągnęła się ta szarożółta jednostajność i tylko w trzech miejscach jaskrawymi plamami odcinały się fałdowane wymyślnie dachy świątyń, a gdzieś daleko ponad bezbarwnym zbiegowiskiem ubogich i smutnych budowli, niby straż lub jakiś znak ostrzegawczy, tkwiła czerwona siedmiopiętrowa baszta pagody Loonghwa, smukła, o dziwacznie powyginanych, pogarbionych okapach z barwnych dachówek porcelanowych. Obok tej świątyni cieszyło wzrok kilka burozielonych drzew, które nie zdążyły jeszcze zrzucić wszystkich liści; za to w reszcie dzielnicy chińskiej – na całej jej szarej palecie – nie biła w oczy żadna barwniejsza plama – ani zielonej korony lub czarnych konarów drzew, ani nawet badyla jakiejkolwiek rośliny – nic, tylko te szarożółte domki – fanze i bure, cuchnące błoto miasta przyrodzonych, odwiecznych gospodarzy Szanchaju. Gdzieś tam, na końcu Fu-Tien-Koo powiewała trójkątna czerwono-czarna chorągiew i majaczył jakiś maszt z deską, zapisaną czarnymi hieroglifami. Idący ulicą cudzoziemiec nie wiedział, że zbliża się do chętnie i tłumnie odwiedzanego przez obcokrajowców jaomynia, gdzie sędziowie chińscy wykonywali wyroki śmierci, wraz z łapówką podsuwane im przez rezydentów europejskich.
Wyboistą, pełną wyrw i kałuż ulicą ciągnęły tu nieraz ukradkiem rozkołysane na resorach limuzyny, wiozące piękne ladies i dżentelmenów, wystrojonych już na dancing poobiedni. Dążyli tu oni na widowisko niepospolite. Kat oczekiwał już gości i co chwila obcierał swój szeroki miecz. Gdy zaś spadały głowy nikomu nieznanych i z rzadka tylko na gorącym uczynku pochwyconych bandytów, a wrony i jastrzębie w oczekiwaniu stypy rozsiadały się po krawędzi glinianego muru, dżentelmeni uprowadzali swoje lekko drżące, a czasem nawet roznamiętnione damy do aut i wieźli je do Astor House’u i Carltonu na kieliszek koktajlu i niezbędną porcję tańców, po których razem znikali w przytulnych, dyskretnych gabinecikach w tea-house, gdzie, podobna do cienia, przesuwa się milcząca służba chińska o zagadkowych, nieruchomych źrenicach.
W pobliżu jaomynia Wagin odnalazł mały, jak zresztą i wszystkie inne, domek pod numerem tysiąc siedemset pięćdziesiąt.
– To tu… – mruknął do siebie, sprawdziwszy zapisany w notatniku adres, i zapukał do drzwi zalepionych papierem, wzmocnionym skrzyżowanymi deskami z czarnym napisem na nich: „Standard Oil Company”.
Opasły Chińczyk w czarnym, zatłuszczonym straszliwie chałacie i jedwabnej czapeczce na głowie, szczerząc rzadkie, żółte kły i mrużąc przebiegłe oczy za grubymi szkłami okularów w śmiesznie dużej oprawie rogowej, spytał łamaną angielszczyzną:
– Czego życzy sobie wielce czcigodny cudzoziemiec?
– Chciałbym wiedzieć, czy tu mieszka pani Wiera Somowa – spytał Wagin.
Chińczyk zaczął trząść głową i bełkotać:
– Tak, tak! Mieszka na podwórku, w bardzo pięknym domku!
Sergiusz przeszedł sień, pod pułap wypchaną worami z soją i skrzyniami z olejem bobowym, i przez przeciwległe drzwi wydostał się na podwórko, malutkie, czyste, po bokach obsadzone niskimi krzaczkami herbacianymi; w środku jego, na tle grubej warstwy żwiru, bił w oczy okrągły klomb, pełen jakichś jesiennych fioletowych kwiatów i podobnych do kling szabel liści irysowych. Na końcu podwórza stał schludny domek o trzech rozsuwanych okienkach, z ganeczkiem o cienkich, rzeźbionych filarach i wymyślnym daszku z rynnami w kształcie głów żurawi.
– Tu dawniej miał mieszkanie syn mój – mówił Chińczyk – ale odnająłem je teraz czcigodnej pani…
Na odgłos kroków idących ludzi, drzwi otworzyły się. Na ganeczek wyszła bardzo dostojna, siwa już dama i spytała po angielsku:
– Czy pan z ogłoszenia? Szuka pan pokoju?
– Tak jest! – odparł po rosyjsku Wagin, zdejmując kapelusz. – Czy mógłbym obejrzeć lokal?
Pani Somowa ruchem ręki zaprosiła go do wnętrza domku.
Wmałej izdebce z żelaznym łóżkiem, jednym stołem, umywalką i trzema krzesełkami usiedli i patrzyli na siebie tym dziwnie ostrym wzrokiem, jakim patrzeć umieją ludzie, którzy nieraz już widzieli przed sobą śmierć. Długie milczenie mogłoby ciążyć komu innemu, lecz tych dwoje ludzi uważało je za niezbędne. Musieli przypatrzeć się sobie, porobić własne spostrzeżenia i wyciągnąć wnioski, kierujące dalszym postępowaniem. W tej wnikliwej i szczegółowej obserwacji, zda się, brały udział nie tylko znane, codziennie przez ludzi używane zmysły, lecz jakieś inne jeszcze, budzące się w nadświadomości, wyostrzone w ciężkiej niewymownie i zawsze tragicznej walce o byt. Wyczuwali oboje, że w tej chwili jak gdyby wymotywują z siebie jakieś nici tajemnicze, oglądają je milimetr po milimetrze, niby trwałość ich i forma zabezpieczyć miały sprawne czynności niewidzialnej maszyny, tkącej możliwość współżycia.
Milczenie, długie i przesycone prądami intuicji, nie krępowało ich bynajmniej i nie nużyło.
Za cienką ścianą ktoś zanosił się od suchego, duszącego kaszlu, a gdy na chwilę urywał, dobiegało głośne tykanie ściennego zegara i lekki zgrzyt jego mechanizmu, starego zapewne i zardzewiałego. W kuchence za drugą ścianą pobrzękiwały metalowe kociołki czy kubki i pluskała woda.
Pierwszy przemówił Wagin. Z lekka wykrzywiając usta i odsłaniając białe, ostre zęby, powiedział:
– Jeżeli pani nie będzie miała nic przeciw temu – wynająłbym ten pokój. Na wszystkie możliwe pytania postaram się dać jak najszczerszą odpowiedź. Nie jestem zamożny, cha, cha – mam właśnie tyle tylko pieniędzy, ile mi starczy na miesiąc, więc ten czas ma pani bądź co bądź zabezpieczony… Miesiąc w naszym życiu to wszak dużo. Nieprawdaż?
To mówiąc, położył na stole banknot i ciągnął dalej zimnym i obojętnym tonem:
– Zresztą przekonany jestem, że dam sobie radę w Szanchaju, jak dawałem ją sobie wszędzie, gdzie tylko od roku 1915 rzucał mnie los… doprawdy, dość kapryśny, nieszczędzący mi przykrych nieraz niespodzianek… Mam nadzieję, że pozostanę lokatorem na czas dłuższy…
Zaśmiał się z jakimś gorzkim szyderstwem, a zmarszczki głębiej wcięły mu się w skórę czoła.
– Czym się pan trudni? – spytała bez szczególnego zresztą zainteresowania, raczej po to tylko, aby wziąć udział w rozmowie i nie pozostawać bierną słuchaczką.
– Obecnie? Tu? – uśmiechnął się złośliwie prawie. – Zapewne tym samym, czym i pani – zamierzam walczyć o życie, jak umiem i mogę. Różnymi się drogami chodziło i różnych, powiedzmy nawet bez przesady, w s z y s t k i c h zawodów się próbowało… Ale, o ile sądzić mogę, to i pani łyknęła emigranckiej biedy?
Skinęła tylko głową i uniosła nieco ciemne brwi. Po chwili wyciągnęła do Wagina rękę.
– Więc w szczęśliwą godzinę – proszę się wprowadzić! – powiedziała spokojnym głosem.
Uścisnąwszy podaną mu dłoń, wyszedł na podwórko, mruknąwszy dość głośno, żeby pani Somowa mogła go usłyszeć:
– Miło tu i zacisznie…
– A tak! – odpowiedziała natychmiast. – Gospodarz Jun-cho-san – bogaty kupiec. Handluje soją, olejem i makuchami. Lubi porządek i czystość. Uważam, że trafiłam bardzo szczęśliwie, wynająwszy tę chałupkę.
– Istotnie! – zgodził się Wagin i raz jeszcze ukłoniwszy się pani Wierze, skierował się ku wyjściu.
Wkrótce po tej wizycie przed dom Jun-cho-sana zajechała dwukonna dorożka chińska, a z niej wysiadł Wagin i z pomocą furmana wniósł do pokoju dwie walizki skórzane. W pół godziny później był już rozlokowany w nowej siedzibie.
Pani Somowa, zajrzawszy do pokoju, zapytała:
– Może potrzebuje pan czego? Czy nie dać wrzątku na herbatę?
– Dziękuję! – odparł krótko, urywając nikły wątek możliwej rozmowy.
Po chwili wyszedł z domu. Miał jeszcze bardziej skupioną twarz i niezwykle ostry, baczny wyraz oczu. Przypomniał mu się nagle przestrach na szerokiej, steranej twarzy senatora Ableuchowa. Zacisnął wargi i syknął:
– Tchórze! Nędznicy! Krety! Zdrajcy!
Posłyszał własny syk i zdumiał się. Od dawna niczym tak bardzo się nie przejął.
Zmusił się do wyrzucenia z pamięci przerażonego oblicza ekscelencji. To go od razu uspokoiło. Ruszył przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Chciał dokładnie poznać dzielnicę, w której zamieszkał, i zajrzeć możliwie wszędzie.
(Obj. Jana Apost. XVI, 9)
Fu-Tien-Koo ciągnęła się na przestrzeni dobrych dwu kilometrów. Wagin, przeszedłszy ją od czerwonej bramy „paj-lou” do jaomynia, a potem dalej – aż do ostatniego przysiółka, gdzie widniały już tylko chińskie ogrody warzywne – spostrzegł, że dzieliła się wyraźnie na trzy odcinki, zupełnie odrębne.
Pierwszy – bliższy do wielkiego, międzynarodowego Szanchaju posiadał świątynie, skwery i herbaciarnie. Stały tu bogate domy kupców, dostarczających towarów i surowców firmom eksportowym, które bez tych pośredników, ustosunkowanych we wszystkich prowincjach i kołach producentów, nie byłyby w stanie nabyć ani litra oleju bobowego, ani kilograma soi, pszenicy, ryżu, prosa, wosku drzewnego, herbaty, kamfory, santalu, ani też kawałka węgla lub rudy żelaznej, antymonowej i cynowej, ani nawet metra tkaniny jedwabnej. Dalej od tego ośrodka usadowili się mniej zamożni kupcy; ci w szarożółtych szopach od ulicy mieli swoje skromne biura handlowe. Sami mieszkali z rodzinami w schludnych domkach, ukrytych w głębi posesji, ze wszystkich stron otoczonej długimi, niskimi budynkami, gdzie mieściły się ich składy towarowe. Jun-cho-san, jeden z najruchliwszych kupców przy ulicy Fu-Tien-Koo, miał na swojej posesji dwa domy. W jednym z nich przed trzema laty jeszcze mieszkał syn jego, Fu-Sai-Ti z młodą żoną i dzieckiem, lecz podczas rewolucyjnych rozruchów w Szanchaju, idąc na ślub przyjaciela, młody kupiec trafił na Szeczuan Road pod ogień kulomiotów angielskich i zginął wraz z żoną i synkiem. Jego to właśnie domek dzierżawiła teraz emigrantka rosyjska – pani Wiera Somowa.
Za jaomyniem rozpoczynał się drugi odcinek ulicy. W jeszcze mniejszych i nędzniejszych szopach, nieposiadających nawet podwórka, gnieździli się chałupnicy, pracujący dla wielkich domów handlowych, kapiących od złota, laki, srebra i masy perłowej. Szewcy, krawcy, złotnicy, tkacze, hafciarze, tokarze, lakiernicy, malarze, snycerze, rzeźbiarze, stolarze, cieśle i jubilerzy mieli tam swoje drobne warsztaciki, gdzie pracowali w zaduchu i półzmroku po czternaście godzin na dobę, gdzie zmieniały się całe generacje wielkich nieraz majstrów i artystów, przechowujących zazdrośnie sztukę dziadów i pradziadów i również tradycyjne i trwałe stosunki z wielkimi starymi firmami.
Odcinek ten kończył się w miejscu, gdzie stała mała kapliczka z tablicą jakiegoś tekstu z księgi Konfucjusza, wiązanką kwiatów i palącymi się we wnętrzu świeczkami ofiarnymi.
Dalej aż do samych ogrodów ciągnęła się ostatnia, końcowa część Fu-Tien-Koo.
Znalazły tu dla siebie przytułek domy zajezdne, hoteliki o przechodzących wyobraźnię ludzką brudach i nigdy niemilknącym zgiełku; jadłodajnie, herbaciarnie, domy gry, palarnie opium, jakieś wpółrozwalone, pozbawione dachów i drzwi rudery, skąd w dzień i w nocy dobiegały jękliwe zawodzenia fletów i jednostronnych skrzypiec, warkot bębenków, obłędne, piskliwe krzyki kobiet, ponure, dzikie przekleństwa mężczyzn i śmiech, w tych zwaliskach i ohydnych norach brzmiący dziwnie złowrogo.
Na ladach przed jadłodajniami widniały stosy prażonych w oleju bułek, makaronów i obwarzanków, które tuż na brudnym parapecie spoconymi, czarnymi dłońmi rozwałkowywali z ciasta półnadzy piekarze; stały blaszane półmiski z kawałkami smażonych ryb i ociekającej tłuszczem wieprzowiny, zaprawionej lepkim, ostrym sosem na miodzie z imbirem; misy z zupą z mięczaków i wodorostów morskich, całe góry ryżu, okraszonego aromatycznymi ziołami, berberysem i papryką; kosze z gotowanymi krabami i krewetami, słoje z muszlami, wymaczanymi w słonej wodzie z czosnkiem i liśćmi pachnącej potem końskim pietruszki chińskiej. Ogromne, baniaste gąsiory z sosem sojowym i grzybowym i mniejsze, smuklejsze – z mai-go-lo i han-szinem – dwiema odmianami wódki: ryżowej z anyżem i zwykłej – gorzkiej i palącej gorzałki – z prosa.
Przechodnie stawali przy ladach, jedli z małych miseczek porcelanowych i pili wódkę z drobniejszych jeszcze – podobnych do małego kieliszka, płacili przedziurawionymi czochami, nawleczonymi na sznurki, i znikali w innych legowiskach, wedle upodobania, chwilowej zachcianki lub stałego nałogu.
Wagin zajrzał wszędzie i wszystko dokładnie zapamiętał. Ostre zapachy kuchenne wzbudziły w nim poczucie głodu. Wstąpił wreszcie do restauracyjki, nad którą widniał ogromny szyld chiński, głoszący, że najwykwintniejsza restauracja w świecie „W Locie Siedmiu Jaskółek” czcigodnego Mao-Lu-Pao, naczelnego kucharza ostatniego Syna Nieba, słynie ze swych potrawek z gołębi w sosie „szi-kai-ni” i z boczków jagniąt, nadziewanych kasztanami, gotowanymi w rosole z „trepangów”.
Wagin nie mógł rozumieć stylizowanych misternie hieroglifów chińskich tak samo, jak uwięziony już wówczas Syn Nieba, ostatni, młodociany cesarz, nie był w stanie sprostować pewnej nieścisłości, a mianowicie, że czcigodnego skądinąd Mao-Lu-Pao nie oglądał nigdy swymi „boskimi” oczami i nigdy w Zakazanym Grodzie nie miał takiego szefa kuchni. Sergiusz ze smakiem jednak zjadł podaną mu wyborną potrawkę i tłusty kawałek faszerowanej baraniny. Przekonał się, że ceny były tu dostępne, jedzenie – dobre, a porcje – obfite. Postanowił więc, o ile pozwolą mu na to okoliczności, zaliczyć się do stałych bywalców restauracyjki Mao-Lu-Pao, chudego jak szczapa, dziobatego diabelnie Chińczyka, coś niecoś bełkocącego po angielsku.
Nowego gościa zaciekawiła niezmiernie publiczność restauracji. Niezawodnie, klienci dziobatego Mao nie byli ani kupcami, ani rzemieślnikami. Pierwsi jadali wyłącznie w domu i w dzień mieli na sobie wyświechtane, przetarte na łokciach ubrania, niby szyldami, poznaczone plamami lub kurzem artykułów swego biznesu: ten – oliwą, tamten – mąką, inni – oczeskami bawełny, jedwabiu, juty lub też przepojone wonią skór, surowych i garbowanych, korzeni, herbaty. Dla rzemieślników znowu stanowczo za drogie to było miejsce. Siedzący przy stolikach Chińczycy mieli dobre, jedwabne chałaty, nowe obuwie i mycki lub kapelusze europejskie. Naradzali się ze sobą po cichu, rzucając podejrzliwe spojrzenia w stronę nieznajomego cudzoziemca. Do tego lub innego z nich podchodzili raz po raz jacyś ludzie z ulicy, szeptali coś tajemniczo i znikali pośpiesznie, otrzymawszy rozkazy.
Wagin nieznacznie krzywił usta, jak gdyby ciesząc się wewnętrznie. Po posiłku odwiedził kilka hotelików pod pozorem, że szuka dla siebie pokoju. Mogło mu się to przydać na przyszłość. Ujrzał tu przerażająco ohydne barłogi, cuchnące, zarażone, zdawało się, wszystkimi istniejącymi na świecie chorobami, hałaśliwe, zatłoczone niemożliwie, bo w niektórych izbach przedsiębiorczy hotelarze pobudowali aż trzy piętra prycz, niczym nieosłoniętych, wyślizganych, okrytych grubą warstwą brudu, zmieszanego z łojem potu lub resztek tłustego jedzenia i olejem bobowym – tą nieuniknioną przyprawą kuchni chińskiej, farmakopei i kosmetyki.
Korytarze, wszelkie zakamarki, parapety okien i małe ganeczki, prowadzące na podwórza, zalane czarnym błotem, zanieczyszczone kałem ludzkim i zwierzęcym, zatłoczone mułami, końmi, wielbłądami i ciężkimi dwukołowymi arbami, zawalone były stosami skrzyń i worków z towarami, przywożonymi tu aż z Mongolii i nadmorskich, wschodnich prowincji. Składy pierwszego odcinka Fu-Tien-Koo pochłaniały to wszystko, by w parę dni później przewieźć posortowany już towar do żelazobetonowych stores potężnych eksporterów.
Zwiedzając zajazdy, hotele, a nawet domy noclegowe, Wagin dłużej i uważniej oglądał budynek jakiejś znaczniejszej gospody, przypominającej znane na Wschodzie muzułmańskim karawanseraje. Stawali tu wyłącznie poganiacze mułów i wielbłądów, robotnicy z kryp, płynących kanałem i rzekami, majtkowie wielkich dżonek morskich, furmani wozów ciężarowych i różni biedacy, ciągnący zewsząd do bogatego Szanchaju, szukając i spodziewając się znaleźć w nim chleb, a znajdując – śmierć.
Sergiusz ze skupionym wyrazem na twarzy przyglądał się czworobokowi, podzielonemu na duże izby ogólne o dwu kondygnacjach prycz, malutkim, ciemnym klitkom na poddaszu, pozbawionym sufitów i okien, gdzie zawieszone maty trzcinowe zastępowały drzwi i pułap, a niska skrzynia – łoże, krzesło i stół. Całe podwórze roiło się od zwierząt pociągowych, czarnych świń o nastroszonej szczecinie, głodnych, parszywych psów, owiec i ludzi, roznoszących wodę w blaszankach od nafty amerykańskiej i worki z obrokiem. Na werandzie przed izbami tłoczyli się mieszkańcy tej ohydnej, zgiełkliwej dziury. Niebywale hazardowni Chińczycy grali w karty, w kości, domino i mahjong, inni słuchali jakiegoś wędrownego baśniarza, przyglądali się przedstawieniu trupy akrobatów i sztukmistrzów, jedli i pili.
Dobiegał straszliwy jazgot i ciężkie uderzenia młotów. To kowale na poczekaniu naprawiali zerwane na wyboistych drogach żelazne okucia kół, wyrabiali podkowy i nabijali je na poranione i potrzaskane kopyta mułów i koni. Rzęziły, kwiczały i charczały zarzynane przez kucharza barany i świnie, gryzły się i szczekały psy, walczące o ochłapy mięsa, skrzypiał jękliwie żuraw studni, zgrzytały żarna młynka, mielącego pszenicę, gaolian i czumizę, łomotały obuchy, rozbijające na opał stare, zużyte do reszty skrzynie od oleju bobowego i konopnego. W jednym kącie podwórka, skacząc sobie do oczu, wymachując rękami i skrzeczącym głosem ciskając niewymownie ohydne, Chińczykom tylko znane przekleństwa, kłóciło się kilku żebraków o zniekształconych, zżartych trądem twarzach.
Wagin spostrzegł galeryjkę, biegnącą wzdłuż całego czworoboku budowli po dachu, krytym deskami. Zwykła drabina prowadziła stąd na pusty placyk, gdzie zapewne po pożarze pozostały rumowiska, doły i kupy opalonej gliny.
Gdy tak stał i podświadomie niemal utrwalał sobie w pamięci sytuacyjny plan zajazdu, zbliżył się do niego jakiś dziwny typ. Wyrósł przed Waginem jak spod ziemi. Olbrzymi był to drab, o szerokich barach, kudłatej głowie i czerwonej, obrośniętej czarną szczeciną, od dawna niegolonej twarzy. Łypał przekrwionymi oczyma i kurczył węzłowate palce ogromnych łapsk.
– Mogę służyć za przewodnika, sir… – zaryczał po angielsku bezczelnym, ochrypłym basem – za przewodnika po tym istotnie wyjątkowo pouczającym i budzącym filozoficzne myśli zakątku „Żółtego Piekła”!
Akcent jego zdradzał Rosjanina. Wagin wydobył z kieszeni paczkę papierosów i częstując draba, spytał po rosyjsku:
– Pali pan?
Drab zdębiał i wybałuszył na niego pijackie oczy. Po chwili splunął i wybuchnął śmiechem.
– Do diabła! – zamruczał. – Wziąłem pana za Anglika! To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Żeby aż tak się pomylić, no, no! A wszystko od tej przeklętej hanszy!
Obciągnąwszy na sobie jakieś łachmany, wyprostował się po wojskowemu i huknął:
– Pozwoli pan się przedstawić, szanowny rodaku! Lejtenant Morskiej Gwardii Jego Cesarskiej Mości – Michał Miczurin!
Wagin, burknąwszy niewyraźnie swoje nazwisko, spytał:
– Co pan tu robi w tym zajeździe? Ale… ale!… doskonała nazwa – „Żółte Piekło”!
Drab zaśmiał się na całe gardło i odpowiedział natychmiast:
– Nazwa to mój wynalazek, bo pospolicie ta buda nazywa się „Gospoda Czterech Stron Świata”. W niej to piastuję niezbędną tu godność… psa łańcuchowego!
– Nie rozumiem…
– Ja bym na pańskim miejscu też nie zrozumiał! – ryknął znów śmiechem Miczurin. – W tym „Splendid Hotelu” różne gnieżdżą się typy, do bandytów – owych sławetnych hunhuzów – włącznie. Nieraz tu mają miejsce nożowe rozprawy, ba, nawet całe batalie ze strzelaniną, wtedy więc ja występuję w roli, że tak powiem, superarbitra, zaczynam swoje urzędowanie i wykonywam czynności, powierzone mi niepisanym dekretem właściciela zajazdu! Niech pan raczy spojrzeć na mnie. Kawał chłopa, co? Średniej wagi bliźniego z łatwością mogę przerzucić, jak worek z sianem, przez mur, a uderzenia mego nie wytrzyma najtęższy muł!
To mówiąc, pokazał ogromną piegowatą pięść, kosmatą od rudych włosów.
– No więc… Robię porządeczek, przeprowadzam gwałtowną i radykalną pacyfikację i abgemacht! Za to mam kąt, żarcie, a po burzliwej nocy mogę wlać sobie do gardzieli miarkę hanszynu… Wlewam zresztą znacznie więcej, bo musi pan wiedzieć, że łaknę ciągle, nostalgia bowiem i wspomnienia dawnej świetności dokuczają mi i gryzą… „Ech, i my kłusakami byliśmy niegdyś”… – zanucił ponuro znany romans cygański.
Urwał po chwili i pochyliwszy się Waginowi do ucha, szepnął:
– Może przydałbym się panu na jakąś robotę?
– Co pan ma na myśli, mówiąc o „robocie”? – pytaniem na pytanie odpowiedział Wagin.
Drab skrzywił twarz obleśnie i zachichotał skrzecząco:
– Hm… hm… Pytanie obcesowe, a nawet – żenujące!… Ale, cóż? Jeżeli się powiedziało „a”, należy powiedzieć „b” i tak do ostatniej litery alfabetu… Ułożyć jak gdyby curriculum vitae!
Śmiejąc się wciąż i dysząc w twarz Wagina oparami cuchnącej okowity, zwierzał się z całą bezczelnością i cynizmem:
– Bo to widzi pan, z konieczności stałem się mistrzem od różnych pożytecznych w naszym głupim życiu zawodów… że tak powiem „specem” sztuki stosowanej.
– Na przykład?
– Ha! Słynę jako magik w arkanach szulerki… Nie? Nie potrzebuje pan tego? Próbowałem nie bez pewnego powodzenia rzemiosła włamywacza. Znawcy twierdzą, że mam genialne zdolności mechanika i że ginie we mnie… wielki wynalazca… Umiem też znakomicie naśladować każde pismo… Potrafię podrobić podpis gubernatora Banku Angielskiego i mr Vanderbildta… Nie? Nie fasonuje to panu?… Jakiś mocno wymagający z pana facet! Tyle talentów rzucam panu pod nogi, a pan wciąż nosem kręci!… Umiem być wiernym i oddanym pomocnikiem i wspólnikiem w każdym, najbardziej szalonym nawet przedsięwzięciu… Ręczę za to słowem oficerskim! Umiem być wdzięczny. Ba, nawet dla swego teraźniejszego chlebodawcy czuję wdzięczność, choć ten żółty wyga woła na mnie jak na psa: „Tshao, ty rosyjska świnio!”. Nauczyłem się już puszczać takie drobne zgrzyty mimo uszu… Bądź co bądź ciepły kąt, jaka taka strawa, wódka, a nieraz to i parę groszy się zarobi… Zdarza się to wtedy, gdy zajdzie potrzeba ukryć jakiegoś gościa, zakatrupionego w naszej „Gospodzie” albo też… Zresztą nie może to pana interesować…
W ochrypłym głosie Miczurina poprzez ogólny ton szyderstwa przebijać się poczęły jakieś nuty goryczy. Wagin uświadomił sobie nagle, że ciągnie go coś do tego rozbitka życiowego, pozbawionego, zda się, wszystkich cech człowieka cywilizowanego. Był to pociąg poniekąd uczuciowy, a zarazem instynktownie wyrozumowany, oparty na przeświadczeniu, że ów pijany, bezczelny drab jest mu potrzebny i że w jego życiu odegra on jakąś rolę.
Sergiusz ruchem ręki przerwał dalsze jego wynurzenia, mówiąc żartobliwie i przyjaźnie:
– Nie zapij się pan tylko na śmierć, lejtenancie, bo zdaje mi się, że wkrótce będzie mi pan potrzebny jako wspólnik pewnego przedsiębiorstwa akcyjnego… Może za jakiś miesiąc lub za dwa…
Miczurin chrząknął, przykrywając usta dłonią, i najpoważniej w świecie odparł:
– Muszę pana uprzedzić, że nie posiadam kapitału obrotowego!
Na potwierdzenie tego oświadczenia wywrócił natychmiast kieszenie połatanych spodni, od dołu ozdobionych frendzlami, mrucząc przy tym:
– Uczciwy, ale ubogi szlachcic i oficer… Moje uszanowanie! Sługa powolny! Au revoir! Goodbye, sir!
Odprowadził Wagina do bramy i długo patrzał w ślad za nim, dziwiąc się, że ten tak wytworny i zapewne bogaty rodak szybkim krokiem skierował się ku wylotowi ulicy, gdzie zaczynały się już ho-szuny – ogrody warzywne.
Wagin tymczasem szedł ścieżką, wydeptaną przez piechurów na jednym zboczu błotnistej, grząskiej drogi, pociętej głębokimi koleinami i zaśmieconej liśćmi różnych jarzyn. Stado czarnych i ponurych świń spokojnie żerowało na środku drogi. Wagin przeszedł spory już kawał koło żywopłotu – burego w zimie i pozbawionego liści. Przyzwyczaił się już przez kilka lat rozpaczliwie beznadziejnego życia do pewnej strategii. Chciał i musiał do gruntu poznać to miejsce, gdzie rzucił go los. Dlaczego – tego ściśle nie wiedział; pamiętał tylko, że nieraz już było mu to potrzebne i ratowało życie. Uśmiechnął się mimo woli i przypomniawszy sobie pewien wypadek w Moskwie, gdy ukrywał się przed patrolami Czerwonej Gwardii bolszewickiej. Wszyscy inni – przypadkowi towarzysze tej nocy, dostawszy się do sutereny, uspokoili się od razu. Kryjówka wydawała im się pewną. Kto by tam szukał po suterenach oficyny w czwartym podwórzu, zastawionym wozami i dużymi skrzyniami? On zaś, rozejrzawszy się dokładnie, wynalazł jakiś otwór w murze. Przez niego przedostał się do kanałów ogrzewania centralnego… Tej samej nocy w suterenie na czwartym podwórzu marynarze-bolszewicy powystrzelali wszystkich ukrywających się w niej „wrogów proletariatu”. Jedynie Wagin wyszedł cało i zniknął jak kamfora, a przecież o niego to właśnie chodziło czerwonej milicji proletariackiej. Na to wspomnienie uśmiechnął się raz jeszcze i rozejrzał się wokół. Na ogromnej przestrzeni ciągnęły się grzędy. Sterczały i chybotały na wietrze jakieś suche, sczerniałe badyle, zalatywała ckliwa woń gnijącej kapusty; świnie ryjami przewracały miękką ziemię, szukając ziemniaków, rzodkwi i marchwi, pozostawionych przez ogrodników. W oddali stał z podwiniętym ogonem biały, widocznie głodny pies i wyciągnąwszy szyję, wył przeciągle. Długimi rzędami ciągnęły się wszędzie kupy nawozu i liści kapuścianych, przygotowanych do spalenia. W oddali widniały czarne, dziurawe strzechy prawie zburzonych, walących się już szop. Rozwarte na oścież drzwi z hałasem uderzały o framugę i ścianę, miotając się za każdym silniejszym podmuchem wiatru. Ktoś wyjrzał z czarnego wnętrza szopy, ale spostrzegłszy nieznajomego, cofnął się szybko w głąb budynku.
Wagin zawrócił i zapaliwszy papierosa, podążył ku miastu. Szedł teraz inną stroną ulicy. Jego cienkie, drapieżne nozdrza pochwytywały różne zapachy. Poznawał je od razu lub z pewnym wysiłkiem i, niby chemik, doszukiwał się różnych składników. Słodkawy zaduch przepalonego oleju bobowego, ostry – ryb, wodorostów i raków morskich, ciężki i gorzki – dymu opiumowego i drażniący powonienie aromat hanszynu – trującej wódki z prosa. Wagin odróżniał każdy zapach wyraźnie i wiedział już, co się dzieje za glinianymi ścianami tych niskich, brudnych lepianek. Reszty dopowiadały mu dochodzące go dźwięki i głosy – nieprzytomne mruczenie, obłędne okrzyki, brzęk naczynia, głuche uderzenia tasaków, rozrąbujących mięso, klaskanie kart, turkot rzuconych na stół kości, bezczelny chichot kobiet, wysokie, nosowe nuty ochrypłego śpiewu, czasami – warkot bębenka lub jękliwe zawodzenie jakiegoś instrumentu strunnego… Wszystko to przejmowało Wagina wstrętem, a zarazem pociągało go ku sobie tętnem niezliczonych serc ludzkich, szukających wytchnienia, zapomnienia, majaków szczęścia. Znał przecież te dzielnice zakazane z ich życiem tragicznych efemeryd.
Doszedłszy do domu i przechodząc przez podwórko, zobaczył na ganeczku młodą kobietę. Stała na stopniach i ścierką strzepywała kurz z trzewików. Nie spostrzegła Wagina, który zatrzymał się w pół drogi i uważnie jej się przyglądał. Nie była może ładna, ale od całej jej postaci wiało jakąś świeżością. Coś swojskiego wyczuł w niej Sergiusz. Powiew pól wsi rosyjskiej, trochę melancholijnej, trochę dzikiej, a zawsze niby to zaczajonej i drażniąco zagadkowej.
„Nie! – pomyślał. – Stanowczo nie! To raczej mistyczny półzmrok cerkwi, zapach wosku i kadzidła, wyzierające z ciemności, blade, surowe oblicza świętych bizantyńskich, chodzących na pograniczu namiętnego prozelityzmu chrześcijańskiego i najmroczniejszego pogaństwa, aż do kaleczenia siebie i innych, do krwawych orgii, z udrękami, wyczytanymi z ponurej Czetji Minei!… Coś z mniszki w czarnej szacie i ciemnej chuście, nasuniętej na oczy… A zresztą – zaraz dowiem się sam…”
Szybko zbliżył się do schodków i uchylając kapelusza, powiedział:
– Przepraszam, kogo pani tu szuka?
Drgnęła i wyprostowała się. Ciemne, głębokie i jakieś niezwykle tęskne oczy ślizgnęły się po twarzy Wagina, wbiły się w jego źrenice i ukryły się spłoszone pod powiekami.
– Ach! – wyszeptała, wyciągając przed siebie ręce, jak gdyby przed grożącym jej napadem.
Wagin usiłował uspokoić ją, mówiąc żartobliwym tonem:
– Choćby pani była nawet zbrodniarką, proszę się mnie nie obawiać! Nie jestem agentem policji, broń Boże!
Przyglądał się jej bacznie. Spostrzegł bladą twarz o wystających nieco kościach licowych, szerokich ustach i wysokim, wypukłym czole, obramowanym falistymi, kasztanowatymi włosami. Byłaby może zupełnie brzydka, gdyby nie ciemne, piękne oczy o głębokim, rozumnym, a jednocześnie tragicznym niemal spojrzeniu.
– Ach! – wydała znowu cichy jęk. – To okropne! Straszne, niemożliwe!
Zachowanie jej zirytowało go. Krzywiąc usta w nieszczerym uśmiechu, spytał:
– Niechże pani powie wreszcie, co panią tak przeraża i po co pani tu przyszła.
Dziewczyna, ochłonąwszy ze wzruszenia, opanowała się trochę i odpowiedziała:
– Jestem Ludmiła Somowa… i domyślam się, że to właśnie pan u nas zamieszkał…
Wagin skłonił się i patrząc na nią badawczo, powiedział:
– Nie spodziewałem się, że nazwisko moje wywoła u pani taki przestrach!
Zaśmiał się sucho. Ludmiła podniosła na niego oczy i tym razem wytrzymała jego wzrok.
– Nazwisko pana obce mi jest… – szepnęła.
– W takim razie nic już nie rozumiem! Staje się pani dla mnie zagadką… powiedzmy – chińską! – zaśmiał się znowu.
Ludmiła patrzyła na niego nieruchomym, niemal surowym wzrokiem, a oczy jej przypomniały mu istotnie męczeńskie, prawie nieprzytomne oczy świętych, od dzieciństwa widywanych na obrazach w cerkwiach.
Zapanowało milczenie.
Wreszcie dziewczyna poruszyła wargami. Padł cichy, ledwie przez Sergiusza pochwycony szept:
– Boję się pana! Boję się…
Wagin odsunął się gwałtownie, lecz po chwili śmiać się począł:
– Nie spodziewałem się takiej komplikacji mieszkaniowej! Nie chciałbym, aby pani, panno Ludmiło, w dzień i w nocy miała jakiegoś upiora za tą cienką ścianą swego pokoju. Widzę, że muszę zabrać manatki i…
Ludmiła brała właśnie z ławki wypchaną dziennikami czerwoną tekę tekturową, lecz posłyszawszy jego słowa, wypuściła ją z rąk i składając dłonie, wyszeptała:
– Na miłość Boską! Niech pan tego nie robi! Mama jest taka szczęśliwa, że wynajęła wreszcie pokój i dostała od pana pieniądze!
– Czy aż tak krucho w tym małym chalet chinois? – spytał ironicznie.
– O, tak! Czyż tu może być komuś dobrze?! Mama tak się cieszy, że będzie mogła coś zrobić dla brata.
– Cóż mu jest? Czy to ten, co tak straszliwie kaszle?
Skinęła głową i nie patrząc na Wagina, szepnęła:
– Roman zapadł na gruźlicę… Klimat szanchajski jest zabójczy dla niego!
Wagin milczał. Ludmiła podniosła oczy na jego skrzepłą jak maska twarz i znowu szepnęła:
– Niech pan nie robi nam krzywdy i pozostanie tu! Jestem głupia histeryczka… ja się przyzwyczaję do pana i nie będę się już bała… Proszę, bardzo proszę pozostać u nas!
Sergiusz milczał i przemówił dopiero wtedy, gdy Ludmiła dotknęła jego dłoni.
– Nie wiem, jaka jest przyczyna pani lęku wobec mnie, bo przecież nie znamy się wcale. W każdym razie nie dam pani powodu do nawrotów tego strachu, bo nie będziemy się wcale widywać… Pozostanę u państwa pod jednym warunkiem. Pani musi mi powiedzieć, co właściwie wzbudza w pani taki strach przede mną.
Panna Somowa drgnęła i cofnęła się o krok.
– Nie… nie! – szepnęła prawie z rozpaczą.
– A więc i ja na prośbę pani zmuszony jestem odpowiedzieć – nie! – syknął Wagin.
– Po co pan ma wiedzieć, co ja czuję, co… – nie dokończyła zdania, prawie płacząc.
– Lubię jasne sytuacje i stosunki ściśle skrystalizowane! – odparł zimnym tonem.
Ludmiła bezwładnie opuściła ręce i usiadła na stopniach ganeczka. Wagin wpatrywał się w jej pochyloną głowę i opalony, złocisty policzek.
– Gdy zobaczyłam pana… uprzedzam, że jest to zapewne obłąkanie… takie życie, jakie pędzimy od trzech lat, każdego może doprowadzić do psychozy…
– Przypuśćmy, ale w każdym razie chcę wiedzieć, co się pani przywidziało, czy jak to tam nazwać – nalegał Sergiusz.
– Gdy zobaczyłam pana… wyczułam wyraźnie… ach, to takie straszne, wprost okropne!… – poczęła wzdychać i łamać sobie ręce, niby w rozpaczy.
Milczała długo, potrząsając głową i wzdrygając się cała.
– Wyczułam, że pan… pan…
Urwała nagle i byle jak zgarnąwszy dzienniki, wbiegła do domu.
Sergiusz, zaciskając wargi i chmurząc czoło, pozostał na ganku. Ociężałym, powolnym krokiem wszedł do pokoju i usiadł przy stole, zapomniawszy zdjąć kapelusz i płaszcz. Opuścił głowę na wsparte na stole ręce i znieruchomiał. Jakieś przykre niezadowolenie z czegoś, to znów niby jakaś obawa wpełzły mu do serca. W piersi i w mózgu czuł sączące się zimne strugi. Spoza cieniutkiej ściany dobiegał go z sąsiedniego pokoju suchy, szczekający kaszel chorego chłopaka, odgłosy rozmowy, prowadzonej szeptem, cichy płacz, westchnienia trwożne i zgrzytliwe tykanie zegara. W końcu nie słyszał już nic. Myśli jego odbiegły daleko. Twarz poszarzała mu i stała się znacznie starszą i steraną. Zmarszczki na czole i dokoła ust wcięły się jeszcze głębiej.
W restauracji rosyjskiej „Wołga”, mieszczącej się przy Bubbling Well, jak zwykle w niedzielę, tłoczno było i gwarno. Emigranci, nie dojadając przez cały tydzień, przychodzili tu w niedzielę, aby znaleźć się wśród znajomych, choć na tych parę godzin oderwać się od beznadziejnej nędzy i bezcelowości istnienia, posłyszeć jakieś nowiny, najczęściej fantastyczne, z palca wyssane, ale dające błyski otuchy, co znów pozwalało tym ludziom wykrzesać z siebie nikłą iskrę wesołości, wygrzebać cień nadziei z samego dna serca, które codziennie umierało, kołacząc w piersi bezwładnie, jak rozbity wóz na wybojach i koleinach bezdroża. Wtedy stawał się cud! Na bladych wargach pojawiał się uśmiech, w głosie drgały zapomniane nuty beztroskiej wesołości, na policzkach wykwitały rumieńce. W tym zbiorowisku nędzarzy i skazańców od dawna znikły już różnice stanu i ślady etyki sytych i bogatych ludzi, ale za to z niebywałą pedanterią przestrzegano tam form towarzyskich. Gdy ktoś z emigrantów nie miał już sił ani chęci do zachowania tych form – to przestawał bywać w „Wołdze”. Nikt tu nikogo nie oszukiwał, nie prosił o pożyczkę, nie robił żadnych wyrzutów. Niechętnie przyjmowano tu złośliwy żart lub cierpki, wisielczy humor. Jak Anglicy, którzy podczas podróży w dżungli lub na lodowcach Himalajów golą się codziennie i choćby symbolicznie przebierają się do wieczornego posiłku, tak i ci emigranci rosyjscy zachowaniem swoim w towarzystwie usiłowali nawiązać coraz bardziej zrywające się nici z przeszłością i społeczeństwem. Usiłowania te były rozpaczliwe i tragiczne, gdyż każdy z odwiedzających „Wołgę” gości w świadomości swej niósł nieodstępne pytanie: „Czy będę jeszcze mógł przyjść tu w następną niedzielę?”.
Coraz częściej zdarzało się istotnie zauważyć nieobecność jakiegoś stałego bywalca i dowiedzieć się, że „wyższa siła” stanęła na drodze znajomemu lub przyjacielowi. Więzienie, choroba lub śmierć na zawsze wytrącały ludzi z tego środowiska, gdzie potrafił przechować się pomimo wszystko skrawek cywilizacji i echo życia towarzyskiego.
Sama właścicielka jadłodajni i skromnego pensjonatu nadawała też wszystkiemu należyty ton. Raczej nawet – ton sztywny, przesadnie etykietalny. Niestara jeszcze, może czterdziestopięcioletnia pani Maria Ostapowa owdowiała niedawno. W okresie istnienia syberyjskiego rządu, gdy to jego armia wschodnia zwycięskim marszem dotarła daleko w głąb Rosji europejskiej, mąż pani Marii – generał dostał się z rodziną za Ural i będąc człowiekiem przewidującym, natychmiast wyemigrował z pewnym kapitalikiem do Szanchaju. Rozejrzawszy się po terenie, wraz z żoną wynajęli koło Bubbling Well przytulną willę i urządzili w niej pensjonat i restaurację. Na Rosję, zwalczającą „czerwonych zbirów”, jak się wtedy pisało o bolszewikach, istniała w owych czasach moda, więc do restauracji państwa Ostapowów chętnie zaglądało bawiące się towarzystwo cudzoziemskie, spragnione wszelkich nowości w Szanchaju, znanym już do najdrobniejszych szczegółów – od jaomynia, gdzie rąbano głowy kulisom za urojone najczęściej zbrodnie, herbaciarni dzielnicy chińskiej i pałacyków na Suczou Creeku, zamieszkałych przez międzynarodowe zbiorowiska pięknych i dostępnych kobiet wszystkich narodów i ras – do palarni opium, podejrzanych domów schadzek, dancingów i wspaniałych salonów konsulatów. Poza nowością lokalu, urządzonego z wytworną prostotą, pociągała ku sobie wyborna kuchnia moskiewska. Obiadami z kulebiaka, prosiakiem w sosie chrzanowym, jesiotrem po rosyjsku i „guriewską” kaszką zachwycano się nie mniej niż zupą z gniazd jaskółczych, potrawką z trepangów, sałatką z młodych pędów bambusowych i leguminą z ocukrzonej szarańczy. Przedsiębiorstwo Ostapowów rozwijało się błyskawicznie. Małżonkowie rozmyślali już zupełnie poważnie nad nabyciem willi na własność. I nagle wszystko wzięło w łeb.