Szanchaj - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szanghaj początków XX wieku jest prawdziwym tyglem, w którym mieszają się wpływy wielu narodowości i interesów: Brytyjczyków, amerykanów, Japończyków, Francuzów, Mongołów, Chińczyków – bogaczy i biedoty. Docierają tam też bolszewicy i "biała" emigracja rosyjska. Sergiusz Wagin, człowiek tajemniczy i z przeszłością, w chwili gdy wydaje mu się, że rozpoczął spokojniejszy etap życia, angażuje się w niebezpieczne przedsięwzięcie handlu bronią. Tymczasem również jego osobiste sprawy zaczynają się komplikować... Szanchaj niewątpliwie stanowi esencję doskonałej powieści – osadzonej w orientalnym klimacie, w scenerii pełnej ciemnych zakamarków, wyzwolonych kobiet, palarni opium, ale i czystych, głębokich więzi międzyludzkich. Trzeba tylko zadać pytanie, czy przetrwają one czas totalnej burzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 759

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




An­to­ni Fer­dy­nand Ossen­dow­ski

Szan­chaj

Po­wieść współ­cze­sna

Re­dak­cja Mał­go­rza­ta Jóź­wiak

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Wy­daw­nic­two Pol­skie, Po­znań [1937]

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-126-3

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. I WIDZIAŁEM NIEWIASTĘ, SIEDZĄCĄ NA CZERWONEJ BESTII…

(Obj. Jana Apo­sto­ła)

Prze­klę­te, znie­na­wi­dzo­ne mia­sto.

Jed­no z tych, gdzie dłu­go nie ga­sła łuna mi­nio­nej woj­ny lu­dów, gdzie pło­nie ona do­tych­czas na skłę­bio­nych ob­ło­kach.

Nie­któ­re z nich sze­ro­ko roz­sła­wi­ły po świe­cie okrut­ne swo­je na­zwy.

To jed­nak naj­strasz­niej­sze było na pew­no, bo prze­ra­ża­ją­co obce, bez­na­dziej­nie da­le­kie.

Na­zy­wa­ło się Szan­chaj.

An­gli­cy wy­ma­wia­ją to sło­wo ina­czej – Szan­ghaj.

Jest w tym coś z ude­rze­nia to­po­ra, spa­da­ją­ce­go na chu­dy kark chiń­skie­go ban­dy­ty, coś z dra­pież­nego chrząk­nię­cia kata przy za­ma­chu. Nasz ję­zyk na­da­je tej na­zwie brzmie­nie bez­tro­skiej obo­jęt­no­ści, a może – lek­kie­go po­draż­nie­nia: „Zejdź z dro­gi!”.

Kto lub co ma zejść z dro­gi? Przed­miot, któ­ry moż­na od­rzu­cić kop­nię­ciem nogi? Pies lub kot bez­pań­ski? Czy też czło­wiek głod­ny, cho­ry, zroz­pa­czo­ny?

Tak, tak – wszyst­ko ra­zem ogar­nia to strasz­ne sło­wo – S z a n c h a j…

Bo­ga­te, prze­ra­ża­ją­co lud­ne, peł­ne fa­bryk, biur li­nii okrę­to­wych wszyst­kich na świe­cie ban­der, oka­za­łych gma­chów ban­ko­wych, lloy­dów, to­wa­rzystw ubez­pie­cze­nio­wych, skła­dów han­dlo­wych, agen­cji eks­por­to­wych, oży­wio­ne nie­by­wa­łym ru­chem ulicz­nym i jesz­cze więk­szym – w por­cie, na Bun­dzie i w dru­gim – na Wu­sun­gu, od daw­na po­cią­ga­ło ku so­bie z ca­łe­go świa­ta roz­bit­ków ży­cio­wych moż­li­wo­ścią za­rob­ku lub przy­naj­mniej na­dzie­ją na naj­mar­niej­sze choć­by ist­nie­nie.

Ty­sią­ce, nie, set­ki ty­się­cy szu­ka­ją­cych dla sie­bie ka­wał­ka chle­ba wchło­nął roz­le­gły, gwar­ny, zgieł­kli­wy Szan­chaj.

Nikt nie zdo­łał­by zli­czyć i jako tako usys­te­ma­ty­zo­wać tych, kogo wy­rzu­ci­ły na jego gra­ni­to­we wy­brze­że i wspa­nia­łą jezd­nię as­fal­to­wą wzbu­rzo­ne fale dzie­jo­we, wciąż jesz­cze prze­wa­la­ją­ce się od Atlan­tyku do Oce­anu Spo­koj­ne­go!

Przede wszyst­kim – któż by po­tra­fił po­li­czyć sa­mych Chiń­czy­ków?

Co naj­mniej mi­lion głod­nych gar­dzie­li za­pę­dzi­ła tu nie­usta­ją­ca w Pań­stwie Nie­ba woj­na do­mo­wa, gdy to nie­do­uczo­na w Ber­li­nie, Lon­dy­nie, Pa­ry­żu i No­wym Jor­ku mło­dzież wiel­kie­go nie­gdyś i choć bez­bron­ne­go, ale nie­zwal­czo­ne­go ce­sar­stwa od roku 1912, nie oszczę­dza­jąc mi­lio­nów ist­nień ludz­kich, mie­nia na­ro­do­we­go i wspa­nia­łej swej kul­tu­ry tak trwa­łej, iż moż­na na­zwać ją od­wiecz­ną, usi­ło­wa­ła pchnąć Chi­ny kon­fu­cjań­skie i ce­sar­skie, kraj ładu, dys­cy­pli­ny i ety­kie­ty oby­wa­tel­skiej, na tory „eks­pre­scy­wi­li­za­cji”. Pa­no­wać po­czę­ło bez­myśl­ne ma­rze­nie o prze­kre­śle­niu jed­nym po­cią­gnię­ciem pió­ra, o oba­le­niu czczym fa­jer­wer­kiem kra­so­mó­stwa od­ręb­nej, przez pięć czy ileś tam ty­siąc­le­ci kro­czą­cej wła­sny­mi szla­ka­mi kul­tu­ry i o prze­ści­gnię­ciu we wszyst­kich wa­dach i błę­dach lu­dów Za­cho­du, dla któ­rych ci wy­cho­wan­ko­wie uni­wer­sy­te­tów eu­ro­pej­skich i ame­ry­kań­skich czu­li bez­mier­ną po­gar­dę i zim­ną nie­na­wiść. Wy­nik oka­zał się nie­zmier­nie opła­ka­nym dla kra­ju Sy­nów Nie­ba, w okre­sie, gdy ostat­nia ich la­to­rośl pę­dzi­ła mo­no­ton­ny ży­wot więź­nia ho­no­ro­wego za szkar­łat­ny­mi mu­ra­mi Za­ka­za­ne­go Gro­du. Ra­dy­kal­ny Kan­ton wy­stą­pił prze­ciw­ko umiar­ko­wa­nemu Pe­ki­no­wi i za­wrza­ła woj­na po­łu­dnia z pół­nocą, krwa­wa, za­cie­kła woj­na do­mo­wa! Am­bit­ni, awan­tur­ni­czy ge­ne­ra­ło­wie-chrze­ści­ja­nie, pod­ju­dza­ni przez mi­sjo­na­rzy pro­te­stanc­kich; ge­ne­ra­ło­wie, wier­ni dy­na­stii, i wprost hersz­to­wie ban­dy­tów, wer­bu­jąc ochot­ni­ków, two­rzy­li ar­mie, pro­wa­dzi­li woj­nę na wła­sną rękę, pu­sto­sząc kwit­ną­ce nie­gdyś pro­win­cje i mia­sta, le­żą­ce w po­bli­żu nie­licz­nych dróg, prze­ci­na­ją­cych kraj. Ościen­na Ro­sja bol­sze­wic­ka agi­to­wa­ła wście­kle, rzu­ca­jąc zło­to, gło­sząc pod­stęp­ne ha­sła i znaj­du­jąc na­jem­nych awan­tur­ni­ków, któ­rzy na cze­le „czer­wo­nych” od­dzia­łów od za­cho­du i pół­no­cy po­su­wa­li się do­li­na­mi Żół­tej i Nie­bie­skiej Rze­ki, wzma­ga­jąc za­męt i sze­rząc klę­skę. Po­wta­rzał się tra­gicz­ny i ża­ło­sny ob­raz upad­ku po­tę­gi Asy­rii i Ba­bi­lo­nii, Im­pe­rium Per­skie­go, Rzy­mu i ko­czo­wej mo­nar­chii Czyn­gi­sy­dów.

Po­zba­wie­ni zie­mi, mie­nia i bez­pie­czeń­stwa rol­nicy, rze­mieśl­ni­cy, drob­ni han­dla­rze, a na­wet bez­do­mni, nie­ma­ją­cy nic do stra­ce­nia ku­li­si szu­ka­li bez­piecz­ne­go miej­sca.

Gdzież zna­leźć je moż­na było pew­niej jak nie w Szan­cha­ju, gdzie ze­środ­ko­wa­ły się in­te­re­sy ka­pi­ta­łu za­gra­nicz­ne­go, gdzie na uli­cach tkwi­ły po­ste­run­ki po­li­cji cu­dzo­ziem­skiej, w kon­su­la­tach kwa­te­ro­wa­ły od­dzia­ły an­giel­skie, ja­poń­skie, ame­ry­kań­skie, fran­cu­skie i wło­skie, na re­dzie zaś sta­ły, wy­cią­ga­jąc dra­pież­ne szy­je dział, tor­pe­dow­ce, krą­żow­ni­ki i pan­cer­ni­ki pod ban­de­ra­mi ob­cych państw?

Pół mi­lio­na, a na­wet, jak znaw­cy twier­dzi­li, cały mi­lion ta­kich bez­dom­nych, po­zba­wio­nych wszyst­kie­go ucie­ki­nie­rów prze­kro­czy­ło mury chiń­skiej dziel­ni­cy – Cza­pei, wsią­kło w małe, brud­ne jej domy, wy­cią­gnię­te sza­ro­żół­ty­mi sze­re­ga­mi wzdłuż ulic i ka­na­łów, za­ba­gnio­nych za­wsze, cuch­ną­cych gni­ją­cym mo­czem, pa­dli­ną i – śmier­cią.

Wsią­kło i… cze­ka­ło na coś, cze­go nie umia­ło so­bie uświa­do­mić.

Ży­wi­ły się te set­ki ty­się­cy lu­dzi nie wie­dzieć jak i czym. Wy­bie­ra­no wszyst­ko, co się dało wy­brać ze śmiet­nisk miej­skich, wy­ła­py­wa­no go­łę­bie, wro­ny, żaby, my­szy, szczu­ry i kre­ty po po­lach i ogro­dach, wy­ko­py­wa­no ko­rze­nie ja­kichś, głod­nym lu­dziom tyl­ko zna­nych ro­ślin ja­dal­nych, ło­wio­no ryby po brze­gach mo­rza i w rze­ce, zbie­ra­no mię­cza­ki i wodo­ro­sty, wy­rzu­ca­ne pod­czas przy­pły­wu, że­bra­no i kra­dzio­no. Za mi­secz­kę sple­śnia­łe­go i ski­słe­go ryżu lu­dzie bez wy­tchnie­nia pra­co­wa­li po osiem­na­ście go­dzin po to, by po mie­sią­cu tego pie­kła gdzieś za mia­stem, dum­nym ze swe­go bo­gac­twa i prze­py­chu, sko­nać z prze­kleń­stwem na ustach w ohyd­nej gli­nian­ce lub w ro­wie przy­droż­nym.

Tej wez­bra­nej fali, na­pły­wa­ją­cej z Man­dżu­rii, Dże­ho­lu, z pro­win­cji po­łu­dnio­wych i za­chod­nich li­czo­no naj­wię­cej, cho­ciaż nikt w przy­bli­że­niu na­wet nie wie­dział, ile zroz­pa­czo­ne­go ma­te­ria­łu ludz­kie­go zgro­ma­dzi­ło się w Szan­cha­ju i po wio­skach oko­licz­nych.

Kro­cie! Praw­dzi­wa na­wa­ła! Po­wódź nę­dzy i obłę­du!

Nikt nie trosz­czył się o los przy­by­szów i bez­pie­czeń­stwo sa­me­go mia­sta. My­ślał o tym tyl­ko kon­su­lat an­giel­ski i żą­dał od chiń­skich władz nie­zbęd­nych za­rzą­dzeń, aby ochro­nić cu­dzo­ziem­ców od moż­li­wych epi­de­mii cho­le­ry, dżu­my, trą­du… i za­bu­rzeń ulicz­nych.

Sprze­daj­ni i po­wol­ni roz­ka­zom an­giel­skich i ame­ry­kań­skich re­zy­den­tów oj­co­wie mia­sta wy­ko­na­li żą­da­nie ob­co­kra­jow­ców i w po­bli­żu Si­cha-Wei zbu­do­wali ol­brzy­mi piec, przy­po­mi­na­ją­cy in­dyj­skie „wie­że mil­cze­nia”. Zwo­żo­no tam zna­le­zio­ne tru­py nie­bo­szczy­ków i pa­lo­no na sto­sach, ukła­da­nych z ło­dyg ga­olia­nu. Osza­la­ła z gło­du i stra­chu bie­do­ta, któ­ra na ra­zie po­zo­sta­wa­ła jesz­cze przy ży­ciu, z rado­ścią po­wi­ta­ła to za­rzą­dze­nie władz miej­skich.

Całe tłu­my gło­do­mo­rów – pół­na­gich, owrzo­dzo­nych i owszo­nych – mo­gły te­raz grze­bać w po­pio­łach i wy­cią­gać ko­ści z ochła­pa­mi nie­do­pa­lo­ne­go mię­sa.

Rada mu­ni­cy­pal­na po­sze­rzy­ła, roz­bu­do­wa­ła sta­re wię­zie­nia i wznio­sła gma­chy dwu no­wych… Spo­kój za­pa­no­wał w Szan­cha­ju.

Ty­sią­ce lu­dzi, gi­ną­cych z wy­cień­cze­nia, duru i szkor­bu­tu, w mil­cze­niu, cier­pli­wie, z tę­pym upo­rem ocze­ki­wa­ło ja­kichś nie­zna­nych zmian, któ­re na­dą­ża­ły… na­dą­ża­ły.

Tym­cza­sem w ho­te­lach, „ary­sto­kra­tycz­nych” ka­wiar­niach i na dan­cin­gach bia­li dżen­tel­me­ni i stroj­ne la­dies flir­to­wa­li, tań­czy­li i ba­wi­li się, jak mo­gli i umie­li naj­le­piej. Pa­trząc na to ży­cie bia­łych przy­by­szów – aro­ganc­kich i po­gar­dli­wych, wy­dać się mo­gło, że to ja­kieś ćmy kre­ślą swój nie­opatrz­ny, sza­leń­czy lot ko­li­sty nad nisz­czą­cym pło­mie­niem lam­py, że to odu­rze­ni ha­szy­szem der­wi­sze i obłęd­ne, hi­ste­rycz­ne ba­ja­de­ry mio­ta­ją się w tań­cu śmier­ci w mie­ście za­dżu­mio­nym, od świa­ta od­cię­tym.

Do mo­rza bez­ro­bot­nych i głod­nych Chiń­czy­ków po za­gar­nię­ciu Sy­be­rii przez bol­sze­wi­ków wpły­nę­ły nowe po­to­ki. Zu­peł­nie od­mien­ne nio­sły one w swo­ich wi­rach odłam­ki spo­łe­czeństw.

Nie­zmier­nie barw­ne było to nowe zbie­go­wi­sko ludz­kie. Niem­cy, Ło­ty­sze, Ma­dzia­rzy, Au­stria­cy, Cze­si, Po­la­cy, Gru­zi­ni, Or­mia­nie i inni z tej wie­ży Ba­bel, z tej nie­prze­rwa­nej mêlée des na­tions, de­zer­te­rzy z od­dzia­łów ame­ry­kań­skich, an­giel­skich, fran­cu­skich, przy­sła­nych jako po­sił­ki dla krót­ko­trwa­łe­go rzą­du nie­za­leż­nej Sy­be­rii re­pu­bli­kań­skiej. Byli też tacy, któ­rzy, spę­dziw­szy kil­ka lat w obo­zach dla jeń­ców z wiel­kiej woj­ny, za­po­mnia­ni przez swo­je wła­dze oj­czy­ste, tu­ła­li się po Sy­bi­rze; część ich dla ka­wał­ka chle­ba i cie­płe­go kąta za­ło­ży­ła „przy­god­ne gniaz­da ro­dzin­ne”, nie czu­jąc by­naj­mniej dla tych „ci­chych przy­sta­ni” mi­ło­ści ani wdzięcz­no­ści i nie wy­si­la­jąc się na­wet na zro­zu­mie­nie du­szy ko­bie­ty, z za­ufa­niem, a nie­raz i praw­dzi­wym uczu­ciem ma­rzą­cej o zgod­nym i szczę­śli­wym po­ży­ciu; jed­ni jako fa­chow­cy zna­leź­li za­trud­nie­nie dla sie­bie na ko­le­jach i w ko­pal­niach, dru­dzy znów, prze­kra­da­jąc się ku wscho­do­wi, gdzie spo­dzie­wa­li się zna­leźć opie­kę swo­ich kon­su­lów, za­ra­bia­li na każ­dy etap mę­czeń­skiej włó­czę­gi pra­cą u chło­pów na po­rę­bach, przy bu­do­wie do­mów, przy na­pra­wie na­rzę­dzi rol­ni­czych, ze­gar­ków, bro­ni, ima­li się ry­bo­łó­stwa, a na­wet wróż­biar­stwa i zna­chor­stwa. Tych już nic nie łą­czy­ło z kra­jem – ani wspo­mnie­nia, ani sen­ty­ment dla ła­god­ne­go i wy­ro­zu­mia­łe­go ludu sy­be­ryj­skie­go. Cała ich wola i ener­gia skie­ro­wa­ne były je­dy­nie na po­wrót do tej czy in­nej „oj­czy­zny”, któ­ra, jak wie­rzo­no po­wszech­nie, po wstrzą­sie wo­jen­nym cu­dow­nym spo­so­bem kwit­nąć za­czy­na­ła, wzbo­ga­cać się i cie­szyć nie­by­wa­łym do­bro­by­tem i trwa­łym po­ko­jem.

Za tymi pta­ka­mi wę­drow­ny­mi przy­by­li tu też wkrót­ce i Ro­sja­nie – emi­gran­ci, ucho­dzą­cy przed bol­sze­wi­ka­mi, su­ną­cy­mi ku Pa­cy­fi­ko­wi. Wyż­sza biu­ro­kra­cja przed­wo­jen­na, nie­do­bit­ki ary­sto­kra­cji, któ­rej nie uda­ło się za­wcza­su umknąć na za­chód, ofi­ce­ro­wie „bia­łej”, wal­czą­cej z „czer­wo­ny­mi”, ar­mii, in­ży­nie­ro­wie, le­ka­rze, ad­wo­ka­ci, kup­cy, a na­wet du­cho­wień­stwo – tak to się przed­sta­wiał uno­szo­ny wart­kim po­to­kiem wy­da­rzeń ów miał z gru­zów do nie­daw­na jesz­cze wiel­kie­go i po­tęż­ne­go, zda się, gma­chu, gdzie stał tron dy­na­stii, z krwi i du­cha ob­cej Ro­sji i do rdze­nia zniem­cza­łej.

Na bru­ku szan­chaj­skim zna­la­zły się całe nie­raz licz­ne ro­dzi­ny – męż­czyź­ni, ko­bie­ty, mło­de dziew­czy­ny i dzie­ci.

Wszy­scy przy­by­wa­li do Szan­cha­ju z pro­mien­ną na­dzie­ją, niby do Zie­mi Obie­ca­nej, prze­świad­cze­ni, że daw­ni kon­su­lo­wie roz­po­rzą­dza­ją znacz­ny­mi suma­mi, do­sta­tecz­ny­mi dla prze­wie­zie­nia emi­gran­tów do Fran­cji, Włoch lub Ju­go­sła­wii, gdzie zbie­go­wie spo­dzie­wa­li się od­na­leźć krew­nych i przy­ja­ciół, sły­sza­no bo­wiem o tych, co za­wcza­su wraz z po­sia­da­ny­mi ka­pi­ta­ła­mi wy­nie­śli się z ogar­nię­tej krwa­wym sza­łem Ro­sji; inni po­kła­da­li jesz­cze na­dzie­je w ban­kach ro­syj­skich.

Prze­cież – ro­zu­mo­wa­ły mio­ta­ją­ce się prze­ra­żo­ne mó­zgi bie­da­ków – sko­ro nie sta­ło Ro­sji car­skiej, pie­nią­dze jej na­le­żą do oby­wa­te­li wier­nych tra­dy­cjom ca­ra­tu? Na­stą­pi po­dział ka­pi­ta­łów, zgro­ma­dzo­nych w ka­sach ban­ko­wych, każ­dy otrzy­ma sumę, do­sta­tecz­ną na prze­trwa­nie roku lub dwóch, bo dłu­żej wszak ta wi­chu­ra trwać chy­ba nie może!

I oto roz­po­czę­ło się po­szu­ki­wa­nie kon­su­lów i obi­ja­nie pro­gów ban­ków.

Kon­su­lo­wie jed­nak od daw­na już do­rę­czy­li po­sia­dane przez nich pie­nią­dze skar­bo­we rzą­do­wi sybe­ryj­skie­mu i ge­ne­ra­łom, reszt­ka­mi sił sza­lo­nych ochot­ni­ków pod­trzy­mu­ją­cych woj­nę dy­wer­syj­ną z so­wie­ta­mi.

Ban­ki li­kwi­do­wa­ły in­te­re­sy i zdą­ży­ły już prze­ka­zać wszyst­kie de­po­zy­ty do cen­tra­li, two­rzą­cych się w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie, Ber­li­nie i Zu­ry­chu.

Pew­ne­go mar­ne­go, burz­li­we­go dnia, gdy na Wu­sun­gu aż po­nad skar­py przy­sta­ni z sy­kiem i hu­kiem wy­la­ty­wa­ły wspie­nio­ne bał­wa­ny, a po­ryw­czy wiatr je­sien­ny po­trzą­sał ko­na­ra­mi sta­rych drzew w par­ku na Bun­dzie, po­dmu­chy jego roz­wia­ły ostat­nie wid­ma na­dziei i oba­li­ły ma­rzy­ciel­skie, efe­me­rycz­ne pla­ny co do przy­szło­ści no­wych przy­by­szów do mia­sta, któ­re­go na­zwa tak bar­dzo przy­po­mi­na­ła chrząk­nię­cie kata, ści­na­ją­ce­go gło­wę ska­za­ne­mu na śmierć nę­dza­rzo­wi.

Przy­szłość bo­wiem je­dy­nie w okre­sach trwa­łej ide­olo­gii pod­da­je się uję­ciu w ramy liczb sta­łych lub przy­naj­mniej praw­do­po­dob­nych. W do­bie zaś, kie­dy ko­ścio­ły zdo­by­wa­ły się je­dy­nie na bło­go­sła­wień­stwo dla po­szar­pa­nych odłam­ka­mi szrap­ne­li „bo­ha­te­rów”, bro­nią­cych wia­ry, pań­stwa, kró­la jed­no­gło­we­go – czy­li mo­nar­chii, lub wie­lo­gło­we­go – ina­czej – de­mo­kra­cji, na kro­pie­nie wodą świę­co­ną dział, ka­ra­bi­nów, po­ci­sków ga­zo­wych i ło­dzi pod­wod­nych; gdy myśl eli­ty, rzą­dzą­cej na­ro­da­mi, skie­ro­wa­na zo­sta­ła na gra­bież i roz­bój, któ­re mia­ły być wyko­nane rę­ka­mi spo­koj­nych wie­śnia­ków i spra­co­wa­nych ro­bot­ni­ków – wszel­kie pla­ny mu­sia­ły za­wieść, po­nie­waż nie zna­le­zio­no by w owych cza­sach cen­ty­me­tra bo­daj sta­łej po­wierzch­ni, gdzie by moż­na je było na czymś pew­nym oprzeć i ugrun­to­wać.

To­też w ko­łach emi­gra­cji wy­bu­chła od razu pa­ni­ka i roz­pacz. Opu­sto­sza­ły ho­te­le, zaj­mo­wa­ne przez za­moż­niej­szych lu­dzi; bied­niej­si szu­ka­li przy­tuł­ku w chiń­skiej dziel­ni­cy. Naj­bied­niej­si, to zna­czy – zu­peł­nie nic nie­po­sia­da­ją­cy, prze­no­si­li się na dżon­ki i kry­py ry­bac­kie, gni­ją­ce na cuch­ną­cej Hu­ang­pu i Wu­sung-Kian­gu, lub głod­ni i po­nu­rzy wa­łę­sa­li się po stre­etach, par­kach i po oko­li­cach Szan­cha­ju, na Nan­king czy Fu­czou Road, go­dzi­na­mi wy­sta­wa­li przed szy­ba­mi za­kła­dów ju­bi­ler­skich, gdzie chiń­scy kup­cy umiesz­cza­li mi­lio­no­wej nie­raz war­to­ści zło­te przed­mio­ty, dro­gie ka­mie­nie i sre­bro.

Miesz­ka­nia bar­dziej za­sob­nych emi­gran­tów oble­gane były od rana do wie­czo­ra przez tych, któ­rym głód i roz­pacz skrę­ca­ły kisz­ki, wy­su­sza­ły ję­zyk i wy­krzy­wia­ły twarz.

Co­raz czę­ściej pa­da­ły tam su­ro­we, gorz­kie, ob­raź­li­we, a na­wet groź­ne sło­wa. Z dniem każ­dym roz­le­ga­ła się co­raz śmie­lej ja­do­wi­ta mowa nie­na­wi­ści.

Tak trwa­ło całe dwa mie­sią­ce, aż wresz­cie sta­ło się to, co stać się mu­sia­ło, gdyż po­dob­ne oko­licz­no­ści nie­zmien­nie do nie­unik­nio­nych, a za­wsze tych sa­mych do­pro­wa­dza­ją wy­ni­ków.

Nie­złom­ne i lo­gicz­ne pra­wo nę­dzy!

Pew­nej nocy nie­zna­ni spraw­cy prze­do­sta­li się prze­ko­pem z ja­dło­daj­ni, utrzy­my­wa­nej przez Gre­ka, Ar­chi­stra­ti­ga Po­dy­pu­lo­sa, do są­sied­nie­go skle­pu słyn­ne­go złot­ni­ka Wu-Czang-Hsi­na i wy­nie­śli na pięć ty­się­cy do­la­rów to­wa­ru. Po­nie­waż jed­nak przy tym wła­ma­niu zgi­nę­ła od­da­na do na­pra­wy ko­lia żony wi­ce­kon­su­la Wiel­kiej Bry­ta­nii, w spra­wę tę wda­ła się po­li­cja an­giel­ska i z całą bez­względ­no­ścią i za­wo­do­wą sys­te­ma­tycz­no­ścią prze­pro­wa­dziw­szy do­cho­dze­nie, usta­li­ła, że pe­wien były wy­so­ki urzęd­nik ro­syj­ski za­pro­po­no­wał Gre­ko­wi spół­kę na ogra­bie­nie Wu-Czang-Hsi­na. Wła­ści­ciel ja­dło­daj­ni „Ilia­da”, a z nim daw­ny biu­ro­kra­ta osie­dli w po­nu­rej „Lo­usa” – wię­zie­niu kar­nym.

Czci­god­ny Po­dy­pu­los wpadł w taką roz­pacz, że po­wie­sił się na wła­snych szel­kach; biu­ro­kra­ta zaś od­sia­dy­wał swój ter­min spo­koj­nie, za­do­wo­lo­ny z cie­płe­go przy­tuł­ku i co­dzien­nej po­lew­ki ry­żo­wej z su­szo­ną na słoń­cu rybą lub cuch­ną­cy­mi kra­ba­mi. My­jąc ustę­py, uśmie­chał się ta­jem­ni­czo, ży­wiąc na­dzie­ję, że od­naj­dzie kie­dyś ukry­tą przez sie­bie zdo­bycz, o czym te­raz wie­dział je­dy­nie tyl­ko on, gdyż wi­sie­lec-Grek już się nie li­czył. Spół­ka zo­sta­ła roz­wią­za­na w spo­sób na­tu­ral­ny i ka­te­go­rycz­ny.

Drob­ne kra­dzie­że, na­pa­dy ban­dyc­kie, wy­myśl­ne i dow­cip­ne w swej pro­sto­cie oszu­stwa, zu­chwa­łe szan­ta­że, szu­ler­ka wszyst­kich moż­li­wych od­cie­ni, fał­szo­wa­nie cze­ków i we­ksli, strę­czy­ciel­stwo wszel­kie­go, naj­ohyd­niej­sze­go na­wet ro­dza­ju, po­dej­mo­wa­nie się krzy­wo­przy­się­stwa w są­dach zda­rza­ły się co­dzien­nie, bo sta­ły tu się ta­kim sa­mym za­wo­dem jak ad­wo­ka­tu­ra, prak­ty­ka le­kar­ska, fach in­ży­nie­ra, bu­dow­ni­cze­go i rze­mieśl­ni­ka, jak od­pra­wia­nie mo­dłów nad nie­bosz­czy­kiem, kro­pie­nie wodą świę­co­ną ko­na­ją­cych i da­wa­nie ślu­bów.

Nie mi­nę­ło na­wet pół roku, a nikt już się nie gor­szył tymi zbrod­nia­mi i nie po­gar­dzał ro­da­ka­mi, któ­rzy sta­cza­li się co­raz ni­żej i ni­żej.

Co praw­da – róż­ni­ce po­zio­mów etycz­nych rów­nież ule­gły zmia­nie. Zbli­ża­ły się one co­raz bar­dziej ku so­bie. Wszyst­ko, cze­go zmu­szo­ny był imać się czło­wiek, uwa­ża­no już za nor­mal­ną i nie­zbęd­ną wal­kę o byt, za spryt ży­cio­wy, za ową will of life, za zdol­ność przy­sto­so­wy­wa­nia się do wa­run­ków ist­nie­nia.

W po­głę­bia­ją­cym się upad­ku upa­try­wa­no na­wet ja­kąś au­re­olę i świę­tość mę­czeń­stwa, a ge­ne­zy i przy­czyn zbrod­ni i wy­stęp­ku do­szu­ki­wa­no się w nie­zro­zu­mia­łym, draż­nią­co ta­jem­ni­czym tek­ście Apo­ka­lip­sy.

Le­piej nie­co dzia­ło się w ko­łach woj­sko­wych i du­cho­wień­stwa. Ofi­ce­ro­wie otrzy­my­wa­li jesz­cze skrom­ne za­sił­ki z po­zo­sta­łych sum, znaj­du­ją­cych się w rę­kach daw­nych do­wód­ców „bia­łej” ar­mii, ko­rzy­sta­li z za­po­móg, a na­wet sta­łe­go upo­sa­że­nia od agen­tów ja­poń­skich, trzy­ma­ją­cych w re­zer­wie tych trzy ty­sią­ce bo­jo­wych ofi­ce­rów na wy­pa­dek woj­ny z Ro­sją So­wiec­ką; nie­któ­rzy wresz­cie po­ta­jem­nie szpie­go­wa­li na rzecz bol­sze­wic­kie­go po­sel­stwa w Pe­ki­nie i otrzy­my­wa­li od nie­go sta­łe wy­na­gro­dze­nie za ro­bo­tę.

Du­cho­wień­stwo na­to­miast zna­la­zło przy­tu­łek w pra­wo­sław­nej, nie­gdyś bar­dzo hoj­nie upo­sa­żo­nej przez rząd car­ski, mi­sji w sta­rej sto­li­cy Chin i opu­ści­ło Szan­chaj z ro­dzi­na­mi na za­wsze.

Obie te gru­py emi­gran­tów ro­syj­skich za­mknę­ły się w gra­ni­cach swe­go za­wo­du i stro­ni­ły ry­go­ry­stycz­nie od resz­ty ro­da­ków, gi­ną­cych w zgieł­kli­wym Szan­cha­ju, roz­zu­chwa­lo­nym przez mi­lio­no­we afe­ry, roz­ba­wio­nym, ży­ją­cym w usta­wicz­nie tra­wią­cej go go­rącz­ce i po­ści­gu za zło­tem i sza­lo­ny­mi, za­wsze nie­zdro­wy­mi ucie­cha­mi, gor­szą­cy­mi Chiń­czy­ków. Żół­ci lu­dzie w mil­cze­niu i po­gar­dli­wej nie­na­wi­ści przy­glą­dali się obłę­do­wi na­jeźdź­ców, zdo­by­wa­ją­cych ich oj­czy­znę pod­stę­pem, prze­kup­stwem, bez­czel­no­ścią i sta­łą groź­bą, któ­ra wia­ła od opan­ce­rzo­nych burt mil­czą­cych krą­żow­ni­ków i zwró­co­nych na mia­sto paszcz ar­mat­nich.

„I wi­dzia­łem nie­wia­stę, sie­dzą­cą na czer­wo­nej be­stii, peł­nej słów bluź­nier­stwa, ma­ją­cej sie­dem głów i ro­gów dzie­sięć. Nie­wia­sta owa przy­oble­czo­na była w pur­pu­rę i kar­ma­zyn i uzło­co­na zło­tem, dro­gim ka­mie­niem i per­ła­mi, ma­jąc ku­bek zło­ty w ręce swej, peł­ny obrzy­dli­wo­ści i plu­ga­stwa wsze­te­czeń­stwa swo­je­go. A na czo­le swo­im – imię na­pi­sa­ne: Ta­jem­ni­ca, Ba­bi­lo­nia Wiel­ka, mat­ka wsze­te­czeństw i obrzy­dli­wo­ści zie­mi. Wi­dzia­łem nie­wia­stę ową pija­ną krwią świę­tych, krwią mę­czen­ni­ków”… – za­czy­ty­wa­li się głod­ni, śmier­tel­nie prze­ra­że­ni emi­gran­ci roz­dzia­ła­mi Ob­ja­wie­nia Jana Apo­sto­ła w wi­dze­niu jego na pu­styn­nym Pat­mo­sie.

Co­raz czę­ściej i chęt­niej sto­so­wa­li do sie­bie ta­jem­ni­czy tekst Apo­ka­lip­sy.

„Wsze­tecz­ni­ca, okrut­na Wiel­ka Ba­bi­lo­nia to Szan­chaj! – my­śle­li. – On to pije krew mę­czen­ni­ków – na­szą krew!”

Nie­na­wi­dzi­li nie­rząd­ni­cy, drże­li przed nią i be­stią, na któ­rej sie­dzia­ła.

Ich cho­ra wy­obraź­nia utoż­sa­mia­ła po­two­ra apo­ka­lip­tycz­ne­go z Chi­na­mi o sied­miu gło­wach – wiel­kich mia­stach z Pe­ki­nem, Nan­ki­nem i Kan­to­nem na cze­le, a ro­gów dzie­sięć be­stii – toć dzie­sięć naj­wyż­szych pa­gód i świą­tyń, gdzie sta­ły bó­stwa prze­ra­ża­ją­ce, o kłach i ro­gach strasz­li­wych.

Wiel­ka Ba­bi­lo­nia, niby to ol­brzy­mia pa­ję­czy­ca, co­raz chci­wiej wy­sy­sa­ła krew „mę­czen­ni­ków” i za­tru­wa­ła mózg ich i wolę.

Kil­ka ro­dzin wy­mar­ło już z gło­du. Zna­jo­mi, przy­ja­cie­le i krew­ni je­den po dru­gim ode­szli, wy­zwo­le­ni wresz­cie i na za­wsze uko­je­ni.

Za­po­mnia­no o nich nie­ba­wem w bez­na­dziej­nym bo­ry­ka­niu się o każ­dą go­dzi­nę ży­cia.

Ten i ów za­strze­lił się z po­ży­czo­ne­go re­wol­we­ru lub otruł się kar­bo­lem. Kil­ku mło­dzień­ców, ogra­biw­szy prze­cho­dzą­ce­go kup­ca, urzą­dzi­ło so­bie pija­tykę we wspa­nia­łym Carl­to­nie, pod­bi­ja­jąc ser­ca Ame­ry­ka­nek i An­gie­lek nie­zrów­na­ną sztu­ką ta­necz­ną, a po­tem, za­kradł­szy się do za­pa­so­wej szat­ni, po­wie­si­ło się na ha­kach, za­dzierz­gnąw­szy so­bie na szy­jach strycz­ki z po­rwa­nych na pa­ski ko­szul.

Ja­kaś zroz­pa­czo­na mat­ka po­roz­bi­ja­ła młot­kiem głów­ki swym dzie­ciom na pa­ra­pe­cie Cre­eku, sama zaś z mo­stu sko­czy­ła do brud­ne­go ka­na­łu. Wpadł­szy w na­gły szał, ja­kiś mąż udu­sił głod­ną, cho­rą żonę, a po­tem rzu­cił się pod po­ciąg. Ale naj­go­rzej bo­daj i naj­nie­bez­piecz­niej ukła­da­ło się tu ży­cie mło­dych ko­biet. Umie­ra­ły one co­raz czę­ściej, w spo­sób za­gad­ko­wy prze­ry­wa­jąc ni­kłą nić zo­hy­dzo­ne­go nę­dzą ży­cia. Inne znów za­tła­cza­ły chod­ni­ki na lud­nych uli­cach i na­wią­zy­wa­ły zna­jo­mość z prze­chod­nia­mi; w wy­zy­wa­ją­cych, ku­szą­cych po­zach prze­sia­dy­wa­ły w par­ku na Bun­dzie i po ka­wiar­niach, w ob­ję­ciach pod­pi­tych Ame­ry­ka­nów – bru­tal­nych dla ko­biet, nie­po­sia­da­ją­cych pasz­por­tu ame­ry­kań­skie­go, i zim­nych, dra­pież­nych An­gli­ków; śli­zga­ły się po ma­ho­nio­wych po­sadz­kach Astor Ho­use’u, Splen­did Ho­te­lu i Carl­to­nu, nad ra­nem po­wra­ca­ły do ubo­gie­go bar­ło­gu na łono ro­dzi­ny – mil­czą­ce, znę­ka­ne i zroz­pa­czo­ne, rzu­ca­jąc oj­com i mat­kom bank­no­ty, ma­ją­ce obieg na tej gieł­dzie wa­lut, to­wa­rów, su­mień, dusz i ciał ludz­kich, ży­cia i śmier­ci. Oj­co­wie i mat­ki bez wa­ha­nia już i wstrę­tu bra­li te pie­nią­dze hań­bią­ce i czym prę­dzej wy­bie­ga­li z domu, aby za­pła­cić za brud­ne le­go­wi­sko, ku­pić chle­ba, ryżu, mię­sa…

Krew i łzy mę­czen­ni­ków ni­ko­go już nie wzru­sza­ły i nie prze­ra­ża­ły… tyle ich bo­wiem wy­pły­nę­ło we wsze­tecz­nym, okrut­nym Szan­cha­ju – wię­cej niż wody w jego cuch­ną­cych ka­na­łach i desz­czu zimo­wego… Je­dy­nej po­cie­chy do­szu­ki­wa­no się w męt­nych pro­roc­twach twór­cy Apo­ka­lip­sy. I zna­le­zio­no ją, bo oto sa­mot­nik pat­mo­ski na­pi­sał był: „Z wina gnie­wu po­rub­stwa Wiel­kiej Ba­bi­lo­nii piły wszyst­kie na­ro­dy, kró­lo­wie zie­mi wsze­tecz­nic­two z nią pło­dzi­li a kup­cy ziem­scy z mocy roz­ko­szy jej bo­ga­cza­mi się sta­li”.

Nie­na­wi­ścią prze­sią­kli prze­to ci wy­gnań­cy do wszyst­kich lu­dów, kró­lów i bo­ga­czów świa­ta i zem­stę im za­przy­się­gli do śmier­ci, jako że sam Jan, umi­ło­wa­ny apo­stoł Chry­stu­so­wy, roz­ka­zy­wał, mó­wiąc w swym Ob­ja­wie­niu: „Od­daj­cież jej, jako i ona wam od­da­wa­ła, a w dwój­na­sób dwo­ja­ko od­daj­cie we­dle uczyn­ków jej, w kub­ku, któ­rym na­le­wa­ła, na­le­waj­cie jej w dwój­na­sób! Jako się wie­le wy­no­si­ła i w roz­ko­szach była, tyle jej daj­cie męki i udrę­cze­nia…”.

Pie­kło roz­wie­ra­ło się co­raz sze­rzej z dniem każ­dym. A jed­nak i tu cze­ka­no na coś, co po­wo­ła do ja­kie­goś czy­nu i przy­nie­sie wy­zwo­le­nie. Nad­słu­chi­wano i wy­pa­try­wa­no cze­goś nie­cier­pli­wie, obłęd­nie i na­mięt­nie. Cze­go? Kogo? W ca­łym tym mro­wi­sku nę­dza­rzy, w wi­rze prze­ra­że­nia, obłę­du i nie­na­wi­ści nikt na te py­ta­nia od­po­wie­dzieć nie mógł. Tak przed nie­unik­nio­ną za­gła­dą, sto­ją­cą już na pro­gu le­go­wisk ludz­kich, bro­ni­ła się ostat­nia re­du­ta – na­dzie­ja po­nu­ro mi­stycz­na.

Do tego to pie­kła – do Wiel­kiej Ba­bi­lo­nii przy­był bo­ha­ter tej opo­wie­ści.

II. SYNU CZŁOWIECZY, W POŚRODKU DOMU DRAŻNIĄCEGO TY MIESZKASZ

(2 Pror. Ezech.)

Bo­ha­ter nasz, je­śli w ogó­le moż­na za­li­czyć go do osob­ni­ków o tak pom­pa­tycz­nej na­zwie ro­dza­jo­wej, nie mógł w owych cza­sach li­czyć so­bie wię­cej jak trzy­dzie­ści lat. Jed­nak – trzy­dzie­ści lat w pew­nych okre­sach, na­wie­dza­ją­cych ludz­kość, sta­no­wi epo­kę o ta­kiej roz­pię­to­ści prze­ży­tych wra­żeń i zmien­no­ści psy­chi­ki, że z tru­dem daje się ona ogar­nąć umy­słem. Mózg w tych wy­pad­kach wi­kła się w la­bi­ryn­cie wąt­pli­wo­ści, za­czy­na­jąc od naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cej, gdy to czło­wiek nie jest pew­ny, czy nie po­mie­szał róż­nych lu­dzi i czy nie przy­pi­su­je jed­ne­mu osob­ni­ko­wi prze­żyć kil­ku lub kil­ku­na­stu, i – koń­cząc wresz­cie na naj­trud­niej­szej – kie­dy to sam so­bie za­da­je py­ta­nie, w jaki spo­sób wszyst­kie te wy­pad­ki moż­na było prze­żyć i czy istot­nie prze­ży­ło się je. A może był to tyl­ko zły sen, cięż­ka zmo­ra lub cho­ro­bli­we maja­cze­nie czło­wie­ka, pod wpły­wem nie­zna­nych po­bu­dek wchła­nia­ją­ce­go na­gle fi­zycz­ne i emo­cjo­nal­ne prze­ży­cia dzie­siąt­ków po­ko­leń?

To­też każ­dy rok ta­kie­go wy­tę­żo­ne­go, po­wi­kła­ne­go, nie­praw­do­po­dob­ne­go ży­cia rów­nał się kom­plek­so­wi kil­ku by­tów. Za­cie­ra­ły się gra­ni­ce po­szcze­gól­nych okre­sów, ko­lej­ność zja­wisk wy­my­ka­ła się spod kon­tro­li pa­mię­ci, cała zaś li­nia ży­cio­wa – łań­cuch przy­czyn i skut­ków – sta­pia­ły się w chao­tycz­ne zbie­go­wi­sko fak­tów, któ­re tra­ci­ły już swo­ją ostrość i nie wzbu­dza­ły ja­kich­kol­wiek emo­cji, z wy­jąt­kiem chy­ba pew­nych mo­men­tów szcze­re­go zdu­mie­nia nie­za­in­te­re­so­wa­ne­go zresz­tą w nich ob­ser­wa­tora. Obiek­tyw­ność i obo­jęt­ność wy­czer­pa­nej emo­cjo­nal­no­ści – ta­kie tyl­ko wy­ni­ki po­zo­sta­wia po so­bie po­dob­ne ży­cie – bo­ga­te w nie­zno­śnie ostre wra­że­nia. Nic więc dziw­ne­go, że trzy­dzie­sto­let­ni za­le­d­wie czło­wiek, ja­kim po­zna­je­my na­sze­go boha­tera, choć miał mło­dą, ścią­głą twarz, gę­ste, ja­sne wło­sy, bia­łe, zdro­we zęby, wy­so­ką i mu­sku­lar­ną po­stać, zdra­dza­ją­cą nie­po­spo­li­tą siłę fi­zycz­ną i ja­kąś przy­cza­jo­ną dra­pież­ną zwin­ność zwie­rza, go­to­we­go do sko­ku, mógł po­wie­dzieć o so­bie (a w rzad­kich chwi­lach szcze­ro­ści na­wet ma­wiał), że jest już sta­ry – sta­ry spa­da­ją­cym nań do­świad­cze­niem kil­ku na­raz ge­ne­ra­cji róż­nych, nie­po­dob­nych do sie­bie okre­sów dzie­jo­wych.

Wpraw­ny zresz­tą ob­ser­wa­tor spo­strzegł­by u nie­go za­pew­ne nie­omyl­ne ozna­ki sta­ro­ści. Na czo­le, po­mię­dzy brwia­mi i od ką­ci­ków warg, umie­ją­cych moc­no się za­ci­skać, aż do moc­ne­go pod­bród­ka wy­żło­bi­ły so­bie za­wi­łe ło­ży­ska głę­bo­kie zmarszcz­ki, któ­re już ni­czym zła­go­dzić się nie dają; w bla­do­nie­bie­skich, sze­ro­ko roz­war­tych oczach, pa­trzą­cych twar­do i zim­no, ja­kaś we­wnętrz­na, męt­na mgieł­ka przy­sła­nia­ła źre­ni­ce, ukry­wa­jąc do­kład­nie wszel­kie uczu­cia i wra­że­nia. Spod ener­gicz­nie za­ry­so­wa­nych łu­ków brwi pa­trzy­ły te oczy prze­ni­kli­wie, czuj­nie i groź­nie; zda­wa­ło się, iż wi­dzia­ły wszyst­ko, prze­bi­ja­jąc po­tę­gą ty­się­cy ukry­tych w nich źre­nic mury gma­chów, tka­ninę ubrań, mię­śnie i ko­ści oglą­da­ne­go czło­wie­ka. Małe, ra­so­we ręce o dłu­gich, cien­kich pal­cach zdol­ne były do na­głe­go i moc­ne­go chwy­tu, cho­ciaż za­cho­wy­wa­ły spo­kój, do­wo­dzą­cy wiel­kiej rów­no­wa­gi du­cho­wej lub siły woli; małe sto­py moc­no wpie­ra­ły się w zie­mię, jak gdy­by każ­dym kro­kiem swo­im pod­kre­śla­jąc sta­now­czość i nie­złom­ność za­mie­rzeń ich wła­ści­cie­la. Na zim­nej, spo­koj­nej, pra­wie nie­ru­cho­mej twa­rzy błą­kał się chwi­la­mi szy­der­czy uśmiech, jak gdy­by za­da­jąc ko­muś po­gar­dli­we py­ta­nie:

– N-no! Co bę­dzie da­lej?

Bo­ha­ter nasz przy­był do Szan­cha­ju ja­koś dziw­nie rap­tow­nie i od pierw­szych chwil, le­d­wo po­de­szwa­mi żół­tych trze­wi­ków do­tknął gra­ni­to­wych ko­stek jego ulic, miał wy­gląd czło­wie­ka, od daw­na tu za­miesz­ka­łe­go i nie­ocze­ku­ją­ce­go żad­nych już nie­spo­dzia­nek. W ko­łach emi­gran­tów ro­syj­skich, uczę­szcza­ją­cych do tych sa­mych ta­nich re­stau­ra­cji i dru­go­rzęd­nych ka­wiar­ni, po­ja­wie­nie się nie­zna­jo­me­go wzbu­dzi­ło ostre za­cie­ka­wie­nie i pe­wien nie­po­kój. Więk­szość Ro­sjan wy­ra­ża­ła na­wet prze­ko­na­nie, że jest to taj­ny agent po­li­cji an­giel­skiej.

– Może ktoś z na­szych ro­da­ków w tak wiel­ką wplą­tał się afe­rę, że aż z Lon­dy­nu przy­sła­no tu urzęd­ni­ka Sco­tland Yar­du? – do­my­śla­li się daw­ni mi­ni­stro­wie i sze­fo­wie róż­nych de­par­ta­men­tów.

Woj­sko­wi, obej­rzaw­szy bacz­nie nie­zna­jo­me­go, mru­cze­li do sie­bie:

– Trud­no nas na­brać! Cha, cha! Tego ptasz­ka po­de­sła­li nam bol­sze­wi­cy! Prze­ko­na­cie się, że dla za­my­dle­nia oczu po­wa­łę­saw­szy się kil­ka dni sa­mot­nie, po­cznie „na­wią­zy­wać kon­tak­ty” na mo­dłę szpie­gów so­wiec­kich… Zna­my już te sztucz­ki!

Po­my­li­li się jed­nak wszy­scy, gdyż nie­zna­jo­my, sie­dzą­cy wła­śnie przy sto­li­ku w ka­wiar­ni i bez­ce­re­mo­nial­nie przy­glą­da­ją­cy się obec­nym go­ściom, wstał na­gle i pod­szedł do okna, gdzie za­sło­nię­ty ga­ze­tą ukrył się sta­ry se­na­tor, taj­ny rad­ca Ableu­chow.

– Eks­ce­len­cjo, Pio­trze Paw­ło­wi­czu, nie po­zna­je mnie pan?

Se­na­tor na­su­nął oku­la­ry na nos i odło­żyw­szy dzien­nik, przyj­rzał się uważ­nie sto­ją­ce­mu przed nim nie­zna­jo­me­mu.

– Prze­pra­szam… – mruk­nął nie­chęt­nym gło­sem, oba­wia­jąc się nie­unik­nio­ne­go za­wsze w ta­kich wy­pad­kach ata­ku na kie­szeń z po­wo­ła­niem się na „zna­ne sze­ro­kie­mu ogó­ło­wi mi­ło­sier­ne ser­ce eks­ce­len­cji” i na wspól­nych zna­jo­mych, a na­wet krew­nia­ków – prze­pra­szam, ale…

Sto­ją­cy przed nim czło­wiek o skrze­płej twa­rzy nie dał mu jed­nak skoń­czyć zda­nia. Po­chy­liw­szy się nad sto­li­kiem i czu­jąc zwró­co­ne na sie­bie spoj­rze­nia wszyst­kich obec­nych, po­wie­dział tak ci­cho, że tyl­ko sam rad­ca mógł go po­sły­szeć:

– Je­stem Ser­giusz Wa­gin… Nie mam za­mia­ru o co­kol­wiek pro­sić pana, Pio­trze Paw­ło­wi­czu, niech się pan nie oba­wia!…

Przez twarz mó­wią­ce­go prze­mknął szy­der­czy uśmiech.

– Na szczę­ście ży­cie na­uczy­ło mnie ob­cho­dzić się bez czy­jej­kol­wiek po­mo­cy – do­dał na­tych­miast.

– Ser­giusz Wa­gin, syn… – wy­szep­tał Ableu­chow z ja­kimś prze­ra­że­niem w gło­sie.

– Syn pań­skie­go ko­le­gi z Se­na­tu – kiw­nął gło­wą Wa­gin, ale spo­strze­gł­szy lęk w star­czych oczach biu­ro­kra­ty, moc­niej za­ci­snął war­gi i syk­nął: – Prze­pra­szam, że ośmie­lam się przy­po­mnieć eks­ce­len­cji, ale po tylu la­tach tu­łacz­ki i, do­praw­dy, nie­by­wa­le ohyd­ne­go ży­cia chcia­łem spę­dzić choć pół go­dzi­ny w daw­nym to­wa­rzy­stwie! Odej­dę za­raz, ale sko­ro na­zwi­sko moje aż tak prze­ra­zi­ło pana, pro­szę o dys­kre­cję…! Czy przy­rze­ka mi to pan?

Sta­rzec pra­wie nie­przy­tom­nym wzro­kiem wpa­try­wał się w groź­ną w tej chwi­li twarz Wa­gi­na, aż wresz­cie z tru­dem wy­ją­kał:

– Je­że­li pan tego so­bie ży­czy… ow­szem… za­cho­wam na­zwi­sko pana w ta­jem­ni­cy!

– Dzię­ku­ję! Nie tyle cho­dzi mi, oczy­wi­ście, o na­zwi­sko, ile… o ko­men­ta­rze do nie­go, eks­ce­len­cjo – po­wie­dział z na­ci­skiem.

Wa­gin ukło­nił się i po­wró­ciw­szy do swe­go sto­li­ka, z obo­jęt­ną miną usiadł przy nim. Nic nie zdra­dza­ło w nim wzru­sze­nia, tyl­ko trzy głę­bo­kie bruz­dy na czo­le po­ru­szy­ły się gwał­tow­nie raz i dru­gi, ale znie­ru­cho­mia­ły wkrót­ce.

Wy­pił po­da­ną mu her­ba­tę, prze­rzu­cił ogło­sze­nia w ro­syj­skim świst­ku, wy­da­wa­nym w Szan­cha­ju przez ja­kie­goś bez­czel­ne­go re­ki­na żół­to­pra­so­we­go, za­pi­sał so­bie coś w no­te­sie i za­pła­ciw­szy kel­ner­ce, opu­ścił ka­wiar­nię.

Wte­dy do­pie­ro znaj­du­ją­cy się na sali emi­gran­ci oto­czy­li sta­re­go se­na­to­ra, wy­py­tu­jąc go o nie­zna­jo­mego.

Ableu­chow marsz­czył czo­ło i wzru­szał ra­mio­na­mi, mru­cząc nie­za­do­wo­lo­nym gło­sem:

– Nie wy­mie­nił mi swe­go na­zwi­ska… Omy­lił się, wziąw­szy mnie za ko­goś in­ne­go…

– Ale czy to nasz – Ro­sja­nin? – roz­le­gły się py­ta­nia.

– Są­dzę, że tak! W każ­dym ra­zie bie­gle i czy­sto mówi po ro­syj­sku – od­po­wie­dział Ableu­chow, zno­wu za­sła­nia­jąc się ga­ze­tą i zsu­wa­jąc szkła na czo­ło.

– No, je­śli tak – mó­wi­li roz­cza­ro­wa­ni Ro­sja­nie – to nic in­ne­go, tyl­ko przy­był tu nowy szpieg bol­sze­wic­ki, aby nas śle­dzić i o wszyst­kim do­no­sić do Mo­skwy.

Wy­gnań­cy, tchórz­li­wi zbie­go­wie oma­mia­li się szcze­gól­ną uwa­gą, jaką mu­siał zwra­cać na nich czer­wo­ny rząd pro­le­ta­ria­tu. Tym­cza­sem w Mo­skwie nikt o nich na­wet nie wspo­mi­nał. Spryt­ni i do­świad­cze­ni ma­che­rzy re­wo­lu­cyj­ni wie­dzie­li, że te odłam­ki ca­ra­tu mu­szą się roz­sy­pać jak sta­ra ce­gła gma­chów śre­dnio­wiecz­nych; inni zaś, je­śli wy­mrzeć nie ze­chcą, po­wró­cą, skam­łać będą, ka­jać się i bła­gać o li­tość i ka­wa­łek chle­ba. Ko­mi­sa­rze lu­do­wi zna­li prze­cież do­kład­nie hi­sto­rię Ro­sji, a za­gar­nię­te przez nich taj­ne ar­chi­wum po­li­tycz­ne nie­jed­ną od­sło­ni­ło przed nimi nędz­ną i ohyd­ną nik­czem­ność. W Krem­lu więc nikt nie wąt­pił, że jed­no tyl­ko sło­wo o amne­stii i ja­kiej ta­kiej moż­li­wo­ści ist­nie­nia przy­cią­gnę­ło­by do no­wej Ro­sji dzie­więć dzie­sią­tych ca­łej emi­gra­cji, lecz ta po­wrot­na fala nie­po­trzeb­nych, ogłu­pia­łych do resz­ty nie­do­bit­ków prze­szło­ści nie była wca­le pożą­dana. Kil­ka ty­się­cy głod­nych gąb i dwa razy tyle ni­g­dy nie­ima­ją­cych się cięż­kiej, istot­nej pra­cy rąk – na co i po co to było rzą­do­wi, bu­rzą­ce­mu pod­wa­li­ny ca­ra­tu? Co mo­gli dać z sie­bie ci „daw­ni lu­dzie” zu­chwa­łe­mu Le­ni­no­wi i jego Mię­dzy­na­ro­dów­ce, zmie­rza­ją­cym po skoń­czo­nej woj­nie do­mo­wej ku go­rącz­ko­wej bu­do­wie cze­goś zu­peł­nie no­we­go, ni­g­dy nie­wi­dzia­ne­go, a ogrom­ne­go i po­wsta­ją­ce­go szyb­ciej od osła­wio­nych pi­ra­mid egip­skich? Nie były to czcze i bru­tal­nie re­kla­mo­we za­mia­ry, gdyż nie ja­kichś tam nędz­nych sześć­dze­siąt ty­się­cy, jak w Te­bach, Kar­na­ku i Gi­zeh, ale mi­lio­ny nie­wol­ni­ków po­kor­nych i ni­cze­go nie­żą­da­ją­cych, oprócz ka­wał­ka chle­ba i cuch­ną­cej, su­chej ryby, moż­na było w każ­dej chwi­li pchnąć na naj­zu­chwal­szą, naj­nie­bez­piecz­niej­szą i naj­fan­ta­stycz­niej­szą ro­bo­tę.

Agi­ta­cja za­gra­ni­cą, skie­ro­wa­na prze­ciw­ko no­wym go­spo­da­rzom Ro­sji, a więc – szko­dli­wa opi­nia, ura­bia­na przez emi­gran­tów? Le­nin i jego to­wa­rzy­sze, przez sze­reg lat gło­du­ją­cy za­gra­ni­cą, po­zna­li do­kład­nie, do naj­głęb­szych taj­ni­ków zma­te­ria­li­zo­wa­ną, amo­ral­ną du­szycz­kę współ­cze­snej cy­wi­li­za­cji, gdy to ilo­ścią zło­ta w ban­kach i war­to­ścią kon­ce­sji oce­nia­no i mie­rzo­no „kul­tu­rę” lu­dów! Wszel­ką agi­ta­cję prze­ciw­ko nim i naj­gor­szą o nich opi­nię moż­na było w cią­gu jed­nej doby zmie­nić i roz­pro­szyć, da­jąc Euro­pej­czy­kom i Ame­ry­ka­nom opcje na naf­tę, wę­giel, że­la­zo, man­gan, azbest i zło­to sy­be­ryj­skie! Czy war­to było za­tem przej­mo­wać się star­czym zrzę­dze­niem ja­kichś tam umar­la­ków, z gło­du, cho­rób i zim­na pa­da­ją­cych na uli­cach wspa­nia­łych sto­lic Za­cho­du, i gdzieś – aż w Szan­cha­ju lub na roz­sza­la­łym, puch­ną­cym od bo­gac­twa Man­hat­ta­nie? Nikt w Mo­skwie o tym nie my­ślał i żad­nych ob­ser­wa­to­rów do Szan­cha­ju nie po­sy­łał. Kontr­re­wo­lu­cja od roku już za­chły­snę­ła się w mo­rzu krwi i od­ro­dzić się nie mia­ła sił i woli.

Wa­gin szedł Bun­dem, za­tło­czo­nym ko­ro­wo­dem tram­wa­jów, au­to­bu­sów, sa­mo­cho­dów i ma­łych wóz­ków, po­py­cha­nych przez „rik­szów”, a skrę­ciw­szy wspa­nia­łą Nan­king Road, nie zwra­cał uwa­gi na prze­pych ol­brzy­mich skle­pów i skła­dów dro­gich ka­mie­ni, zło­tych i srebr­nych ca­cek i na­czyń, je­dwa­biu, arty­stycz­nych wy­ro­bów z czar­nej i czer­wo­nej laki. Dą­żył tam, gdzie na kon­ce­sji fran­cu­skiej as­fal­to­wa jezd­nia Ave­nue de deux Répu­bli­qu­es ury­wa­ła się na­gle przed bra­mą w mu­rze daw­ne­go Szan­cha­ju i gdzie bie­gła da­lej uli­ca Fu-Tien-Koo, prze­ci­na­ją­ca całą dziel­ni­cę chiń­ską.

Tam do­pie­ro za­czął się roz­glą­dać z za­cie­ka­wie­niem.

Tuż za mu­rem bru­ko­wa­na już uli­ca bie­gła ku ma­łemu sztucz­ne­mu je­zior­ku, oto­czo­ne­mu drze­wa­mi i traw­ni­kiem. Czer­wo­no la­ko­wa­ny, po­ła­ma­ny w zy­gza­ki mo­stek pro­wa­dził do ma­low­ni­czej, uczęsz­cza­nej przez Eu­ro­pej­czy­ków her­ba­ciar­ni „Pod Wierz­bami”, gdzie po po­łu­dniu przy­cho­dzi­li też Chiń­czy­cy, za któ­ry­mi słu­dzy nie­śli klat­ki ze skrzy­dla­ty­mi śpie­wa­ka­mi, osła­dza­ją­cy­mi do­lce far nien­te żół­to­li­cych dżen­tel­me­nów. W po­bli­żu ka­wiar­ni sta­ły domy chiń­skich bo­ga­czy i jesz­cze wspa­nial­sze domy pu­blicz­ne, ozna­czo­ne czer­wo­ny­mi la­tar­nia­mi z za­chę­ca­ją­cy­mi i nie­zmier­nie ro­man­tycz­ny­mi na­pi­sa­mi. Wi­śnio­wa i zło­ta laka biła ze­wsząd w oczy, po­wy­gi­na­ne fan­ta­stycz­nie, okry­te ema­lio­wa­ny­mi płyt­ka­mi da­chy ulu­bio­ne­go w kra­ju sty­lu „tin” ja­rzy­ły się w słoń­cu. Tam i sam ja­kiś dum­ny mi­lio­ner wy­bu­do­wał dla sie­bie sie­dzi­bę z kil­ku­pię­tro­wą basz­tą „gu”, ozdo­bio­ną po ro­gach zło­co­ny­mi gło­wa­mi smo­ków. Prze­pych ten ury­wał się jed­nak koło świą­ty­ni, sto­ją­cej w środ­ku dziel­ni­cy.

Da­lej, jak okiem się­gnąć, na ol­brzy­miej płasz­czyź­nie roz­par­ło się na wszyst­kie stro­ny stło­czo­ne zbio­ro­wi­sko sza­ro­żół­tych, ma­łych dom­ków tu­byl­czych. Ule­pio­ne z gli­ny lub zie­mi, zmie­sza­nej z na­wo­zem i sło­mą, o strze­chach z ba­dy­lów ga­olia­nu, męt­nie wy­zie­ra­jąc okna­mi, za­kle­jo­ny­mi sza­rym, prze­tłusz­czo­nym pa­pie­rem, chro­nio­ne lek­ki­mi drzwia­mi z ram bam­bu­so­wych i mat sło­mia­nych – dom­ki cią­gnę­ły się, zda się, w nie­skoń­czo­ność, prze­ry­wa­ną tam i sam wą­ski­mi po­przecz­ni­ca­mi. Oko nie mia­ło na czym spo­cząć, gdyż wszę­dzie wo­kół cią­gnę­ła się ta sza­ro­żół­ta jed­no­staj­ność i tyl­ko w trzech miej­scach ja­skra­wy­mi pla­ma­mi od­ci­na­ły się fał­do­wa­ne wy­myśl­nie da­chy świą­tyń, a gdzieś da­le­ko po­nad bez­barw­nym zbie­go­wi­skiem ubo­gich i smut­nych bu­dow­li, niby straż lub ja­kiś znak ostrze­gaw­czy, tkwi­ła czer­wo­na sied­mio­pię­tro­wa basz­ta pa­go­dy Lo­on­gh­wa, smu­kła, o dzi­wacz­nie po­wy­gi­na­nych, po­gar­bio­nych oka­pach z barw­nych da­chó­wek por­ce­la­no­wych. Obok tej świą­ty­ni cie­szy­ło wzrok kil­ka bu­ro­zie­lo­nych drzew, któ­re nie zdą­ży­ły jesz­cze zrzu­cić wszyst­kich li­ści; za to w resz­cie dziel­ni­cy chiń­skiej – na ca­łej jej sza­rej pa­le­cie – nie biła w oczy żad­na barw­niej­sza pla­ma – ani zie­lo­nej ko­ro­ny lub czar­nych ko­na­rów drzew, ani na­wet ba­dy­la ja­kiej­kol­wiek ro­śli­ny – nic, tyl­ko te sza­ro­żół­te dom­ki – fan­ze i bure, cuch­ną­ce bło­to mia­sta przy­ro­dzo­nych, od­wiecz­nych go­spo­da­rzy Szan­cha­ju. Gdzieś tam, na koń­cu Fu-Tien-Koo po­wie­wa­ła trój­kąt­na czer­wo­no-czar­na cho­rą­giew i ma­ja­czył ja­kiś maszt z de­ską, za­pi­sa­ną czar­ny­mi hie­ro­gli­fa­mi. Idą­cy uli­cą cu­dzo­zie­miec nie wie­dział, że zbli­ża się do chęt­nie i tłum­nie od­wie­dza­ne­go przez ob­co­kra­jow­ców ja­omy­nia, gdzie sę­dzio­wie chiń­scy wy­ko­ny­wa­li wy­ro­ki śmier­ci, wraz z ła­pów­ką pod­su­wa­ne im przez re­zy­den­tów eu­ro­pej­skich.

Wy­bo­istą, peł­ną wyrw i ka­łuż uli­cą cią­gnę­ły tu nie­raz ukrad­kiem roz­ko­ły­sa­ne na re­so­rach li­mu­zy­ny, wio­zą­ce pięk­ne la­dies i dżen­tel­me­nów, wy­stro­jo­nych już na dan­cing po­obied­ni. Dą­ży­li tu oni na wi­do­wi­sko nie­po­spo­li­te. Kat ocze­ki­wał już go­ści i co chwi­la ob­cie­rał swój sze­ro­ki miecz. Gdy zaś spa­da­ły gło­wy ni­ko­mu nie­zna­nych i z rzad­ka tyl­ko na go­rą­cym uczyn­ku po­chwy­co­nych ban­dy­tów, a wro­ny i ja­strzę­bie w ocze­ki­wa­niu sty­py roz­sia­da­ły się po kra­wę­dzi gli­nia­ne­go muru, dżen­tel­me­ni upro­wa­dza­li swo­je lek­ko drżą­ce, a cza­sem na­wet roz­na­mięt­nio­ne damy do aut i wieź­li je do Astor Ho­use’u i Carl­to­nu na kie­li­szek kok­taj­lu i nie­zbęd­ną por­cję tań­ców, po któ­rych ra­zem zni­ka­li w przy­tul­nych, dys­kret­nych ga­bi­ne­ci­kach w tea-ho­use, gdzie, po­dob­na do cie­nia, prze­su­wa się mil­czą­ca służ­ba chiń­ska o za­gad­ko­wych, nie­ru­cho­mych źre­ni­cach.

W po­bli­żu ja­omy­nia Wa­gin od­na­lazł mały, jak zresz­tą i wszyst­kie inne, do­mek pod nu­me­rem ty­siąc sie­dem­set pięć­dzie­siąt.

– To tu… – mruk­nął do sie­bie, spraw­dziw­szy za­pi­sa­ny w no­tat­ni­ku ad­res, i za­pu­kał do drzwi zale­pio­nych pa­pie­rem, wzmoc­nio­nym skrzy­żo­wa­ny­mi de­ska­mi z czar­nym na­pi­sem na nich: „Stan­dard Oil Com­pa­ny”.

Opa­sły Chiń­czyk w czar­nym, za­tłusz­czo­nym strasz­li­wie cha­ła­cie i je­dwab­nej cza­pecz­ce na gło­wie, szcze­rząc rzad­kie, żół­te kły i mru­żąc prze­bie­głe oczy za gru­by­mi szkła­mi oku­la­rów w śmiesz­nie du­żej opra­wie ro­go­wej, spy­tał ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną:

– Cze­go ży­czy so­bie wiel­ce czci­god­ny cu­dzo­zie­miec?

– Chciał­bym wie­dzieć, czy tu miesz­ka pani Wie­ra So­mo­wa – spy­tał Wa­gin.

Chiń­czyk za­czął trząść gło­wą i beł­ko­tać:

– Tak, tak! Miesz­ka na po­dwór­ku, w bar­dzo pięk­nym dom­ku!

Ser­giusz prze­szedł sień, pod pu­łap wy­pcha­ną wo­rami z soją i skrzy­nia­mi z ole­jem bo­bo­wym, i przez prze­ciw­le­głe drzwi wy­do­stał się na po­dwór­ko, ma­lut­kie, czy­ste, po bo­kach ob­sa­dzo­ne ni­ski­mi krzacz­kami her­ba­cia­ny­mi; w środ­ku jego, na tle gru­bej war­stwy żwi­ru, bił w oczy okrą­gły klomb, pe­łen ja­kichś je­sien­nych fio­le­to­wych kwia­tów i po­dob­nych do kling sza­bel li­ści iry­so­wych. Na koń­cu po­dwó­rza stał schlud­ny do­mek o trzech roz­su­wa­nych okien­kach, z ga­necz­kiem o cien­kich, rzeź­bio­nych fi­la­rach i wy­myśl­nym dasz­ku z ryn­na­mi w kształ­cie głów żu­ra­wi.

– Tu daw­niej miał miesz­ka­nie syn mój – mó­wił Chiń­czyk – ale od­na­ją­łem je te­raz czci­god­nej pani…

Na od­głos kro­ków idą­cych lu­dzi, drzwi otwo­rzy­ły się. Na ga­ne­czek wy­szła bar­dzo do­stoj­na, siwa już dama i spy­ta­ła po an­giel­sku:

– Czy pan z ogło­sze­nia? Szu­ka pan po­ko­ju?

– Tak jest! – od­parł po ro­syj­sku Wa­gin, zdej­mu­jąc ka­pe­lusz. – Czy mógł­bym obej­rzeć lo­kal?

Pani So­mo­wa ru­chem ręki za­pro­si­ła go do wnę­trza dom­ku.

Wma­łej iz­deb­ce z że­la­znym łóż­kiem, jed­nym sto­łem, umy­wal­ką i trze­ma krze­seł­ka­mi usie­dli i pa­trzy­li na sie­bie tym dziw­nie ostrym wzro­kiem, ja­kim pa­trzeć umie­ją lu­dzie, któ­rzy nie­raz już wi­dzie­li przed sobą śmierć. Dłu­gie mil­cze­nie mo­gło­by cią­żyć komu in­ne­mu, lecz tych dwo­je lu­dzi uwa­ża­ło je za nie­zbęd­ne. Mu­sie­li przy­pa­trzeć się so­bie, po­ro­bić wła­sne spo­strze­że­nia i wy­cią­gnąć wnio­ski, kie­ru­ją­ce dal­szym po­stę­po­wa­niem. W tej wni­kli­wej i szcze­gó­ło­wej ob­ser­wa­cji, zda się, bra­ły udział nie tyl­ko zna­ne, co­dzien­nie przez lu­dzi uży­wa­ne zmy­sły, lecz ja­kieś inne jesz­cze, bu­dzą­ce się w nad­świa­do­mo­ści, wy­ostrzo­ne w cięż­kiej nie­wy­mow­nie i za­wsze tra­gicz­nej wal­ce o byt. Wy­czu­wa­li obo­je, że w tej chwi­li jak gdy­by wy­mo­ty­wu­ją z sie­bie ja­kieś nici ta­jem­ni­cze, oglą­da­ją je mi­li­metr po mi­li­me­trze, niby trwa­łość ich i for­ma za­bez­pie­czyć mia­ły spraw­ne czyn­no­ści nie­wi­dzial­nej ma­szy­ny, tką­cej moż­li­wość współ­ży­cia.

Mil­cze­nie, dłu­gie i prze­sy­co­ne prą­da­mi in­tu­icji, nie krę­po­wa­ło ich by­naj­mniej i nie nu­ży­ło.

Za cien­ką ścia­ną ktoś za­no­sił się od su­che­go, du­szą­ce­go kasz­lu, a gdy na chwi­lę ury­wał, do­bie­ga­ło gło­śne ty­ka­nie ścien­ne­go ze­ga­ra i lek­ki zgrzyt jego me­cha­ni­zmu, sta­re­go za­pew­ne i za­rdze­wia­łe­go. W ku­chen­ce za dru­gą ścia­ną po­brzę­ki­wa­ły me­ta­lo­we ko­cioł­ki czy kub­ki i plu­ska­ła woda.

Pierw­szy prze­mó­wił Wa­gin. Z lek­ka wy­krzy­wia­jąc usta i od­sła­nia­jąc bia­łe, ostre zęby, po­wie­dział:

– Je­że­li pani nie bę­dzie mia­ła nic prze­ciw temu – wy­na­jął­bym ten po­kój. Na wszyst­kie moż­li­we py­ta­nia po­sta­ram się dać jak naj­szczer­szą odpo­wiedź. Nie je­stem za­moż­ny, cha, cha – mam wła­śnie tyle tyl­ko pie­nię­dzy, ile mi star­czy na mie­siąc, więc ten czas ma pani bądź co bądź za­bez­pie­czo­ny… Mie­siąc w na­szym ży­ciu to wszak dużo. Nie­praw­daż?

To mó­wiąc, po­ło­żył na sto­le bank­not i cią­gnął da­lej zim­nym i obo­jęt­nym to­nem:

– Zresz­tą prze­ko­na­ny je­stem, że dam so­bie radę w Szan­cha­ju, jak da­wa­łem ją so­bie wszę­dzie, gdzie tyl­ko od roku 1915 rzu­cał mnie los… do­praw­dy, dość ka­pry­śny, nie­szczę­dzą­cy mi przy­krych nie­raz nie­spo­dzia­nek… Mam na­dzie­ję, że po­zo­sta­nę lo­ka­to­rem na czas dłuż­szy…

Za­śmiał się z ja­kimś gorz­kim szy­der­stwem, a zmarszcz­ki głę­biej wcię­ły mu się w skó­rę czo­ła.

– Czym się pan trud­ni? – spy­ta­ła bez szcze­gól­nego zresz­tą za­in­te­re­so­wa­nia, ra­czej po to tyl­ko, aby wziąć udział w roz­mo­wie i nie po­zo­sta­wać bier­ną słu­chacz­ką.

– Obec­nie? Tu? – uśmiech­nął się zło­śli­wie pra­wie. – Za­pew­ne tym sa­mym, czym i pani – za­mie­rzam wal­czyć o ży­cie, jak umiem i mogę. Róż­ny­mi się dro­ga­mi cho­dzi­ło i róż­nych, po­wiedz­my na­wet bez prze­sa­dy, w s z y s t k i c h za­wo­dów się pró­bo­wało… Ale, o ile są­dzić mogę, to i pani łyk­nę­ła emi­granc­kiej bie­dy?

Ski­nę­ła tyl­ko gło­wą i unio­sła nie­co ciem­ne brwi. Po chwi­li wy­cią­gnę­ła do Wa­gi­na rękę.

– Więc w szczę­śli­wą go­dzi­nę – pro­szę się wpro­wa­dzić! – po­wie­dzia­ła spo­koj­nym gło­sem.

Uści­snąw­szy po­da­ną mu dłoń, wy­szedł na po­dwór­ko, mruk­nąw­szy dość gło­śno, żeby pani So­mo­wa mo­gła go usły­szeć:

– Miło tu i za­cisz­nie…

– A tak! – od­po­wie­dzia­ła na­tych­miast. – Go­spodarz Jun-cho-san – bo­ga­ty ku­piec. Han­dlu­je soją, ole­jem i ma­ku­cha­mi. Lubi po­rzą­dek i czy­stość. Uwa­żam, że tra­fi­łam bar­dzo szczę­śli­wie, wy­na­jąw­szy tę cha­łup­kę.

– Istot­nie! – zgo­dził się Wa­gin i raz jesz­cze ukło­niw­szy się pani Wie­rze, skie­ro­wał się ku wyj­ściu.

Wkrót­ce po tej wi­zy­cie przed dom Jun-cho-sana za­je­cha­ła dwu­kon­na do­roż­ka chiń­ska, a z niej wy­siadł Wa­gin i z po­mo­cą fur­ma­na wniósł do po­ko­ju dwie wa­liz­ki skó­rza­ne. W pół go­dzi­ny póź­niej był już roz­lo­ko­wa­ny w no­wej sie­dzi­bie.

Pani So­mo­wa, zaj­rzaw­szy do po­ko­ju, za­py­ta­ła:

– Może po­trze­bu­je pan cze­go? Czy nie dać wrząt­ku na her­ba­tę?

– Dzię­ku­ję! – od­parł krót­ko, ury­wa­jąc ni­kły wą­tek moż­li­wej roz­mo­wy.

Po chwi­li wy­szedł z domu. Miał jesz­cze bar­dziej sku­pio­ną twarz i nie­zwy­kle ostry, bacz­ny wy­raz oczu. Przy­po­mniał mu się na­gle prze­strach na sze­ro­kiej, ste­ra­nej twa­rzy se­na­to­ra Ableu­cho­wa. Za­ci­snął war­gi i syk­nął:

– Tchó­rze! Nędz­ni­cy! Kre­ty! Zdraj­cy!

Po­sły­szał wła­sny syk i zdu­miał się. Od daw­na ni­czym tak bar­dzo się nie prze­jął.

Zmu­sił się do wy­rzu­ce­nia z pa­mię­ci prze­ra­żo­ne­go ob­li­cza eks­ce­len­cji. To go od razu uspo­ko­iło. Ru­szył przed sie­bie, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny. Chciał do­kład­nie po­znać dziel­ni­cę, w któ­rej za­miesz­kał, i zaj­rzeć moż­li­wie wszę­dzie.

III. I UPALENI BYLI LUDZIE UPALENIEM WIELKIM

(Obj. Jana Apost. XVI, 9)

Fu-Tien-Koo cią­gnę­ła się na prze­strze­ni do­brych dwu ki­lo­me­trów. Wa­gin, prze­szedł­szy ją od czer­wo­nej bra­my „paj-lou” do ja­omy­nia, a po­tem da­lej – aż do ostat­nie­go przy­siół­ka, gdzie wid­nia­ły już tyl­ko chiń­skie ogro­dy wa­rzyw­ne – spo­strzegł, że dzie­li­ła się wy­raź­nie na trzy od­cin­ki, zu­peł­nie od­ręb­ne.

Pierw­szy – bliż­szy do wiel­kie­go, mię­dzy­na­ro­do­wego Szan­cha­ju po­sia­dał świą­ty­nie, skwe­ry i her­ba­ciar­nie. Sta­ły tu bo­ga­te domy kup­ców, do­star­cza­ją­cych to­wa­rów i su­row­ców fir­mom eks­por­to­wym, któ­re bez tych po­śred­ni­ków, usto­sun­ko­wa­nych we wszyst­kich pro­win­cjach i ko­łach pro­du­cen­tów, nie by­ły­by w sta­nie na­być ani li­tra ole­ju bo­bo­we­go, ani ki­lo­gra­ma soi, psze­ni­cy, ryżu, pro­sa, wo­sku drzew­nego, her­ba­ty, kam­fo­ry, san­ta­lu, ani też ka­wał­ka wę­gla lub rudy że­la­znej, an­ty­mo­no­wej i cy­no­wej, ani na­wet me­tra tka­ni­ny je­dwab­nej. Da­lej od tego ośrod­ka usa­do­wi­li się mniej za­moż­ni kup­cy; ci w sza­ro­żół­tych szo­pach od uli­cy mie­li swo­je skrom­ne biu­ra han­dlo­we. Sami miesz­ka­li z ro­dzi­na­mi w schlud­nych dom­kach, ukry­tych w głę­bi po­se­sji, ze wszyst­kich stron oto­czo­nej dłu­gi­mi, ni­ski­mi bu­dyn­ka­mi, gdzie mie­ści­ły się ich skła­dy to­wa­ro­we. Jun-cho-san, je­den z naj­ru­chliw­szych kup­ców przy uli­cy Fu-Tien-Koo, miał na swo­jej po­se­sji dwa domy. W jed­nym z nich przed trze­ma laty jesz­cze miesz­kał syn jego, Fu-Sai-Ti z mło­dą żoną i dziec­kiem, lecz pod­czas re­wo­lu­cyj­nych roz­ru­chów w Szan­cha­ju, idąc na ślub przy­ja­cie­la, mło­dy ku­piec tra­fił na Sze­czu­an Road pod ogień ku­lo­mio­tów an­giel­skich i zgi­nął wraz z żoną i syn­kiem. Jego to wła­śnie do­mek dzier­ża­wi­ła te­raz emi­grant­ka ro­syj­ska – pani Wie­ra So­mo­wa.

Za ja­omy­niem roz­po­czy­nał się dru­gi od­ci­nek uli­cy. W jesz­cze mniej­szych i nędz­niej­szych szo­pach, nie­po­sia­da­ją­cych na­wet po­dwór­ka, gnieź­dzi­li się cha­łup­ni­cy, pra­cu­ją­cy dla wiel­kich do­mów han­dlo­wych, ka­pią­cych od zło­ta, laki, sre­bra i masy per­ło­wej. Szew­cy, kraw­cy, złot­ni­cy, tka­cze, haf­cia­rze, to­ka­rze, la­kier­nicy, ma­la­rze, sny­ce­rze, rzeź­bia­rze, sto­la­rze, cie­śle i ju­bi­le­rzy mie­li tam swo­je drob­ne warsz­ta­ci­ki, gdzie pra­co­wa­li w za­du­chu i pół­zm­ro­ku po czter­na­ście go­dzin na dobę, gdzie zmie­nia­ły się całe ge­ne­ra­cje wiel­kich nie­raz maj­strów i ar­ty­stów, prze­cho­wu­ją­cych za­zdro­śnie sztu­kę dzia­dów i pra­dzia­dów i rów­nież tra­dy­cyj­ne i trwa­łe sto­sun­ki z wiel­ki­mi sta­ry­mi fir­ma­mi.

Od­ci­nek ten koń­czył się w miej­scu, gdzie sta­ła mała ka­plicz­ka z ta­bli­cą ja­kie­goś tek­stu z księ­gi Kon­fu­cju­sza, wią­zan­ką kwia­tów i pa­lą­cy­mi się we wnę­trzu świecz­ka­mi ofiar­ny­mi.

Da­lej aż do sa­mych ogro­dów cią­gnę­ła się ostat­nia, koń­co­wa część Fu-Tien-Koo.

Zna­la­zły tu dla sie­bie przy­tu­łek domy za­jezd­ne, ho­te­li­ki o prze­cho­dzą­cych wy­obraź­nię ludz­ką bru­dach i ni­g­dy nie­milk­ną­cym zgieł­ku; ja­dło­daj­nie, her­ba­ciar­nie, domy gry, pa­lar­nie opium, ja­kieś wpół­ro­zwa­lo­ne, po­zba­wio­ne da­chów i drzwi ru­de­ry, skąd w dzień i w nocy do­bie­ga­ły ję­kli­we za­wo­dze­nia fle­tów i jed­no­stron­nych skrzy­piec, war­kot bę­ben­ków, obłęd­ne, pi­skli­we krzy­ki ko­biet, po­nu­re, dzi­kie prze­kleń­stwa męż­czyzn i śmiech, w tych zwa­li­skach i ohyd­nych no­rach brzmią­cy dziw­nie zło­wro­go.

Na la­dach przed ja­dło­daj­nia­mi wid­nia­ły sto­sy pra­żo­nych w ole­ju bu­łek, ma­ka­ro­nów i ob­wa­rzan­ków, któ­re tuż na brud­nym pa­ra­pe­cie spo­co­ny­mi, czar­ny­mi dłoń­mi roz­wał­ko­wy­wa­li z cia­sta pół­na­dzy pie­ka­rze; sta­ły bla­sza­ne pół­mi­ski z ka­wał­ka­mi sma­żo­nych ryb i ocie­ka­ją­cej tłusz­czem wie­przo­wi­ny, za­pra­wio­nej lep­kim, ostrym so­sem na mio­dzie z im­bi­rem; misy z zupą z mię­cza­ków i wo­do­ro­stów mor­skich, całe góry ryżu, okra­szo­ne­go aro­ma­tycz­ny­mi zio­ła­mi, ber­be­ry­sem i pa­pry­ką; ko­sze z go­to­wa­ny­mi kra­ba­mi i kre­we­ta­mi, sło­je z musz­la­mi, wy­ma­cza­ny­mi w sło­nej wo­dzie z czosn­kiem i li­ść­mi pach­ną­cej po­tem koń­skim pie­trusz­ki chiń­skiej. Ogrom­ne, ba­nia­ste gą­sio­ry z so­sem so­jo­wym i grzy­bo­wym i mniej­sze, smu­klej­sze – z mai-go-lo i han-szi­nem – dwie­ma od­mia­na­mi wód­ki: ry­żo­wej z any­żem i zwy­kłej – gorz­kiej i pa­lą­cej go­rzał­ki – z pro­sa.

Prze­chod­nie sta­wa­li przy la­dach, je­dli z ma­łych mi­se­czek por­ce­la­no­wych i pili wód­kę z drob­niej­szych jesz­cze – po­dob­nych do ma­łe­go kie­lisz­ka, pła­cili prze­dziu­ra­wio­ny­mi czo­cha­mi, na­wle­czo­ny­mi na sznur­ki, i zni­ka­li w in­nych le­go­wi­skach, we­dle upo­do­ba­nia, chwi­lo­wej za­chcian­ki lub sta­łe­go na­ło­gu.

Wa­gin zaj­rzał wszę­dzie i wszyst­ko do­kład­nie za­pa­mię­tał. Ostre za­pa­chy ku­chen­ne wzbu­dzi­ły w nim po­czu­cie gło­du. Wstą­pił wresz­cie do re­stau­ra­cyj­ki, nad któ­rą wid­niał ogrom­ny szyld chiń­ski, gło­szą­cy, że naj­wy­kwint­niej­sza re­stau­ra­cja w świe­cie „W Lo­cie Sied­miu Ja­skó­łek” czci­god­ne­go Mao-Lu-Pao, na­czel­ne­go ku­cha­rza ostat­nie­go Syna Nie­ba, sły­nie ze swych po­tra­wek z go­łę­bi w so­sie „szi-kai-ni” i z bocz­ków ja­gniąt, na­dzie­wa­nych kasz­ta­na­mi, go­to­wa­ny­mi w ro­so­le z „tre­pan­gów”.

Wa­gin nie mógł ro­zu­mieć sty­li­zo­wa­nych mi­ster­nie hie­ro­gli­fów chiń­skich tak samo, jak uwię­zio­ny już wów­czas Syn Nie­ba, ostat­ni, mło­do­cia­ny ce­sarz, nie był w sta­nie spro­sto­wać pew­nej nie­ści­sło­ści, a mia­no­wi­cie, że czci­god­ne­go ską­d­inąd Mao-Lu-Pao nie oglą­dał ni­g­dy swy­mi „bo­ski­mi” ocza­mi i ni­g­dy w Za­ka­za­nym Gro­dzie nie miał ta­kie­go sze­fa kuch­ni. Ser­giusz ze sma­kiem jed­nak zjadł po­da­ną mu wy­bor­ną po­traw­kę i tłu­sty ka­wa­łek fa­sze­ro­wa­nej ba­ra­ni­ny. Prze­ko­nał się, że ceny były tu do­stęp­ne, je­dze­nie – do­bre, a por­cje – ob­fi­te. Po­sta­no­wił więc, o ile po­zwo­lą mu na to oko­licz­no­ści, zali­czyć się do sta­łych by­wal­ców re­stau­ra­cyj­ki Mao-Lu-Pao, chu­de­go jak szcza­pa, dzio­ba­te­go dia­bel­nie Chiń­czy­ka, coś nie­coś beł­ko­cą­ce­go po an­giel­sku.

No­we­go go­ścia za­cie­ka­wi­ła nie­zmier­nie pu­blicz­ność re­stau­ra­cji. Nie­za­wod­nie, klien­ci dzio­ba­te­go Mao nie byli ani kup­ca­mi, ani rze­mieśl­ni­ka­mi. Pierw­si ja­da­li wy­łącz­nie w domu i w dzień mie­li na so­bie wy­świech­ta­ne, prze­tar­te na łok­ciach ubra­nia, niby szyl­da­mi, po­zna­czo­ne pla­ma­mi lub ku­rzem ar­ty­ku­łów swe­go biz­ne­su: ten – oli­wą, tam­ten – mąką, inni – ocze­ska­mi ba­weł­ny, je­dwa­biu, juty lub też prze­po­jo­ne wo­nią skór, su­ro­wych i gar­bo­wa­nych, ko­rze­ni, her­ba­ty. Dla rze­mieśl­ni­ków zno­wu sta­now­czo za dro­gie to było miej­sce. Sie­dzą­cy przy sto­li­kach Chiń­czy­cy mie­li do­bre, je­dwab­ne cha­ła­ty, nowe obu­wie i myc­ki lub ka­pe­lu­sze eu­ro­pej­skie. Na­ra­dza­li się ze sobą po ci­chu, rzu­ca­jąc po­dejrz­li­we spoj­rze­nia w stro­nę nie­zna­jo­me­go cu­dzo­ziem­ca. Do tego lub in­ne­go z nich pod­cho­dzi­li raz po raz ja­cyś lu­dzie z uli­cy, szep­ta­li coś ta­jem­ni­czo i zni­ka­li po­śpiesz­nie, otrzy­maw­szy roz­ka­zy.

Wa­gin nie­znacz­nie krzy­wił usta, jak gdy­by cie­sząc się we­wnętrz­nie. Po po­sił­ku od­wie­dził kil­ka hote­li­ków pod po­zo­rem, że szu­ka dla sie­bie po­ko­ju. Mo­gło mu się to przy­dać na przy­szłość. Uj­rzał tu prze­ra­ża­ją­co ohyd­ne bar­ło­gi, cuch­ną­ce, za­ra­żo­ne, zda­wa­ło się, wszyst­ki­mi ist­nie­ją­cy­mi na świe­cie cho­ro­ba­mi, ha­ła­śli­we, za­tło­czo­ne nie­moż­li­wie, bo w nie­któ­rych izbach przed­się­bior­czy ho­te­la­rze po­bu­do­wali aż trzy pię­tra prycz, ni­czym nie­osło­nię­tych, wy­śli­zga­nych, okry­tych gru­bą war­stwą bru­du, zmie­sza­ne­go z ło­jem potu lub resz­tek tłu­ste­go je­dze­nia i ole­jem bo­bo­wym – tą nie­unik­nio­ną przy­pra­wą kuch­ni chiń­skiej, far­ma­ko­pei i ko­sme­ty­ki.

Ko­ry­ta­rze, wszel­kie za­ka­mar­ki, pa­ra­pe­ty okien i małe ga­necz­ki, pro­wa­dzą­ce na po­dwó­rza, za­la­ne czar­nym bło­tem, za­nie­czysz­czo­ne ka­łem ludz­kim i zwie­rzę­cym, za­tło­czo­ne mu­ła­mi, koń­mi, wiel­błą­dami i cięż­ki­mi dwu­ko­ło­wy­mi ar­ba­mi, za­wa­lo­ne były sto­sa­mi skrzyń i wor­ków z to­wa­ra­mi, przy­wo­żo­ny­mi tu aż z Mon­go­lii i nad­mor­skich, wschod­nich pro­win­cji. Skła­dy pierw­sze­go od­cin­ka Fu-Tien-Koo po­chła­nia­ły to wszyst­ko, by w parę dni póź­niej prze­wieźć po­sor­to­wa­ny już to­war do że­la­zo­be­to­no­wych sto­res po­tęż­nych eks­por­te­rów.

Zwie­dza­jąc za­jaz­dy, ho­te­le, a na­wet domy noc­le­gowe, Wa­gin dłu­żej i uważ­niej oglą­dał bu­dy­nek ja­kiejś znacz­niej­szej go­spo­dy, przy­po­mi­na­ją­cej zna­ne na Wscho­dzie mu­zuł­mań­skim ka­ra­wan­se­ra­je. Sta­wali tu wy­łącz­nie po­ga­nia­cze mu­łów i wiel­błą­dów, ro­bot­ni­cy z kryp, pły­ną­cych ka­na­łem i rze­ka­mi, majt­ko­wie wiel­kich dżo­nek mor­skich, fur­ma­ni wo­zów cię­ża­ro­wych i róż­ni bie­da­cy, cią­gną­cy ze­wsząd do bo­ga­te­go Szan­cha­ju, szu­ka­jąc i spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć w nim chleb, a znaj­du­jąc – śmierć.

Ser­giusz ze sku­pio­nym wy­ra­zem na twa­rzy przy­glą­dał się czwo­ro­bo­ko­wi, po­dzie­lo­ne­mu na duże izby ogól­ne o dwu kon­dy­gna­cjach prycz, ma­lut­kim, ciem­nym klit­kom na pod­da­szu, po­zba­wio­nym su­fi­tów i okien, gdzie za­wie­szo­ne maty trzci­no­we za­stę­po­wały drzwi i pu­łap, a ni­ska skrzy­nia – łoże, krze­sło i stół. Całe po­dwó­rze ro­iło się od zwie­rząt po­cią­go­wych, czar­nych świń o na­stro­szo­nej szcze­ci­nie, głod­nych, par­szy­wych psów, owiec i lu­dzi, roz­no­szą­cych wodę w bla­szan­kach od naf­ty ame­ry­kań­skiej i wor­ki z ob­ro­kiem. Na we­ran­dzie przed izba­mi tło­czy­li się miesz­kań­cy tej ohyd­nej, zgieł­kli­wej dziu­ry. Nie­by­wa­le ha­zar­dow­ni Chiń­czy­cy gra­li w kar­ty, w ko­ści, do­mi­no i mah­jong, inni słu­cha­li ja­kie­goś wę­drow­ne­go ba­śnia­rza, przy­glą­da­li się przed­sta­wie­niu tru­py akro­ba­tów i sztuk­mi­strzów, je­dli i pili.

Do­bie­gał strasz­li­wy ja­zgot i cięż­kie ude­rze­nia mło­tów. To ko­wa­le na po­cze­ka­niu na­pra­wia­li zer­wane na wy­bo­istych dro­gach że­la­zne oku­cia kół, wy­ra­bia­li pod­ko­wy i na­bi­ja­li je na po­ra­nio­ne i po­trza­ska­ne ko­py­ta mu­łów i koni. Rzę­zi­ły, kwi­cza­ły i char­cza­ły za­rzy­na­ne przez ku­cha­rza ba­ra­ny i świ­nie, gry­zły się i szcze­ka­ły psy, wal­czą­ce o ochła­py mię­sa, skrzy­piał ję­kli­wie żu­raw stud­ni, zgrzy­ta­ły żar­na młyn­ka, mie­lą­ce­go psze­ni­cę, ga­olian i czu­mi­zę, ło­mo­ta­ły obu­chy, roz­bi­ja­ją­ce na opał sta­re, zu­ży­te do resz­ty skrzy­nie od ole­ju bo­bo­we­go i ko­nop­ne­go. W jed­nym ką­cie po­dwór­ka, ska­cząc so­bie do oczu, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi i skrze­czą­cym gło­sem ci­ska­jąc nie­wy­mow­nie ohyd­ne, Chiń­czy­kom tyl­ko zna­ne prze­kleń­stwa, kłó­ci­ło się kil­ku że­bra­ków o znie­kształ­co­nych, zżar­tych trą­dem twa­rzach.

Wa­gin spo­strzegł ga­le­ryj­kę, bie­gną­cą wzdłuż całe­go czwo­ro­bo­ku bu­dow­li po da­chu, kry­tym de­ska­mi. Zwy­kła dra­bi­na pro­wa­dzi­ła stąd na pu­sty pla­cyk, gdzie za­pew­ne po po­ża­rze po­zo­sta­ły ru­mo­wi­ska, doły i kupy opa­lo­nej gli­ny.

Gdy tak stał i pod­świa­do­mie nie­mal utrwa­lał so­bie w pa­mię­ci sy­tu­acyj­ny plan za­jaz­du, zbli­żył się do nie­go ja­kiś dziw­ny typ. Wy­rósł przed Wa­gi­nem jak spod zie­mi. Ol­brzy­mi był to drab, o sze­ro­kich ba­rach, ku­dła­tej gło­wie i czer­wo­nej, ob­ro­śnię­tej czar­ną szcze­ci­ną, od daw­na nie­go­lo­nej twa­rzy. Ły­pał prze­krwio­ny­mi oczy­ma i kur­czył wę­zło­wa­te pal­ce ogrom­nych łapsk.

– Mogę słu­żyć za prze­wod­ni­ka, sir… – za­ry­czał po an­giel­sku bez­czel­nym, ochry­płym ba­sem – za prze­wod­ni­ka po tym istot­nie wy­jąt­ko­wo po­ucza­ją­cym i bu­dzą­cym fi­lo­zo­ficz­ne my­śli za­kąt­ku „Żół­te­go Pie­kła”!

Ak­cent jego zdra­dzał Ro­sja­ni­na. Wa­gin wy­do­był z kie­sze­ni pacz­kę pa­pie­ro­sów i czę­stu­jąc dra­ba, spy­tał po ro­syj­sku:

– Pali pan?

Drab zdę­biał i wy­ba­łu­szył na nie­go pi­jac­kie oczy. Po chwi­li splu­nął i wy­buch­nął śmie­chem.

– Do dia­bła! – za­mru­czał. – Wzią­łem pana za An­gli­ka! To mi się jesz­cze ni­g­dy nie zda­rzy­ło. Żeby aż tak się po­my­lić, no, no! A wszyst­ko od tej prze­klę­tej han­szy!

Ob­cią­gnąw­szy na so­bie ja­kieś łach­ma­ny, wy­pro­sto­wał się po woj­sko­we­mu i huk­nął:

– Po­zwo­li pan się przed­sta­wić, sza­now­ny ro­da­ku! Lej­te­nant Mor­skiej Gwar­dii Jego Ce­sar­skiej Mo­ści – Mi­chał Mi­czu­rin!

Wa­gin, burk­nąw­szy nie­wy­raź­nie swo­je na­zwi­sko, spy­tał:

– Co pan tu robi w tym za­jeź­dzie? Ale… ale!… do­sko­na­ła na­zwa – „Żół­te Pie­kło”!

Drab za­śmiał się na całe gar­dło i od­po­wie­dział na­tych­miast:

– Na­zwa to mój wy­na­la­zek, bo po­spo­li­cie ta buda na­zy­wa się „Go­spo­da Czte­rech Stron Świa­ta”. W niej to pia­stu­ję nie­zbęd­ną tu god­ność… psa łań­cu­cho­we­go!

– Nie ro­zu­miem…

– Ja bym na pań­skim miej­scu też nie zro­zu­miał! – ryk­nął znów śmie­chem Mi­czu­rin. – W tym „Splen­did Ho­te­lu” róż­ne gnież­dżą się typy, do ban­dy­tów – owych sła­wet­nych hun­hu­zów – włącz­nie. Nie­raz tu mają miej­sce no­żo­we roz­pra­wy, ba, na­wet całe ba­ta­lie ze strze­la­ni­ną, wte­dy więc ja wy­stę­pu­ję w roli, że tak po­wiem, su­per­ar­bi­tra, za­czy­nam swo­je urzę­do­wa­nie i wy­ko­ny­wam czyn­no­ści, po­wie­rzo­ne mi nie­pi­sa­nym de­kre­tem wła­ści­cie­la za­jaz­du! Niech pan ra­czy spoj­rzeć na mnie. Ka­wał chło­pa, co? Śred­niej wagi bliź­nie­go z ła­two­ścią mogę prze­rzu­cić, jak wo­rek z sia­nem, przez mur, a ude­rze­nia mego nie wy­trzy­ma naj­tęż­szy muł!

To mó­wiąc, po­ka­zał ogrom­ną pie­go­wa­tą pięść, ko­sma­tą od ru­dych wło­sów.

– No więc… Ro­bię po­rzą­de­czek, prze­pro­wa­dzam gwał­tow­ną i ra­dy­kal­ną pa­cy­fi­ka­cję i ab­ge­macht! Za to mam kąt, żar­cie, a po burz­li­wej nocy mogę wlać so­bie do gar­dzie­li miar­kę han­szy­nu… Wle­wam zresz­tą znacz­nie wię­cej, bo musi pan wie­dzieć, że łak­nę cią­gle, no­stal­gia bo­wiem i wspo­mnie­nia daw­nej świet­no­ści do­ku­cza­ją mi i gry­zą… „Ech, i my kłu­sa­ka­mi by­li­śmy nie­gdyś”… – za­nu­cił po­nu­ro zna­ny ro­mans cy­gań­ski.

Urwał po chwi­li i po­chy­liw­szy się Wa­gi­no­wi do ucha, szep­nął:

– Może przy­dał­bym się panu na ja­kąś ro­bo­tę?

– Co pan ma na my­śli, mó­wiąc o „ro­bo­cie”? – py­ta­niem na py­ta­nie od­po­wie­dział Wa­gin.

Drab skrzy­wił twarz ob­le­śnie i za­chi­cho­tał skrze­czą­co:

– Hm… hm… Py­ta­nie ob­ce­so­we, a na­wet – że­nu­ją­ce!… Ale, cóż? Je­że­li się po­wie­dzia­ło „a”, na­le­ży po­wie­dzieć „b” i tak do ostat­niej li­te­ry al­fa­be­tu… Uło­żyć jak gdy­by cur­ri­cu­lum vi­tae!

Śmie­jąc się wciąż i dy­sząc w twarz Wa­gi­na opa­rami cuch­ną­cej oko­wi­ty, zwie­rzał się z całą bez­czel­no­ścią i cy­ni­zmem:

– Bo to wi­dzi pan, z ko­niecz­no­ści sta­łem się mi­strzem od róż­nych po­ży­tecz­nych w na­szym głu­pim ży­ciu za­wo­dów… że tak po­wiem „spe­cem” sztu­ki sto­so­wa­nej.

– Na przy­kład?

– Ha! Sły­nę jako ma­gik w ar­ka­nach szu­ler­ki… Nie? Nie po­trze­bu­je pan tego? Pró­bo­wa­łem nie bez pew­ne­go po­wo­dze­nia rze­mio­sła wła­my­wa­cza. Znaw­cy twier­dzą, że mam ge­nial­ne zdol­no­ści me­cha­ni­ka i że gi­nie we mnie… wiel­ki wy­na­laz­ca… Umiem też zna­ko­mi­cie na­śla­do­wać każ­de pi­smo… Po­tra­fię pod­ro­bić pod­pis gu­ber­na­to­ra Ban­ku An­giel­skie­go i mr Van­der­bild­ta… Nie? Nie fa­so­nu­je to panu?… Ja­kiś moc­no wy­ma­ga­ją­cy z pana fa­cet! Tyle ta­len­tów rzu­cam panu pod nogi, a pan wciąż no­sem krę­ci!… Umiem być wier­nym i od­da­nym po­moc­ni­kiem i wspól­ni­kiem w każ­dym, naj­bar­dziej sza­lo­nym na­wet przed­się­wzię­ciu… Rę­czę za to sło­wem ofi­cer­skim! Umiem być wdzięcz­ny. Ba, na­wet dla swe­go te­raź­niej­sze­go chle­bo­daw­cy czu­ję wdzięcz­ność, choć ten żół­ty wyga woła na mnie jak na psa: „Tshao, ty ro­syj­ska świ­nio!”. Na­uczy­łem się już pusz­czać ta­kie drob­ne zgrzy­ty mimo uszu… Bądź co bądź cie­pły kąt, jaka taka stra­wa, wód­ka, a nie­raz to i parę gro­szy się za­ro­bi… Zda­rza się to wte­dy, gdy zaj­dzie po­trze­ba ukryć ja­kie­goś go­ścia, za­ka­tru­pio­ne­go w na­szej „Go­spo­dzie” albo też… Zresz­tą nie może to pana in­te­re­so­wać…

W ochry­płym gło­sie Mi­czu­ri­na po­przez ogól­ny ton szy­der­stwa prze­bi­jać się po­czę­ły ja­kieś nuty gory­czy. Wa­gin uświa­do­mił so­bie na­gle, że cią­gnie go coś do tego roz­bit­ka ży­cio­we­go, po­zba­wio­ne­go, zda się, wszyst­kich cech czło­wie­ka cy­wi­li­zo­wa­ne­go. Był to po­ciąg po­nie­kąd uczu­cio­wy, a za­ra­zem in­stynk­tow­nie wy­ro­zu­mo­wa­ny, opar­ty na prze­świad­cze­niu, że ów pi­ja­ny, bez­czel­ny drab jest mu po­trzeb­ny i że w jego ży­ciu ode­gra on ja­kąś rolę.

Ser­giusz ru­chem ręki prze­rwał dal­sze jego wynu­rze­nia, mó­wiąc żar­to­bli­wie i przy­jaź­nie:

– Nie za­pij się pan tyl­ko na śmierć, lej­te­nan­cie, bo zda­je mi się, że wkrót­ce bę­dzie mi pan po­trzeb­ny jako wspól­nik pew­ne­go przed­się­bior­stwa ak­cyj­ne­go… Może za ja­kiś mie­siąc lub za dwa…

Mi­czu­rin chrząk­nął, przy­kry­wa­jąc usta dło­nią, i naj­po­waż­niej w świe­cie od­parł:

– Mu­szę pana uprze­dzić, że nie po­sia­dam kapi­tału ob­ro­to­we­go!

Na po­twier­dze­nie tego oświad­cze­nia wy­wró­cił na­tych­miast kie­sze­nie po­ła­ta­nych spodni, od dołu ozdo­bio­nych frendz­la­mi, mru­cząc przy tym:

– Uczci­wy, ale ubo­gi szlach­cic i ofi­cer… Moje usza­no­wa­nie! Słu­ga po­wol­ny! Au re­vo­ir! Goodbye, sir!

Od­pro­wa­dził Wa­gi­na do bra­my i dłu­go pa­trzał w ślad za nim, dzi­wiąc się, że ten tak wy­twor­ny i za­pew­ne bo­ga­ty ro­dak szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał się ku wy­lo­to­wi uli­cy, gdzie za­czy­na­ły się już ho-szu­ny – ogro­dy wa­rzyw­ne.

Wa­gin tym­cza­sem szedł ścież­ką, wy­dep­ta­ną przez pie­chu­rów na jed­nym zbo­czu błot­ni­stej, grzą­skiej dro­gi, po­cię­tej głę­bo­ki­mi ko­le­ina­mi i za­śmie­co­nej li­ść­mi róż­nych ja­rzyn. Sta­do czar­nych i po­nu­rych świń spo­koj­nie że­ro­wa­ło na środ­ku dro­gi. Wa­gin prze­szedł spo­ry już ka­wał koło ży­wo­pło­tu – bu­re­go w zi­mie i po­zba­wio­ne­go li­ści. Przy­zwy­cza­ił się już przez kil­ka lat roz­pacz­li­wie bez­na­dziej­ne­go ży­cia do pew­nej stra­te­gii. Chciał i mu­siał do grun­tu po­znać to miej­sce, gdzie rzu­cił go los. Dla­cze­go – tego ści­śle nie wie­dział; pa­mię­tał tyl­ko, że nie­raz już było mu to po­trzeb­ne i ra­to­wa­ło ży­cie. Uśmiech­nął się mimo woli i przy­po­mniaw­szy so­bie pe­wien wy­pa­dek w Mo­skwie, gdy ukry­wał się przed pa­tro­la­mi Czer­wo­nej Gwar­dii bol­sze­wic­kiej. Wszy­scy inni – przy­pad­ko­wi to­wa­rzy­sze tej nocy, do­staw­szy się do su­te­re­ny, uspo­ko­ili się od razu. Kry­jów­ka wy­da­wa­ła im się pew­ną. Kto by tam szu­kał po su­te­re­nach ofi­cy­ny w czwar­tym po­dwó­rzu, za­sta­wio­nym wo­za­mi i du­ży­mi skrzy­nia­mi? On zaś, ro­zej­rzaw­szy się do­kład­nie, wy­na­lazł ja­kiś otwór w mu­rze. Przez nie­go prze­do­stał się do ka­na­łów ogrze­wa­nia cen­tral­ne­go… Tej sa­mej nocy w su­te­re­nie na czwar­tym po­dwó­rzu ma­ry­na­rze-bol­sze­wi­cy po­wy­strze­la­li wszyst­kich ukry­wa­ją­cych się w niej „wro­gów pro­le­ta­ria­tu”. Jedy­nie Wa­gin wy­szedł cało i znik­nął jak kam­fo­ra, a prze­cież o nie­go to wła­śnie cho­dzi­ło czer­wo­nej mi­li­cji pro­le­ta­riac­kiej. Na to wspo­mnie­nie uśmiech­nął się raz jesz­cze i ro­zej­rzał się wo­kół. Na ogrom­nej prze­strze­ni cią­gnę­ły się grzę­dy. Ster­cza­ły i chy­bo­ta­ły na wie­trze ja­kieś su­che, sczer­nia­łe ba­dy­le, za­la­ty­wała ckli­wa woń gni­ją­cej ka­pu­sty; świ­nie ry­ja­mi prze­wra­ca­ły mięk­ką zie­mię, szu­ka­jąc ziem­nia­ków, rzod­kwi i mar­chwi, po­zo­sta­wio­nych przez ogrod­ni­ków. W od­da­li stał z pod­wi­nię­tym ogo­nem bia­ły, wi­docz­nie głod­ny pies i wy­cią­gnąw­szy szy­ję, wył prze­cią­gle. Dłu­gi­mi rzę­da­mi cią­gnę­ły się wszę­dzie kupy na­wo­zu i li­ści ka­pu­ścia­nych, przy­go­to­wa­nych do spa­le­nia. W od­da­li wid­nia­ły czar­ne, dziu­ra­we strze­chy pra­wie zbu­rzo­nych, wa­lą­cych się już szop. Roz­war­te na oścież drzwi z ha­ła­sem ude­rza­ły o fra­mugę i ścia­nę, mio­ta­jąc się za każ­dym sil­niej­szym po­dmu­chem wia­tru. Ktoś wyj­rzał z czar­ne­go wnę­trza szo­py, ale spo­strze­gł­szy nie­zna­jo­me­go, cof­nął się szyb­ko w głąb bu­dyn­ku.

Wa­gin za­wró­cił i za­pa­liw­szy pa­pie­ro­sa, po­dą­żył ku mia­stu. Szedł te­raz inną stro­ną uli­cy. Jego cien­kie, dra­pież­ne noz­drza po­chwy­ty­wa­ły róż­ne za­pa­chy. Po­zna­wał je od razu lub z pew­nym wy­sił­kiem i, niby che­mik, do­szu­ki­wał się róż­nych skład­ni­ków. Słod­ka­wy za­duch prze­pa­lo­ne­go ole­ju bo­bo­we­go, ostry – ryb, wo­do­ro­stów i ra­ków mor­skich, cięż­ki i gorz­ki – dymu opiu­mo­we­go i draż­nią­cy po­wo­nie­nie aro­mat han­szy­nu – tru­ją­cej wód­ki z pro­sa. Wa­gin od­róż­niał każ­dy za­pach wy­raź­nie i wie­dział już, co się dzie­je za gli­nia­ny­mi ścia­na­mi tych ni­skich, brud­nych le­pia­nek. Resz­ty do­po­wia­da­ły mu do­cho­dzą­ce go dźwię­ki i gło­sy – nie­przy­tom­ne mru­cze­nie, obłęd­ne okrzy­ki, brzęk na­czy­nia, głu­che ude­rze­nia ta­sa­ków, roz­rą­bu­ją­cych mię­so, kla­ska­nie kart, tur­kot rzu­co­nych na stół ko­ści, bez­czel­ny chi­chot ko­biet, wy­so­kie, no­so­we nuty ochry­płe­go śpie­wu, cza­sa­mi – war­kot bę­ben­ka lub ję­kli­we za­wo­dze­nie ja­kie­goś in­stru­men­tu strun­ne­go… Wszyst­ko to przej­mo­wa­ło Wa­gi­na wstrę­tem, a za­ra­zem po­cią­ga­ło go ku so­bie tęt­nem nie­zli­czo­nych serc ludz­kich, szu­ka­ją­cych wy­tchnie­nia, za­po­mnie­nia, ma­ja­ków szczę­ścia. Znał prze­cież te dziel­ni­ce za­ka­za­ne z ich ży­ciem tra­gicz­nych efe­me­ryd.

Do­szedł­szy do domu i prze­cho­dząc przez po­dwór­ko, zo­ba­czył na ga­necz­ku mło­dą ko­bie­tę. Sta­ła na stop­niach i ścier­ką strze­py­wa­ła kurz z trze­wi­ków. Nie spo­strze­gła Wa­gi­na, któ­ry za­trzy­mał się w pół dro­gi i uważ­nie jej się przy­glą­dał. Nie była może ład­na, ale od ca­łej jej po­sta­ci wia­ło ja­kąś świe­żo­ścią. Coś swoj­skie­go wy­czuł w niej Ser­giusz. Po­wiew pól wsi ro­syj­skiej, tro­chę me­lan­cho­lij­nej, tro­chę dzi­kiej, a za­wsze niby to za­cza­jo­nej i draż­nią­co za­gad­ko­wej.

„Nie! – po­my­ślał. – Sta­now­czo nie! To ra­czej mi­stycz­ny pół­zm­rok cer­kwi, za­pach wo­sku i ka­dzi­dła, wy­zie­ra­ją­ce z ciem­no­ści, bla­de, su­ro­we obli­cza świę­tych bi­zan­tyń­skich, cho­dzą­cych na po­gra­ni­czu na­mięt­ne­go pro­ze­li­ty­zmu chrze­ści­jań­skie­go i naj­mrocz­niej­sze­go po­gań­stwa, aż do ka­le­cze­nia sie­bie i in­nych, do krwa­wych or­gii, z udrę­ka­mi, wy­czy­ta­ny­mi z po­nu­rej Cze­tji Mi­nei!… Coś z mnisz­ki w czar­nej sza­cie i ciem­nej chu­ście, na­su­nię­tej na oczy… A zresz­tą – za­raz do­wiem się sam…”

Szyb­ko zbli­żył się do schod­ków i uchy­la­jąc kape­lu­sza, po­wie­dział:

– Prze­pra­szam, kogo pani tu szu­ka?

Drgnę­ła i wy­pro­sto­wa­ła się. Ciem­ne, głę­bo­kie i ja­kieś nie­zwy­kle tę­sk­ne oczy śli­zgnę­ły się po twa­rzy Wa­gi­na, wbi­ły się w jego źre­ni­ce i ukry­ły się spło­szo­ne pod po­wie­ka­mi.

– Ach! – wy­szep­ta­ła, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie ręce, jak gdy­by przed gro­żą­cym jej na­pa­dem.

Wa­gin usi­ło­wał uspo­ko­ić ją, mó­wiąc żar­to­bli­wym to­nem:

– Choć­by pani była na­wet zbrod­niar­ką, pro­szę się mnie nie oba­wiać! Nie je­stem agen­tem po­li­cji, broń Boże!

Przy­glą­dał się jej bacz­nie. Spo­strzegł bla­dą twarz o wy­sta­ją­cych nie­co ko­ściach li­co­wych, sze­ro­kich ustach i wy­so­kim, wy­pu­kłym czo­le, ob­ra­mo­wa­nym fa­li­sty­mi, kasz­ta­no­wa­ty­mi wło­sa­mi. By­ła­by może zu­peł­nie brzyd­ka, gdy­by nie ciem­ne, pięk­ne oczy o głę­bo­kim, ro­zum­nym, a jed­no­cze­śnie tra­gicz­nym nie­mal spoj­rze­niu.

– Ach! – wy­da­ła zno­wu ci­chy jęk. – To okrop­ne! Strasz­ne, nie­moż­li­we!

Za­cho­wa­nie jej zi­ry­to­wa­ło go. Krzy­wiąc usta w nie­szcze­rym uśmie­chu, spy­tał:

– Niech­że pani po­wie wresz­cie, co pa­nią tak prze­ra­ża i po co pani tu przy­szła.

Dziew­czy­na, ochło­nąw­szy ze wzru­sze­nia, opa­no­wała się tro­chę i od­po­wie­dzia­ła:

– Je­stem Lud­mi­ła So­mo­wa… i do­my­ślam się, że to wła­śnie pan u nas za­miesz­kał…

Wa­gin skło­nił się i pa­trząc na nią ba­daw­czo, po­wie­dział:

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że na­zwi­sko moje wy­woła u pani taki prze­strach!

Za­śmiał się su­cho. Lud­mi­ła pod­nio­sła na nie­go oczy i tym ra­zem wy­trzy­ma­ła jego wzrok.

– Na­zwi­sko pana obce mi jest… – szep­nę­ła.

– W ta­kim ra­zie nic już nie ro­zu­miem! Sta­je się pani dla mnie za­gad­ką… po­wiedz­my – chiń­ską! – za­śmiał się zno­wu.

Lud­mi­ła pa­trzy­ła na nie­go nie­ru­cho­mym, nie­mal su­ro­wym wzro­kiem, a oczy jej przy­po­mnia­ły mu istot­nie mę­czeń­skie, pra­wie nie­przy­tom­ne oczy świę­tych, od dzie­ciń­stwa wi­dy­wa­nych na ob­ra­zach w cer­kwiach.

Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie.

Wresz­cie dziew­czy­na po­ru­szy­ła war­ga­mi. Padł ci­chy, le­d­wie przez Ser­giu­sza po­chwy­co­ny szept:

– Boję się pana! Boję się…

Wa­gin od­su­nął się gwał­tow­nie, lecz po chwi­li śmiać się po­czął:

– Nie spo­dzie­wa­łem się ta­kiej kom­pli­ka­cji mie­szka­nio­wej! Nie chciał­bym, aby pani, pan­no Lud­mi­ło, w dzień i w nocy mia­ła ja­kie­goś upio­ra za tą cien­ką ścia­ną swe­go po­ko­ju. Wi­dzę, że mu­szę za­brać ma­nat­ki i…

Lud­mi­ła bra­ła wła­śnie z ław­ki wy­pcha­ną dzien­ni­ka­mi czer­wo­ną tekę tek­tu­ro­wą, lecz po­sły­szaw­szy jego sło­wa, wy­pu­ści­ła ją z rąk i skła­da­jąc dło­nie, wy­szep­ta­ła:

– Na mi­łość Bo­ską! Niech pan tego nie robi! Mama jest taka szczę­śli­wa, że wy­na­ję­ła wresz­cie po­kój i do­sta­ła od pana pie­nią­dze!

– Czy aż tak kru­cho w tym ma­łym cha­let chi­no­is? – spy­tał iro­nicz­nie.

– O, tak! Czyż tu może być ko­muś do­brze?! Mama tak się cie­szy, że bę­dzie mo­gła coś zro­bić dla bra­ta.

– Cóż mu jest? Czy to ten, co tak strasz­li­wie kasz­le?

Ski­nę­ła gło­wą i nie pa­trząc na Wa­gi­na, szep­nę­ła:

– Ro­man za­padł na gruź­li­cę… Kli­mat szan­chaj­ski jest za­bój­czy dla nie­go!

Wa­gin mil­czał. Lud­mi­ła pod­nio­sła oczy na jego skrze­płą jak ma­ska twarz i zno­wu szep­nę­ła:

– Niech pan nie robi nam krzyw­dy i pozo­sta­nie tu! Je­stem głu­pia hi­ste­rycz­ka… ja się przy­zwy­cza­ję do pana i nie będę się już bała… Pro­szę, bar­dzo pro­szę po­zo­stać u nas!

Ser­giusz mil­czał i prze­mó­wił do­pie­ro wte­dy, gdy Lud­mi­ła do­tknę­ła jego dło­ni.

– Nie wiem, jaka jest przy­czy­na pani lęku wo­bec mnie, bo prze­cież nie zna­my się wca­le. W każ­dym ra­zie nie dam pani po­wo­du do na­wro­tów tego stra­chu, bo nie bę­dzie­my się wca­le wi­dy­wać… Po­zo­sta­nę u pań­stwa pod jed­nym wa­run­kiem. Pani musi mi po­wie­dzieć, co wła­ści­wie wzbu­dza w pani taki strach przede mną.

Pan­na So­mo­wa drgnę­ła i cof­nę­ła się o krok.

– Nie… nie! – szep­nę­ła pra­wie z roz­pa­czą.

– A więc i ja na proś­bę pani zmu­szo­ny je­stem od­po­wie­dzieć – nie! – syk­nął Wa­gin.

– Po co pan ma wie­dzieć, co ja czu­ję, co… – nie do­koń­czy­ła zda­nia, pra­wie pła­cząc.

– Lu­bię ja­sne sy­tu­acje i sto­sun­ki ści­śle skry­sta­li­zo­wa­ne! – od­parł zim­nym to­nem.

Lud­mi­ła bez­wład­nie opu­ści­ła ręce i usia­dła na stop­niach ga­necz­ka. Wa­gin wpa­try­wał się w jej po­chy­lo­ną gło­wę i opa­lo­ny, zło­ci­sty po­li­czek.

– Gdy zo­ba­czy­łam pana… uprze­dzam, że jest to za­pew­ne obłą­ka­nie… ta­kie ży­cie, ja­kie pę­dzi­my od trzech lat, każ­de­go może do­pro­wa­dzić do psy­cho­zy…

– Przy­pu­ść­my, ale w każ­dym ra­zie chcę wie­dzieć, co się pani przy­wi­dzia­ło, czy jak to tam na­zwać – na­le­gał Ser­giusz.

– Gdy zo­ba­czy­łam pana… wy­czu­łam wy­raź­nie… ach, to ta­kie strasz­ne, wprost okrop­ne!… – po­czę­ła wzdy­chać i ła­mać so­bie ręce, niby w roz­pa­czy.

Mil­cza­ła dłu­go, po­trzą­sa­jąc gło­wą i wzdry­ga­jąc się cała.

– Wy­czu­łam, że pan… pan…

Urwa­ła na­gle i byle jak zgar­nąw­szy dzien­ni­ki, wbie­gła do domu.

Ser­giusz, za­ci­ska­jąc war­gi i chmu­rząc czo­ło, pozo­stał na gan­ku. Ocię­ża­łym, po­wol­nym kro­kiem wszedł do po­ko­ju i usiadł przy sto­le, za­po­mniaw­szy zdjąć ka­pe­lusz i płaszcz. Opu­ścił gło­wę na wspar­te na sto­le ręce i znie­ru­cho­miał. Ja­kieś przy­kre nie­za­do­wo­le­nie z cze­goś, to znów niby ja­kaś oba­wa wpeł­zły mu do ser­ca. W pier­si i w mó­zgu czuł są­czą­ce się zim­ne stru­gi. Spo­za cie­niut­kiej ścia­ny do­bie­gał go z są­sied­nie­go po­ko­ju su­chy, szcze­ka­ją­cy ka­szel cho­rego chło­pa­ka, od­gło­sy roz­mo­wy, pro­wa­dzo­nej szep­tem, ci­chy płacz, wes­tchnie­nia trwoż­ne i zgrzy­tli­we ty­ka­nie ze­ga­ra. W koń­cu nie sły­szał już nic. My­śli jego od­bie­gły da­le­ko. Twarz po­sza­rza­ła mu i sta­ła się znacz­nie star­szą i ste­ra­ną. Zmarszcz­ki na czo­le i do­ko­ła ust wcię­ły się jesz­cze głę­biej.

IV. OAZA NA BUBBLING WELL

W re­stau­ra­cji ro­syj­skiej „Woł­ga”, miesz­czą­cej się przy Bub­bling Well, jak zwy­kle w nie­dzie­lę, tłocz­no było i gwar­no. Emi­gran­ci, nie do­ja­da­jąc przez cały ty­dzień, przy­cho­dzi­li tu w nie­dzie­lę, aby zna­leźć się wśród zna­jo­mych, choć na tych parę go­dzin oder­wać się od bez­na­dziej­nej nę­dzy i bez­ce­lo­wo­ści ist­nie­nia, po­sły­szeć ja­kieś no­wi­ny, naj­czę­ściej fan­ta­stycz­ne, z pal­ca wy­ssa­ne, ale da­ją­ce bły­ski otu­chy, co znów po­zwa­la­ło tym lu­dziom wy­krze­sać z sie­bie ni­kłą iskrę we­so­ło­ści, wy­grze­bać cień na­dziei z same­go dna ser­ca, któ­re co­dzien­nie umie­ra­ło, ko­ła­cząc w pier­si bez­wład­nie, jak roz­bi­ty wóz na wy­bo­jach i ko­le­inach bez­dro­ża. Wte­dy sta­wał się cud! Na bla­dych war­gach po­ja­wiał się uśmiech, w gło­sie drga­ły za­po­mnia­ne nuty bez­tro­skiej we­so­ło­ści, na po­licz­kach wy­kwi­ta­ły ru­mień­ce. W tym zbio­ro­wi­sku nę­dza­rzy i ska­zań­ców od daw­na zni­kły już róż­ni­ce sta­nu i śla­dy ety­ki sy­tych i bo­ga­tych lu­dzi, ale za to z nie­by­wa­łą pe­dan­te­rią prze­strze­ga­no tam form to­wa­rzy­skich. Gdy ktoś z emi­gran­tów nie miał już sił ani chę­ci do za­cho­wa­nia tych form – to prze­sta­wał by­wać w „Woł­dze”. Nikt tu ni­ko­go nie oszu­ki­wał, nie pro­sił o po­życz­kę, nie ro­bił żad­nych wy­rzu­tów. Nie­chęt­nie przyj­mo­wa­no tu zło­śli­wy żart lub cierp­ki, wi­siel­czy hu­mor. Jak An­gli­cy, któ­rzy pod­czas po­dró­ży w dżun­gli lub na lo­dow­cach Hima­la­jów golą się co­dzien­nie i choć­by sym­bo­licz­nie prze­bie­ra­ją się do wie­czor­ne­go po­sił­ku, tak i ci emi­gran­ci ro­syj­scy za­cho­wa­niem swo­im w to­wa­rzy­stwie usi­ło­wa­li na­wią­zać co­raz bar­dziej zry­wa­ją­ce się nici z prze­szło­ścią i spo­łe­czeń­stwem. Usi­ło­wa­nia te były roz­pacz­li­we i tra­gicz­ne, gdyż każ­dy z od­wie­dza­ją­cych „Woł­gę” go­ści w świa­do­mo­ści swej niósł nie­od­stęp­ne py­ta­nie: „Czy będę jesz­cze mógł przyjść tu w na­stęp­ną nie­dzie­lę?”.

Co­raz czę­ściej zda­rza­ło się istot­nie za­uwa­żyć nie­obec­ność ja­kie­goś sta­łe­go by­wal­ca i do­wie­dzieć się, że „wyż­sza siła” sta­nę­ła na dro­dze zna­jo­me­mu lub przy­ja­cie­lo­wi. Wię­zie­nie, cho­ro­ba lub śmierć na za­wsze wy­trą­ca­ły lu­dzi z tego śro­do­wi­ska, gdzie po­tra­fił prze­cho­wać się po­mi­mo wszyst­ko skra­wek cy­wi­li­za­cji i echo ży­cia to­wa­rzy­skie­go.

Sama wła­ści­ciel­ka ja­dło­daj­ni i skrom­ne­go pen­sjo­natu nada­wa­ła też wszyst­kie­mu na­le­ży­ty ton. Ra­czej na­wet – ton sztyw­ny, prze­sad­nie ety­kie­tal­ny. Nie­sta­ra jesz­cze, może czter­dzie­sto­pię­cio­let­nia pani Ma­ria Osta­po­wa owdo­wia­ła nie­daw­no. W okre­sie ist­nie­nia sy­be­ryj­skie­go rzą­du, gdy to jego ar­mia wschod­nia zwy­cię­skim mar­szem do­tar­ła da­le­ko w głąb Ro­sji eu­ro­pej­skiej, mąż pani Ma­rii – ge­ne­rał do­stał się z ro­dzi­ną za Ural i bę­dąc czło­wie­kiem prze­wi­du­ją­cym, na­tych­miast wy­emi­gro­wał z pew­nym ka­pi­ta­li­kiem do Szan­cha­ju. Ro­zej­rzaw­szy się po te­re­nie, wraz z żoną wy­na­ję­li koło Bub­bling Well przy­tul­ną wil­lę i urzą­dzi­li w niej pen­sjo­nat i re­stau­ra­cję. Na Ro­sję, zwal­cza­ją­cą „czer­wo­nych zbi­rów”, jak się wte­dy pi­sa­ło o bol­sze­wi­kach, ist­nia­ła w owych cza­sach moda, więc do re­stau­ra­cji pań­stwa Osta­po­wów chęt­nie za­glą­da­ło ba­wią­ce się to­wa­rzy­stwo cu­dzo­ziem­skie, spra­gnio­ne wszel­kich no­wo­ści w Szan­cha­ju, zna­nym już do naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów – od ja­omy­nia, gdzie rą­ba­no gło­wy ku­li­som za uro­jo­ne naj­czę­ściej zbrod­nie, her­ba­ciar­ni dziel­ni­cy chiń­skiej i pa­ła­cy­ków na Su­czou Cre­eku, za­miesz­ka­łych przez mię­dzy­na­ro­do­we zbio­ro­wi­ska pięk­nych i do­stęp­nych ko­biet wszyst­kich na­ro­dów i ras – do pa­lar­ni opium, po­dej­rza­nych do­mów scha­dzek, dan­cin­gów i wspa­nia­łych sa­lo­nów kon­su­la­tów. Poza no­wo­ścią lo­ka­lu, urzą­dzo­ne­go z wy­twor­ną pro­sto­tą, po­cią­ga­ła ku so­bie wy­bor­na kuch­nia mo­skiew­ska. Obia­da­mi z ku­le­bia­ka, pro­sia­kiem w so­sie chrza­no­wym, je­sio­trem po ro­syj­sku i „gu­riew­ską” kasz­ką za­chwy­ca­no się nie mniej niż zupą z gniazd ja­skół­czych, po­traw­ką z tre­pan­gów, sa­łat­ką z mło­dych pę­dów bam­bu­so­wych i le­gu­mi­ną z ocu­krzo­nej sza­rań­czy. Przed­się­bior­stwo Osta­po­wów roz­wi­ja­ło się bły­ska­wicz­nie. Mał­żon­ko­wie roz­my­śla­li już zu­peł­nie po­waż­nie nad na­by­ciem wil­li na wła­sność. I na­gle wszyst­ko wzię­ło w łeb.