Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść historyczna osadzona w realiach XIII wieku jednego z najpopularniejszych polskich podróżników
Na północy Polski panoszą się Krzyżacy sprowadzeni do kraju przez Konrada Mazowieckiego. Po krwawym przejęciu Rusi Kijowskiej bezpieczeństwu w całej Europie zagraża horda mongolska. Na nic więzi sojusznicze. W tej sytuacji dla niepokornego, zuchwałego i szaleńczo odważnego Wacława Lisa, wychowanego w rycerskim gnieździe Lisów, najważniejsze są ojczyzna i honor. W misji, którą powierzył mu arcybiskup gnieźnieński, zmierzy się z krzyżackim komturem i z… niedźwiedziem. Nie obawia się zdradzieckiego Konrada Mazowieckiego ani jego podstępnego sługi. Na słowie Wacława można polegać – dotrzyma go nawet wtedy, gdy będzie musiał zaryzykować własne życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Ledwie świtało w puszczy za Wizną. Z mrocznych cieni czających się pośród grubych, mocarnych niby kolumny kamienne drzew, połyskliwą, chociaż jeszcze mętną wstęgą majaczyła Narew. A z boru o świcie owego dnia przed czasem zniknął spokój nocny i rozwiał się sen. Czarne olchy i brzeziny do białek wylękłych podobne, gęstwina dzikiego bzu, knieja buków i jarzębów o pierzastych liściach, gołe pnie sosen, rozpalczone łapy rozsochatych, zgrzybiałych świerków, cała skłębiona gęstwina butwiejąca w oplocie bluszczu czaiły się obudzone i zamienione w słuch. Brzęczeć przestały bąki nocne, muchy gryzące i inne owady, z rykowiska prysnął jeleń i zniknął w chaszczach, podniósł szerokie łopaty łoś i wciągnął wiatr chrapami, mruknął kudłaty niedźwiedź w nocnym leżu w pobliżu zimowego barłogu, uszami jął strzyc i spozierał dokoła płochliwie.
Łopotem czarnych skrzydeł zakłócił ciemność głuszec czerwonobrewy, śmignęła ruda wiewiórka, która zanurkowała w próchno dziupli, poczołgały się pod korzenie różne płazy, plusnęły jak szalone szczupaki zębate śpiące w trzcinach przybrzeżnych, spłoszyły się płocie, liny i okonie, wiatr o zorzy rannej szeleszczący gałęźmi i liśćmi ucichł, przywarł do pni i leśnej gęstwiny. Tylko mgławice nad nurtem Narwi skłębiły się i ukryły bladolice boginki, zielonookie rusałki wodnice, topielice upiorne unoszone prędkim nurtem, rogany latawice na pruską Szatrię1 wędrujące.
Zapadła taka cisza jak wtedy, gdy stary Perun2 podnosi ramię, aby cisnąć grom w Welnasa3. Wtedy z chaszczy wytknął głowę kosmatą, kołtuniastą Boruta4, zezowate straszydło, zły bożek leśny. Potrząsnął kudłami, pazurami wydrapał z nich pleśń, resztki kory brzozowej, suche zielska, świecące zgniłki i grzmotnął na całą gardziel:
— Ho! Ho!
Wlazł do barłogu rad, że głos donośny wydał i kogoś tym nastraszył.
Znowu cisza wypełzła ze wszystkich nor w borze i dyszała trwogą. Od pnia do pnia drzewa, od wierzchołka sosny do świeczek jedlic, od krzaków do kępy burych, suchych traw, od białych wydm do nurtu rzeki rozległ się ryk strachu. Toczył się i przewalał przez zbutwiałe kłody, przez omszałe głazy, odbijał się od twardych konarów, wnikał jak ostrze rohatyny w sieć gałęzi, oczeretów, młodych pędów.
— Aaa!
Boruta znów wychynął z barłogu i w zapadającym zmierzchu wykrzyknął:
— Aaa!
Długo się zabawiał i śmiał stary mieszkaniec lasu, słysząc daleki odgłos, aż przerzucił się on przez rzekę na lechicką stronę, gdzie kołtuniasty duch nie miał posłuchu, bo dzierżył tam władzę Chrystus, Syn Boży…
Przez knieję, przez cuchnące zgnilizną mokradła, przez odmęty zdradliwych topielisk rzęsą i rdzą bagienną powleczonych biegł człek leciwy, o siwych włosach, bez nakrycia głowy i wierzchniego odzienia. Białe portki i koszula podarte na strzępy bielały w mroku jak mara senna, jak wiotki tuman nad niziną. Gnał przed siebie bez opamiętania, sadził przez krzaki i głazy, przedzierał się przez skłębiony gąszcz krzewów, a stawał tylko wtedy, gdy zwały grubych, omszałych pni zagradzały mu drogę. Chlupotał po rozmiękłej, wiosennym roztopem zalanej borowiznie, deptał młode pióra i okiście wrzosów, paproci, czarownej bylicy, kozłka, płoszył krzykiem bobry w rozpadłych bobrownikach, wpadał do okien moczarnych, pełnych pleśni zielonej, ziejącej szalejem jadowitym. Potykał się o zbutwiałe buki rażone piorunem, powojem obmotane i mchem pociągnięte, ramionami machał i szorstką dłonią rozmazywał posokę po czarnym od dymu obliczu.
Tu i ówdzie dotykały go kolczaste łapy świerków albo snuły się po czole nici siwych mchów wiszących. Wtedy zaczynał ryczeć, wyć i rzęzić, zębami szczękał jak opętany przez febrę i szeroko otwierał drżące wargi:
— Aaa!
Krzyczał i pędził dalej i dalej, nie odwracając głowy i bojąc się spojrzeć w bok, aby nie ujrzeć licha, biesa, Boruty, mamidła, wilkołaka albo jeszcze czego innego. O północy coś go ze schronienia nagle wypłoszyło, smagnęło zimnym batem lęku i pognało wprost, na przełaj, w cwał poprzez knieję, bajora i mokradła…
Szedł już od dawna i z daleka, omijał jaćwieskie sadyby5, czaił się w ostępach. Nocami wciskał się pod korzenie buków, pod pnie zwalonych drzew, do porzuconych barłogów. Perun mu pomagał, Dadźbóg6 i Swarożyc7 płomienny go osłaniali. Nie imały się go strachy leśne i wodne, szedł szybko, żując prażone proso, które miał w torbie na plecach. Tej ostatniej nocy widać odwrócił od niego oczy miłościwy Perun, a wraz z nim Dadźbóg i Swarog. Skradło się ku niemu i przywarło do serca zimnymi kłami jakieś złe leśne stworzenie, ukryte w borze. Może bies szalony, Borutowy pachoł wyssał krew, natchnął zimnem i lękiem.
Kiedy coś jęknęło, skrzypnęło, szczęknęło blisko kryjówki leśnego człowieka, zerwał się i biegł, rycząc ze strachu, niepomny na wrogie osiedla, na toń rzek, mokradła, rozstaje i bezkresną puszczę. Porwał na sobie sukmanę z dobrej, niemieckiej tkaniny, onuce, koszulę i lniane portki, zgubił czapę, papucie z łyka, topór, a torbę z prosem zerwał mu suchy widlasty sęk. Chłostał go zimny lęk, jakiego nie znał, gdy pod okiem łucznika Jaćwinga przepływał bez plusku Pręgołę w pobliżu Welawy niosącą w wirach pnie rozrosłych buków, które porwała powódź.
Nie znał lęku, gdy zaszedł mu drogę bury niedźwiedź. Toporem rozłupał mu łeb prawie do ramienia. Niczego się do tej chwili nie bał i za nic miał widziadła i majaki, babie straszydła. A oto przyszedł znienacka wszechwładny, obłędny lęk i gna go od północy, bez celu i opamiętania.
— Aaa! — ryczy leśny człowiek, a jakieś twarde łapy biją go po plecach i głowie, lepią się, drapią nici mchów drzewnych; stają mu na drodze i zderzają się piersią w pierś pnie sosen i buków, nać i chaszcze wikłają nogi pętami, lecz on wciąż biegnie, byle dalej, dalej…
Umilkł dopiero wtedy, gdy brzask roztoczył się po puszczy, gdy wszystko wokół stało się jasne i zrozumiałe. Wtedy po raz ostatni jęknął głucho, ale już radośnie, jakby ujrzał ojca. Bo Dadźbóg pochylił ku niemu jeszcze z dala promienne oblicze, dobrotliwe i złote.
Stary, kudłaty Boruta, nie słysząc krzyku w kniei, wytknął głowę i wrzasnął w podziwie:
— Ho! Ho!
Odpowiedziała mu cisza, a po niej stuk dzięcioła, gęganie dzikich gęsi spadających na Narew, daleki, głuchy głos jelenia, wołający, tęskny, żądny poryk. Leśny człowiek przystanął, oczy jął przecierać, macać się po bokach i karku. Wyszedł na brzeg rzeki i przystanął, jeszcze obłędnie rozglądając się dokoła.
— Bzzz… — Coś przeleciało mu nad głową. Drgnął, lecz nie wydał głosu. Upadł i przywarł do ziemi, osłonięty sitowiem. Obejrzał się i gwizdnął cicho. W pionie sosny tkwił bełt pierzastej strzały. Bez szmeru, ukradkiem uniósł głowę i patrzył. Nagle ujrzał coś strasznego.
„Belzebubus, o którym prawił opat, pan piekielny cały w czerwieni, na czarnym ogierze, co prycha ogniem!” — pomyślał i schował głowę w trawie i trzcinie, szczękając zębami.
A ten, co w czerwieni siedział na karym koniu, stanął w strzemionach i zawołał:
— Kto ty? Wyłaź, bo ubiję!
Napiął łuk i błysnął ostrzem strzały.
— Jam spod Łęczycy, leśny kmieć, bartnicznik — odezwał się stary, nie podnosząc głowy.
— To chyba lechicki człek? — pytał Belzebubus.
— Ano! — odezwał się bartnik. — Jam Pilch, Lisowy kmieć…
— Wychodź! — zabrzmiał rozkaz. — Tylko szybko!
— Zaraz… — mruknął Pilch, ale się nie kwapił. Węszył i patrzył jak osaczony lis. Uspokoił się, bo błysnął mu złoty krzyż na piersiach czerwonego jeźdźca.
Ulżyło leciwemu leśnemu człowiekowi, ostrożnie zsunął się do wody płynął sprawnie, z przyzwyczajenia prychając i szepcząc jakieś zaklęcia. Przepłynął Narew i wyszedł, ociekając wodą i odgarniając z czoła siwe kudły.
— W myślach za Jaćwinga wziąłem ciebie, stary — rzekł mąż siedzący na koniu. — Rad jestem, że cię grot ominął.
— W sosnę wżarł się do połowy bełciska — odmruknął bartnik.
— Dlaczego łaziłeś po wrogiej stronie? — spytał jeździec w czerwieni.
Kmieć milczał i wbił w ziemię przebiegłe, jeszcze wylękłe oczyska. Nie wiedział, co rzec. Nie ufał, zwlekał.
— Gadaj! — zawołał jeździec władczym tonem.
Stary drgnął i w oczy nie patrząc, ponuro odrzekł:
— Pan z Lisowej zagrody przedzierał się do Welawy. Mnie wziął za przewodnika, bo znam ścieżki w puszczy, bajora, mokradła…
— Skąd znasz te miejsca? — spytał jeździec, marszcząc krzaczaste brwi.
— Po roje pszczele chadzałem do puszczy, to wiem wszystko — mruknął kmieć.
— Nie kłam! Nie łżyj! Gadaj, jak jest!
Bartnik ociągał się, milczał. W końcu wykrztusił:
— Z dziadem chadzałem aż do Welawy, do Kriwe, wróżbity jaćwieskiego, co chroni święte ogniska u orusów i Litwinów, a w gaju czyni Romowe8 wróżby…
— Od jak dawna chodzisz? — pytał groźnie jeździec.
— Odkąd starych bogów mnichy w ogień rzuciły i w nurcie pogrążyły.
— Azali poganinem jesteś, człeku?
— Chrzcił mnie opat dobrzyński, bardzo święty człek, uczony i dobrotliwy! — odpowiedział szybko przestraszony kmieć.
— Pilch jesteś z siedziby Lisów? — spytał jeździec.
— Jestem. — odparł bartnik. — Wolny kmieć.
— Za jaką potrzebą pojechał na tamtą stronę twój pan?
— Nie gadał nic! Tylko iść przed sobą przykazał, osady jaćwieskie omijać i na przełaj prowadzić poprzez puszczę i grząskie bagna. Widać pośpiech go gnał i po kryjomu chciał przejść Wańko z Lisowa. Zostawiłem go na zbiegu Łyny i Pregoły, a sam rwałem z powrotem, nasieki rąbiąc, aby Wańko rozpoznał znaki w drodze powrotnej. Tej ostatniej nocki złe straszyło w puszczy, przestraszyłem się i biegłem bez tchu. Wilkołak albo Boru, taki syn, wył po nocy, zgrzytał i łapał mnie! — powiedział i urwał znużony, bo jak długo żył, nigdy tyle słów naraz nie wypowiedział bez tchu.
Na brzegu tymczasem zaroiło się od nowych jeźdźców. Błyszczały na słońcu połyskliwe groty kopi, chrzęściły i dzwoniły żelazne zbroje, odbijały promienie szyszaki ze spiżu, biły w oczy czerwone i zielone pochwy mieczów. Malowane kołczany pełne strzał, na pasach z kory lipowej każdy miał po parze łuków, czarne kusze, ciężkie topory bojowe, oszczepy łowieckie, maczugi i młoty o gwoździach i grzebieniach pokrytych złotem i srebrem, tarcze z orłami, niedźwiedziami i innymi znakami. Łopotała na wietrze czerwona chorągiew z białym ptakiem o szeroko rozpostartych skrzydłach.
— Kniaź! Kniaź! — wołali woje, zjeżdżając na brzeg.
— Hej! Spycigniewie, druhu! — zawołał kniaź. — Rozkazuję, by drużynnicy ruszyli do puszczy, bo złapać mają Wańka z Lisowa, co bez naszej woli na jaćwingową połać wyruszył.
Zwrócił się kniaź do struchlałego bartnika i spytał groźnie:
— Jak myślisz, czy rychło Wańko na naszą stronę przejdzie, przebrnąwszy puszczę?
— Ano — mruczał stary bartnik — za mną jechał Wańko młody o pół stajania, tylko zbłąkać się może, boć narzazów nie robiłem, bez ducha umykając przed lichem po nocy…
— Zobaczym, zwiedzieć się zawsze możemy! — rzekł kniaź. — Na zwiady pojedziesz z moimi drużynnikami.
Odjechał na koniu, a za nim całe wojsko i leciwy Pilch, przestraszony bartnik, który głowił się bezustannie. Na nic mu się to zdało, więc westchnął głęboko i zaczął szeptać dziadowskie modły do Dadźboga, który mimo mnisich gróźb i kaźni żył, bo go od brzasku do zachodu słońca widział i czuł.
Nad Narwią, brnąc i płynąc na stronę Jaćwieży, pozostali drużynnicy, aby przeczesać puszczę i zawiłe, nieznane ścieżki, którymi ku lechickiej ziemi miał zdążać Wacław, pan na Lisowie.
Słońce już stało wysoko, gdy Pilch ujrzał obozowisko kniazia. Na rozległej polanie bielały lniane namioty, pośpiesznie sklecone szałasy, tłoczno było od mrowia wojowników, pachołków, koni i psów łowczych na uwięzi. Nad wielkim namiotem łopotała czerwienią i bielą orła chorągiew kniazia, a przed nim na ściętym pniu leżał miecz i tkwił wbity w drewno topór o czarnej dębowej rękojeści, atrybut kniazia, który sprawował sądy i przewodził drużynom.
Stojący na wydmie piaskowej strażnik przytknął róg do warg i grał długo, zwiastując przybycie włodarza. Dymiły ogniska i wiszące nad nimi osmolone sagany, pachniały kawały krwistego mięsiwa zatkniętego na rożnach. Smagani batogami szli ku obozowi jeńcy jaćwiescy, zgarbieni pod brzemieniem dźwiganych zapasów żywności i ciężkich stągwi z wodą. Ryczały woły i meczały owce ukryte w cieniu drzew za zieloną przegrodą krzaków. Od strony bydlęcego pastwiska dobiegały świsty pastuszych batów i ujadanie psów. Kwiliły jękliwie jastrzębie i sokoły wyglądające zdobyczy.
Z boru do obozu wjeżdżali zbrojni rycerze gotowi do wyprawy. Podchodzili do kniazia i opowiadali mu o tym, czego dokonali, co widzieli i słyszeli przy rubieży Jaćwingów. Kniaź słuchał wieści, rozważał, marszcząc brew i krzepką dłonią ściskał głownię miecza.
— Na Chrystusa ukrzyżowanego! — zakrzyknął na koniec. — Omamiono nas i ściągnięto nad Narew wieścią o znacznych siłach wroga. Gdzież one są? Któż się ważył przekazywać kniaziowi kłamliwe wieści? Któż przywiózł wieść o poganach do naszego zamku w Płocku? Któż doradził wieści po ziemi mazowieckiej i kujawskiej skwapliwie rozpuścić?
— Wojewoda Mściwoj z Długosiodła słuchy owe przywiózł i wici rozwozić po grodach i sadybach ludzi twoich, kniaziu, mocno doradzał! — odparł Spycigniew z Ciechanowa, poplecznik i druh kniaziów.
— Wołać tu wojewodę! — rozkazał kniaź.
Zbrojny giermek pobiegł do namiotu Mściwoja. Wojewoda, podpierając się kosturem, bo brzemię długiego żywota na barkach nosił, przybył, nie zwlekając.
— Jaćwingowych drużyn nie widzę — stwierdził kniaź, patrząc gniewnie w oczy starca.
— Wieści o nowym najeździe od kawalerów niemieckich przysłano mi do Długosiodła — odparł spokojnie wojewoda. — Do ciebie, panie kniaziu, pchnąłem gońca z radą, by zwołać rycerzy.
— Omamili ciebie kawalerowie, a ty nas — zaśmiał się szyderczo kniaź. — Stary jesteś i płochliwy, wojewodo! Za zapieckiem siedzieć ci i stare gnaty wygrzewać, nie na boje chadzać!
Szmer przebiegł między wojami kniazia. Pamiętali oni bowiem czasy Mściwoja, gdy za życia ojca kniazia, Kazimierza Sprawiedliwego, zagony zbrojne czynił z Długosiodła aż pod Ragnit, ogniska gasząc, ludzi do niewoli biorąc, dobytek niszcząc, pola i lasy z dymem puszczając. Był czujny jak żuraw i chyży jak łowczy sokół. Całą rubież osłaniał przed Prusami i Jaćwingami, krzyże na ziemi pogańskiej stawiał po kopcach, a postrach biegł przed nim jak chochoły przed wichrem.
Uśmiechnął się stary wojewoda i bez gniewu rzekł, na kniazia patrząc spokojnie:
— Władny jesteś, możny kniaziu, a w niepamięć ci poszło to, żem ja cię do miecza, kuszy i kopi przyuczył, rodzicowi twemu sławnego syna wychowując… Przyszła wieść o Jaćwingach, to swoich ludzi na kresy twojej włości rzuciłem, aby mieli baczenie i odparli siły wroga! Tobie, kniaziu, przekazałem, aby znienacka nie spadł na ciebie pogański miecz! Stary, leciwy jestem, tylko nie na zapiecku, ale w polu, z mieczem w prawicy pomrę, tak mi dopomóż Boże!
Gwar przeleciał po gromadzie rycerzy. Złagodniał kniaź i wstawszy, wojewodę w ramię ucałował:
— Nie bądź gniewliwy na mnie, stary! — mruknął. — Złe mnie schwyciło za serce, że wrogów nie napotkałem.
— Cosik jest w tej zwłoce! — mówił Mściwoj, kiwając sędziwą głową. — Jakiś podstęp, chytrość nieznaną jak piasek w oczy rzucą nam poganie. Ale co? Tego nie wiem. Zaczynam się obawiać, czy aby nie wedrą się do nas ukradkiem z innej strony.
— Nie strachaj się, starcze! — rzekł kniaź. — Tam bracia z Dobrzynia oko i miecz nad rubieżą mają.
— Dobry, chrobry woj, mistrz Paweł z Krotni — odezwał się wojewoda — tylko zakonników rycerzy mało ma…
— Za trzy słońca powracam do grodu — dodał kniaź. — Tu zasieki zarządzę i drużynników zostawię dla dozoru i aby strzegł puszczy i tamtego brzegu.
— Roztropnie uczynisz, kniaziu mój! — pochwalił go stary Mściwoj. I kosturem postukując, poszedł do swego namiotu.
Tajemnicza święta góra Prusów (przyp. red.; wszystkie przypisy, jeśli nie oznaczono inaczej, pochodzą od redakcji). [wróć]
Bóstwo słowiańskie, bóg grzmotów i piorunów. [wróć]
Złe bóstwo pogańskich Prusów. [wróć]
Bożek leśny. [wróć]
Plemię Jaćwingów mieszkało na terenach pomiędzy Biebrzą na południu, Niemnem na wschodzie, Niemnem i Szeszupą na północy oraz puszczami na wschód od jezior Mamry i Śniardwy (mniej więcej na południe od dzisiejszej Gołdapi) oraz nad rzeką Łęg (dzisiejsza nazwa Ełk) na zachodzie (większość tych terenów to dzisiejsza Suwalszczyzna). [wróć]
Bóstwo Słowian wschodnich. [wróć]
Słowiańskibóg ognia ofiarnego i domowego. [wróć]
Romowe — w religii etnicznej Bałtów miejsce, które stanowiło centrum kultu bałtyckich bóstw. W samym środku osi Romowe stał święty dąb. [wróć]
Wtych prastarych czasach, gdy do ziemi polskiej spoza rubieży pruskiej nieraz zaglądał pogański Perun, a za nim nadpływały i nadlatywały boginki, wodnice, latawice i wszelkie skrzaty, straszyły na rozstajach dróg, na moczarach i w ciemnych borach. Proste kmiectwo, możne rycerstwo i pomniejsi włodarze gwarzyli o tym w naszej rodzinnej dawnej mowie. Teraz z niej tylko resztki zostały, odłamki. Umierają i zanikają wraz z dawnymi grodami kniaziów i sadybami ważnych ludzi. Czasem tylko na starych posadach, podwalinach i sklepieniach pobudowano nowe świątynie, zamki, baszty; tak samo starą mowę przechowano, z rozsypanych cegiełek i poszczerbionych głazów nowoczesne tworząc słowa. Ale jak upadające mury, baszty i krużganki nie mówią nic o obliczu, potędze dawnych kaszteli i warownych grodów, tak resztki mowy Lechitów o jej pięknym i mocarnym brzmieniu świadczyć już nie mogą.
W owych to czasach, gdy stara mowa rozbrzmiewała od ziemi Obodrytów do Narwi, gdzie zaczaiwszy się w puszczy, strzegli rubieży mazowieckiej ziemi wojownicy czerwonego kniazia, wielka włość Piastów przeżywała ciężkie czasy. Kniaź na Śląsku, Krakowie i Gnieźnie, Henryk Brodaty, marzył o tym, aby na zamku krakowskim ozdobić swoją głowę prastarą koroną królewską, aby połączyć wszystkie ziemie praojców i słupy graniczne lechickiej włości przenieść dalej na wschód i na północ, gdzie szumiało morze.
Nie chcieli zrozumieć potomkowie Piasta, w jaką potęgę urosłaby ojcowizna, gdyby pod wodzą jednego władcy razem uderzyli na wrogów. Władysław Plwacz, Kazimierz Opolski i Konrad Mazowiecki sprzeciwiali się zakusom Henryka Brodatego i sami wyciągali zbrojne ręce ku krakowskiemu tronowi.
Twardą miał prawicę Brodaty i doskonale rozumiał grożące Polsce niebezpieczeństwo, bo widział, że czyhają na nią ruscy książęta i Węgrzy, a od północy pogańscy Prusacy i dzicy Jaćwingowie. Był to waleczny rycerz i wierny nauce Chrystusowej. Mając papieskie błogosławieństwo, a jeszcze bardziej ucha nadstawiając radom swej małżonki, świętej Jadwigi, jednoczył powaśnionych, zazdrosnych książąt i wraz z nimi organizował wyprawy krzyżowe na Prusy, niosąc poganom miecz i krzyż.
Henryk Brodaty to dumny mąż i pan, który wiedział, że obok tronu wielkiego kniazia nie może być innych silnych władców. Taki zaś władca stanął przy nim i prawa jego zagarnąć zamierzał. Był to Kościół. Zazdrosny o swoje wpływy i przywileje, pragnął we włości Henryka założyć państwo kleru. Polecenia te szły od legata papieskiego Wilhelma i od biskupa krakowskiego Pełki, herbu Lis.
Brodaty sprzeciwił się i na jego głowę, męża błogosławionej Jadwigi, dobrodzieja klasztorów i krzewiciela prawdziwej wiary, zaczęły spadać klątwy biskupie. Rozwiewał się urok możnego włodarza, odstępowali go przyjaciele, komesowie i wierni wojewodowie zagrożeni klątwą, podnosiła głowę i szczerzyła kły wokół zawiść i zdrada. Nikt nie śmiał zauważyć, że surowy, czysty w obyczajach, pobożny małżonek świętej, cuda czyniącej niewiasty, pędził żywot tak bogobojny, że ani legat papieża, ani nawet uczony biskup Pełka albo Iwo Odrowąż nie mogliby mu w tym dorównać.
Próżno jednak oczekiwał Henryk korony Piastów, burzył się cały i kipiał, widząc, jak dochodzą przed nim do jedynego berła kniaziowie haliccy, a nawet Mendog litewski. Ustąpić jednak nie chciał, bo nie mógł, rozumiejąc, ku czemu powołał go Bóg. Wiedział, że biskupi, opaci, przeorowie i cały zastęp niższego kleru będzie z nim walczył tak, jak walczył przedtem z Laskonogim, popierając wrogiego polskiemu księciu bratanka, Władysława Odonica Plwacza, kniazia na Kaliszu. Był on posłuszny woli Rzymu, gdzie o swoją władzę na ziemi zabiegał namiestnik ubogiego, pokornego Chrystusa.
W tej walce z duchowieństwem i o tron krakowski Władysław Laskonogi był bezwzględny i nielitościwy. Doznał tego sam Henryk Brodaty, bo omal nie zginął w Gąsawie, gdy kniaź pomorski Świętopełk za zgodą Laskonogiego uśmiercił Leszka Białego, jemu zaś zadał ciężką ranę.
Takich sposobów nie chciał używać wierny sługa Boży Henryk. Twardo obstawał przy swoim prawie i władzy, wysyłał pisma do książąt, upominając ich i doradzając zgodę, bez której ziemia przodków może znacznie ucierpieć.
Nie chcieli go słuchać. Ani Świętopełk Pomorski, przy którym złym doradcą był zbiegły do niego Plwacz kaliski, ani Konrad Mazowiecki, kniaź ścigający Bolesława, syna Leszka, nieuznający kniazia śląskiego, polskiego i krakowskiego za zwierzchnika. Arcybiskup Pełka, z ziemi łęczyckiej podległej Konradowi, wywodzący się z gospodyna na Mazowszu i Kujawach, buntował skutecznie, podburzając jego zawiść i dumę. Wyrzucił więc z serca kniaź mazowiecki troskę o podbój pruskiej ziemi i szerzenie nauki Chrystusa, co przekazał mu na łożu śmierci rodzic jego, Kazimierz Sprawiedliwy. Umierając, prosił on druha bojowego, wojewodę Mściwoja z Długosiodła, aby swego wychowanka dalej twardo kierował. Lecz kniaziowi w dzień i w nocy wawelski zamek świecił w oczy; ciągnął go ku sobie tron królewski, korona, miecz i berło włodarza całej spuścizny piastowskiej. O Prusy i Jaćwież nie dbał, o tron szamocząc się z Brodatym i Bolesławem Sandomierskim, któremu lud nadał przezwisko Wstydliwego.
Pieczę nad północną rubieżą oddał Konrad Krzyżakom oraz założonemu przez siebie zakonowi, który osadził w zamku na Dobrzyniu, zezwalając na budowę zasieków i warownych kaszteli wzdłuż granicy swej włości. Pod wodzą wielkiego mistrza Pawła z Krotni fratres militis Christi z Dobrzynia wiernie służyli Konradowi i krwi swej nie szczędzili dla odparcia Prusów i Jaćwieży. Otrzymali błogosławieństwo i odpuszczenie grzechów od biskupa pruskiego, dostojnego Krystyna, świątobliwego zakonnika z klasztoru w Oliwie, co krzyżami swego opactwa przyświecał ziemi surowych Pomorzan. Jednak zakon nigdy nie był liczny, a w częstych bitwach wyszczerbiły się zastępy rycerzy dobrzyńskich, wśród których byli Niemcy z Meklemburgii oraz Lechici z krwi i kości. Wtedy kniaź wysłał do wielkiego mistrza Krzyżaków, Hermana von Salza, swego poplecznika Spycigniewa. Przyobiecywał kniaź Krzyżakom ziemię łobawską i chełmińską, Orłów kujawski i Nieszawę na Wiśle za pomoc przeciwko Prusom i za rozszerzenie swoich rubieży aż do morza. Krzyżacy przyszli razem ze swoim mistrzem, Hermanem Balke i zaczęli wypierać Prusów dalej ku wschodowi, zakładając na ich ziemiach swoje warownie. Wkrótce powstały Toruń, Chełmno, Marienwerder i Elbląg, a o władanie zdobytą ziemią kniaź mazowiecki nie miał czasu się upomnieć. Zapatrzony w Kraków, bez przerwy obmyśla zemstę na Henryku Śląskim, Bolesławie Sandomierskim i jego matce Grzymisławie, wdowie po Leszku.
Wkrótce po wzniesieniu zamku obronnego przez Krzyżaków w Elblągu, w nowej sadybie rycerzy zakonnych dobrzyńskich, w Drohiczynie, późną nocą odezwała się kołatka, bijąca w okute wierzeje dębowej bramy. Pachołek wychodzący ze stajni usłyszał łomotanie i wyjrzał przez szczelinę w murze. Zobaczywszy samotnego człowieka trzymającego konia za uzdę, uchylił furty.
— Niech Chrystus Pan będzie sławiony od kraju do kraju ziemi — rzekł dźwięcznym głosem podróżny.
— Na wieki wieków niech tak będzie! — odparł pachołek.
— Powiedz człeku mistrzowi, że Wacław, pan na Lisowie, o posłuch rychło prosi! — rzekł przybyły rycerz.
— Północek tylko co minął i kur po raz pierwszy zakrzyknął niedawno — mruknął zdziwiony odźwierny. — Szczera noc, jakżeż ja ci do mistrza wejdę? Idźcie lepiej, miłość wasza, do gospody do świtu spocząć, a tam…
— Zamilcz — zawołał młodzieniec — bo ręka mnie świerzbi! Biegnij do mistrza bez zwłoki i powiadaj mu, że z listem od arcybiskupa gnieźnieńskiego Wacław z Lisowa przybywa. Słyszysz? A żywo, żywo!
To powiedziawszy, chwycił pachoła za kaptur u sukmany i lekko popchnął go ku murowanej ścianie kasztelu pośrodku obszernego dziedzińca. Pachołek pobiegł, jakby kto kamień z kuszy cisnął, nogi mu się plątać zaczęły, aż upadł jak długi.
„Osiłek, jak mi Chrystus miły, osiłek, a może jakaś niesamowita zjawa” — pomyślał wystraszony, lecz przypomniawszy sobie, że w święconym miejscu braci zakonnych nie ma mocy czarne i złe, nie oglądając się, wpadł do sieni i trzymającemu wartę rycerzowi o wszystkim opowiedział.
Młodzian tymczasem obejrzał konia, popuścił mu popręg i zaczął mocniej wiązać przy siodle ciężką włócznię, tarczę, łuk oraz skórzane torby z wędzoną wołowiną i suchymi podpłomykami. Wyprostował się i przeciągnął leniwie. Zachrzęścił ciężki miecz, uderzając o grube, mocne buty, a spod krótkiej, ciemnej sukni wystawała koszulka pancerna spleciona z żelaznych kółek.
Pachoł powrócił niebawem.
— Bracia proszą dostojnego rycerza do izby gościnnej! — wołał z daleka.
— Weź konia, chłopie i nakryj go derką, bo zgrzał się mój Bławy! — rzekł Wacław z Lisowa.
Rzucił pachołkowi wodze, a sam poszedł, twardo stąpając po płytach dziedzińca i długimi ostrogami drapiąc kamień. Otworzył drzwi szeroko i stanął w progu. Na długim stole stał czteroramienny świecznik z płonącymi pakułami zanurzonymi w oleju lnianym. Ośmiu mężów w białych sukniach ze szkarłatnymi gwiazdami na piersiach, opierając się na czarnych mieczach, zasiadło dokoła. Dziewiąty, o opasłym brzuchu, czerwonym obliczu i mocarnych barkach miał na sobie biały płaszcz z czarnym krzyżem na ramieniu. Długie pukle kruczych włosów przepasane były czerwonym rzemykiem wokół potężnej głowy. Obok niego stał wolny zydel.
— Pochwalam imię Chrystusowe, sławione po wieki wieków — rzekł Wacław.
— Amen! I my pochwalamy! — odparli chórem rycerze.
— Jestem Wańko z Lisowa, jako poseł przybyłem od kuzyna mego, arcybiskupa Pełki, co też Lisem herbowym się pieczętuje! — mówił młodzian, rozglądając się uważnie. — Mam przy sobie pismo do mistrza Pawła, przełożonego nad braćmi rycerzami z Dobrzynia…
— Jam jest! — odparł mąż poważny o suchym, stroskanym obliczu.
Wańko sięgnął ręką za pazuchę i poszperawszy tam chwilę, wydobył zwój pergaminu i poszedł do mistrza.
— Gościowi radzi jesteśmy — mruknął Paweł z Krotni, wojownik przesławny, ale nieszczęśliwy.
— Radzi, radzi… Gość w dom, Bóg na próg! — odezwali się inni chórem.
— Zasiądź rycerzu przy stole! Odczytam list księdza arcybiskupa — powiedział mistrz, ręką wskazując na zydel.
Wańko odsunął stołek nogą i siadł. Dziw go brał, że wśród lechickich rycerskich braci zakonnych ujrzał o tej porze Krzyżaka. Bo był to Krzyżak, kawaler niemiecki, ów mąż mocarny, co tuż przy nim siedział i ciężko dyszał, widać niedawno ze snu wyrwany. Czarny krzyż na ramieniu, biały płaszcz, zębate ostrogi, hrabskie godło niemieckie na rękojeści korda — wszystko to w mig dostrzegł Wańko z Lisowa i sam nie wiedząc po co, bliżej ku kawalerowi się posunął.
Paweł z Krotni skończył czytanie pisma, powstał i rzekł:
— Braci zakonnych i was, szlachetny znamienity komturze, proszę do sali na naradę. Ty zaś, rycerzu, na nas zechciej tu poczekać. Pachoł przyniesie ci grzanego piwa, boś zdrożony…
— Droga zaiste była dość długa — odpowiedział Wańko wesoło. — Poczekać, to poczekać! A piwa chętnie wypiję, bo grdyka sucha okrutnie.
Rycerze wyszli gromadnie. Słychać było, jak dzwoniły ostrogi i szczękały miecze uderzające o kamienne stopnie. Przy stole pozostał młody pan z Lisowa, a przy drzwiach nieruchomy jak posąg rycerz wartownik oparty na mieczu.
— Siłę macie braci w kasztelu? — zapytał go Wańko.
Rycerz nic nie odpowiedział. Oczami tylko błysnął i mieczem w posadzkę uderzył.
— Co? — dziwował się gość. — Gadać wam zakazano?
Wartownik skinął głową i znowu cicho uderzył mieczem o kamienną płytę.
— To domyślam się, że takowa reguła w tym miejscu. — mruknął Wańko i szybko wziął z rąk pacholika dużą łagiew piwa. Popił chciwie i odstawiwszy, mruczał:
— Ciepłe i bez mocy nijakiej, mnisi napój. Uf!
Parsknął, popił znowu i tak gadał niby do siebie:
— Nijakiej mocy nie ma ta mętna ciecz niby dobry wojak na postronku cudzego a złego człeka chadzający. Uf!
Nagle zwrócił wesołe oczy ku wartownikowi i spytał:
— A może skisło wam to piwo, gdy niemiecki Krzyżak wasz próg przestąpił, bracie? Opasły on! Brzuch mu się sadłem przez pas wylewa, że hej!
Rycerz wartownik nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Wańko nic, tylko prawił niby sam do siebie:
— Mamy swój zakon, dostojny i chrobry, a marnieje. Nikt serca nie ma do niego. Tylko swary, łaski kniazia i bogate dary wszystkim na sercu leżą. To ci też każdy, kto stary, a łakomy na rubieżę naszą zębiskami kłap, kłap! Tam urwać… Tam odgryźć… Licho to, kiedy do mojej barci szkodnik wejdzie. Pszczoły umkną, ule zmarnieją, węza się zniszczy, miód wyciecze…
Przechylił naczynie i wypił do dna.
— Uf! Ciepłe albo już i nieciepłe, ale mocy ani odrobiny! — Ziewnął przeciągle i wyprostował ramiona, a gdy miecz gruchnął o zydel, pochwycił go za krzyżyk. Wyciągnąwszy brzeszczot do połowy, palcami z lubością go dotknął, i głośno cmoknął uradowany. Potem milczał i próbował, czy lekko ślizga się w pochwie ciężkie, połyskliwe żelastwo.
Uśmiechnął się w końcu i znowu mruknął do siebie:
— Jak mi Bóg miły! Mieczysko dziadowe samo pojmie, gdy czas na zabawę albo potrzebę znajdzie.
Stojący przy drzwiach rycerz wlepił oczy w gościa i łowił każde jego słowo. Źrenice mu nieraz błyskały chciwie, a ręka mocniej ściskała rękojeść miecza. Po chwili poruszył się żywiej, brzęknąwszy zbroją, w sąsiedniej komnacie bowiem rozległy się kroki powracających braci. Weszli i usiedli przy stole jak wcześniej, poważni i skupieni.
Znowu, nie wiedząc po co, bliżej do Krzyżaka przysunął się Wańko z Lisowa. Tymczasem głos zabrał mistrz Paweł z Krotni:
— Rycerzu, pismo i pieczęcie arcybiskupie są prawdziwe, tylko nie wiemy, czy poseł ten, o jakim ksiądz arcybiskup pisze…
— Jam Wacław z Lisowa, z ziemi łęczyckiej, z gniazda Lisów, znaku…
— Wspomina ksiądz arcybiskup, że tamten poseł jego, osiłek znamienity. Próbę uczynić zamierzamy, aby się zwiedzieć i nie pobłądzić w czym — przerwał słowa młodziana dostojny mistrz.
— Ano! — mruknął Wańko obojętnie i wzruszył ramionami.
— Szlachetny komtur Otton, graf Kreuzburg dał zgodę na pierwszwe próbowanie. Będziesz z nim na rękę się łamał, łokieć o stół ten oparłszy.
To posłyszawszy, Wańko dłoń szeroką na złożonych na stolnicy rękach komtura krzyżackiego położył i swoim skórzanym pasem stopy jego, skrzyżowane pod zydlem przygniótł.
— Dobra! — zawołał ze śmiechem. — Tylko graf wasz z zydelka nie powstanie!
Krzyżak wyprężył kark i pierś, szamotał się i rwał. Próżno jednak. Niby kleszczami katowskimi przyparte do stołu dłonie komtura, a do płyt kamiennych stopy zbrojne. Oblicze krwią mu nabrzmiało, sapał, rzęził, wreszcie wyrzucił przez zęby:
— Gott! Zmógł mnie ten osiłek…
Wańko rękę cofnął i nogi pod zydel podwinął.
— Inszać jeszcze próba czeka! — oznajmił mistrz. — Chodź ze mną!
Wyszli wszyscy na podwórze i podeszli do zagrody skleconej z grubych pali. Mistrz mówił tymczasem do młodego rycerza:
— Drzwi otwieraj i wchodź rychło!
— Jak drzwi otwierać, to otwierać. — Wańko uśmiechnął się i chytrze patrząc w oczy Pawła z Krotni, zapytał:
— Tylko cóż tam siedzi?
— Obaczysz niebawem! — odparł mistrz i popchnął młodzieńca ku zagrodzie.
— Kiej tak, to i dobra! — powiedział Wańko, drzwi szybko otworzył i w mig zatrzasnął za sobą.
Po chwili doszedł jego wesoły i drwiący głos.
— Tylko ten jeden kudłaty miś? Hej tam! To mała zabawka! My tam z puszczy tury i żubry za rogi wyciągalim nieraz. Hej!
Rozległ się ryk niedźwiedzia, głuchy cios niby kowal młotem o ziemię grzmotnął, brzęk i zgrzyt żelaza, a tuż zaraz mowa arcybiskupiego posła:
— Wyłaźże, bury kudłaczu z niewoli, a nie sprzeciwiaj się, kosmaczu, no już!
Czarny kłąb mignął w powietrzu i ogromne cielsko zwierza przewaliło się przez pale. Spadł, aż ziemia jęknęła i leżał oszołomiony w bezruchu.
— Roztwórz no, pachole, wierzeje, a szeroko! — krzyknął młody rycerz, wychodząc z zagrody.
Oddźwierny stojący przy bramie posłuchał rozkazu. Wańko podniósł niedźwiedzia za kudły, postawił na nogi, a gdy wstrząśnięty potężnie zwierz łypnął małymi ślepiami, trzymający go za kark lewicą rycerz, prawą ręką w pośladek trzasnął go zamaszyście. Potoczył się zwierz niby czarny głaz, lecz stanął na nogi i gdy nabrał rozpędu, rwał ku bramie, aż się za nim kurzyło.
— Jakież trzecie zadanie obmyślicie, mistrzu dostojny? — mówił młodzian, mrużąc wesołe oczy. — Pomnijcie tylko na to, że jak kto co uczynić podoła, to ja podołam bardziej, choćby o krztynę. Tylko zawżdy więcej!
— Wierzymy, iż jesteś, rycerzu, prawdziwym posłem arcybiskupim! — zawołali bracia zakonni.
— Pokażę coś, co wam udowodni — rzekł pan z Lisowa i podbiegłszy do swego konia, zerwał z siodła tarczę przydługą, ostrokanciastą i uchylił poszwy, co ją okrywała. Błysnęło czerwone pole, a na nim strzała z bełtem dwakroć skrzyżowanym i Lis z wysoko zadartym ogonem.
— Znak nasz znad Bzury, stary klejnot Lisów i zawołanie bitewne! — krzyknął chełpliwie.
— Gott! — wrzasnął komtur. — Ja znam ten znak! Rycerz noszący go potykał się na turnieju w Braniborzu z potężnym księciem Sasów, Albertem Niedźwiedziem.
— Ha! — odparł, podnosząc głowę młodzian. — To był dziad mój, Odon z Lisowa. Sposobni my do niedźwiedzi zawżdy!
Wszyscy rycerze ryknęli gromkim śmiechem, a Wańko dumnym wzrokiem potoczył dokoła.
— Wiem, o czym do was, mistrzu, ksiądz arcybiskup pisał, więc czas na radę! — rzekł. — Tylko rada ma bez komtura niemieckiego obyć się musi. Taka bowiem wola arcybiskupa była. No i moja…
Wściekłość zalała Kreuzburga na te śmiałe słowa.
— Kniaź Konrad, włodarz całej tej ziemi, druh nasz i wojenny brat… — zaczął mówić gniewnie, lecz Wańko przystąpił do komtura, zajrzał mu w oczy i rzekł cicho:
— Ten raz wola nie kniazia, tylko arcybiskupa i moja, rycerska, a jeśli nie masz zgody, to…
Trzasnął Wańko lewicą po pochwie sztyletu i bary wyprostował niby dąb, gdy wicher burzliwy uderzy w jego konary.
Zaległa groźna cisza. Stali naprzeciw siebie, wzrokiem się mierzyli niby grotami włóczni, sapali i milczeli.
— Odejdę! — zawołał komtur. — Tylko kniazia Konrada pytać będę, od kiedy niemieccy kawalerowie nie mogą liczyć na zaufanie w tym kraju!
— Pytaj, co ci ślina przyniesie i gadaj wedle woli swej, bo ja ci tym razem jęzora nie wyrwę, grafie — odpowiedział rycerz z Lisowa.
Komtur, odprowadzany przez jednego z braci, poszedł do swej komnaty w narożnej wieży, a reszta gromadnie ruszyła do wielkiej sali na zamek.
Kiedy starszyzna zakonna i wszyscy przed czasem ze snu zbudzeni rycerze dobrzyńscy zasiedli na ławach i zydlach, a mistrz zajął miejsce na wysokim krześle na wzniesieniu o trzech stopniach szerokich i czerwienią pokrytych, na środek izby wystąpił Wacław z Lisowa i oparłszy się o miecz, tak zaczął mówić: — Przyjmijcie pokłon rycerski, bracia zakonni, chrobrzy, a ty, mistrzu dostojny, błogosławieństwo pasterskie od arcybiskupa w Gnieźnie!
Wszyscy powstali i ukłon złożyli ukłon zgodnie z regułą, mieczami lekko kamień posadzki trącając. Kiedy się uciszyło, dalej ciągnął młody rycerz:
— Znane mi jest pismo arcybiskupie, księdza Pełkowe. Rozkazuje wam posłuch mi dać i słowa moje pod rozwagę wziąć!
— Zaiste o tym jest pismo arcybiskupie! — zawołał Paweł z Krotni, mistrz braci dobrzyńskich.
— Dajcie mi więc posłuch i nie sprzeciwiajcie się, zanim nie skończę! — upomniał Wańko i znowu prawił swobodnie, co widać miał w zwyczaju.
— Wiecie, że ksiądz arcybiskup kniaziowi śląskiemu, Brodatemu, okazywał sprzeciw, innych włodarzy i wojewodów buntował i do zbrojnej interwencji podżegał. O sławę Kościoła pieczę miał mieć biskup Pełka. Teraz jednak zmienił swe poglądy, bo ciężko pobłądził, pojął to i bardzo się martwił. Trzy dni i noce krzyżem leżał biskup, korzył się i o radę Chrystusa łzawo prosił…
Odetchnął głęboko młody rycerz i ciągnął dalej:
— Przybył do arcybiskupa pachołek konny od Świętopełka, włodarza pomorskiej ziemi, z pismem od zakonników oliwskich, z pieczęciami kniaziowymi i jego znakiem. Nawołuje Świętopełk, żeby inni kniaziowie zaniechali ściągania niemieckich kawalerów na pomoc i nie puszczali ich do pruskiej ziemi. Zwiedział się on, że ziemię tę Krzyżacy mają zagarnąć na wieczyste władanie, wraz z mieczowcami państwo swoje założyć, a Obotrytów, Lutyków i Pomorzan z morskiego pobrzeża wyrzucić. Nie ujrzą Lechici szumiącego morza, tak samo jak swoich uszu. Słyszycie, miarkujecie, rycerze?
— Miarkujemy, jakby kto do głowy włożył! — odpowiedzieli dobrzyńscy chórem, a mistrz Paweł dodał z westchnieniem:
— Wielka prawda w piśmie kniazia była! Tylko któż to teraz naprawi? Późno już na to! Kawalerowie niemieccy mocne kasztele pobudowali na pruskiej ziemi i hufce mają liczne, dobrze uzbrojone. Możne, bo je kreuzburskie komturstwo przebogate skarbami swymi wspiera… Mówił mi o tym graf Otton…
— Całe to zło jest dziełem Konrada! — wybuchnął Wańko. — On to naprawić musi. Arcybiskup gnieźnieński rozkazuje wam, dostojny mistrzu, bez zwłoki jechać do kniazia mazowieckiego, powrócił on bowiem teraz do Płocka, i namową skłaniać, aby przystał do drużyn pomorskich, śląskich, polskich, krakowskich, sandomierskich i innych, które dały posłuch radom księdza arcybiskupa. Razem uderzą na Krzyżaków, z leża ich wykurzą, a ziemię zagarną we władanie wieczyste, nasze!
— Jako żywo! — zawołali rycerze.
Lecz Paweł z Krotni prawicę podniósł i uciszył rycerskie koło.
— W czasie, gdy z Krzyżakami zmagać się będziemy, uderzy na nas Prus i Jaćwing! Azaliż o tym myślał ksiądz arcybiskup? Powiadaj, rycerzu!
— W tym sęk i sedno! — zawołał młodzian. — Nie można podburzać pogan, a umowy z nimi i układy rozpocząć trzeba bez zwłoki!
— Z poganami?! — zakrzyknęli bracia i nawet sam poważny mistrz. — Z tymi co przed laty pod Brodnicą pogromili nas, aż bez mała cały zakon wyginął! Jakże to? Cóż ma na myśli arcybiskup?
— Co on ma, to powiem wam w zaufaniu, mistrzu, w komnacie waszej oko w oko! A teraz powiadam: Gore, gore nam, Lechitom!
Wańko z Lisowa ręce rozkrzyżował szeroko i wołał wielkim głosem:
— Gore nam, biada! Przybieżeli oto gońcy od książąt ruskich z wieściami czarnymi jak północek jesienny, a za nimi sznury wozów z dobytkiem, starcami, kobietami i małymi dziećmi. W ucieczce żywot swój chronili ci ludzie z ruskiej strony. Ponoć przed dziesięciu laty napadła na Ruś chmara ludzi konnych krew żłopiących, mord i pożogę niosących. Zagarnęli ci nieznani najeźdźcy cały ruski szmat ziemi i w pęta albo na śmierć poszli jej kniaziowie, wojewodowie i lud wojacki, niewiasty i dziewki na poniewierkę i zabawę wroga…
— Któż to jest? — ze wszech stron pytano rycerza.
— Przezywają siebie Mongołami.
— Mongoł? — rozległy się szepty.
— Skąd przybyli i jakim szlakiem, nijak nie poznano. Spadli jak szarańcza, co łońskiego roku na krakowskiej połaci żyto i jęczmień zniszczyła. Nie inaczej, tylko synami czarta są owe Mongoły, bo nic im się oprzeć nie zdoła. Nadeszły słuchy od ruskich kniaziów z kijowskiej ziemi, że mongolskie zastępy zmierzają ku naszej rubieży!
Zapadło ciężkie i trwożne milczenie. Młodzian odczekał chwilę, a potem rzekł:
— Pojmijcie mnie, iż w potrzebie takowej spokój od pruskiej strony musi być pewny, wrogów zaś na druhów trzeba przemienić, a tego nie dokażemy, aż Krzyżaków z pruskiej ziemi nie wygonimy, bo nie Chrystusowy krzyż i wiarę niosą oni poganom, tylko krew, zgliszcza, zagładę i nienawiść dla nas…
Nikt słowem się nie odezwał, a to widząc, Wańko rzekł do mistrza:
— Zaprowadźcie mnie do swej komnaty, wasza dostojność. Wam samemu więcej dopowiem, bo przed gromadą nie wolno mi, jako że Niemców w zakonie teraz macie.
Kiedy mistrz z posłem arcybiskupim opuścili izbę radną, pomiędzy rycerstwem powstał gwar.
— Kara boża spada na macierz naszą za grzechy, rozpustę, obyczajów Chrystusowych złamanie — jęknął wysoki, chudy rycerz, surowy zakonnik, który w wojnach krzyżowych dwukrotnie już uczestniczył. Był to znamienity wojownik Zbigniew z Rawy, zawołania Dębno.
— W głowie mi tylko się nie mieści, żebyśmy bez kawalerów niemieckich owym Mongołom drogę zastąpili — odezwał się Olko z Zakroczymia.
— Wici kniaź rozpuścić rozkaże po całej ziemi… — mruknął siedzący obok niego stary, siwy Bolesław Górny, od dawna straż trzymający w rognińskiej puszczy.
— Ech! — westchnął Żelisław Tłusty Sochaczewski. — Nie szybko zbiegać się zaczną rycerze pospolitego ruszenia. Każdy na pruskie rubieże musi mieć oko, bronić mienia i osiedla.
— A zatem poślą kmieciów zbrojnych z pomocą kniaziów! — zawołał Przemysław, butny rycerz z ziemi sieradzkiej do zakonu niedawno przybyły. — Mnogo tego mrowia po polach i lasach siedzi!
— Któż z naszych stron tych kmieciów zwolni? — wzruszył ramionami, pytając, Olko Zakroczymski. — Toć toż z kmieci mają drużyny swoje panowie co znaczniejsi i drobni włodarze. Nie można tych wojów łykowych z włości bronionej puścić!
Zatroskało się zebrane rycerstwo i cisza ponura w izbie zapadła. Tylko trzmiele buczące tłukły się pod pułapem świerkowym, gdzie iskrzyły się sople złocistej żywicy, gdy brzask zaglądał przez mętne błony okien.
— Plaga boża, gniew Chrystusa i pomstowanie na nas sprawiedliwe! — znowu rzucił, surowo patrząc na braci, chudy Zbigniew z Rawy.
Tymczasem w komnacie mistrza inne rozlegały się słowa. Wacław Lis, wszedłszy, uklęknął przed dużym czarnym krzyżem zdobiącym ścianę modlił się gorąco. Gdy powstał i usiadł na szerokiej ławie okrytej skórą końską, a za łoże Piotrowi z Krotni służącej, rzekł cicho:
— Modliłem się do Chrystusa, aby wam, mistrzu, zrozumienie dał i myśl przychylną dla słowa arcybiskupiego.
— Mów, rycerzu, ucha nadstawiłem i serce przysposobiłem! — odpowiedział mistrz.
— Tedy zważcie w rozumie swoim, a na wsze strony, tak i owak, i podług miary wielorakiej, sprawiedliwej! — doradzał Wańko stroskanemu rycerzowi, który przeżył już klęskę brodnicką i po pogromie krwawym, gdy wyginęło rycerstwo meklemburskie, swej braci zakonnej przewodził.
Wańko twardym krokiem komnatę od drzwi do okna przemierzył i stanąwszy przed mistrzem, jął mówić szeptem:
— Za Krystyna z Gozdowa przysłano biskupowi Pełce, gdy ten sprawował jeszcze w Krakowie na biskupstwie, oddział pruskich niewolników, a wśród nich jeden był znamienity. Ksiądz biskup ochrzcił wszystkich, a ten możny Prus powiernikiem jego został i do zgody Lechitów z poganami nakłaniał.
— Któż to taki? — pytał zdumiony mistrz.
— Znać go musicie, wasza dostojność. Sambor się zwie, namiestnik arcybiskupiej drużyny — szepnął Wańko.
— Dziw mnie bierze! — zawołał mistrz. — Słyszałem, że to ponoć bogobojny człek, błogosławiony, bezgrzeszny?
— W sedno trafiłeś, dostojny panie! — kiwnął głową młodzian. — W tamtym okresie biskupstwa krakowskiego sama święta pani, Jadwiga, małżonka kniazia śląskiego Sambora do siebie wołała i wspólnie z nim modły czyniła, po których wielu cudów dokonała. Sambor cztery razy każdej zimy i lata czterdzieści dni strawy nijakiej i napoju do gęby nie bierze, a krzepy mu nie ubywa…
— Dziw! Dziw! — powtarzał mistrz Paweł.
— Ten raz, gdy groźna nawała wrogów płynie od ruskich rubieży, zmyślili arcybiskup z Samborem ugodę z Prusami zawrzeć i ich drużyny na pomoc ściągnąć, aby Mongołów osadzić przy naszej granicy. Z nim i z jaćwieskim Komatem już układy robią.
— Z Komatem, najgorszym wrogiem Lechitów? — znowu zakrzyknął zakonny rycerz.
— Z nim, od ostatniego lata — odpowiedział Wańko i pochyliwszy się do mistrza, szeptał:
— Wam posyła arcybiskup gnieźnieński swe pasterskie błogosławieństwo i porucza, abyście kniazia Konrada na tę sprawę natchnęli, nakłonili, bo wam posłuch rychlej dać może, jako że bliżej was siedzi i bez was niełatwo mu z Prusami bić się bez ustanku.
— Cóż przyobiecują Prusy wrogie, pogańskie? — zapytał szeptem mistrz.
— O tej rzeczy gadać wam będzie poseł Komatowy — odrzekł cicho młodzian w ucho Pawłowe.
— Poseł kniazia Komata? Niestworzone rzeczy powiadasz! — wykrzyknął mistrz, łapiąc się rękami za głowę.
— Z rozkazu arcybiskupa wziąłem Pilcha, bartnika, co puszczę zna i do Welawy, osady omijając, przedarłem się ze znakami Sambora i pismem arcybiskupim. Posła Komatowego przywiodłem, znacznego, możnego człeka, który o wszystkim sam stanowi.
— Nie bał się ten poseł w twoje ręce się oddać, rycerzu? — z powątpieniem i nieufnością zapytał mistrz.
Wacław z gniazda możnych Lisów zmarszczył brwi, ponuro błysnął oczami i mówił:
— Niewiarę znowu macie w sercu! Jeśli nie macie zaufania, dziś przed zachodem słońca do Gniezna konia mego pchnę, bo nic tu po mnie! Inszej drogi wyglądać będzie ksiądz arcybiskup.
Zaciągnął pas i ruszył do drzwi.
— Ostań — rzekł Paweł z Krotni. — Nie niewiara to, tylko dziwowanie bez miary. Tu w Drohiczynie, w grodzie zakonnym, poseł pruskich pogan? W głowie miejsca na to znaleźć niełatwo! Gdzież ów Prus?
— W borze go ukryłem, bo nie ufałem, czy sprzeciwu albo przeszkody nie napotkam — objaśnił Wańko. — Poręką mi było słowo biskupie i sam zgodnie z rycerskim obyczajem na miecz, że włos posłowi z głowy nie spadnie.
— Przywiedźżeż go do kasztelu, rycerzu! Wysłuchać posła daję zgodę — rzekł mistrz i powstał z ławy.
— Gdy zapadnie ciemność, zjadę po niego i nim północ minie, staniemy przed bramą — odparł Wańko.
Pomyślał trochę i dodał:
— Przywiódłbym go teraz, tylko niemieccy kawalerowie do was często, jak miarkuję, na zwiady zjeżdżają. Nieporęcznie to dla takiej sprawy, wasza dostojność. Po północy więc, po północy!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki