Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bezdroża Sahary przemierza tajemniczy jeździec. Pustynne wichry szarpią jego czarny burnus, a śmigły rumak – biały jak śnieg – pewnie stąpa po niewidocznych szlakach. Nie jest on jednak ani Tuaregiem, ani Berberem. Kimże więc jest? Skąd pochodzi? Nomadzi zwą go Sokołem Pustyni i imię to wypowiadają z wielkim szacunkiem. Znany jest m.in. jako obrońca kobiet porywanych dla okupu lub sprzedawanych do haremów. Pewnego dnia spotka na swej drodze wyjątkową dziewczynę, Polkę, nieświadomą tego, jak wielkie czyha na nią niebezpieczeństwo wśród starożytnych ruin…
W tak malowniczej i egzotycznej scenerii toczy się akcja jednej ze słynniejszych przedwojennych powieści A.F. Ossendowskiego, zatytułowanej Sokół Pustyni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Antoni Ferdynand Ossendowski
Sokół Pustyni
Powieść
Redakcja Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Opracowano na podstawie wydania:
Księgarnia św. Wojciecha, Poznań [1928]
© Copyright for this edition Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-282-6
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Tam, gdzie nagie, wyżarte przez mknący piach Sahary, poszczerbione, jałowe, martwe góry Ahaggar tworzą labirynty wąskich przejść i okrągłe kotliny, zawalone głazami i osypami szarych skał, truchtem biegły trzy hieny.
Opuszczone ku ziemi, krótkie, wstrętne pyski, jarzące się ślepia, najeżona, twarda sierść na potężnych karkach i ciągle strzygące uszy mówiły o tym, że drapieżniki idą śladem, węsząc i nadsłuchując. Chwilami zatrzymywały się i długo stały nieruchome, baczne, ledwie się znacząc pręgowanymi ciałami na bezbarwnym tle pustyni, rozrzuconych wszędzie odłamów skalnych i ogromnych do głazów podobnych szarych kłębów kaktusów.
Nagle przypadły, przywarły do ziemi, wtłoczyły się pomiędzy kamienie i zamarły, uszy tuląc, marszcząc okrutne pyski i mrużąc złe, żółte oczy.
Od wschodnich uskoków gór zbliżała się posuwistym, lecz szybkim biegiem pantera i mignąwszy wśród kamieni cętkowaną skórą, znikła za krawędzią płaskiego pagórka.
Po chwili rozległo się tętnienie i zgrzyt kopyt, z siłą bijących w twardą, kamienistą glebę. Spoza niewysokich szczytów wzgórz wyrwało się na płaszczyznę stadko gazel.
Na przedzie biegł stary kozioł z długimi, spiczastymi rogami, oglądał się i z cicha porykiwał. Pięć samic, ledwie dotykając ziemi kopytkami, mknęło za nim w przerażeniu bezmiernym.
Biegły pełnym pędem, podbierając pod brzuch naraz wszystkie nogi, wyprężając je po chwili z siłą i odbiwszy się od ziemi, znowu zawisały na moment w powietrzu z zarzuconymi w tył głowami, wlepiwszy oczy przed siebie w trwodze i rozpaczy. Kozioł zwolnił biegu i przekonawszy się, że samice nabrały już pełnego rozpędu, przepuścił je przed sobą i dopiero wtedy zaczął sadzić olbrzymimi skokami, niby duży ptak, przelatujący z głazu na głaz, ze szczytu na szczyt.
Hieny ostrożnie podniosły głowy, lecz natychmiast wtuliły je pomiędzy kamienie. Ujrzały bowiem plamistego drapieżnika goniącego gazele.
Duża, zwinna jak wąż pantera migała na spadkach wzgórz i miękko skacząc przez przeszkody, zamierzała przeciąć drogę uciekającemu stadu.
Hieny podniosły się i zaczęły biec z dala za goniącym zdobycz drapieżnikiem.
Stadko znikło w kurzawie, utonęła w niej cętkowana kotka, po chwili wpadły w żółte obłoki piasku sunące śladem pościgu hieny i wszystko umilkło i sczezło jak widmo.
Cisza zapanowała dookoła, tylko mały, czarny ptaszek-pustelnik, ten, co widział niejedną rozpacz, niejedną zbrodnię i śmierć tu, w sercu Sahary, spokojnie fruwał śród kamieni, szukając przeniesionych przez wicher nasion lub wypełzających ze swych kryjówek jadowitych skorpionów.
Czy dogoni plamista, potężna kotka lekkie, chyże gazele? Czy wyniknie walka o zdobycz pomiędzy panterą a zuchwałymi hienami? O tym opowiedzieć mogłyby tylko opadające i wznoszące się z lada powodu kłęby piasku, milczące głazy, co przez tysiące lat patrzą i słuchają, tylko tkwiący pod bladym, martwym namiotem rozpalonego nieba sęp-włóczęga.
Jak gdyby potwierdzając podobieństwo ludzkiej i zwierzęcej natury, w okolicach słonego jeziora Sebkha Azzel Matti, tam, gdzie od wieków zbiegają się szlaki karawanowe, dążące od Fezu, Laguatu, Tuggurtu i Murzuku, wśród kamieni wyschłego łożyska rzeki czaiło się kilkoro uzbrojonych w karabiny ludzi. O kilkaset kroków od zasadzki, za piaszczystymi pagórkami, z wystającymi z ziemi rzadkimi badylami jakiejś rośliny, pasło się sześć chudych wielbłądów, w których każdy znawca od razu dojrzałby najdroższe, rącze wierzchowce – mehari, nazywane przez Tuaregów „braćmi samumu”.
– Dwa szlaki śladów przecięły równinę – mówił głuchym głosem wysoki, barczysty Berber, zasłaniając usta połą burnusu, aby złe duchy pustyni nie wdarły się mu do duszy. – Jednym przeszło dwanaście wielbłądów, drugim przemknęło dziesięciu jeźdźców na dobrych wierzchowcach.
– Któż by odważył się zapuścić się tak daleko, prawie do Tanezrouftu1, na koniach?! – zawołał człowiek o białej twarzy i długich płowych wąsach. – Przywidziało ci się, Abd Karacie!
– Milcz, Dżani! – syknął Berber. – Ja się mylić nie mogę w pustyni. Czytam z niej jak z księgi otwartej. Sam wielki mahdi tylko mnie chciał mieć za przewodnika…
– Czy konie były podkute? – zapytał inny biały człowiek, zapalając fajkę.
Abd Karat w jednej chwili skoczył ku niemu i wybiwszy fajkę z rąk, zawołał:
– Dym łatwo zwęszy dziki zwierz i… dziki człowiek! Zachowajcie ciszę, a ty, Barto, nie pal więcej. Słuchajcie! Konie były podkute, a ludzie, którzy siedzieli na nich, nie byli ani Tuaregami, ani Berberami. Nigdzie bowiem Allah nie pozwolił mi dostrzec dzirytów.
– Czy widziałeś już jeźdźców? – rzucił pytanie łamaną arabską mową jeden z obecnych.
– Nie! – odparł Berber. – Lecz nigdzie nie spostrzegłem głębokich dziur w ziemi, tam, gdzie się zatrzymywali jeźdźcy. Gdyby mieli dziryty, wbijaliby je w ziemię, pozostawiając ślady. Chciałem dotrzeć do ich ostatniego noclegu, lecz musieli zrobić wielki przebieg, bo przed wieczorną modlitwą nie zdążyłbym powrócić, gdybym dłużej szukał ich obozowiska.
– Co myślisz o tych ludziach, Abd Karacie? – zapytał Dżani.
– Niech Allah ma nas w swej opiece! – szepnął Berber. – Obawiam się, że jest to Sokół Pustyni.
– Kto? – zapytali biali ludzie.
– Sokół Pustyni! – powtórzył Berber głosem, w którym brzmiały przestrach i zachwyt zarazem.
– Opowiedz o nim, co wiesz! – rzekł Barto.
– Na Allaha Sprawiedliwego! – żachnął się Abd Karat. – Nikt w całej Saharze ani słowa o nim nie piśnie, bo każdemu życie jest drogie… ija nie powiem. Bismillah! La Ula illah… Mahomed, rassul Allah…
Berber zaczął mruczeć modlitwy i na żadne pytania nie odpowiadał.
Towarzysze Abd Karata nic nie mogli dowiedzieć się od niego o tajemniczym Sokole Pustyni.
– Barto – rzekł Dżani – pojedziemy sami zbadać okolicę i ślady.
– Dobrze! – odparł olbrzymi Barto i wstał, kierując się w stronę pasących się w oddali wielbłądów.
Wkrótce dwóch jeźdźców ruszyło na wschód ku dalekim, zębatym górom, w pobliżu których Berber dojrzał ślady koni i wielbłądów.
Zbliżał się wieczór i słońce już zapadać zaczęło za horyzontem.
Dżani i Barto wkrótce spostrzegli ślady i jechali dalej, badając je. Znaleźli wkrótce niedopałek papierosa i porzucone puste pudełko zapałek.
– Biali ludzie są wśród tych jeźdźców… – mruknął Dżani. – Papierosy dobre, egipskie, zapałki woskowe – tego nie używają tubylcy…
– Stój – szepnął nagle Barto. – Patrz tam, na górze…
Dżani spojrzał i natychmiast zsunął się ze swego mehari, który z lekkim jękiem położył się, ukrywając za sobą jeźdźca.
Za przykładem towarzysza poszedł Barto.
Oświetlony złocistoszkarłatnymi błyskami zachodzącego słońca na zbocze góry wjeżdżał człowiek na wspaniałym koniu.
Rumak szedł w podskokach, rzucając grzywiastą głową i wymachując długim ogonem. Czerwone rzemienie, ozdobione srebrem i perłową masą, czerwone, połyskujące metalem siodło stanowiły rynsztunek konia. Mały jeździec w czarnym burnusie, zasłaniającym mu głowę i twarz, siedział zadumany, mocno opierając się o szerokie, mauretańskie strzemiona. Za plecami wisiał karabin, a z pasa zwisała krzywa szabla turecka.
Jeździec dotarł szczytu góry i tu się zatrzymał. Stał się podobny do czarnego posągu, odcinającego się ciemną sylwetką na purpurowym, już gasnącym niebie.
– Bogaty jeździec! – zaczął szeptać Barto.
– Nie można takiego opuścić. Poślemy mu kulką i zabierzemy konia, rynsztunek i broń! Z pewnością w sakwach też coś się znajdzie przy takim panu.
– A pewno! – zgodził się Dżani, mierząc z karabinu do stojącego na wzgórzu jeźdźca, lecz ten nagle ruszył koniem i znikł za szczytem góry.
– Psiakrew! – zawołał Dżani. – Nie możemy go przecież ścigać w górach na naszych mehari?!
– Zwiał nam ten chłystek, a szkoda! – westchnął Barto. – Można byłoby się na takim obłowić!
Czekali jeszcze przez kilka minut, rozglądali się i słuchali, lecz żaden dźwięk nie mącił ciszy wieczornej.
Wkrótce pognali wielbłądy do pozostałych towarzyszy; nie odnaleźli ich jednak na dawnym miejscu, w skrytce łożyska wyschłego uedu2, więc ruszyli do obozu położonego pomiędzy pagórkami porosłymi twardą, szarą trawą i zbiegającymi ku błotnistym brzegom jeziora.
Znaleźli towarzyszy siedzących w namiocie dokoła kotła z dymiącą się strawą.
Gdy Dżani opowiedział o spotkaniu się z małym jeźdźcem na białym koniu, milczący Tuareg Bu-Imama błysnął oczyma i rzekł:
– Gdyby kule waszych karabinów wyleciały z luf, skierowanych w małego człowieka, wszystkie rody Twuregów od Tanezruftu do Murzuku podniosłyby się przeciwko wam!
– Nie byłoby wtedy bezpiecznego miejsca na całej Saharze dla was i dla nas! – dodał młody Berber ibn Solimana, podnosząc ręce do góry. – Wszędzie dosięgłaby nas zemsta Tuaregów, jeżeliby on tego zechciał!
– Był to Sokół Pustyni! – szepnął Abd Karat. – Widzieliście go, więc zapamiętajcie go sobie dobrze, a gdy spotkacie, tropiąc zdobycz, ustąpcie przed nim, jak ustępuje hiena przed lwem lub panterą!
– Opowiedzcie nam o nim! – prosili Barto i Dżani, lecz ludzie o brązowych twarzach oczy opuścili, szepcąc święte imiona przedwiecznego Allaha i skuteczne na złe przygody zaklęcia.
Po długim milczeniu Abd Karat odezwał się:
– Skoro zjawił się tu Sokół Pustyni, znaczy to, że nadciąga duża i bogata zdobycz. Sokół nie napada pojedynczych ludzi i na małe karawany podróżników. Musimy mieć się na baczności, gdyż może zdołamy coś z tego urwać dla siebie…
Na tym się rozmowa skończyła i wkrótce zaległa cisza, przerywana tylko chrapaniem lub bezładnym pomrukiem śpiących ludzi, dalekim, płaczliwym wyciem szakali, ciężkimi westchnieniami i parskaniem pasących się w pobliżu mehari. Księżyc wypłynął już dawno na czarne, głębokie niebo i w bladych promieniach miesiąca pustynia wydawała się białą, niby śniegiem pokrytą, a zawsze martwą jak bezgraniczne płaszczyzny nocnej towarzyszki ziemi.
Czarną plamą na białej powierzchni pustyni wydawał się namiot śpiących ludzi.
Nic nie świadczyło o niebezpieczeństwie, a tymczasem tych sześć zawiniętych w burnusy uśpionych postaci było uosobieniem niebezpieczeństwa i zbrodni jak hieny grasujące w pustyni, groźne i drapieżne.
Był to rok 1906, niespokojny, trwożny rok, gdy wynikło wielkie poruszenie wśród wyznawców Świętej Księgi.
Pomiędzy brzegami Czerwonego Morza a głębokimi wąwozami Atlasu, dalekimi oazami Kufry i tajemniczym Timbuktu nieznani jeźdźcy śpieszyli z wieścią, że nowy a potężny mahdi – „miecz Allaha” – zamierza ująć w swe dłonie zielony sztandar wojny z niewiernymi.
Liczne karawany hadżów, czyli tych wyznawców islamu, którzy odbyli już pielgrzymki do grobu Wielkiego Proroka, przecinały w różnych kierunkach Egipt, Pustynię Libijską i Saharę, roznosiły po całej północy Afryki tajne rozkazy wodzów zbliżającego się powstania, broń, amunicję i pieniądze, kryjąc się przed Anglikami, Włochami i Francuzami.
Mniejsze grupy wielbłądów i koni, nieobciążonych ładunkiem, z łatwością prześlizgiwały się pomiędzy posterunkami i rozrzuconymi placówkami białych żołnierzy, docierały aż do brzegów Atlantyku, do labiryntów dawnej korsarskiej siedziby – Salé – i zanurzały się do stepów najwspanialszych jeźdźców krainy Jaha i Liptako. Wszędzie nieznani przybysze mieli narady ze starszyzną tubylczą i miejscowymi imamami, świętymi marabutami i mędrcami, biegłymi w nauce i prawie Koranu, wyznaczali wodzów, dawali wskazówki i rady, ustalali czas i miejsce pierwszego uderzenia na znienawidzonych białych ludzi, wyznających naukę proroka Aissa3, który zamierzał przynieść na zlaną łzami, potem i krwią ziemię wieczystą miłość i pokój, a nie wierząc w potęgę miecza, umarł na krzyżu, pozostawiając po sobie nową zbrodnię, krzywdę i bezprawie.
W ogólnym zamieszaniu i podnieceniu umysłów, w tumanie podnoszącej się nienawiści i żądzy zemsty przez nikogo nieścigane zaczęły żerować przeróżne bandy ludzi drapieżnych i występnych. Napadały te bandy na słabsze i nieliczne karawany, rabowały, zabijały mężczyzn i porywały kobiety, sprzedając je do dalekich haremów lub do abdallah, ponurych, ohydnych dzielnic rozpusty i śmierci. Nieraz bandyci wrywali się do koczowisk Berberów i Tuaregów, do siedzib Arabów, szerzyli w nich zniszczenie i mord, podając się za żołnierzy kolonialnych wojsk, podsycając tym nienawiść do Europejczyków i podnosząc przeciwko nim nowe zastępy nieprzejednanych, pałających zemstą wyznawców wojowniczego Proroka.
Jedna z takich band zapadła właśnie wśród pagórków, zbiegających ku Sebkha Azzel Matti.
Składała się ona z sześciu ludzi – trzech tubylców i tyluż białych, Berberowie, Abd Karat i ibn Soliman, należeli do szeregu tych włóczęgów, jakich można z łatwością spotkać w każdym fonduku lub karawanseraju4. Były to typy, opętane przez dżina Samahi, czyli po prostu przez popęd do włóczęgostwa. Ludzie ci przeszli długą i ciężką drogę różnych prób. Tłukli oni kamienie na szosach, piekli się żywcem jako palacze przy kotłach okrętowych, kopali studnie i kanały, nigdzie nie zagrzewając długo miejsca, lecz nigdzie nie znaleźli ukojenia trwającej ich żądzy ciągłego ruchu i zmiany wrażeń. Nareszcie doszli do legowiska pewnego przedsiębiorcy arabskiego, który dostarczał przewodników karawanom, zapuszczającym się do Sahary. Przewodnicy ci, w zależności od warunków i bogactwa karawany, nieraz doprowadzali podróżnych do ostatecznego celu życiowej wędrówki – do mogiły, rabując towary i wielbłądy i znikając bez śladu, po doręczeniu części zdobyczy przedsiębiorcy. Były to typy odważne, przebiegłe, a z konieczności umiejące trzymać język za zębami.
Trzeci tubylec – Bu-Imama – należał do szczepu Tuaregów Adrar. Był to piękny młodzian o atletycznej postawie, a zwinny i lekki jak śmigająca wśród kamieni żmija, miał szeroko otwarte oczy drapieżnika, a rozmarzone jak u rapsoda-nomada.
Bu-Imama pochodził z bogatej rodziny, bo na stepie pomiędzy Mabrukiem a Bambą pasło się dwa tysiące wielbłądów i pięć tysięcy baranów noszących znaki jego rodu, mieszczącego się w pięćdziesięciu dużych, pasiastych namiotach.
Młodzian słynął w całym obwodzie jako zręczny jeździec i strzelec, lecz bardziej dumny był Bu-Imama ze swej sztuki improwizatorskiej, którą zadziwiał i zachwycał wszystkich podczas zwykłych u Tuaregów ahałów, gdy młodzież okoliczna zbierała się razem, urządzając wspólne gry, turnieje śpiewaków, bardów i szermierzy – mówców. W tej sztuce młody Bu-Imama nie znał równych sobie przeciwników, więc ogniste spojrzenia krasawic pustyni, ich wyraziste westchnienia i płomienne wyznania goniły za nim.
Nagle zjawił się do koczowiska sąsiadów blady młodzieniec, który przed kilku laty porzucił ojczyste namioty i odjechał do białych ludzi po naukę. Teraz powrócił i od razu zwalczył Bu-Imamę.
Nie umiał on wprawdzie, jak jego rozrosły przeciwnik, złapać na arkan i spętawszy w okamgnieniu, obalić i okulbaczyć dzikiego młodego wielbłąda – ogiera, nie mógł przebić strzałą orła w locie, nadziać na dziryt dwadzieścia bransolet trzymanych przez piękne dziewczyny w twardych, nieznających drżenia palcach, nie mógł jednym zamachem miecza przeciąć na dwoje starego barana. Nie mógł tego dokonać blady, chudy i słaby Amar Hedżas, lecz za to, gdy doszło do turnieju rapsodów i bardów, nikt nie ułożył piękniejszych i bardziej natchnionych, pełnych porywu i namiętności pieśni i bajek.
Na pierwszym ahale Amar zwyciężył i zdobył nowe imię „dzwonu duszy”, Bu-Imama odszedł na drugie miejsce. Paliła go zazdrość i nienawiść, a te złe doradczynie popchnęły go do sprzeczki, w której zabił bladego młodzieńca, przebiwszy go dzirytem.
Rada starców wydała wyrok skazujący Bu-Imamę na wygnanie.
Od tego czasu tułał się po całej północnej połaci Afryki, przystając do różnych band i coraz bardziej grzęznąc w zbrodniczym życiu.
Biali byli ludźmi innego pokroju, lecz też o duszach twardych, do przelewu krwi i zbrodni łatwych.
„Szulca”, jak go nazwali tubylcy, był Niemcem Schulzem. Służył w Legii Cudzoziemskiej, gdzie zrabował kasę, zabiwszy stojącego na warcie żołnierza, i zbiegł.
Dwaj inni – Polacy: Jan, nazywany przez Arabów i Berberów Dżanim, i Bartłomiej, czyli Barto, byli uciekinierami z Polski, gdzie nabroili coś, o czym nie lubili rozpowiadać. Przybywszy do Algieru, usiłowali utrzymać się na powierzchni życia, pracując w porcie, w winnicach lub kopalniach, lecz będąc traktowani po macoszemu przez przedsiębiorców, cierpieli nieraz głód, aż poznali pewnego Araba, który namówił ich do napadu na odchodzącą do Timbuktu karawanę i od tego czasu prowadzili proceder zbójecki na własne ryzyko. Kilka razy dostawali się w ręce władz jako włóczędzy, lecz posiadając paszporty, potrafili się wymigać, udając poszukiwaczy skarbów, jakich sporo włóczy się po Algierii i Maroku.
Taka to banda, dowodzona przez Dżaniego, spała teraz spokojnie w namiocie, czerniejącym na pustyni, zalanej bladym światłem księżyca.
Umilkły jękliwe głosy szakali czujących zbliżenie się dnia, pokładły się wielbłądy, cicho postękując i leniwie przeżuwając trawę.
Nikt nie mógłby dojrzeć obcej istoty, zaglądającej do małej, głębokiej kotliny z ukrytym w niej obozem bandytów.
Istota zaś ta nie tylko zajrzała do obozu, lecz doczołgała się do namiotu i uchyliwszy jego połę, długo przyglądała się śpiącym ludziom, wzrokiem omacała każdy przedmiot i przeliczyła wielbłądy, które nawet nie zwęszyły obcego.
Tajemniczy człowiek wyczołgał się z powrotem za otaczające kotlinę pagórki, gdzie podniósł się. Był drobnego wzrostu, otulony w czarny burnus, przepasany czerwonym pasem, ze zwisającą krzywą szablą. Przeszedłszy kilkanaście kroków, cicho gwizdnął. Spomiędzy piaszczystych nasypów wybiegł biały koń.
Jeździec wskoczył na bogate czerwone siodło i zniknął w labiryncie falistych wzgórz.
1 Tanezrouft – „pustynia pragnienia i rozpaczy”, arabska nazwa południowej, pozbawionej wody części Sahary, którą obecnie przecięły ekspedycje Renaulta i Citroena [wszystkie przypisy podano według wydania I, odnoszą się więc one do rzeczywistości z roku 1928 – przyp. red.].
2 Ued – arabskie słowo oznaczające rzekę.
3 Jezus Chrystus.
4 Zajazd w krajach muzułmańskich.
Przez nagą, kamienistą pustynię posuwała się mała karawana podróżników. Dwanaście wielbłądów, wyciągnąwszy długie szyje i wparłszy w daleki horyzont męczeńskie, błagalne oczy, kroczyło jeden po drugim, niby sznur lecących żurawi. Na przedzie jechał stary Berber, znany na Saharze przewodnik rządowy – Jussuf, zawinięty w brudny biały burnus z kapturem – haikiem – nasuniętym na oczy. Za nim kroczył duży wielbłąd, niosący na swym grzbiecie jeźdźca o opalonej, surowej twarzy i jasnych, szafirowych oczach. Mógł liczyć sobie pięćdziesiąt lat lub więcej, lecz sucha jego postać zdradzała dużą siłę. Miał na sobie ubranie khaki wojskowego pokroju i Order Legii Honorowej na piersi. Do boku wielbłąda był przytroczony karabin żołnierski i długi pałasz francuskiego oficera.
Dalej sunęło kilka wielbłądów, naładowanych namiotami, naczyniem z wodą, sakwami i skrzyniami z prowiantem i bagażami. Na samym końcu karawany kołysała się na wysokim siodle młoda kobieta, ubrana po męsku, w hełmie korkowym na jasnych, złocistych włosach. Pochód zamykał uzbrojony w długi arabski karabin, nacinany srebrem, Berber o śmiałej, okrutnej twarzy, co chwila gardłowym, przeraźliwym głosem pokrzykujący na wielbłądy.
– Jussufie! – zawołał Europejczyk. – Ile dni pozostaje nam jeszcze do grzbietu Ahaggar?
Berber zwrócił do mówiącego czarną twarz i dotykając siwej brody, rzekł:
– Jeżeli Allah miłościwy pozwoli, sidi, gdy po raz trzeci słońce zanurzy się do dalekiego morza, rozbijemy nasze namioty w wąwozie Barat, gdzie przechodzi wielka droga karawanowa z Kufry.
– A pamiętaj, stary, zaopatrzyć się w świeżą wodę – przypomniał przewodnikowi podróżnik – bo w Tanezroufcie znajdziemy tylko zatrute źródła1.
– Weźmiemy wodę do wszystkich baryłek i skórzanych worów w In Rabir, gdzie tuż przy kubbie2 sidi Ibrahima ben Hadża tryska z ziemi dobre, zimne źródło – odparł Jussuf, bijąc piętami zwalniającego swój chód wierzchowca.
Karawana zaczęła podnosić się na spadki niewysokiej grzędy kamienistych pagórków, a gdy z ich szczytu ujrzeli bezgraniczną, biegnącą aż do horyzontu płaszczyznę, jadący z tyłu Berber nagle ruszył naprzód i zrównawszy się z przewodnikiem, zaczął coś mówić, wymachując rękoma i wskazując na ziemię.
– O co chodzi Fagitowi? – zapytał podróżnik.
– Powiada, że spostrzegł ślady podkutych koni, a teraz znowu mehari – odpowiedział Jussuf.
– Z pewnością jakaś karawana przecięła nam drogę – powiedział spokojnym głosem Europejczyk.
Berber milczał długo, słuchając objaśnień Fagita, aż zatrzymał swego wielbłąda i gdy podróżnik podjechał do niego, szepnął:– Fagit dowodzi, że to nie jest karawana, gdyż ślady biegną w różne strony. Obawiam się, że kręcą się tu jacyś źli ludzie. Niespokojne teraz czasy, sidi… Nie trzeba było wyruszać w tak daleką podróż!
– Cóż się nam może przytrafić, Jussufie? – zapytał biały człowiek, podnosząc ramiona. – Nie wieziemy ze sobą żadnych towarów, które mogłyby zwrócić na siebie uwagę złych ludzi!
– Wieziemy ze sobą największy skarb: młodą, piękną białą panią! – szepnął Jussuf. – Jest to największa przynęta dla rozbójników, sidi! Mogą porwać ją i sprzedać do abdallah lub do haremu. Kto teraz ujmie się za kobietą, gdy wszystko dokoła wre?!
– Przecież Berberowie miejscowych szczepów i Tuaregowie znają mnie tu od dwudziestu lat! – zawołał podróżnik. – Nie mam tu wrogów, a przyjaciół znaleźć mogę w każdym koczowisku, w każdej bled3.
– Mieszkańcy pustyni nie uczynią nic złego karawanie kapitana Motylińskiego4, bo sidi jest sprawiedliwym człowiekiem i zna naszą mowę lepiej od starych bardów szczepu. Lecz grasują tu teraz obcy ludzie – biali, Berberowie i Tuaregowie z Hamada Rhat-Gatrun i z Libijskiej Pustyni. Oni nie znają szlachetnego sidi i mogą napaść go.
Motyliński zamyślił się, rozważając słowo starego przewodnika, gdy nagle rozległ się głos Fagita:
– Patrzcie! Patrzcie! Pędzi ku nam jeździec.
Istotnie, z daleka w obłokach piasku i drobnego żwiru mknął jeździec na białym koniu. Piękny rumak zdawał się nie dotykać ziemi, a gdy dobiegł karawany, nagle stanął, głęboko zarywszy się kopytami w piasku.
– Kto jedzie? – spytał w języku Berberów mały jeździec w czarnym burnusie.
Jussuf nagle zsunął się z wielbłąda i bijąc pokłony do ziemi, długo wyliczał różne tytuły:
– Świątobliwy, wspaniały, potężny sidi, ozdobo rodzaju ludzkiego, mądry w myślach, sprawiedliwy w wyrokach, odważny jak lew, szybki jak sokół i jak sokół daleko widzący…
– Dość tego! – niecierpliwie przerwał mu jeździec. – Mów, o co pytam.
– Karawana należy do znanego w każdym koczowisku kapitana Motylińskiego, który bada życie i mowę Berberów-rolników i Berberów-pastuchów, Tuaregów i innych szczepów, szlachetny, wielki sidi – odparł drżącym głosem stary przewodnik.
– Znam to imię! – odparł mały jeździec i zwracając się do podróżnika, rzekł po francusku:
– W drodze może panu grozić niebezpieczeństwo. Proszę więc wziąć ten skrawek papieru z rozkazem opieki nad karawaną.
– Dziękuję! – rzekł Motyliński. – Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam pomoc.
– W Saharze znają mnie pod nazwą Sokoła Pustyni – mruknął nieznajomy. – W życiu niegdyś inne nosiłem imię. Nie chciałbym go jednak wymieniać do czasu… do czasu, aż zrozumieją ludzie, do czego zdążam…
Oddawszy kartkę z arabskim napisem, jeździec zrobił ręką znak pożegnania i już wspiął białego rumaka, gdy nagle zdarł go gwałtownie i podjechał do kobiety, siedzącej na ostatnim wielbłądzie.
– Źle… – szepnął Jussuf, pochylając się do kapitana. – Sokół Pustyni dojrzał piękną niewiastę.
Jednak nic złego się nie stało. Jeździec długo i badawczo przyglądał się młodej kobiecie, aż mimo woli twarz jej spłonęła rumieńcem, a później, przykładając prawą dłoń do czoła, ust i piersi na znak selamu, rzekł cichym głosem:
– W tych czasach niebezpieczeństwo grozi kobiecie na każdym kroku, piękna pani. Czyhają na nią zewsząd ludzie o rozpętanych żądzach. Wszystko może się przytrafić. Gdyby coś się złego pani przydarzyło, a byłaby potrzebna moja pomoc, zechciej pani na ziemię rzucić coś należącego do niej – chustkę, skrawek welonu, szalu lub ubrania… Tego wystarczy! Odnajdę panią i uratuję, jeśli będę żył. Chciałbym wiedzieć imię pani. Proszę o to bardzo. Jestem Sokół Pustyni…
– Nazywam się Irena Oranowska – odparła nieco zmieszana.
– Nazwisko niefrancuskie… – zauważył jeździec.
– Jestem Polką! – objaśniła.
– Krewna kapitana Motylińskiego? – zadał pytanie głuchym głosem.
– Nie! Pracuję z nim jako praktykantka, wydelegowana przez Sorbonę – odpowiedziała panna Oranowska, uważnie przyglądając się jeźdźcowi.
– Dziękuję pani! – rzekł, jeszcze raz czyniąc selam.
Znowu zbliżył się do kapitana i zapytał:
– Czy nie spotkaliście dużej karawany, prowadzonej przez górala Suss, a dążącej na wschód?
– O świątobliwy sidi! – zawołał stary Berber. – Spotkaliśmy ją w okolicach In-Salah i dziwiło mnie, że nie poszła na wschód, lecz skierowała się na południe. Słyszałem, że właściciel karawany…
– Syryjczyk Bazylis? – rzucił pytanie Sokół Pustyni.
– Tak się nazywał ten człowiek! – potwierdził Jussuf. – Słyszałem, że mówiono tam o Idales…
– Dziękuję! – rzekł jeździec. – Allah jaunek!5
Wspiął konia i pomknął, a kurzawa piasku i kamieni ukryła wkrótce i konia, i podobnego do czarnego orła jeźdźca o miotających się zwojach burnusu.
Panna Irena Oranowska z zaciekawieniem patrzyła na oddalającego się Sokoła Pustyni. Jeszcze widziała przed sobą małą, zwinną postać człowieka o kruczych włosach, przenikliwych, piwnych oczach, bladej, o złocistym odcieniu twarzy i purpurowych, dumnie wydętych wargach.
– Nigdy nie słyszałem o tym człowieku – mówił tymczasem do przewodnika zdumiony kapitan.
– Niedawno przybył w nasze strony – odparł Berber. – Przedtem koczował w pustyni, w okolicach Kufry i dalej – na wschodzie, stawiając swój namiot nawet nad prądem Wielkiej Rzeki6.
– Opowiedz o nim, co wiesz – prosił podróżnik.
Berber przykrył oczy dłonią i przecząco potrząsał głową.
– Dobrze, rozumiem! – rzekł Motyliński, który znał obyczaje tubylców i z ruchu Jussufa wywnioskował o tajemnicy, otaczającej zagadkowego jeźdźca.
Karawana ruszyła dalej.
Gdy podróżnicy kilka godzin później zatrzymali się w cieniu samotnej, osypującej się skały i rozpalili ognisko z korzeni dziwnej rośliny, posiadającej długie podziemne pędy, szukające wody na znacznej głębokości pod warstwą wyschłej i skrzepłej na kamień ziemi – rozległ się tupot kopyt i sześciu konnych ludzi z gotowymi do strzału karabinami otoczyło mały obóz.
– Ręce do góry! – krzyczeli. – Ani kroku naprzód, bo kulą w łeb!
Zeskoczyli z wielbłądów i zaczęli się zbliżać, mierząc z karabinów.
– Jestem Motyliński, robię badania naukowe – oznajmił kapitan.
– Gdy dostaniesz kulę, nie będziesz robił żadnych badań! – zawołał ochrypłym głosem Dżani, lecz w tej chwili stary Jussuf krzyknął do Berberów należących do bandy:
– Mamy glejt Sokoła Pustyni!
Kapitan podał papier. Berberowie obejrzeli go starannie i nagle zaczęli bić uniżone pokłony.
– Co to za szmat papieru? – warknął Barto. – Tu żadnych glejtów być nie może!
– Wara od tych ludzi! – mruknął groźnie olbrzymi Bu-Imama, zwracając ku niemu swój karabin, co za jego przykładem natychmiast uczynili Abd Karat i ibn Solimana.
– Niech to wszyscy diabli porwą! – wyrwało się Dżaniemu.
– Nie chcemy, aby nam Sokół Pustyni poderżnął gardziele jak baranom! – rzekł Abd Karat.
Napastnicy stali w niepewności, wahając się i ociągając, aż wsiedli na swoje mehari i odjechali.
– Bardzo romantyczna przygoda! – rzekł, uśmiechając się kapitan. – Będzie pani miała o czym opowiadać w Polsce! Cóż to za potentat ten mały Sokół?
Panna Irena nic nie odpowiedziała, lecz raz jeszcze wywołała w swej pamięci zwinną postać czarnego jeźdźca, zrośniętego z siodłem, jego śmiałą, bladą twarz i piwne, badawcze oczy.