Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy twoje życie już cię nie cieszy? Wydaje ci się szare i nijakie? A może masz wrażenie, że twoje emocje są uśpione?
Jeśli tak, to być może doświadczasz anhedonii – stanu zbliżonego do letargu, który w pewnych okresach życia dotyka wielu z nas. Termin anhedonia oznacza brak przyjemności, utratę zainteresowania czynnościami, które kiedyś sprawiały radość. Stan ten pojawia się coraz częściej, u osób w różnym wieku i w różnych sytuacjach. Życie staje się pozbawione zarówno szczęścia, jak i smutku, brakuje w nim odczuwania jakichkolwiek silnych emocji. Tanith Carey analizuje rozmaite przyczyny anhedonii, odwołując się do najnowszych badań i oddając głos ekspertom w dziedzinie neurobiologii, psychologii i psychiatrii. Przystępnie tłumaczy, w jaki sposób działa dopamina oraz układ nagrody w mózgu, ale przede wszystkim przedstawia konkretne strategie, jak sobie pomóc i przywrócić życiu utracone kolory. Dzięki tej książce poczujesz nadzieję na wyjście z mgły, która cię otacza!
TANITH CAREY jest autorką kilkunastu książek z zakresu psychologii, parentingu i historii społecznej, przetłumaczonych na ponad 30 języków. Jej artykuły na temat zdrowia i psychologii ukazują się w mediach na całym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
„Jeśli czujesz, że twoja wewnętrzna iskra gdzieś przepadła, ta wspaniała, pełna energii książka może ci pomóc. Opiera się na solidnych podstawach naukowych i daje ci narzędzia, dzięki którym znów zaczniesz świecić jasno oraz żyć pełnią kolorowego życia”.
Becky Goddard-Hill, psychoterapeutka i autorka książki Be Happy, Be You
„Tanith Carey ma niezwykle rzadką umiejętność – sprawia, że psychologia, biochemia i neuronauka stają się nie tylko przystępne, ale też wyjątkowo zajmujące i stymulujące intelektualnie. Pochłonęłam tę książkę jednym tchem”.
Jane Alexander, dziennikarka i autorka książek The Energy Secret i Ancient Wisdom for Modern Living
„Nareszcie. Naukowe wyjaśnienie uczucia zniechęcenia. Ta książka jest wyjątkowa i znakomicie napisana. Rzetelne źródło informacji”.
Alice Smellie, aktywistka menopauzalna i autorka książki Cracking the Menopause
„Tanith ma wyjątkowy talent do wyjaśniania naukowego żargonu z łatwością i prostotą. Nic cię nie cieszy? to lektura obowiązkowa!”
Hana Burianová, profesorka neuronauki, wydział psychologii na Uniwersytecie Bournemouth
„Książka opiera się na dowodach naukowych, nadaje nazwę określonym uczuciom i proponuje szereg zmian. Nie ma tu żadnych banałów, są za to konkretne, solidnie przetestowane techniki, poddane ewaluacji i skłaniające do przemyśleń”.
Averil Leimon, autorka książek, executive coach i psycholożka przywództwa w White Water Group
„To pierwsza książka na temat anhedonii skierowana do zwykłego czytelnika. Jej wyjątkową zaletą jest to, że zawiera też praktyczne wskazówki dla tych, którzy cierpią na tę przypadłość”.
Lohani Noor, psychoterapeutka
„Kobietom w okresie menopauzy często brak radości życia. Nie rozumieją one, że za ten stan w ogromnej mierze mogą odpowiadać wahania czy spadek poziomu hormonów. Świetnie, że Tanith porusza ten temat”.
Christien Bird, fizjoterapeutka kobieca i współzałożycielka Menopause Movement
„Jasne i przekonujące opracowanie tematu anhedonii, prawdziwy dar niebios dla tych, którzy na nią cierpią. Gorąco polecam!”
Jackie Kelm, autorka książki Appreciative Living i twórczyni programu wsparcia dla osób z anhedonią na www.AnhedoniaSupport.com
„Najlepszy sposób, by poradzić sobie z jakimś problemem, to spojrzeć
na niego z różnych perspektyw i starać się go zrozumieć. Tanith stanęła na wysokości zadania”.
Deanne Jade, psycholożka, założycielka i dyrektorka National Centre for Eating Disorders
O autorce
Tanith Carey jest autorką kilkunastu książek z zakresu psychologii, parentingu i historii społecznej, które zostały przetłumaczone na ponad 30 języków. Jej artykuły na temat zdrowia i psychologii ukazują się w gazetach oraz czasopismach na całym świecie, m.in. w „Daily Telegraph”, „The Sunday Times”, „The Spectator” i „The Sydney Morning Herald”. Tanith wygłasza również prelekcje, m.in. w BBC Radio 4, na Festiwalu Nauki w Cheltenham i w Child Mind Institute w kalifornijskim Palo Alto. Ma też certyfikat umiejętności i badań terapeutycznych.
Wprowadzenie
Czy lubisz swoje życie? W jakim stopniu umiesz się nim cieszyć i czerpać z niego przyjemność, a w jakim po prostu jakoś je znosisz? Czy odczuwasz radość życia, czy raczej masz wrażenie, że odbębniasz dzień za dniem?
Jeżeli czytasz tę książkę, bo przyciągnęło cię tytułowe sformułowanie „nic cię nie cieszy”, to najprawdopodobniej nie masz depresji (wtedy twoją uwagę zwróciłaby okładka ze słowem „depresja”). To odczucie jest inne. Można je raczej porównać do sytuacji, gdy jesteś na przyjęciu i wiesz, że powinno być miło, a tymczasem wygląda na to, że pozostali goście bawią się lepiej od ciebie. Albo gdy czujesz się skrajnie nieswojo, patrząc na rozbawionych ludzi, i dręczy cię poczucie, że należałoby bardziej cieszyć się życiem.
Czy już od jakiegoś czasu postrzegasz świat nie w żywych i wyrazistych kolorach, tylko raczej w odcieniach szarości? Czy obraz utracił ostrość i masz wrażenie, że obserwujesz go przez mleczną szybę?
Jeżeli rozpoznajesz którekolwiek z tych odczuć, a teraz z całych sił próbujesz sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni towarzyszyło ci poczucie luzu albo ogarnął cię śmiech – taki serdeczny, aż do bólu brzucha – to doskonale cię rozumiem.
Bo dopóki nie odkryłam, czym jest takie odczucie, byłam w identycznej sytuacji.
Jak sama się czułam
Przez długi czas nie miałam pojęcia, że istnieje słowo oddające takie uczucia, a może raczej właśnie brak uczuć. Najlepsze określenie tego stanu, jakie przychodziło mi do głowy, brzmiałoby pewnie „jako tako” albo „stara bida”. I wtedy jedna rozmowa telefoniczna uświadomiła mi dobitnie, że musi istnieć jakiś bardziej precyzyjny opis takiej półwegetacji. Okej, rozprawianie o tym, jak to kilka lat temu doznałam oświecenia, może sprawiać wrażenie wymądrzania się, ale nie odkładaj jeszcze tej książki i powstrzymaj się od ocen, bo to był naprawdę przełomowy moment.
Od wielu miesięcy zbierałam materiały do książki, którą zawsze chciałam napisać. Gromadziłam informacje, biegałam na różne spotkania. I wtedy zadzwoniła do mnie moja agentka. „Dobre wieści” – powiedziała. Duże wydawnictwo (w tamtym czasie największe, z jakim miałam okazję współpracować) wyraziło zainteresowanie moją książką i zaproponowało więcej niż przyzwoitą pięciocyfrową kwotę. I gdy agentka referowała mi nowiny stanowiące spełnienie moich marzeń, usłyszałam samą siebie, jak mówię to wszystko, co w takiej sytuacji powinnam powiedzieć.
„Hurra... wspaniale... fantastycznie!”. Tyle że oczekiwany przypływ radości wcale nie nastąpił, ja zaś miałam wrażenie, jakby wypowiadał się mój odcieleśniony głos, a nie ja.
Bo w gruncie rzeczy nie czułam nic.
Po zakończeniu rozmowy wiedziałam, że powinnam być wniebowzięta. Tymczasem czułam się kompletnie oklapła. To nie miało sensu. Bądź co bądź nie byłam przecież w depresji. Do cholery, byłam energiczną, robiącą karierę kobietą, typem „hop do przodu”, miałam wspaniałego męża, dwójkę zdrowych i szczęśliwych dzieci, a teraz właśnie odhaczyłam kolejny życiowy cel. Mimo to zupełnie nie odczuwałam przepływającej przeze mnie fali radości. Jedyne emocje, jakie u siebie zauważyłam, to lekka panika, że podjęłam się gigantycznego zadania, które trzeba będzie dopisać do listy spraw do załatwienia, a także trochę poczucia winy, że nie odczuwam większej wdzięczności. Gdy wyszłam z domu, żeby odebrać córki ze szkoły, po głowie krążyła mi jedna myśl: „Tanith, do diabła, co jest z tobą nie tak?”.
Od tamtego dnia dostrzegałam to coraz wyraźniej. Na imprezach albo spotkaniach ze znajomymi ogarniała mnie całkowita obojętność. Wszyscy wokół najwyraźniej bawili się świetnie, a ja czułam, że muszę zakładać maskę. Zawsze kochałam Boże Narodzenie, ale w tamtym okresie próby wzbudzenia w sobie świątecznej radości wydawały mi się jakąś komedią.
Wówczas też, zupełnie nieświadomie, opisałam anhedonię w płomiennym tekście, jaki wysmażyłam dla „The Times”, mówiącym o obciążeniach i presji związanych ze współczesnym modelem łączenia macierzyństwa oraz pracy zawodowej. Wielokrotnie użyłam w nim takich określeń, jak „odrętwienie”, „zombie” czy „jak przez mgłę”, nie zdając sobie sprawy, że istnieje termin, który łączy w sobie je wszystkie.
Mój brak satysfakcji z własnego życia przeczył logice i zdrowemu rozsądkowi. Ostatecznie dobrze rozegrałam swoje karty. W biegu odhaczałam kolejne punkty na liście zadań kobiety sukcesu. Wszystko, co miałam, powinno składać się na cel główny: szczęście. Wciąż coś mi jednak przeszkadzało w tym, by je rzeczywiście odczuwać.
Sama widziałam, jak wspaniale prezentowało się moje życie. Tyle że zamiast się w nim zanurzyć, raczej obserwowałam je z zewnątrz. W tej sytuacji znacznie bardziej naturalne wydawało mi się, by czuć się źle niż dobrze. Kiedy sprawy szły jak należy, odczuwałam zaledwie krótki przebłysk satysfakcji, kiedy nie – wpadałam w otchłań przygnębienia. Gdybym miała przedstawić mój nastrój na wykresie, to moje „dołki” przypominałyby głębokie kaniony, a „górki” – no, może kretowiska.
Rzeczy, które dawniej podnosiły mnie na duchu, teraz wydawały się coraz bardziej poza moim zasięgiem. Nie umiałam się już zrelaksować przy ulubionych piosenkach. Owszem, moje konto na Instagramie wciąż pokazywało godny pozazdroszczenia zestaw ekscytujących przeżyć. Ale tak naprawdę dalekie podróże przestałam postrzegać jako fantastyczną przygodę. Nawet gdy wyjeżdżałam w miejsce dla mnie nowe i egzotyczne, nie czułam się na siłach doświadczać go w pełni. Gdy byłam młodsza, uważałam takie wyprawy za wielką przyjemność. Teraz odnosiłam wrażenie, że przed wyjazdem muszę stanąć na głowie, żeby wszystko zorganizować, po powrocie zaś – zmierzyć się z górą zaległej pracy za karę za to, że śmiałam wziąć sobie wolne. A jednocześnie – czy w ogóle miałam prawo się skarżyć?
Każdego dnia, przeglądając media społecznościowe, natrafiałam na obrazy ludzi zmagających się z tragediami, wojną, głodem, chorobami. W moim przypadku zaspokojone były wszelkie podstawowe ludzkie potrzeby – pożywienia, bezpieczeństwa, pracy, satysfakcji czy miłości – i to z naddatkiem. A skoro wszystko masz, to gdzie szukać tego, czego ci brak?
Może raczej należało skupić się na dobrodziejstwach, jakimi obdarzyło mnie życie, i skończyć z użalaniem się nad sobą? Ale, choć mówiłam sobie, że powinnam wziąć się w garść, to pytanie o „brakujący kawałek” wciąż nie dawało mi spokoju. Bo chyba nie mogłam być jedyną osobą na świecie, która tak się czuje?
W poszukiwaniu właściwej nazwy
Jako pisarka i dziennikarka cały czas zajmuję się tematami, w których najpierw muszę się podszkolić. Dociekliwość i poszukiwanie odpowiedzi należą do mojego zawodu. Dlatego też pewnego wieczora, po kolejnym dniu zastanawiania się, co jest ze mną nie tak, odsunęłam na bok poczucie winy i wzięłam się do wyszukiwania informacji. Leżałam już w łóżku, mój niczego nieświadomy mąż spał słodko tuż obok, a ja miałam wrażenie, że wpisuję do wyszukiwarki swój najskrytszy, wstydliwy sekret: „Dlaczego nie cieszę się życiem?”.
Chciałabym móc powiedzieć, że moje poszukiwania stanowiły ekscytujące wyzwanie, jednak w ciągu 0,63 sekundy na ekranie wyświetliło się 6 770 000 000 wyników. Jeden z pierwszych nagłówków, jakie rzuciły mi się w oczy, brzmiał: „Nic cię już nie cieszy? Jest na to nazwa”. Krył się pod nim napisany przez psychologa tekst, w którym taki stan autor określił terminem „anhedonia”. Ha, więc istniało słowo pozwalające to opisać.
Z dalszej lektury dowiedziałam się, że anhedonia to przeciwieństwo hedonizmu czy też przyjemności i definiuje się ją jako „utratę zdolności do czerpania radości z tego, co nas kiedyś cieszyło”. Odkryłam również, że jakkolwiek anhedonia bywa często objawem poważnych zaburzeń depresyjnych, to wcale nie trzeba chorować na depresję, żeby ją odczuwać. Możesz dawać sobie radę, funkcjonować całkiem normalnie, sprawiać wrażenie, że jesteś w świetnej formie i masz wszystko, czego ci trzeba. Jedyne, czego ci brak, to mentalna zdolność cieszenia się tym.
Po zakończeniu lektury pomyślałam natychmiast: „Dlaczego nie słyszałam tego słowa nigdy wcześniej?”.
Tyle się mówi o najbardziej zgubnej chorobie współczesnych czasów, czyli o depresji. Na skali zdrowia psychicznego znajduje się ona na jednym krańcu, a szczęście – na drugim. Dlaczego nic nie słyszymy o tej szarej przestrzeni pomiędzy, choć jest to obszar, w którym spędza życie wielu z nas?
Mój główny problem z takim doświadczaniem życia polegał na tym, że nie czułam z ludźmi równie silnej więzi jak wcześniej. Przyjaciele opowiadali o swoich problemach, a ja nie miałam emocjonalnej siły, by zdobyć się wobec nich na empatię, i chciałam tylko, żeby przestali marudzić. Szczerze mówiąc, w ogóle przestało mnie to obchodzić.
Louise, 46 l.
Jak o anhedonii stało się głośno
Teraz, gdy poznałam już jej nazwę, anhedonia trafiła na listę tematów, o których chciałam napisać.
Tymczasem czułam rosnącą irytację, obserwując, jak towarzyszy mi na każdym kroku: na imprezach, koncertach, jednodniowych wypadach, które nie były w stanie wyrwać mnie z funkcjonowania w trybie robota.
A potem przyszedł covid. Mogłoby się wydawać, że co jak co, ale lockdown z pewnością zdoła sprawić, że zaczniemy doceniać własne życie. Przez ponad rok byliśmy pozbawieni tylu rzeczy, które z założenia miały nas uszczęśliwiać: kontaktów towarzyskich, muzyki na żywo, wizyt u fryzjera czy wakacji. Całymi miesiącami przesiadywaliśmy na kanapie, wyobrażając sobie, jak będzie cudownie, gdy to wszystko się skończy.
I oto, gdy tylko zaczęliśmy powoli wracać do życia, za którym rzekomo tak tęskniliśmy, okazało się, że część z nas wcale nie marzy o nadrabianiu straconego czasu i zdecydowanie silniej odczuwa JOMO (joy of missing out – radość z przegapiania) niż FOMO (fear of missing out – lęk przed tym, że coś nas ominie). Niektórzy ludzie czuli się tak wyjałowieni i znużeni swoim dawnym życiem, że absolutnie nie spieszyło im się, by do niego wracać.
Wiosną 2021 roku psycholog organizacji Adam Grant napisał artykuł dla „The New York Times” na temat rosnącej rzeszy osób, które wprawdzie nie są w depresji, ale też trudno powiedzieć, żeby miały się świetnie. Przywołał w nim koncepcję stanu languishing (wegetowania, marnienia). Terminem tym po raz pierwszy posłużył się w 2002 roku inny amerykański psycholog Corey Keyes, opisując pustą przestrzeń między depresją a rozkwitem jako nieobecność dobrego samopoczucia.
Na potrzeby następnego pokolenia Grant ujął to tak: „Nie zdradzasz oznak choroby psychicznej, ale okazem psychicznego zdrowia też cię nazwać nie można. (...) Jak się zdaje, jest to dużo powszechniejsze zjawisko niż ciężka depresja – i pod pewnymi względami może stanowić poważniejszy czynnik ryzyka dla wystąpienia choroby psychicznej”.
Najwyraźniej czytelnicy doskonale rozpoznali opis tych uczuć, bo artykuł Granta stał się w tamtym roku najczęściej udostępnianym tekstem z „The New York Times”.
W rezultacie nasuwał się wniosek, że nawet przed tym wyjątkowym zastojem spowodowanym przez pandemię wielu z nas nie cieszyło się życiem w takim stopniu, jak chcielibyśmy sądzić.
Pewnie się nie zdziwisz, gdy powiem, że i ja to u siebie zauważyłam. Gdy po raz pierwszy spotkałam się z przyjaciółmi i rodziną po lockdownie, oczekiwałam potoków łez. Tymczasem nie czułam właściwie nic, może poza tym, że „całkiem miło” było ich zobaczyć.
Dlatego też w sierpniu 2021 roku, gdy Wielka Brytania powoli wychodziła z lockdownów, napisałam maila do redaktora jednego z kolorowych magazynów. Zasugerowałam w nim, że artykuł na temat anhedonii mógłby trafiać w oczekiwania mnóstwa ludzi, którzy utknęli w strefie szarości. Już następnego dnia – czyli jak na stosunki panujące w takich wydawnictwach z prędkością światła – otrzymałam odpowiedź: „Tak, bardzo chętnie. Wielu czytelników odnajdzie się w takim tekście”.
Wiem, że moje emocje gdzieś tam są, ale czuję się tak, jakbym nie mogła się do nich dostać. Wciąż potrafię płakać, ale nie odczuwam ani skrajności, ani dreszczy ekscytacji. Chciałabym w końcu odzyskać dawną siebie.
Atul, 44 l.
Wszystko wydaje się takie samo. Oczywiście mogę spojrzeć w niebo i zobaczyć, że jest piękne, lecz to nic nie znaczy. Myślę o moich emocjach, ale ich nie odczuwam.
Joel, 32 l.
Krótka historia anhedonii
W toku poszukiwań odkryłam, że występuje całe spektrum postaci anhedonii. Sam termin, który dosłownie oznacza „bez przyjemności” i pochodzi z greki, ukuł francuski filozof i psycholog Théodule-Armand Ribot i posłużył się nim w książce La psychologie des sentiments w roku 1896. Kilka lat później amerykański psycholog William James podjął tę kwestię w naukowej pracy z roku 1902, gdzie opisywał anhedonię jako „bezradność bierną i zniechęcenie; brak zapału, opuszczenie się, brak upodobania do czegoś bądź brak pociągów i podniet... niezdolność do radosnych uczuć... bierną utratę pociągu do jakich bądź wartości życiowych” [tłum. Jan Hempel]. W roku 1922 amerykański psychiatra Abraham Myerson poświęcił tej tematyce cały wykład na dorocznym zjeździe Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego.
Ale gdy pierwsza fala zainteresowania opadła, o anhedonii nie mówiło się już zbyt wiele. Powrót tego zagadnienia do naukowej dyskusji nastąpił – zapewne nieprzypadkowo – pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy zrujnowane wojną społeczeństwa zaczęły się znowu bogacić. W pracach naukowych posługiwano się terminem „anhedonia”, aby opisać całkowitą utratę zainteresowania życiem, do jakiej dochodzi niekiedy u osób cierpiących na chorobę Parkinsona, schizofrenię bądź zmagających się z nałogami (a więc gdy zaburzony zostaje układ dopaminowy). Anhedonia zyskała złą sławę jako objaw utrudniający leczenie wszystkich tych schorzeń – pacjenci tracą bowiem nadzieję, że mogą sobie pomóc. Przedstawiano ją jako główną przeszkodę, prawdziwą górę lodową, praktycznie niemożliwą do stopienia ani za sprawą terapii, ani leków. Niekiedy opisywano ją nawet jako skazę charakteru.
Potem jednak wszedł w użycie pewien wynalazek – rezonans magnetyczny, dzięki któremu naukowcy mogli zajrzeć do ludzkiego mózgu i przekonać się, jak powstaje uczucie przyjemności oraz dlaczego niektórzy nie doświadczają jej w takim stopniu jak inni. Pomogło to podzielić anhedonię na części składowe i spojrzeć na nią w bardziej zniuansowany sposób. Lekarze zaczęli uświadamiać sobie, że zjawisko to może występować w rozmaitych postaciach i w różnym natężeniu. Stopniowo odkrywano tyle odcieni anhedonii, że pojawiły się sugestie, iż może lepiej byłoby posługiwać się tym terminem w liczbie mnogiej i mówić o „anhedoniach”.
Lecz pomimo rosnącej liczby prac naukowych i badań w kolejnych dziesięcioleciach (a w wielu z nich słusznie zauważono, że anhedonię należy analizować jako odrębne zjawisko) dla większości ludzi wciąż był to temat zupełnie obcy.
Jak powszechne może być poczucie „nic mnie nie cieszy”?
Innymi słowy: ilu z nas żyje w takim stanie na co dzień? Nie jest tu łatwo o konkretne dane, po części dlatego, że anhedonię można opisywać rozmaicie. Jak już wiemy, to psycholog Corey Keyes jako pierwszy stwierdził, że z samego faktu, iż nie czujemy się źle, nie wynika jeszcze, że czujemy się dobrze. W swoich wczesnych badaniach nad anhedonią z początków XXI wieku szacował, że codzienne poczucie wyjałowienia może dotyczyć nawet 12,1% amerykańskich dorosłych.
Dwie dekady później przeprowadzone przez IPSOS badanie zdrowia psychicznego Amerykanów, w którym zastosowano te same kryteria, wykazało, że w takiej mentalnej szarej strefie znajdowało się 21% badanych. Z analizy rozkładu wiekowego wynikało, że zjawisko to było najpowszechniejsze wśród millenialsów, a więc osób 26+, bo odnotowano je aż u 30% tej grupy. Następne w kolejności były: generacja Z (poniżej 25. roku życia) – 26%, generacja X (powyżej 42. roku życia) – 21% i wreszcie przedstawiciele pokolenia baby boomers (powyżej 57. roku życia) – 14%.
Jeszcze wyższy odsetek osób, których nic nie cieszy, ujawniły badania dobrostanu pracowników. Jedno z nich przeprowadziła w 2021 roku wiodąca firma coachingowa Better Up (trzeba dodać, że mogła nie być w pełni obiektywna jako żywotnie zainteresowana utrzymywaniem poglądu, iż pracownicy potrzebują pomocy, by rozkwitnąć). Wynika z niego, że aż 55% uczestników znajdowało się w „strefie wegetacji”, podczas gdy dobrze dawało sobie radę 35%, a zaledwie 5% szczęśliwców było w „świetnej formie”. Tę tendencję potwierdziły też badania Instytutu Gallupa, według których 62–68% amerykańskich pracowników nie angażuje się w wykonywaną pracę, oraz badania firmy Deloitte wykazujące, że 46% zatrudnionym w USA brakuje motywacji.
Eddie Medina, na którego zlecenie przeprowadzono ankietę Better Up, tak opisał osoby tkwiące w stanie wegetacji: „walczą, by zachować koncentrację, by odnaleźć sens, a w wielu wypadkach także by znaleźć optymizm i nadzieję na przyszłość... U ludzi, którzy marnieją, normalne czynniki stresujące związane z pracą i życiem codziennym piętrzą się i mają większą siłę oddziaływania – dlatego wszystko inne jest dla nich takie trudne. Poważniejsze przejścia i życiowe zmiany mogą dodatkowo nasilać to zjawisko”.
W badaniu przeprowadzonym w Wielkiej Brytanii w czerwcu 2021 roku pytano pracowników o ich poczucie celu i kierunku w życiu. I tak 42% ankietowanych odpowiedziało, że pandemia pozostawiła ich „z wrażeniem bezsensu”.
W pracy koledzy próbowali mnie zagadywać, opowiadać dowcipy, ale czułem się, jakbym stał na zewnątrz i tylko zaglądał do środka. Doszedłem do wniosku, że przez swoje odrętwienie nie byłem w stanie nawiązywać z innymi więzi. Że mam wielki problem z odczuwaniem współczucia. Zachowywałem się tak, jakbym przejmował się różnymi rzeczami, bo wiedziałem, że tego się ode mnie oczekuje. Ale tak naprawdę wszystko spływało po mnie jak woda po kaczce.
Joe, 28 l.
Ukryte koszty
Czy apatią w ogóle należy się przejmować, skoro nie jest chorobą psychiczną? Owszem, należy. Anhedonia może i niespecjalnie rzuca się w oczy, nie oznacza to jednak, że nie stanowi zagrożenia. I bynajmniej nie polega ono wyłącznie na tym, że czujemy się lekko oklapli. Dzisiejszy model opieki zdrowotnej zwykle reaguje dopiero wówczas, gdy dojdzie do poważnej zapaści zdrowotnej – tendencję tę Corey Keyes porównał do „parkowania karetki na skraju urwiska”. Tymczasem anhedonia to nie tylko stan, w którym mamy wszystko gdzieś – może być także zwiastunem depresji, sygnałem alarmowym wskazującym, że układ nagrody w mózgu przestał działać jak należy. Niekontrolowana może stanowić swego rodzaju etap poprzedzający ugruntowanie się depresji, dlatego stawienie jej czoła we wstępnej fazie to forma profilaktyki.
Badania wykazały, że ludzie, u których z największym prawdopodobieństwem w najbliższej dekadzie rozwiną się depresja i stany lękowe, to wcale nie ci, którzy dziś zdradzają oczywiste objawy. To ludzie, którym dziś brakuje pozytywnej siły psychicznej.
Gdy depresja uderza z pełną siłą, lekiem pierwszego wyboru są zwykle antydepresanty, takie jak selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny (SSRI). Tyle że choć bywają one często bardzo skuteczne, jeśli chodzi o tłumienie bólu, mogą również tłumić radość. Zbyt długo pozostawiona bez kontroli anhedonia, która zdoła się rozkręcić do poziomu depresji, stanowi jej najdłużej utrzymujący się i zarazem najtrudniejszy do leczenia objaw.
Może być także wczesnym sygnałem ostrzegawczym zaawansowanych stadiów wypalenia. W takiej sytuacji wystarcza niekiedy jeden dodatkowy czynnik stresujący, a już czara się przelewa. Pod wpływem anhedonii nasze odczuwanie świata staje się przyćmione. Może ona skutecznie przytłumić niemal wszystko: radość z seksu, zmysły węchu i smaku, zamiłowanie do muzyki, kontaktów z ludźmi – i w ogóle do życia.