Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o egzotycznych odległych krainach i morskich wyprawach
Wojtek, młody chłopak, po śmierci ojca rybaka, którego zabrało morze, opuszcza rodzinny dom. Nie mając żadnego fachu w ręku i środków do życia, zaciąga się na „Fennię”, stary statek handlowy. Podczas dalekomorskich wypraw zwiedza różne kontynenty, poznaje ich mieszkańców, nieznane kultury i obyczaje. Zdobywa nowe doświadczenia, które pomagają mu zrozumieć świat i samego siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 196
Wojciech Budzisz nie wiedział, co ma ze sobą robić.
Od roku życie chłopaka zaczęło się układać niepomyślnie.
Przypomniał to sobie Wojtek i westchnął ciężko.
Matki swojej nie pamiętał, bo umarła, gdy skończył zaledwie drugi rok życia i od tego czasu wychowywał go ojciec — rybak z Kuźnicy — milczący, pozornie surowy i pracowity.
Nieraz podczas zamieci zimowej, gdy morze spienione i gniewne waliło bałwanami w obmarznięte urwisko nadbrzeżne, a wicher wył i ciskał śniegiem i piaskiem w szybki okienek chaty, rybak mówił do syna:
— Matka (świeć, Panie, nad jej duszą w niebiosach!) pragnęła, abyś nie został, synku, rybakiem i nie bratał się z morzem, bo złe ono, zdradliwe i chciwe na życie ludzkie! Toteż umyśliliśmy posłać ciebie do szkoły i na sędziego czy tam lekarza uczyć... Spełniam jej wolę i wszystko jest tak, jak ona tego chciała.
Istotnie, Wojciech Budzisz ze szkoły powszechnej wstąpił do gimnazjum i doszedł już do siódmej klasy.
Wojtek zacisnął raptem zęby i nachmurzył czoło. Nigdy nie zapomni strasznego dnia, gdy dyrektor, zawoławszy go do kancelarii, kazał mu czym prędzej jechać do domu. Przyjechawszy do wsi, zastał w chacie tłum obcych ludzi. Jedni wynosili należące do ojca sieci, więcierze, żaki, drudzy oglądali stoły, tapczan i pościel, inni krzyczeli coś i wykłócali się z wójtem.
— Jesteś, nareszcie! — zawołał, ujrzawszy chłopaka, sąsiad rybak i ująwszy Wojtka pod ramię, wyprowadził go z chaty.
Pykając fajkę i strosząc szczeciniaste brwi, mruczał:
— Nieszczęście! Bóg tak chciał... Rybacka dola... Dziś on, jutro inny... Wiadomo — morze... nie matka to, ino macocha... Był twój ojciec na połowie... Łososie szły wówczas ławą, ale nadleciała wichura, no... i nie wrócił już twój ojciec, ani śladu po nim i po kutrze nie pozostało! Może kiedyś morze coś wyrzuci na brzeg, a może i nie...
Rybak wzdychał ciężko i żałośnie, a Wojtek myślał o ojcu, którego porwał i pochłonął Bałtyk, i płakał gorzko. Od tego dnia minęło prawie sześć miesięcy.
Po sprzedaniu domu i innego mienia ojca Wojtek otrzymał od wójta około pięciuset złotych pozostałych po spłaceniu wszystkich długów rybaka, zaciągniętych na wykształcenie syna, i opuścił rodzimą Kuźnicę.
Obliczywszy dobrze, doszedł do przekonania, że starczy mu pieniędzy do końca roku szkolnego, więc po dawnemu, mieszkając na stancji u pani Rożkowej, uczył się pilnie, aby otrzymać świadectwo z siedmiu klas gimnazjalnych, a potem...
„A potem — kombinował chłopak — muszę zaniechać dalszego kształcenia się i szukać sobie pracy”.
Młody Budzisz uczył się jeszcze staranniej. Zdawało się, że w ciągu drugiego półrocza chciał wchłonąć jak najwięcej wiedzy, aż wreszcie, otrzymawszy świadectwo, po raz ostatni wyszedł z gmachu gimnazjum.
Miał jeszcze na książeczce w PKO sto pięćdziesiąt złotych, a w kieszeni około dwudziestu.
Pożegnawszy panią Rożkową, wyjechał do Gdyni i nie tracąc ani godziny, rozpoczął poszukiwanie posady. Obszedł wszystkie urzędy, biura prywatne i przedsiębiorstwa, lecz wszędzie spotykała go odmowa. Wyzbywano się go różnymi sposobami, to oświadczając, że jest zbyt młody jeszcze, to że nie ma wolnych posad, to znów, że Wojtek nie posiada żadnego fachu.
Po kilku już dniach chłopak nie łudził się nadzieją, zrozumiawszy, że nic dla siebie w Gdyni nie znajdzie.
Wtedy to po raz pierwszy, siedząc na ławce na bulwarze Kościuszkowskim, zadał sobie straszne pytanie:
— Cóż będę ze sobą robił? A przecież muszę i coś robić będę!
Ostatnie słowa powtórzył na głos i nawet tupnął nogą.
Ktoś wybuchnął nagle wesołym, z lekka drwiącym śmiechem.
Wojtek obejrzał się. Na drugim końcu ławki siedział pucołowaty chłopak, w jego zapewne wieku, i śmiał się szczerze, aż mu białe zęby błyskały. Wojtek spostrzegł, że chłopak miał na sobie ciemnogranatową grubą kurtę, jaką noszą marynarze, na rogach kołnierzyka mosiężne kotwiczki.
— Cóż to, kawaler tak się na samego siebie rozsierdził, że aż kopytem przytupywał? — zapytał go drwiącym głosem nieznajomy i znowu wybuchnął śmiechem, a tak wesołym i beztroskim, że Wojtek nie wytrzymał i uśmiechnął się do niego.
— Bo to widzicie — powiedział — muszę zacząć nowe życie i robię pewne postanowienie. Szukam pracy, a tymczasem znaleźć jej tu nie mogę...
— Fiu! — gwizdnął przeciągle pucołowaty chłopak. — Taki wylizany szczur lądowy, jak za przeproszeniem — kawaler, to zapewne z miejsca w cwał chciałby być jakimś tam dyrektorem, prezesem czy innym ministrem?
— Skąd znowu?! — zawołał Wojtek. — Każdej podjąłbym się pracy, aby zarobić na życie i z czasem, dopiero po maturze i uniwersytecie być... prezesem, dyrektorem czy innym ministrem.
— No, to widzę, że dobrze wam w głowie ułożono! — pochwalił go chłopak i nagle spoważniał. — Dobrze! Chociaż czy wiecie dokładnie, co moglibyście robić, a czego nie?
Pytanie to zastanowiło Wojtka.
— Nie mam żadnego fachu — odpowiedział. — Ot, taki sobie niedoszły maturzysta ze świadectwem siedmiu klas gimnazjalnych...
— Macie mocne łapska? Grzbiet tęgi? A nogi?
Wojtek mimo woli obmacał się i po chwili odparł ze śmiechem:
— Wszystko w porządku! Siły mam i zdrowia pod dostatkiem!
— Gut*! — zawołał chłopak. — Więc posłuchajcie mnie. Chociaż prawie nie umiem czytać, ale i ja nie chcę być na ziemi niczym i marzę o prawdziwym, pożytecznym życiu. Rozumiecie? Nie miałem, jak i wy, żadnego fachu, a teraz od dwóch lat mam!
— Macie fach?
— A jakże! Jestem kukiem, to po marynarsku znaczy — kucharz!
— Na jakim parowcu pływacie? — spytał zaciekawiony Wojtek.
— Na parowcu! — zarechotał ubawiony chłopak. — Jestem kukiem na żaglowej barce fińskiego szypra Sajno Walmanajnena z Abo, zarabiam, ciułam grosz i marzę, by zdać kiedyś egzamin na szypra, mieć swoją barkę, a jeszcze lepiej — kuter parowy i ryć wszystkie morza, jak to robi nasza stara kadź „Fennia”!
— Niewielkie to zapewne pływanie robicie na tej swojej „kadzi” — uśmiechnął się Wojtek.
— Co wy możecie o tym wiedzieć, taki szczur lądowy?! — oburzył się kuk. — Nie wiecie zapewne, że właśnie barki żaglowe i kutry najwięcej mil morskich mają za sobą, bo stale pływają...
— Po Bałtyku... — wtrącił Budzisz.
— A właśnie że nie! — zaprotestował gorąco chłopak. — „Fennia” pływa z blokami granitu aż do Rio w Brazylii i Buenos w Argentynie. Stamtąd zaś powraca z pełnym ładunkiem kloców mahoniowych i palisandrowych dla tartaków i fabryk dykt. Teraz to wypłynęliśmy bodaj na dwa lata...
— Na tak długo?
— Jakżeż inaczej! Wieziemy granitowe płyty szlifowane na Maderę, gdzie na ich miejsce załadują nam kadzie z winem, by „stało pod wiatrem”...
— Co to znaczy? — zapytał Wojtek.
— Wino z Madery staje się lepsze i droższe, im dłużej pływa po ciepłych morzach. Będziemy wozić je na „Fennii” po Atlantyku i Oceanie Indyjskim półtora, a może i dwa lata. Kupcy potem nakleją na butelkach z tym winem papierki z napisem „rok” lub „dwa lata w Indiach” i będą za to obdzierali burżujów! — zaśmiał się kuk. — Ale zaczęło się od pecha!
— No, no?
— Zachorował nam Ikonen — pomocnik bosmana, więc szyper musiał zostawić go w szpitalu w Gdańsku. Teraz szuka zastępcy, ale jakoś kręci nosem i nikogo wybrać nie może, bo to i niełatwa rzecz! Ikonen gadał po niemiecku i francusku, pięknie pisał, rachunki i polisy załatwiał szyprowi, bo ten na tym się nie zna. Z bryzą w zawody iść, ze szkwałem za bary się brać, każdy prąd w morzu złapać — to jego rzecz, ale żeby z ludźmi gadać po ludzku i jakieś tam papiery pisać, to on — nie do tego! Starej daty szyper, wilk morski i tyle!
Wojtek milczał zamyślony i skupiony. Długo trwało milczenie. Wreszcie Budzisz spytał:
— Nie znam się ja na służbie marynarskiej, ale po niemiecku mówię biegle i po francusku dam sobie radę, a nawet po angielsku od biedy dobrze czy źle wyjęzyczyć się potrafię. Rachunków się nie ulęknę i wszelkie papiery, jeżeli będę miał wzory, wypiszę jak się należy. Jeżeli wy potrafiliście stać się kukiem, to dlaczegóż bym ja nie mógł być pomocnikiem bosmana? Może spróbuję pójść do waszego szypra? Jak myślicie?
Chłopak długo kiwał głową, pomagając tym sobie w rozważaniu pytania Wojtka, ale w końcu mruknął:
— Jedźmy do Gdańska! Było nie było, a spróbować nie zawadzi. Będę o was prosił szypra, bo stary mnie lubi.
— Dziękuję wam! Ale nie poznaliśmy się dotąd! Jestem Wojciech Budzisz.
— A ja Szymon Wawrzyńczak!
Uścisnęli sobie dłonie i szybkim krokiem skierowali się ku dworcowi kolejowemu.
Szyper, porozmawiawszy po niemiecku z Wojtkiem i dowiedziawszy się, że pochodzi z rodziny morskiej, dał mu na próbę jakieś rachunki i do wypełnienia przysłany przed chwilą kwestionariusz szpitala, a gdy chłopak skończył wszystko, poklepał go po ramieniu i spluwając za burtę, zamruczał:
— Właź z manatkami na barkę i płyń! Jeżeli wszakże nie będziesz robił jak należy, wyrzucę w pierwszym porcie, bo „Fennia” to nie przytułek, a Sajno Walmanajnen nie urodził się opiekunem lądowych wałkoniów! To już i wszystko! Daj mi swój paszport, bo muszę wyrobić dla ciebie książeczkę marynarską. Dobra! Pędź teraz po manatki!
Wojtek istotnie popędził i wkrótce, rozłożywszy swoje rzeczy i książki w szafce okrętowej, wyszedł na pokład. Załoga „Fennii” krzątała się koło żagli. Nieliczna to była załoga, gdyż prócz samego szypra i kuka składała się z czterech majtków — Finów, bosmana Duńczyka i nowego marynarza — Wojtka Budzisza.
Wojtek uważnie przyglądał się robocie załogi i przekonywał się coraz bardziej, że nie jest to zbyt zawiła filozofia. Jak najwięcej wprawy, odrobina sprytu i wiele siły — na tym wszystko polegało.
„Dam sobie radę!” — pomyślał z radością i uśmiechnął się do Wawrzyńczaka, który wdrapywał się na fokmaszt, aby rozwikłać poplątane linki żaglowe.
Po zachodzie słońca „Fennia” pod wszystkimi żaglami wypływała już na pełne morze.
Wojciech Budzisz rozpoczynał nowe, samodzielne życie. Nie trwożyło go. Był spokojny i nie dręczyło go więcej pytanie, co ma ze sobą robić, gdyż już „robił”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
* Gut po niemiecku oznacza: dobrze.
Szymek i Wojtek — obaj mieli słuszność. Kuk, nazywając „Fennię” „starą kadzią”, Wojtek zaś, zrozumiawszy, że sztuka żeglarska nie jest filozofią.
Istotnie „Fennia” już na Bałtyku pokazała, co umie. Stara barka wcale nie zachowywała równowagi i przy średnim nawet wietrze to się przewalała z burty na burtę, to znów dziobem zarywała się w fali, z trudem się z niej wynurzając. Poza tym miała gdzieś zapewne spore szczeliny, a może i dziury, gdyż szyper kilka razy na dzień posyłał majtków do pompy. „Fennia”, jak gdyby była prawdziwym okrętem, wypłynęła wreszcie z Bałtyku na ocean i sunęła ku południu.
Wprawni majtkowie sami, bez komendy, manewrowali żaglami. Starzy to byli żeglarze, od młodych lat pływający na różnych statkach morskich.
Szyper nie miał nic do roboty. Siedział w swojej kajucie, rozkładał pasjanse i pociągał rum z wodą. Wojtek, przyjrzawszy się dobrze pracy majtków i porozmawiawszy z bosmanem, zrozumiał wkrótce, jak należy „łapać” wiatr, kiedy i jak stawiać lub zwijać żagle, aby wicher nie połamał masztów, rej i gafli i nie porwał płóciennych płacht. Poznawszy każdą linkę, którymi się manewruje, stał się wkrótce pożytecznym już członkiem załogi i spełniał samodzielnie rozkazy bosmana.
— Za rok to będziesz już prawdziwym marynarzem — powiedział mu pewnego razu bosman Chrystian Sunnen.
— Eee, chyba prędzej! — odparł mu chłopak, który przed chwilą spuścił trójkątny żagiel — topsel na bezanmaszcie.
Odbywszy swoją wachtę, Budzisz szedł do kajuty i rozłożywszy potrzebne książki, zaczynał się uczyć, przygotowując się do matury. Przychodził wtedy do niego Szymek i usiadłszy naprzeciwko, z zazdrością wpatrywał się w pochyloną nad książką głowę kolegi. Spostrzegł to Wojtek i pewnego razu powiedział do chłopaka:
— Jeżeli chcesz, będę uczył ciebie...
Od tego dnia miał z kukiem codziennie dwie godziny nauki, a na te wykłady przychodzili wolni od wachty majtkowie i bosman, czasami zaglądał nawet szyper, napełniając małą kajutę kłębami mocnego dymu tytoniowego.
Nie rozumieli po polsku ani słowa, więc nie wiedzieli, co mówi do Szymka Wojtek, ale mimo to słuchali bardzo uważnie.
Płynąc na Maderę, Wojtek nie tylko uczył się sztuki żeglarskiej, ale też dobrze poznał ładunek barki, obejrzawszy stosy płyt, sprawdziwszy ich ilość, dokumenty towarzyszące im i wszystkie rachunki, które miał uregulować pewien bank zamierzający ozdobić wejście do swego gmachu pięknym i trwałym granitem fińskim o różowej barwie.
Pogoda sprzyjała podróży, więc wachty nie miały ciężkiej pracy.
Na Maderze, w porcie Funchalu szybko wyładowano „Fennię”. Budzisz samodzielnie załatwił niezbędne formalności portowe i celne, podjął pieniądze w banku i przekazał je do Abo, po czym na zlecenie szypra rozpoczął nabywanie prowiantu na długie pływanie.
Tymczasem agenci wielkiej firmy win pod kierownictwem bosmana ustawiali na barce duże kadzie z winem, umieszczając je pod pokładem i na pokładzie i mocno uwiązując do masztów i słupków burtowych.
Wojtek, załatwiwszy wszystkie sprawy w biurze firmy i na komorze celnej, oznajmił szyprowi, że właściwie mogą już wypłynąć.
— Jutro wciągniemy kotwicę — mruknął Walmanajnen. — Macie dziś wolny dzień!
Chłopak, wziąwszy ze sobą kuka, wyruszył na miasto. Piękne to było miasto, czyste, jak gdyby srebrne, gdyż białe, wielkie gmachy i bogate wille świeciły się i skrzyły w promieniach ciepłego słońca. Góry, okryte ciemnozielonym lasem, złożonym z palm, laurów, pinii, tuj, opuncji, drzew cytrynowych i pomarańczowych, otaczały port ze wszystkich stron. Mała zatoka z wybiegającym daleko w morze białym molo pieściła wzrok lazurową powierzchnią spokojnej wody. Kilka statków stało przy wybrzeżach i dymiło, przygotowując się do odpłynięcia, na środku zaś zatoki bielał piękny, wysmukły jacht o strzelistych masztach i powiewającej na rufie gwiaździstej fladze Stanów Zjednoczonych.
— Widzisz ten jacht? — spytał Wojtka Wawrzyńczak. — To „Eliza”! Dwa razy już spotykaliśmy go na różnych morzach. Należy do małego chłopca, syna jakiegoś milionera amerykańskiego. Pęta się on po morzu, wożąc chłopca i jego przyjaciół, których w podróży uczą wyznaczeni im nauczyciele...
— Szczęśliwy chłopak! — zawołał Budzisz.
— Widziałem go! — zaśmiał się głośno Szymek. — Taki mały, piegowaty garbus! Smutne to biedactwo i strasznie brzydkie!
— Biedak! — westchnął Wojtek. — Miliony zatem nie zawsze dają szczęście...
— Widać, że tak... — kiwnął głową kuk i tym razem już się nie zaśmiał.
— Pójdźmy na molo, chciałbym z bliska przyjrzeć się temu pięknemu jachtowi — powiedział Budzisz. — A może pozwolą nam go obejrzeć? U nas w Gdyni to zawsze pozwalają.
Szybkim krokiem zeszli na molo i stanąwszy na nim, przyglądali się „Elizie”. Spostrzegłszy na czółnie chłopaka łapiącego ryby na wędkę, Wojtek pokazał mu pieniądz i na migi objaśnił, że chce, by dowiózł ich do jachtu.
Przy trapie — schodkach spuszczonych z burty — stał marynarz, Amerykanin.
Wojtek objaśnił mu, że są też marynarzami, i prosił o pozwolenie obejrzenia statku. Marynarz kiwnął głową i poszedł zapytać kogoś, jak ma postąpić. Po chwili przez burtę przechylił się jakiś starszy oficer w białym ubraniu i krzyknął:
— Chodźcie prędzej! Zanim mister Starck z synem powrócą, zdążycie coś niecoś zobaczyć, bo warto młodym marynarzom zapoznać się z najnowszym statkiem motorowym!
Wdzięczni chłopcy w jednej chwili wdrapali się na pokład „Elizy”. Oficer pokazywał im i objaśniał najbardziej współczesne urządzenia, maszyny i wspaniałe wnętrze jachtu, gdy nagle rozległ się przeciągły gwizdek majtka stojącego przy trapie.
— Masz tobie! Schodźcie czym prędzej do waszej szalupy! — zawołał oficer. — Mister Starck wraca...
Wojtek i Szymek wybiegli na pokład, lecz było już późno. Do burty, pieniąc wodę, ślizgiem zbliżała się duża łódź motorowa. Po schodkach trapu zaczęli wchodzić jacyś starsi panowie, a za nimi kilku rozbawionych chłopców.
Wojtek spostrzegł wśród nich małego, mocno kulejącego garbusa o piegowatej i pomarszczonej twarzy. Jakiś chłopak, idąc za kaleką, przedrzeźniał go, utykając na prawą nogę i garbiąc się dziwacznie. Chłopcy co chwila wybuchali śmiechem, tłoczyli się na wąskim trapie i popychali. Gdy byli już prawie na pokładzie, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ten okrzyk wydał mały garbus. Któryś z kolegów potrącił go, chłopiec poślizgnął się na stromych stopniach wiszących schodków i wpadł do morza. Na powierzchni wody pływała jego biała czapka z daszkiem skórzanym, ale mały garbus zniknął w głębinie. Złowroga cisza zapanowała na pokładzie i na trapie. Wszyscy stali zdjęci grozą.
Pan Starck, majtkowie i chłopaki opamiętali się dopiero wtedy, gdy z pokładu skoczyło do morza naraz dwu ludzi i dało nura. Po kilku sekundach wypłynęli, trzymając za włosy i za kurtkę garbusa, i poczęli zbliżać się do trapu. Majtkowie zbiegli na dół, wyciągnęli bladego chłopca i pomogli jego zbawcom wygramolić się na pierwsze stopnie schodków. Stali, ociekając wodą i wyżymając na sobie mokre bluzy.
Amerykanin, uspokoiwszy się nieco, podszedł do nieznajomych chłopców i jął wypytywać, kim są i skąd się wzięli na „Elizie”. Dowiedziawszy się, że są marynarzami z barki żaglowej, powiedział:
— Wyratowaliście mi syna! Chętnie dam wam pracę na jachcie!
Wojtek ucieszył się i przetłumaczył kukowi obietnicę Amerykanina. Szymek wysłuchał wszystkiego i spokojnie, ale stanowczo potrząsnął głową:
— Gadaj to pan innym, a nie nam — mruknął do kolegi. — Jakżeż porzucilibyśmy teraz naszego szypra? Gdzieżby znalazł on tu marynarzy na swoją kadź!
Wojtek zrozumiał od razu, że należy spełnić swój obowiązek względem Walmanajnena, i jak mógł najgrzeczniej, uchylił propozycję pana Starcka.
— W takim razie przyjmijcie ode mnie nagrodę pieniężną! — zawołał Amerykanin, ale tym razem spotkał się z odmową Wojtka, który spytał go:
— Za co? Za to, że uratowaliśmy człowieka za burtą? Od tego jesteśmy marynarzami!
Starck w zdumieniu przyglądał się chłopcom. Wreszcie coś mruknął do siebie i wyjąwszy notatnik, napisał kilka słów na kartce, wydarł ją i oddał Wojtkowi, mówiąc:
— Jeżeli będziecie mnie potrzebowali, z każdego portu możecie wysłać do mnie tę depeszę. Natychmiast wam pomogę! A teraz dziękuję wam z całego serca!
Chłopaki wkrótce zapomnieli o tej przygodzie, gdyż w ciężkiej i niebezpiecznej byli już pracy.
„Fennia”, wypłynąwszy nazajutrz z Madery i minąwszy Wyspy Kanaryjskie, trafiła w pasmo szalonych burz. W dzień świeciło słońce, lecz przed zachodem zrywał się nagle wiatr, piętrzył ogromne bałwany, które z łoskotem i sykiem piany biły w stare burty barki, przelewały się przez pokład i przez luki wdzierały się nawet do kajut. W nocy oślepiające błyskawice rozdzierały i rozświetlały mrok, pioruny i grzmoty ogłuszały i przerażały ludzi. Nikt już nie uważał na kolejność wacht. Cała załoga pracowała na pokładzie, co chwila czekając, że nowa fala zmyje ludzi do morza. Jedni musieli zakładać ciężkie pokrywy na kadzie z winem, aby do niego nie dostała się słona woda, i mocniej uwiązywać ładunek, gdyż przy szalonych skokach i przechyleniach barki mógłby się urwać i wypaść za burtę, drudzy walczyli z huraganem, zwijając żagle i stawiając sztormowe, naprawiając i rozplątując rozluźnione i powikłane liny lub stojąc przy sterze miotającej się jak w gorączce barki.
„Fennia”, ślizgając się w przepastne leje pomiędzy falami lub wzlatując na rozwichrzone czuby bałwanów, jęczała i skrzypiała, jak gdyby miała się rozsypać na setki odłamków, desek, belek, masztów i rej. Wicher huczał, gwizdał i dudnił wśród wyprężonych żagli i lin takielunku, trzeszczały maszty, gięły się końce rej, grożąc upadkiem, a morze tymczasem, kotłując się i okrywając siwą pianą, szalało coraz bardziej, bo i po minionej burzy uspokoić się rychło nie mogło.
Ludzie słaniali się ze zmęczenia, oczy im się kleiły, ręce opadały. Przemoknięci do suchej nitki, nieprzytomni z przepracowania, nic nie jedli, bo kuk musiał pracować przy żaglach, wspinając się po śliskich wantach i czepiając rozkołysanych masztów kreślących w powietrzu olbrzymie łuki. W kambuzie — kuchni wdzierająca się przez okienko woda dawno już zagasiła ogień w piecu. Majtkowie gryźli mokre suchary i klęli, ale nikt nawet nie pomyślał o tym, by dać nura pod pokład i paść na koję po kilku nocach bezsennych, wściekłej, nadludzkiej pracy i ciągle grożącej śmierci. Zrozumiał to Wojtek Budzisz i choć od ciągłego bujania barki zdawało mu się, że głowa pęka z bólu, zbierało mu się na wymioty, ręce starte o mokre linki krwawiły, a w oczach zapalały się czerwone, wirujące ogniki, pracował jednak wraz z innymi, nie cofając się przed żadnym rozkazem szypra i bosmana nawet wtedy, gdy groziło mu to niebezpieczeństwem.
Udzieliło mu się zrozumienie, że nie czas myśleć o sobie, o bezpieczeństwie własnym, wypoczynku i wygodach, gdy małej starej łupinie żaglowej i płynącym na niej ludziom groziła zagłada. Każda para rąk, każda para bacznych na wszystko oczu i każda myśląca głowa potrzebne tu były dla ratunku i zwycięstwa nad rozhukanym morzem.
Nie było to żadne bohaterstwo, że obdartymi ze skóry rękami chwytał stwardniałe, mokre sznury want i piął się po nich, walcząc z wichrem, co oderwać go chciał, cisnąć o pokład lub zrzucić do morza, drapał się coraz wyżej, aby przywiązać do rei urwany koniec żagla lub zapalić sygnał ostrzegawczy. Była to świadomość, że musi złączyć wszystkie swoje siły z wysiłkiem innych, nie szczędząc siebie, że musi zapomnieć o własnym strachu, zmęczeniu i cierpieniach, gdyż tego wymaga wspólna sprawa, o którą walczy w tej ponurej chwili cała załoga — od szypra Walmanajnena do jednookiego majtka Johana Hinka i zwinnego kuka Szymka Wawrzyńczaka.
Burza nie ustawała. „Fennia”, mając kilka żagli zerwanych przez wichurę, stawała się coraz bardziej bezbronną igraszką morza i wiatru. Nawet duży okręt parowy czułby się zagrożony na pełnym oceanie podczas tak burzliwej pogody, a cóż dopiero stara, skrzypiąca, zapewne dobrze już przegniła barka fińska.
W tej to niebezpiecznej godzinie w całej wspaniałości swej wystąpiły marynarskie zalety szypra Walmanajnena i starego bosmana Sunnena. Ich znawstwo sztuki żeglarskiej, śmiałość, silna wola i spokój działały na wszystkich i budziły niezłomną pewność, że „Fennia” wyjdzie zwycięsko z rozpaczliwej walki z rozszalałym oceanem.
Nikt jednak z załogi nie wiedział, co myśli i do czego zmierza szyper. Walmanajnen tymczasem, stojąc przy rudlu, obmyślił już wszystko. Rozumiał, że jego barka długo nie wytrzyma i że musi ją doprowadzić do bezpiecznej przystani, gdzie można będzie uszyć nowe żagle i choć naprędce trochę wzmocnić rozklekotany kadłub statku. Właśnie spostrzegł koło południa, że woda zmętniała nieco i coraz bardziej nabiera brunatnej barwy. Pochyliwszy się nad mapami i zrobiwszy pomiary, przekonał się, że barka znajduje się na szerokości ujścia rzeki Kongo. Jej brunatna woda, wylewając się do oceanu, zabarwia go na przestrzeni czterystu bodaj mil morskich. Szyper wiedział, że w odległości siedemdziesięciu mil od brzegu morskiego, w głębi już kraju, leży port belgijski — Matadi, gdzie dochodzą okręty oceaniczne i gdzie wybudowano doki do naprawy uszkodzonych statków.
Lawirując z pomocą pozostałych żagli, szyper prowadził barkę ku wschodowi. Tylko najwprawniejszy, stary żeglarz potrafiłby przy huraganowym wietrze wejść do ujścia potężnej, wartkiej rzeki, przewinąć się pomiędzy licznymi wyspami i łachami i rzucić kotwicę naprzeciwko przystani. Walmanajnen, nie porzucając koła sterowego, doprowadził staruszkę „Fennię” do Matadi i kazał spuścić szalupę.
Wojtek i Szymek usiedli na wiosłach. W porcie Budzisz z polecenia szypra rozmówił się z kapitanem portu — Belgiem, długo targując się z nim o zapłatę za postój i tłumacząc, że tylko obawa przed wrack* zapędziła ich na jego wody. Załatwiwszy pomyślnie tę sprawę, powrócili na barkę.
— Załoga, jeść i spać! — zakomenderował ochrypłym ze znużenia głosem Walmanajnen.
Kuk kopnął się do roboty. Szybko rozpaliwszy ogień w kambuzie, w mig przyrządził jajecznicę ze słoniną, kaszę z ryżu i kawę z mlekiem konserwowanym. Wieczorem, wyspawszy się porządnie i zmieniwszy ubranie, Wojtek poprosił szypra o urlop, gdyż chciał zwiedzić okolicę Matadi.
— Nie wiadomo przecież, czy uda mi się kiedykolwiek jeszcze być w Afryce Środkowej — zakończył proszącym głosem.
— Niech tak będzie! — mruknął Walmanajnen. — Ruszaj! Daję ci urlop na dwie doby!
Chłopak wskoczył do czółna i odpłynął.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
*Wrack — angielski wyraz oznaczający rozbicie okrętu.