Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy wszyscy dorośli boją się różnych rzeczy, czy może tylko my stale się czegoś obawiamy? Czy to normalne, że wciąż odczuwamy strach przed ciemnością, prowadzeniem samochodu, dzwonieniem do kogoś, nudą czy sprawdzeniem stanu konta w banku? Że zupełnie zwyczajne sytuacje wywołują w nas stres i niepokój, a lęki codziennego życia dają się nam we znaki i mocno utrudniają funkcjonowanie?
Na podstawie obserwacji prowadzonych przez wiele lat pracy doświadczony psychoterapeuta Eudes Séméria wyróżnił cztery fundamentalne kategorie lęków, z którymi borykamy się na co dzień. Są to: lęk przed dorośnięciem, lęk przed uznaniem siebie, lęk przed działaniem i lęk separacyjny. Zdaniem autora ich źródłem jest konflikt tlący się w każdym z nas: między dzieckiem, którym już nie jesteśmy, a dorosłym, którym chcemy się stać.
Dzięki tej książce, zawierającej propozycje praktycznych i konkretnych rozwiązań, przestaniesz odpychać od siebie swoje lęki, wyzwolisz się z bierności i zależności, zostawisz dzieciństwo tam, gdzie jego miejsce, i zaczniesz śmiało podążać ku upragnionej dorosłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Wprowadzenie
Wszystko, co wzmacnia poczucie odpowiedzialności, przyczynia się do wyleczenia.
Helmut Kaiser, psycholog egzystencjalny1
Lęk przed rozczarowaniem kogoś, lęk przed popełnieniem błędu, lęk przed byciem osądzonym lub porzuconym, lęk, że się komuś przeszkadza, lęk przed wyrażeniem swojego zdania, swoich uczuć… Komu dorosła osoba taka jak ja mogłaby powierzyć swoje codzienne obawy? I od czego miałaby zacząć? Od lęku przed swoim ciałem, własnym wizerunkiem, spojrzeniem innych? Lęku przed rodzicami, żoną, mężem, a może przed chorobą, przyszłością, niedostatkiem, złymi wyborami bądź też przed zaangażowaniem, miłością, porażką lub samotnością?
Czy to normalne, że na każdym kroku widzę niezliczone małe wyzwania, że czasem brakuje mi pewności, wiary w siebie, odwagi? Jaki dorosły wyznałby, że wciąż boi się ciemności, chodzenia spać, natłoku myśli, że lęk budzą w nim prowadzenie samochodu, telefonowanie, nuda, załatwianie spraw administracyjnych lub sprawdzanie stanu konta?
Czy powinienem się wstydzić, że boję się czerwienić, dukać, wyrażać swoje opinie, być niespokojny, lękliwy lub zestresowany w okolicznościach, w których „normalny” dorosły wykazałby się spokojem i opanowaniem? A w ogóle jak oni to robią – ci „normalni” dorośli? Czyżby w ogóle się nie bali?
Powiedzmy to sobie od razu: wszyscy odczuwają strach, jest on naturalny i użyteczny. Ale o ile strach przed przepaścią czy agresywnym psem okazuje się przydatny, to strach przed zabraniem głosu lub przed paleniem przy rodzicach u trzydziesto-, czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka wydaje się dziwny i niewspółmierny.
Prawdę mówiąc, wciąż nie za dobrze rozumiemy codzienne ludzkie lęki, bo psychologowie interesują się przede wszystkim fobiami, to znaczy irracjonalnymi i niekontrolowanymi reakcjami pojawiającymi się w sytuacjach niestanowiących obiektywnego niebezpieczeństwa (jak lęk przed gołębiami). Ale co można w takim razie powiedzieć o strachu przed ciemnością u dorosłych? Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to fobia, czy zwyczajny lęk. I choć Sigmund Freud podzielił lęki na dwie kategorie – do jednej zaliczając fobie, do drugiej „realne lęki” – łatwo dostrzec, że granica między nimi jest cienka. Dlatego też inni autorzy zaproponowali rozróżnienie na lęki konstruktywne, czyli te, które pomagają posuwać się naprzód, i lęki nieadekwatne – te, które powodują znaczące i trwałe cierpienie i które utrudniają doświadczanie pełni życia. Próbowano również stworzyć klasyfikację dzielącą lęki na biologiczne (gdy stawką jest życie), społeczne (na przykład publiczne zabieranie głosu) i egzystencjalne (na przykład strach przed śmiercią). Jednak taki podział niewiele wyjaśnia, nie więcej zresztą niż rozróżnienie na lęki dzieci i lęki dorosłych, które w znacznym stopniu się pokrywają. Być może brakuje więc ogólnego i spójnego ujęcia naszych codziennych lęków, pozwalającego je zrozumieć i pokonać. Celem tej książki jest właśnie przedstawienie takiej klasyfikacji.
Na podstawie obserwacji klinicznych poczynionych przeze mnie podczas prowadzonych terapii, podpartych pracami licznych psychologów egzystencjalnych proponuję wyróżnić cztery fundamentalne kategorie, do których można zaliczyć lęki znane nam z codziennego życia. Podczas lektury tej książki zobaczymy, skąd wzięła się taka klasyfikacja.
Wyróżniam więc następujące cztery lęki:
Lęk przed dorośnięciem lub przed faktycznym przyjęciem statusu osoby dorosłej. Wynikające z tego obawy wiążą się z problematyką autonomizacji i wyraźnie sygnalizują utrzymujące się zachowania przejęte z dzieciństwa (lęk przed ciemnością, przed swoim dorosłym ciałem, przed seksualnością, przed autorytetem swoich rodziców, przed chorobą itd.).
Lęk przed manifestowaniem siebie lub przed zdefiniowaniem siebie, przed zajęciem określonego miejsca i roli wśród innych (obawa, że się do tego nie dorasta, że jest się „oszustem” lub „do niczego”, że inni nas nie zaakceptują, odtrącą, że będziemy im przeszkadzać itd.).
Lęk przed działaniem (lub problemy z podejmowaniem decyzji i działaniem), przed formułowaniem planów i budowaniem własnej ścieżki dla siebie i poprzez siebie (lęk przed podejmowaniem wyborów, przed brakiem, przed przestrzenią publiczną lub zamkniętą przestrzenią, przed zaangażowaniem, przed przejściem do działania, przed porażką itd.).
Lęk separacyjny lub lęk przed zaufaniem więzi z drugą osobą, którym towarzyszą zwłaszcza lęk separacyjny i lęk przed opuszczeniem (lęk przed swoimi emocjami i uczuciami, przed samotnością, obawa, że nie jest się kochanym, że zostanie się ofiarą agresji, zdrady, porzucenia itd.).
W tych czterech grupach mieszczą się wszystkie lęki, których doświadczamy w codziennym życiu. Łączy je wspólne źródło – nieustanny konflikt tlący się w sercu każdego z nas, konflikt między dzieckiem, którym już nie jesteśmy, a dorosłym, którym próbujemy zostać. Po jednej stronie znajdują się nieuporządkowane siły „popędowe”, które dążą do negowania rzeczywistości, po drugiej zaś mamy refleksyjną i świadomą myśl, która stara się stawiać granice.
Ten wewnętrzny konflikt na linii dziecko–dorosły nikogo nie oszczędza. Powiedzmy to sobie jasno: prawdopodobnie nie ma na świecie ani jednego w pełni dorosłego człowieka. Są wyłącznie osoby, które boją się mniej niż inne i które być może w mniejszym stopniu dają się przytłoczyć wątpliwościom i lękom.
We Francji jedna osoba na siedem nie umie pływać i boi się wody, wiele osób nie umie jeździć na rowerze, liczne boją się swojego ciała, samych siebie, innych ludzi. Każdego z nas trawią lęki, przeszkadzając nam w prowadzeniu w pełni satysfakcjonującego życia. Wszechogarniające lęki często wywołują poczucie bezsensu, trudne do zdefiniowania złe samopoczucie, wrażenie, że kręcimy się w kółko i że „życie przechodzi nam koło nosa”. „Gdyby nie strach, byłbym szczęśliwy!” – mówimy często. Czy da się z niego wyzwolić?
Jak każdy, ja także bardzo często bałem się czegoś w swoim życiu. Bałem się potworów ukrytych pod moim łóżkiem, bałem się zasypiać w ciemnym pomieszczeniu, bałem się samotności. Przestając być dzieckiem, zacząłem się bać, że moi rodzice umrą, i udawało mi się zasnąć jedynie dzięki nadziei, że umrę przed nimi. Pod koniec nastoletniości, wskutek pewnego wypadku, odkryłem lęk przed śmiercią w zbyt młodym wieku, przed chorobą, przed popadnięciem w obłęd. Przez wiele lat mój niepokój się nasilał i doświadczyłem licznych ataków paniki (aż pewnego dnia zatrzymałem samochód na środku ulicy i w trybie pilnym zostałem zabrany do szpitala). W miarę upływu czasu przeszedłem też dwie depresje z całym pochodem codziennych lęków w tle: przed pustką, przed rozczarowaniem, przed niepowodzeniem.
Wszystkie te lata, od kiedy zostałem psychologiem klinicznym2, nauczyły mnie, że da się pozbyć nieracjonalnych lęków, które nas paraliżują i zatruwają nam życie. Jak?
Sprawdzając, w jakim stopniu jesteśmy – lub nie – dorośli. Nie jest to łatwa sprawa… Być może mój czytelnik będzie musiał często odwoływać się do swojego poczucia humoru, bo nikomu nie sprawia przyjemności konfrontowanie się ze swoimi słabościami. Ale w miarę odkrywania „czterech fundamentalnych lęków” i ich źródeł będzie mógł rozważyć możliwe do samodzielnego przeprowadzenia zmiany, dostrzec, co mógłby zrobić, by wreszcie żyć spokojniej.
W tej książce teoria przeplata się z praktyką; znajdziemy tu wszelkie możliwe lęki lub ich odpowiedniki – aż po lęk przed telefonowaniem, czerwienieniem się, tyciem… i wiele innych. W każdym rozdziale umieszczam najpierw opis danego lęku i jego źródeł egzystencjalnych, następnie podaję przykłady kliniczne (świadectwa pacjentów), a wreszcie propozycje praktycznych, konkretnych i wypróbowanych w terapii rozwiązań. Wszystko będzie się ostatecznie sprowadzać, jak zobaczymy, do bardzo prostej rzeczy: stania się bardziej dorosłym i bardziej sobą.
I
Lęk przed dorośnięciem
Nim kogoś uleczycie, zapytajcie, czy gotów jest porzucić to, co go czyni chorym.
Hipokrates
Gdy byliśmy nastolatkami, często słyszeliśmy następujące zdania: „Bądź odpowiedzialny!”, „Dorośnij!”, „Zachowuj się jak dorosły!”. Jaki wynieśliśmy z nich przekaz? Że od osiemnastego roku życia wypada studiować, potem pracować, samemu się utrzymywać, płacić podatki, wychowywać dzieci, dotrzymywać zobowiązań. Ale gdyby dorosłość polegała wyłącznie na tym, wszyscy bylibyśmy dorośli. Tymczasem wielu z nas, nawet gdy bez problemów funkcjonuje w społeczeństwie, nie czuje się w pełni „dorośle” – mimo pełnoletniości, zdolności do prokreacji i do przejęcia odpowiedzialności społecznej i zawodowej.
Więc czym tak naprawdę jest bycie dorosłym?
Psycholog egzystencjalny może zaproponować następującą definicję: bycie dorosłym to uznawanie ograniczeń ludzkiego losu. Faktycznie, każdy człowiek jest ograniczony: w czasie – bo umrze; w relacji z innymi – bo sam przychodzi na świat i sam z niego odchodzi; w swoim rozumieniu egzystencji – bo nie może wiedzieć, skąd przybywa i dokąd zmierza ani co robi na tej ziemi; a także przez swoje wybory, które z konieczności są zarazem rezygnacją.
Zasadniczo wszelkie nasze lęki mają swoje źródło w konfrontacji z tymi ograniczeniami. Toteż wolimy wypchnąć obawy poza swoją świadomość, ale robiąc to, odmawiamy pełnego dorośnięcia. Trwamy w myśleniu w trybie dziecka.
Śmierć? Wyobrażamy sobie, że jesteśmy nieśmiertelni, lub myślimy o niej, jak najmniej się da – co właściwie sprowadza się do tego samego.
Osamotnienie? Psycholog Helmut Kaiser pisał, że „życie dorosłego wiąże się z osamotnieniem totalnym, fundamentalnym, wiecznym i nie do przezwyciężenia”3. By o nim zapomnieć, tworzymy złudzenie fuzji z naszymi bliskimi, wtapiamy się w tłum lub wmawiamy sobie, że nie potrzebujemy nikogo.
Sens życia? Pozwalamy, by narzucali go nam inni ludzie, nasze wierzenia, przypadek, przeznaczenie…
Obowiązki? Chętnie zdajemy się w tej kwestii na innych ludzi, instytucje, przełożonych, na dzieło przypadku. Czasem postępujemy tak, jakbyśmy nic nie mogli zmienić w naszym życiu lub – przeciwnie – mamimy się złudzeniem, że nasze możliwości działania są nieograniczone.
Wszyscy mamy olbrzymi talent do negowania swoich lęków egzystencjalnych! Od najmłodszych lat dość naturalnie stosujemy strategie obronne wycofania się lub wszechmocy. Tymczasem idealnie by było stopniowo opuszczać „magiczny” świat dzieciństwa, by świadomie uznać ograniczenia wynikające z naszej ludzkiej kondycji. Dlaczego? Bo bez tego będziemy mieć niewielki wpływ na rzeczywistość, a więc i na swoje życie. Czasem staramy się pozostać lub na nowo stać się nieśmiałym dzieckiem, które może się schować za dorosłym, albo bohaterskim dzieckiem, którego nic nie może dosięgnąć. Oczywiście pozwala to zmniejszyć lęki egzystencjalne, ale za to nasze dziecięce strachy wciąż nawiedzają i paraliżują nasze życie.
No właśnie: czy da się żyć w trybie dziecka i jednocześnie czuć, że w rozmaitych sferach dorosłego życia (zawodowej, miłosnej, seksualnej itd.) dorównuje się innym? W jaki sposób zmierzyć się z organizacją codziennego życia i rozmaitych obowiązków, których bez przerwy nam przybywa? Jak podejmować decyzje, jak działać, jak czuć się bezpiecznie?
W pewnym momencie naszego życia wszyscy musimy dokonać następującego wyboru: żyć z niezliczonymi lękami z dzieciństwa lub uznać ograniczenia dorosłej egzystencji.
1
Nasza dziecięca część
Dzień dobry, wypróbowałem „dorosłość” i nie jestem już zainteresowany. Chciałbym anulować swój abonament. Czy mógłbym porozmawiać z kimś, kto jest za to odpowiedzialny?
Anonim
„Wiem, że pod moim łóżkiem nie ma potwora, ale nie mam odwagi tego sprawdzić”. Wielu z nas szczerze wierzy, że dzieciństwo ma już za sobą, a mimo wszystko zachowuje, często nieświadomie, dziecięce przyzwyczajenia, które hamują nasz rozwój osobisty. Tak naprawdę wszyscy psychoterapeuci dobrze to wiedzą: żyjemy w świecie pełnym dzieci przebranych za dorosłych. Zatem zasadnicze pytanie brzmi: czy na pewno jesteśmy dorośli – i w jakim stopniu?
Kiedy dziecko przychodzi na świat, cała rodzina niecierpliwie czeka, aż zacznie „przesypiać noce” – spokojnie zasypiać i budzić się dopiero rano, dobrze wypoczęte. Ale dzieci zdecydowanie nie lubią chodzić spać. Tak samo jest z wieloma dorosłymi cierpiącymi na bezsenność, przekonanymi, że sen nie zależy od ich dobrowolnej decyzji, ale od zdarzeń dnia codziennego. Niektórzy regularnie muszą dokończyć wieczorem jakąś pracę, potem chcą mieć trochę czasu wolnego, pooglądać seriale lub poczytać, co przeciąga się do drugiej lub trzeciej nad ranem; innym udaje się położyć o rozsądnej porze, ale nie potrafią się powstrzymać od roztrząsania swoich zmartwień, wstają po dwa lub trzy razy, znów zaczynają z niepokojem myśleć o minionym lub kolejnym dniu i mają ogromne trudności z zaśnięciem. Są też tacy, którzy zasypiają bez problemu, ale niezmiennie budzą się na godzinę lub dwie przed budzikiem. Jeśli też tak masz, możesz to nazywać bezsennością, ale tak naprawdę łatwiej byłoby uznać, że jeszcze „nie przesypiasz” nocy.
Zaburzenia snu, z wyjątkiem patologii stwierdzonych przez medycynę, sygnalizują zazwyczaj odmowę snu. Być może trudno będzie to przyznać, ale niewykluczone, że w głębi duszy – podobnie jak dziecko, którym byliśmy – nie chcemy iść spać. Oczywiście ktoś może zaprotestować, że nie marzy o niczym innym, jak tylko o tym, by się wyspać! Dlatego trzeba doprecyzować: odmowa snu nie jest ani świadoma, ani zamierzona, my po prostu robimy wszystko, by nie spać.
Przyczyn takiej sytuacji jest wiele, zaczynając od lęku przed ciemnością – tego, który tak bardzo nas dręczył, gdy byliśmy mali. Jak niemal wszystkie dzieci prosiliśmy wówczas zapewne, by zostawić otwarte drzwi, i uspokajaliśmy się, słuchając dźwięków krzątaniny rodziców. Teraz, gdy jesteśmy dorośli, te dziecięce zachowania przybrały po prostu bardziej akceptowalną formę – lepiej je ukrywamy nawet przed sobą. Teraz to telewizor lub komputer, a czasem wpadające z innego pomieszczenia światło zastępują de facto nocną lampkę. O ile nie zostawiamy otwartych okien i żaluzji, by nasłuchiwać odgłosów życia, które dochodzą z ulicy. Wiele osób zasypia ze słuchawkami telefonu w uszach, dając muzyce lub audiobookom kołysać się przez całą noc. Lękowi przed ciemnością faktycznie często towarzyszy lęk przed ciszą, która jest niczym innym, jak „ciemnością dźwiękową”.
Wszystko dlatego, że sypialnia stwarza, szczerze mówiąc, pozory grobu – trzeba się położyć w ciemnościach i nie ruszać, przez co samorzutnie nasuwa się myśl o śmierci. Duża grupa osób po zgaszeniu światła natychmiast je zapala, sprawdzając, czy nie oślepły. Zupełnie jakby ciemność miała moc wyciągania z nas życiowej energii! A jak wielu ludzi boi się, że już się nie obudzi? Że przestanie oddychać? W ciemnościach atmosfera może być ciężka nawet dla dorosłego – może mu się wręcz zdawać, że się dusi.
Edmond de Goncourt, fundator L’Académie Goncourt i nagrody literackiej noszącej jego nazwisko, bardzo dobrze opisuje w swoim słynnym Dzienniku poczucie trwogi wywołane ciemnością: „Ciągły lęk przed ślepotą, groźba pochowania żywcem w nocy”4. W jego epoce, w drugiej połowie XIX wieku, dość mocno nadużywano morfiny, by zasnąć. Dziś używa się innych substancji – alkoholu, środków odurzających, leków przeciwlękowych lub nasennych. Nie dlatego, że są one w stanie nas uśpić, ale dlatego, że zdejmują z nas dziecięcy lęk przed świadomym dopuszczeniem do siebie myśli o zapadnięciu w sen.
Z pokoju pogrążonego w ciemnościach emanuje taka moc przywoływania śmierci, że nie dziwi chęć opuszczenia go za wszelką cenę. Toteż często to, co robimy przed zaśnięciem, a nawet podczas długich godzin bezsenności, ma na celu jedynie magiczne anulowanie nocy, jakbyśmy chcieli przeskoczyć bezpośrednio do jutra. To odwieczne marzenie dziecka, które chciałoby, żeby „od razu był ranek” i żeby życie przypominało wieczny dzień, nieprzerywany przez żadną noc. Dla niego, jak i dla wielu dorosłych, zaśnięcie i śmierć to w domyśle jedno i to samo.
Ale jaki magiczny fortel pozwoliłby nam „anulować noc”? Wystarczy nie spać przynajmniej do czwartej nad ranem. Nieważne, jakim sposobem to osiągniemy: czytaniem, wyjściem, patrzeniem w ekran, roztrząsaniem wszystkiego w myślach, pisaniem… Dlaczego do czwartej nad ranem? Bo właśnie wtedy zaczyna wstawać dzień, a parametry fizjologiczne człowieka (temperatura ciała, puls, ciśnienie krwi itd.) zaczynają wzrastać. To godzina, w której zaczynamy odzyskiwać energię życiową. Ten moment wyznacza koniec nocy. Toteż gdy osoby bezsenne wreszcie zapadają wówczas w sen, dzieje się tak nie z powodu wyczerpania, ale z powodu instynktownego, obecnego w głębi organizmu odczucia, że rodzi się nowy dzień. Wiedzą, że udało im się przerzucić most między „dniem wcześniejszym” a „dniem późniejszym” – tak że noc nie miała miejsca, została w pewnym sensie anulowana.
Rozumiemy teraz, że aby „przesypiać noce”, trzeba zrezygnować z magicznego sposobu myślenia dziecka i uznać granicę między dniem a nocą – która symbolicznie odsyła do granicy między życiem a śmiercią. Inaczej mówiąc: by dorosnąć, trzeba zaakceptować, że każdego wieczoru po trochu się umiera.
Trzeba też zdekonstruować stare dziecięce wierzenie uśmierzające obawę przed śmiercią. Według niego, aby nie umrzeć, trzeba być „w ruchu”, nigdy nie ustawać w aktywności, w działaniu, w myśleniu. Nieustanne pobudzenie i skłonność do pośpiechu to relikt dzieciństwa, archaiczne antidotum na lęk przed umieraniem. Czasem podczas sesji terapeutycznej proszę szczególnie pobudzonych pacjentów, by przez minutkę pozostali w zupełnym bezruchu, zakazując im jednocześnie myślenia o czymkolwiek poza chwilą obecną. Gdy mają później opisać, co wówczas czuli, niezmiennie przywołują fizyczne doznanie śmierci.
Rozumie się samo przez się, że bycie dynamicznym, skutecznym i szybkim może stanowić poważny atut w pracy i ogólnie w życiu, ale pod jednym warunkiem: że potrafimy ustalić granicę między działaniem a odpoczynkiem, stanowiącą kolejny symboliczny ekwiwalent granicy między życiem a śmiercią. Inaczej nie ma szans na spokojny i krzepiący sen. Co więcej, systematyczne pobudzenie ruchowe i pośpiech mogą prowadzić tylko do wypalenia i wyczerpania, a to zupełne przeciwieństwo wyznaczonego przez nas celu (którym jest życie), bo fizyczne wyniszczenie w taki czy inny sposób przybliża do śmierci.
A zatem powracamy tu do dziecięcej odmowy uznania ograniczeń, która w tym wypadku jedynie intensyfikuje egzystencjalne lęki, zamiast przed nimi chronić – wzmaga chociażby strach przed porażką, rozczarowaniem i byciem odrzuconym, który z kolei prowadzi do jeszcze większego pobudzenia, napięcia, poszukiwania skuteczności… Oczywiście negowanie ograniczeń może być skuteczne w dzieciństwie, ale w dorosłości się nie sprawdza, gdyż odłożenie na później życiowych wyborów nie jest już możliwe. Rzeczywistość dopomina się o swoje prawa.
W kontekście snu trzeba przywołać jeszcze jeden, być może dobrze ci znany, dziecięcy strach: przed spaniem w samotności. Sen jest faktycznie dogłębnym doznaniem wyalienowania, to doświadczenie nieprzekraczalnej przepaści, która oddziela naszą świadomość od świadomości innych osób. Ale gdy odmawia się uznania tej radykalnej granicy między sobą a innymi, wówczas odczuwa się potrzebę posiadania obok siebie – dla uspokojenia – ukochanej osoby. Stanowi to (iluzoryczną) próbę odtworzenia bardzo starego dziecięcego przyzwyczajenia, to znaczy spania z mamą. I jeśli nie ma się pod ręką swojej mamy (co jest częste w wieku dorosłym), dla stworzenia ułudy uspokajającej fuzji wystarczy współmałżonek, pies, kot, ewentualnie jakiś fetysz, zwany także obiektem przejściowym…
Chodzi o niewielki przedmiot, który pewnego dnia został wybrany przez dziecko – zazwyczaj jest to przytulanka, kocyk lub jakikolwiek miękki przedmiot. Ma on w sobie coś specjalnego: to pierwsza rzecz, którą dziecko uznaje za zewnętrzną wobec siebie samego i nad którą sprawuje władzę. Od tej chwili zaczyna wychodzić z symbiotycznej relacji z matką, a wreszcie uczy się swojej odrębności wobec otaczających go bytów i przedmiotów. Nabiera świadomości granic swojej osoby i swojej zdolności oddziaływania na świat.
Ten tak ważny dla dziecka przedmiot został nazwany przez psychoanalityka Donalda Winnicotta (1896–1971) obiektem przejściowym, bo jego rolą jest towarzyszenie dziecku w otwieraniu się na świat zewnętrzny i jednoczesne chronienie go przed lękiem, który może wywoływać oddalenie od bliskich.
Ten przedmiot pozwala dziecku rosnąć we względnym bezpieczeństwie psychicznym. Potem stopniowo uczy się ono obywać bez przytulanek i innych zabawek. Chociaż… gdy się dobrze przyjrzymy, obiekt przejściowy nigdy nie odchodzi całkowicie w niepamięć. U dorosłego przybiera formę przedmiotów, którym ten, niczym dziecko, przypisuje magiczną ochronną moc. Jednakże wstyd nie pozwoli mu już mówić o obiekcie przejściowym czy o przytulance, dlatego określa je mianem amuletu lub talizmanu.
Wiele osób ukrywa starą maskotkę lub pluszaka w torbie bądź w łóżku, w rogu pokoju czy w szafie albo też przypina je do samochodowego lusterka lub breloczka. Niektórzy potrafią wręcz do nich mówić i przypisywać im myśli i emocje; czują się absolutnie niezdolni do rozstania z nimi, jakby chodziło o człowieka lub zwierzę domowe. Są wreszcie i tacy, którzy kolekcjonują przedmioty lub którym spokój przynosi opychanie się jedzeniem…
Czy czujesz, że twoje zachcianki żywieniowe są silniejsze od ciebie? A może masz poczucie, że zupełnie nie panujesz nad tym, co jesz, że nie możesz się oprzeć słynnemu trio tłuste–słodkie–słone? Wszyscy staramy się podchodzić do tego racjonalnie, ale mocno się okłamujemy. Prozdrowotne działanie popołudniowej sałatki zostaje zniwelowane przez powtarzające się w ciągu dnia odstępstwa od diety. Ogólnie sądzimy, że odżywiamy się w miarę rozsądnie, ale ostatecznie nie mamy świadomości, jak to naprawdę wygląda. Oczywiście postępujemy tak, by o tym nie myśleć. Szczególnie często zdarza nam się „złamać” – troszeczkę lub bardziej – o godzinie 17.00 lub 22.00. Ten słynny problem czekolady jedzonej wieczorem lub ciasta mającego rozwiązać problemy emocjonalne – pochłanianych najlepiej w samotności i w ukryciu… Jedzenie faktycznie wydaje się mniej lub bardziej znieczulać na smutek, poczucie samotności, przykrości, nudę, niepewność… W ten sposób bez przerwy oscylujemy między rozpasaniem a wyrzeczeniem, często stosując diety – wszystkie równie bezużyteczne. Niektórzy otwarcie domagają się uszanowania swojej potrzeby i chęci, by jeść ponad miarę, dumnie broniąc przy tym takich wartości jak poczucie wspólnoty, przyjaźń, etos bon vivanta. Jak ktoś to błyskotliwie ujął: „Nie możemy kupić szczęścia, ale możemy kupić czekoladę, i to jest prawie to samo”. Dlatego też wiele osób twierdzi, że dobrowolnie decyduje się jeść, co tylko chce, i zdaje się akceptować swoje obżarstwo i nadwagę, ale tak naprawdę sekretnie cierpią one z ich powodu. Zwłaszcza gdy ich wygląd lub zdrowie przywołują ich do porządku i gdy muszą ostatecznie przyznać, że tak naprawdę nie kontrolują niczego.
Takie osoby zazwyczaj nienawidzą robić zakupów i gotować – widzą w tym prawdziwą przeszkodę i stratę czasu. Ich sposób żywienia de facto przypomina ten, który znają z dzieciństwa – chcą mieć jedzenie od razu gotowe do spożycia, chcą mieć go dużo (zawsze za dużo) i często kończą posiłek, powtarzając sobie: „Znów za bardzo się objadłem!”.
Wpadamy tutaj w pułapkę konfliktu na linii usta–żołądek. Smak w ustach zawsze będzie ważniejszy niż doznania żołądka, często więc jesteśmy niezdolni wyczuć moment, w którym rozsądnie byłoby przestać jeść. Zwłaszcza że stymulowanie ust (jak za czasów ssania piersi) to powrót do dzieciństwa, tworzenie sobie ochronnej i uspokajającej bańki. To dlatego nie zauważamy, że tyjemy, póki nie osiągniemy relatywnie wysokiej wagi, podczas gdy natychmiast dostrzegamy spadek masy ciała.
W czym takie zachowania sygnalizują obecność pewnej niedojrzałości? W tym, że jedzenie bez ograniczeń charakteryzuje noworodka! Ledwie znajdzie się na świecie, niemal od razu po wzięciu pierwszego oddechu zabiera się do jedzenia. Chodzi o wrodzony i potężny odruch, którego ewolucyjnym uzasadnieniem jest doprowadzenie dziecka do jak najszybszego przytycia, właśnie od tego bowiem zależy jego przeżycie, odporność na agresję z zewnątrz, na zimno i na infekcje oraz zdolność do spełnienia wymagań organizmu w trakcie wzrostu. Przypomnijmy, że noworodek, który chudnie, jest pilnym przypadkiem medycznym.
Zatem jeśli jako dorośli codziennie konfrontujemy się z problemem jedzenia bez ograniczeń, znaczy to jedynie, że nie dorośliśmy, a w każdym razie – nie dostatecznie i nie całkowicie. Ten wrodzony impuls jedzenia i tycia bez ograniczeń powinien złagodnieć, wygasnąć stopniowo w miarę dorastania. Być może jednak wciąż zachowujemy się w tej materii tak, jakby chodziło o nasze życie. Jedzenie staje się dla nas – jak dla małego dziecka – sposobem na pozbywanie się lęków, a w szczególności lęku przed śmiercią, separacją, porzuceniem i samotnością5.
Nie boisz się ciemności, nie masz obiektu przejściowego, zdrowo się odżywiasz? Być może. Ale, jak możemy stwierdzić, istnieje cała rzesza dziecięcych przekonań, które tak łatwo nie znikają. Tym bardziej, że fascynuje nas nasze dzieciństwo. Czasem postrzegamy je pozytywnie jako epokę beztroski, niewinności i czystości, czasem negatywnie – bo mogło być także okresem wypełnionym lękiem i smutkiem. Co więcej, społeczeństwo zachęca nas do pielęgnowania naszego „wewnętrznego dziecka”, domniemanego źródła kreatywności i spontaniczności, oraz do ulegania powszechnemu kultowi młodości, który pozwala nam akceptować nasze dziecięce zachowania. Bez wątpienia nie bez wpływu na to pozostaje marketing, bo wszyscy wiedzą, że dzieci chętnie kupują byle co…
À propos: lubisz kupować byle co? Czasem, czy może często? Masz skłonności do wypełniania swoich szaf ubraniami lub butami, których niemal nigdy nie nosisz? Przejawiasz inne impulsywne zachowania? Wydaje ci się, że twoje emocje cię przerastają? Masz skłonność do odkładania pracy na później? Żyjesz w stałym i wszechobecnym bałaganie? Kruszysz wszędzie w czasie jedzenia? Bezustannie obijasz się o ściany i meble? Płaczesz z byle powodu? Krótko mówiąc: masz poczucie, że wewnątrz ciebie działa czasem niepowstrzymana siła i że twoja wola lub twoja uwaga nie mogą się jej przeciwstawić? Jeśli tak, najwyższy czas zbadać źródła tych zachowań, które zdradzają obecność w nas dwóch mechanizmów obronnych charakterystycznych dla małego dziecka: symbiotycznego wycofania i heroicznej wszechmocy (omnipotencji).
W konfrontacji z trudną i niepokojącą rzeczywistością dziecko może bardzo wcześnie wykazywać tendencję do wycofywania się i zlewania się z innymi. Jest to mechanizm obronny, który w jakimś stopniu utrzymuje się w dorosłości. By zmierzyć się z lękami egzystencjalnymi (przed śmiercią, osamotnieniem, brakiem poczucia sensu, obowiązkami), jednostka próbuje żyć w pewnym sensie w „kulisach” swojego życia. W związku z tym wykształca sposób bycia charakteryzujący się tym, co psychologia egzystencjalna nazywa fuzją. Osoba taka będzie się starała stopić z innymi, zatrzeć kontury swojej indywidualności. Będzie wówczas wykazywać głównie następujące cechy:
trudność w dokonywaniu wyborów i podejmowaniu decyzji;
potrzeba, by inni podejmowali za nią jej decyzje i przejmowali obowiązki;
trudność w mówieniu „nie” z lęku przed utratą szacunku innych;
potrzeba aprobaty ze strony innych;
poczucie bezradności wobec życia;
potrzeba bycia usłużną wobec innych, nawet kosztem własnych interesów;
skłonność do zależności emocjonalnej, lęk przed byciem samemu, trudność w kończeniu relacji, nawet niesatysfakcjonujących;
lęk przed rozłąką i przed opuszczeniem;
brak szacunku do siebie i wiary w siebie, zaniżanie swojej wartości;
poczucie, że jest się gorszym od innych.
Uwaga: jeśli odnajdujesz na tej liście swoje cechy, przede wszystkim nie wyciągaj pochopnych wniosków. Żadna z nich sama w sobie nie jest patologiczna. Każdy zrównoważony i odpowiedzialny dorosły może od czasu do czasu wątpić w swoją wartość, martwić się oddaleniem od bliskiej osoby lub pozwalać komuś innemu decydować za siebie. Natomiast jeśli wiele z wyżej wymienionych cech opisuje systematyczne zachowania, wówczas obawa przed dorośnięciem wyraża się głównie w symbiotycznym wycofywaniu się. Będziemy mieć wtedy skłonność do stawiania się wobec drugiej osoby w postawie niższości, zależności, bierności. Inni zawsze będą się nam wydawać doroślejsi, bardziej kompetentni i bardziej odpowiedzialni. Będziemy utrzymywać z nimi relację dziecka wobec „dużego człowieka”, często starając się wcisnąć pod ich ochronne skrzydła.
Niemniej nawet ci, którzy stosują symbiotyczne wycofywanie się, uciekają się również do zachowań, które w uproszczeniu są jego odwrotnością – chodzi o inny charakterystyczny dla dzieciństwa aspekt: wszechmoc heroiczną.
Symbiotyczne wycofanie ma oczywiście służyć zepchnięciu lęków poza świadomość, jednak samo w sobie również może być źródłem lęku: może w pewnym stopniu wywoływać strach przed kompletnym zniknięciem. Pojawiają się wówczas, w ramach kompensacji, zachowania skoncentrowane nie na zacieraniu granic, ale na ich przekraczaniu. Zamiast stapiać się z tłem, dziecko będzie się starało wyróżnić, przekraczając czy wręcz łamiąc wszelkie ograniczenia. Główne cechy, które możemy wówczas obserwować, to:
skłonność do szybkiego i impulsywnego podejmowania nieprzemyślanych decyzji, bez wcześniejszego zastanawiania się nad konsekwencjami;
potrzeba podejmowania się rozmaitych zadań, nawet jeśli przekraczają one zdolności lub kompetencje dziecka;
zawyżona samoocena, nadmierna pewność siebie;
skłonność do oczekiwania, że inni będą na jego usługi, nie jako pomocnicy, ale raczej jako „asystenci”;
złudzenie samowystarczalności i potrzeba niezależności;
skłonność do narzucania swojego punktu widzenia, pragnienie bycia w centrum uwagi;
skłonność do uważania się za kogoś lepszego lub dojrzalszego od innych.
Dobrze rozumiemy, dlaczego wszechmoc ta jest określana jako „heroiczna”: heros to istota, która z zasady sytuuje się ponad śmiertelnikami. Bez trudu wyobrażamy sobie małe dziecko w jego heroicznych momentach – niszczące wszystko w zasięgu rąk i nietroszczące się o nic, nawet o innych, monopolizujące uwagę i będące nieświadome podejmowanego przez siebie ryzyka. Również tak zwany heroiczny dorosły nie czuje się skrępowany ograniczeniami ludzkiej kondycji i uważa, że jest niezniszczalny, działa często pod wpływem chwili, wykazuje ryzykowne zachowania. Wywyższa się lub stawia ponad innymi; wykazuje nadaktywność, ambicję, energię. Chce być w centrum, być przywódcą, opoką, numerem jeden. Czuje się ważny i sądzi, że może robić, co chce i kiedy chce.
U wszystkich dorosłych oba te typy zachowań – symbiotyczne wycofanie i wszechmoc heroiczna – pozostają ściśle powiązane. Powtórzę: nie ma powodu do niepokoju. Jeśli jesteśmy społecznie zintegrowani, jest oczywiste, że nasza dorosła część (ta, która potrafi wyznaczać granice) zdoła lepiej lub gorzej poradzić sobie z tymi dwoma biegunami, między którymi oscylujemy zależnie od okoliczności. Chodzi tu głównie o narzędzie do właściwego odczytania tej książki, pozwalające na dalszym jej etapie lepiej zrozumieć cztery fundamentalne lęki i sposób na poradzenie sobie z nimi.
Ale jeszcze nie skończyliśmy odkrywać tego, co ewentualnie zostało w nas z naszego dzieciństwa…
Lęk przed dorośnięciem objawia się odrzuceniem cech wyróżniających dorosłe ciało i wstydem przed nimi. Czasem na początku nastoletniości pojawia się skrępowanie spowodowane zmianami fizycznymi związanymi z dojrzewaniem – wobec pojawienia się owłosienia, piersi, bioder, mięśni, ogólnie dorosłych kształtów, jak i zainteresowań seksualnych. Nastolatek na wczesnym etapie dorastania dobrze wyczuwa, że zmienia się sposób, w jaki się go postrzega. Nie jest już dzieckiem, nie jest jeszcze dorosły. Niezauważalnie tworzy się dystans między nim a jego rodzicami. Wydaje mu się, że dorastając, zdradza dziecko, którym był dotąd – i może ostatecznie zachować to poczucie na całe życie. Może także poczuć, że ta „zdrada” (sam fakt dorastania) stanowi przyczynę pewnego oddalenia się jego rodziców, bardziej szanujących intymność dziecka, a czasem skrępowanych zmianami w jego ciele.
Wstyd i poczucie winy związane ze zmianą fizyczną, częste i normalne w nastoletniości, mogą się później utrzymywać w dyskretnej, mniej lub bardziej uświadomionej formie poprzez wybór luźniejszych, bardziej neutralnych ubrań, pozwalających ciału zachować pewien rodzaj niedookreślenia. Kobiety mogą przejawiać niechęć wobec makijażu, wysokich obcasów, ubiorów podkreślających zbyt widoczną lub zbyt dojrzałą kobiecość. Mężczyźni podobnie będą poszukiwać neutralności, ubrań raczej praktycznych i kojarzących się z luzem niż z dojrzałością, takich jak krawat, garnitur itd. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni okażą również niechęć, ewentualnie połączoną z fascynacją, wobec osób, które nieco zbyt otwarcie akceptują swoje zseksualizowane kształty.
Strach przed dorośnięciem wyrażany poprzez heroiczną wszechmoc może się przejawiać właśnie czymś w rodzaju afiszowania się – prowokującymi ubraniami, skupiającymi uwagę na ciele. W takim wypadku dana osoba będzie sprawiać wrażenie, że akceptuje specyfikę ciała dorosłego – wręcz lubiąc eksponować swoją nagość. Jednak jak wielu podobnych do niej pacjentów, mogłaby wyjawić, że tak naprawdę wcale nie czuje się swobodnie w swoim zseksualizowanym dorosłym ciele, które z takim upodobaniem pokazuje. Paradoks? Nie tak wielki, jak mogłoby się wydawać, bo ciało jest tu ukazywane w swoim splendorze, pozwalając lepiej ukryć utajone odrzucenie siebie. W ekstremalnych przypadkach takie wystawianie na pokaz może zresztą prowadzić do ośmieszenia ciała przez zupełnie sztuczną i infantylną otoczkę erotyzującą, oznaczającą, że ciało się nie liczy, że skoro się nim gardzi, tym bardziej można się nim posłużyć. Wówczas na pokaz wystawiana jest tak naprawdę fizyczność dziecka, a nie – dorosłego. Jako że ciału nie nadano seksualności, jego pozorna erotyzacja w żaden sposób nie odpowiada pragnieniu uwodzenia, a jedynie – czystej prowokacji, transgresji na sposób znany z infantylnego ekshibicjonizmu.
Dorosłe ciało może zostać zanegowane w inny sposób, równie popularny co jego zakrywanie lub obnażanie. U niektórych z nas w okresie nastoletniości instynktowne przeczucie, że dorastanie to umieranie, było tak silne, że marzyli o tym, żeby nie rosnąć. Niemniej, o ile nie mogli bezpośrednio wpływać na swój rozwój biologiczny, mogli przytyć. Dodatkowe kilogramy i krągłości pozwalały wówczas w naturalny sposób ukryć charakterystyczne dla dorosłych kształty, zatapiając je w dziecięcej pulchności. Wrodzony odruch tycia był wówczas wyzyskiwany i intensyfikowany, a jedzenie mogło stać się prawdziwą obsesją. Obsesją, którą rodzice tłumaczyli sobie – co jest pewną ironią – faktem, że nastolatek rośnie, podczas gdy on tak naprawdę starał się ten wzrost powstrzymać…
Lęk związany z fizycznym dorastaniem może prowadzić także do drastycznych obostrzeń żywieniowych, ponieważ ciało zawsze postrzegane jest jako zbyt grube, a co za tym idzie – jako zbyt duże. Osoba, która upiera się przy wewnętrznym przeżywaniu siebie jako dziecka, odrzuca ciało, gdyż nie jest w stanie odczuwać go jako swojego. Bulimia lub hiperfagia, które są przejawami próby symbiotycznego wycofania (utrata kontroli, odrzucenie odpowiedzialności, zatracenie się) mogą się wówczas przeplatać z ortoreksją6 lub anoreksją, które odpowiadają heroicznej wszechmocy (nadmierna potrzeba kontroli, złudzenie samowystarczalności, złudzenie dojrzałości). Wspólnym mianownikiem tych dwóch infantylnych skłonności (tycia i chudnięcia) jest fakt, że całe ciało musi zostać jednocześnie znieczulone i zanegowane. Od pewnego momentu przestaje być oglądane, zamieszkiwane i odczuwane. Pozytywne lub negatywne doznania fizyczne – poza tymi, które wiążą się z jedzeniem – ulegają zaniedbaniu.
Człowiek dosłownie traci ciało z pola widzenia, później stopniowo wyrugowuje je z lustra i ze zdjęć, a jeszcze później niemal przestaje je dostrzegać, co kończy się prawdziwym rozszczepieniem między cielesnością a umysłem. „Ciało to jedynie coś, co taszczy moją głowę” – powiedziała mi pewna kobieta zagniewana na swoją nadwagę, ani przez chwilę nie domyślając się, że właśnie owo odrzucenie ciała mogło być głównym powodem jej otyłości, a także przeszkadzać jej w poczuciu się dorosłą.
Odrzucenie ciała faktycznie utrudnia lub wręcz uniemożliwia nam postrzeganie siebie jako „mężczyzny” lub „kobiety”. Czy potrafisz stwierdzić: „Jestem mężczyzną”, „Jestem kobietą”? Jeśli takie oświadczenie sprawia, że czujesz się nieswojo, jeśli nie wierzysz w to tak naprawdę, to znaczy, że nie do końca godzisz się na porzucenie dzieciństwa.
Kiedy poruszam tę kwestię na terapii, moi pacjenci często stwierdzają, że „mężczyzna” lub „kobieta” to słowa, których nie można do nich zastosować. Ten status wydaje im się niedostępny. Zadowalają się nazywaniem siebie „chłopakiem” lub „dziewczyną” albo też „osobą” lub „człowiekiem”. Ale kim tak naprawdę jest mężczyzna czy kobieta? Czy nie możemy definiować tych pojęć każdy na swój sposób, zgodnie ze swoją osobowością i swoimi preferencjami? Czy trzeba koniecznie mieścić się w tych ramach? Śmiem odpowiedzieć twierdząco – właśnie dlatego, że tym, co odróżnia mężczyznę i kobietę od dziecka, jest stan dorosłości i że poprzez uznanie swoich granic dorosły osiąga zdolność przyporządkowania i zdefiniowania siebie, zwłaszcza w opozycji do dziecka i dzięki rezygnacji z dzieciństwa. Faktycznie, nie jest to łatwe.
„Staram się być ujmujący” – mówi mi pewnego dnia adwokat na oko zbliżający się do sześćdziesiątki. Z zewnątrz wydaje się mieć wszelkie cechy dorosłego, odpowiedzialnego, dojrzałego i profesjonalnego mężczyzny, który osiągnął bardzo wiele na polu zawodowym. Jednak z przekonaniem deklaruje, że nie czuje się mężczyzną. Co więcej, jest doskonale świadomy, że w dotychczasowym życiu rozwijał cechy dziecięce, takie jak bycie „ujmującym”, uprzejmym, uśmiechniętym, dowcipnym, grzecznym, układnym. Także wiele kobiet określa siebie jako szczególnie ujmujące. Wystarcza im, że są powściągliwe, dyskretne, grzeczne, uczynne, chętne do pomocy, udzielania rad i dawania pocieszenia, a nawet dowcipne.
W stanie heroicznej wszechmocy osoby te często czują się obdarzone misją zabawiania grup przyjaciół lub kolegów, starają się być w ich centrum, zgrywają się, a czasem zachowują się prowokacyjnie, przywołując czarny humor lub niestosowne żarty, wiedzą bowiem, że zostanie im to wybaczone, gdyż dzieci mogą sobie pozwolić na wszystko…
Można by zapytać: w czym problem, skoro te osoby mimo wszystko radzą sobie w życiu, dobrze funkcjonują w społeczeństwie, wychowują dzieci, zarabiają na życie… Zapewne tak właśnie jest, ale jeśli chodzi o resztę, bilans może się okazać nieubłaganie niekorzystny. Ludzie ci nigdy nie znajdują pogody lub spokoju ducha, których poszukują. Wciąż się boją – porzucenia, nudy, tego, że tak naprawdę nie liczą się dla innych, że nie znajdą sensu życia… Odmowa dorastania okazuje się mieć naprawdę wysoką cenę i przysparzać trudności w wielu obszarach. Na przykład w sferze seksualności.
„Wstydzę się być kobietą w oczach moich rodziców” – mówi mi czterdziestopięcioletnia kobieta. Chce przez to powiedzieć, że wstydzi się być dorosłą kobietą zdolną do aktywności seksualnej. Ma wrażenie, że jeśli jej rodzice się zorientują, że nie jest już ich niewinną córeczką, będą wstrząśnięci. A przecież muszą czegoś się domyślać, zwłaszcza że ich córka ma dwoje dzieci…
Dorastanie to tracenie niewinności i trudno jest temu zapobiec. Jednak nawet jeśli ostatecznie odkrywamy, na czym polega seks, może się w nas utrzymywać głębokie niezrozumienie tego, co tak naprawdę rozgrywa się w relacji seksualnej. Jak dzieci możemy być wówczas dręczeni przez strach, wstyd i poczucie winy.
Ideałem dorosłego odmawiającego dorośnięcia jest pozostanie na poziomie dziecięcego uwodzenia. Dotyczy to czarusiów i kokietek, którzy nie mogą się powstrzymać przed igraniem z ogniem bez zamiaru prawdziwego zaangażowania się w relację miłosną. Wystarczy im pewność, że się podobają, że są doceniani, kochani, pożądani. Zazwyczaj uwodzą w stylu radosnego, pełnego życia dziecka. Dają dowody uprzejmości, wesołości, uwagi. Zbliżają się, a potem nagle wycofują z gry, robiąc innym jedynie próżne nadzieje. Chodzi tu nie o brak zainteresowania seksualnością, lecz o lęk przed zatraceniem się w niej. Za każdym razem, gdy zdarza im się doświadczać relacji seksualnej, nie sprawia im ona specjalnej satysfakcji.
Adriana7, tryskająca dziecięcą energią trzydziestolatka, zwierza mi się, że nie może się powstrzymać przed uwodzeniem swoich przyjaciół i współpracowników, choć nigdy nie idzie na całość. Przychodzi jej to z łatwością dzięki ładnej aparycji. Jest mężatką i ma dwoje małych dzieci, ale wciąż wplątuje się w skomplikowane sytuacje, wymieniając potajemnie SMS-y z potencjalnymi „zdobyczami”, przed którymi potem musi uciekać. Nigdy nie zdradziła męża. Nie taki ma cel. Samo uwodzenie jej wystarcza, reszta w ogóle jej nie interesuje. Ujawnia w ten sposób chciwość emocjonalną, zależność od spojrzenia drugiej osoby, ciągle towarzyszącą jej obawę przed odrzuceniem, którego zaznała jako całkiem mała dziewczynka. Zachowuje się dokładnie jak dziecko ignorowane przez rodziców.
„W każdym razie trochę sobie odpuściłem męskość – mówi mi Charles, czterdziestosześciolatek. – Nie interesuje mnie to”. Jest postawnym, brodatym mężczyzną, palącym cygara i niepozostawiającym śladu wątpliwości co do swojej orientacji seksualnej. Jednak pod trzyczęściowym, bardzo eleganckim garniturem kryje się mały chłopiec.
Jego historia jest zaskakująca i dobrze pokazuje, jak niektórzy mogą odrzucać status dorosłego. Około siedemnastego roku życia Charles miał problemy hormonalne, które doprowadziły u niego do nadmiernego rozwoju piersi. Od tego czasu przez kolejne dwadzieścia siedem lat nigdy nie potrafił się przed nikim rozebrać. Nabrał masy, by, jak mówi, „wyrównać” swój wygląd. Zrezygnował z basenu i kąpieli w morzu. Spotykał się z kobietą, z którą zazwyczaj uprawiał seks, pozostając w koszuli, ale ich relacja szybko się skończyła. Minęło ponad dziesięć lat, jednak Charles ani trochę nie cierpi z tego powodu. Ma wielu znajomych i szczyci się byciem idealnym przyjacielem, cenionym za życzliwość i chęć pomagania innym. Lubi także uwodzić napotykane kobiety, a potem zrywać znajomość.
Moglibyśmy pomyśleć, że historia tego mężczyzny została zdeterminowana przez jego problem związany z wyglądem fizycznym, to znaczy przez rozwój piersi. W każdym razie on sam tak twierdzi. Tyle że to wszystko nie składa się w całość. Dlaczego nie zoperował się po skończeniu osiemnastu lat, choć wiedział, że taki zabieg jest względnie prosty? Czy nie dlatego, że wygląd dostarczał mu pretekstu, by nie dorastać? Charlesowi udało się uchodzić za dorosłego, przyswoił prawie wszystkie oznaki i kody dorosłości, co pozwoliło mu odnieść sukces na polu zawodowym, ale w głębi pozostał małym chłopcem – dzięki swojej anomalii fizycznej, a nie przez nią. Pozwoliła mu ona, jak mówi, „odpuścić sobie męskość”, to znaczy tak naprawdę odpuścić sobie dorosłość.
I drogo za to zapłacił. W rzeczywistości Charles cierpi na lęk przed odrzuceniem, nękają go też powtarzające się napady lękowe i omdlenia, przez które regularnie dzwoni na numery ratunkowe. Żyje w nieustannym strachu przed zawałem i nagłą śmiercią.
Lęk przed seksualnością nie jest kwestią wieku ani doświadczenia. Wiele spośród osób – w każdym wieku – które często i dobrowolnie podejmują aktywność seksualną, odczuwa ją jako bolesną i uznaje ją w mniejszym lub większym stopniu za poświęcenie lub zło konieczne. Przeżywając siebie nadal jako dziesięcioletnie dziecko, możemy jedynie obawiać się pożądliwego spojrzenia dorosłych, z którego ostatecznie niewiele rozumiemy. Odmowa dorośnięcia, jak widzieliśmy, prowadzi do odrzucenia swojego ciała, do jego dewaluacji, do negowania go. Jest ono postrzegane wyłącznie jako przeszkoda lub jako brudna i wstydliwa rzecz, a nie sposób na uzyskanie głębszej więzi ze sobą i z innym. Toteż osoby, które odmawiają dorastania, oczekują przede wszystkim czułości i chętnie obyłyby się bez właściwych stosunków seksualnych.
Aby zrozumieć seksualność, trzeba rozumieć pojęcie inności. Tymczasem w tym przypadku inny nie jest postrzegany jako inny, jako ktoś radykalnie odrębny. Nie jest osobą, lecz co najwyżej figurą z „dwoma opiekuńczymi ramionami”, jak to określiła pewna moja pacjentka. Dostarcza jedynie uspokajającej, opiekuńczej obecności, a nie okazji do przeżycia międzypodmiotowego spotkania.
Tym sposobem niektóre osoby doświadczają potrzeby zmiany świadomości przed uprawianiem miłości. Czują, że muszą się napić alkoholu lub „rekreacyjnie” zażyć substancje psychoaktywne. Małym kosztem otrzymują w ten sposób symbiotyczne wycofanie, częściowe wymazanie siebie samych, dzięki czemu łatwo będzie im później zanegować (przed samym sobą) to, co się wydarzyło. Będą uprawiać seks, a potem przekonają siebie, że tak naprawdę ich tam nie było, że nie zrobiły tego specjalnie. W ekstremalnych sytuacjach zdarza się, że relacja seksualna jest możliwa tylko w trybie pseudogwałtu. Niektórzy starają się to zorganizować tak, by być nie tyle zmuszeni, ile nakłonieni przez inną osobę. Zatracają się z rozmysłem, jakby nie mogli nic zrobić, negując w ten sposób swoją odpowiedzialność8.
Jeśli chodzi o osoby zdolne mimo wszystko przeżywać relacje erotyczne w pełni władz umysłowych, często spędzają one czas na kontrolowaniu swych gestów i zastanawianiu się, „czy właśnie tak należy robić”, martwią się, czy druga osoba jest usatysfakcjonowana, całkowicie się jej oddają i zupełnie ignorują własne pragnienia lub doznania; albo pozostają niemal bez ruchu, obserwują sufit i wynoszą z aktu seksualnego wyłącznie głębokie poczucie wstydu, samotności i pustki.
Po latach takiego reżimu niektórzy uświadamiają sobie w trakcie terapii, że tak naprawdę nigdy nie uprawiali miłości, bo nie rozumieją, czym jest relacja z inną osobą. Nie rozumieją, czym jest inność, bez której dostęp do dorosłej seksualności jest niemożliwy. Jak to najprościej wyjaśnić? Przychodzi mi do głowy następujące porównanie: wiadomo, że nie można połaskotać się samemu. Żeby poczuć łaskotki, koniecznie potrzebujemy drugiej osoby. Tak samo jest z relacją seksualną: by mieć dostęp do jej magii i tajemnic, trzeba koniecznie rozpoznać drugą osobę w jej radykalnej inności. Czego dorośli, którzy nie opuścili dzieciństwa – symbiotyczni i heroiczni – nie są w stanie zrobić.
Czasem pacjenci proszą mnie o rady techniczne pozwalające „dobrze się kochać”. Na przykład o kąt ułożenia głowy przy pocałunku, o intensywność przyjemności, którą powinniśmy „normalnie” odczuwać; o gesty, które należy wykonać w takim lub innym momencie… Odpowiadam im, że nie jestem w żadnym stopniu uprawniony do dawania rad na ten temat, ale że mogę im mimo wszystko zasugerować coś takiego: gdy masz ochotę na ciasto czekoladowe i zabierasz się do jedzenia, na pewno nie zadajesz sobie pytania o kąt, pod jakim trzeba je ugryźć, ani o konkretne gesty, jakie musisz wykonać. Wgryzasz się w nie i dajesz się ponieść swojemu pragnieniu i spontaniczności…
Właśnie w tym cały problem: gdy inny nie jest postrzegany jako inny, nie ma miejsca na prawdziwe pożądanie. Jest wyłącznie strach: przed rozczarowaniem drugiej osoby, przed odrzuceniem przez nią. To dlatego ci, którzy działają w trybie heroicznej wszechmocy, mogą mnożyć doświadczenia, nie rozwijając jednak prawdziwej dorosłej seksualności. W poszukiwaniu swojego „bohaterskiego ciała” będą się zadręczać wyczynami, ich liczbą, długością, energią, techniką. Wbrew sobie nie uwolnią się od zewnętrznego i chłodnego spojrzenia, a pozostając w sferze mechanicznych zachowań, będą czerpać z aktu seksualnego czysto fizyczną przyjemność, pozbawioną wartości naddanej przez wyobraźnię i fantazję. Cały cud spotkania, tego krótkiego i magicznego zespolenia bytów, pozostanie poza ich zasięgiem.
Czasem zadajemy sobie pytanie, czy mamy jedną, ściśle zdefiniowaną orientację seksualną. Mogą nas nachodzić wątpliwości lub myśli, których za dobrze nie rozumiemy. Na przykład pewna uznająca się za osobę heteroseksualną pacjentka myślała czasem o swojej najlepszej przyjaciółce i wyobrażała sobie, że być może… być może byłoby jej znacznie lepiej z nią niż z mężczyzną. Mężczyźni wydawali jej się tacy skomplikowani…
Podobnie jak ta młoda kobieta, niektórzy ludzie przeżywają tego typu rozterki. Ale gdy przyjrzeć się temu dokładnie, może się okazać, że nie chodzi wcale o seksualność. W przypadku odmowy dorośnięcia pociąg do przyjaciółki (lub do przyjaciela w przypadku mężczyzny) nie ma wymiaru seksualnego, ale jest skutkiem wycofania lub ucieczki przed pożądaniem seksualnym. Dzieciństwo jest tak naprawdę stanem względnej obojętności, gdzie sama idea orientacji seksualnej nie ma żadnego sensu. Oczywiście u dzieci istnieje pewna forma seksualności, ale nie ma ona nic wspólnego z seksualnością dorosłego. To seksualność skoncentrowana wyłącznie na sobie, która nie pozostawia miejsca na drugą osobę. Także domniemany pociąg do przyjaciela tej samej płci i wahanie co do orientacji seksualnej zwykle nie mają nic wspólnego z homoseksualnością; chodzi raczej o pewną niedojrzałość – taką, jaką odnajdujemy na etapie, gdy mali chłopcy myślą, że „dziewczyny są do niczego” (i wzajemnie) i gdy wolą się bawić z kolegami tej samej płci9. W ostatecznym rozrachunku dorosły, opanowany przez wątpliwości, może się zastanawiać – nie bez lęku – czy jest „normalny”…
Hipochondria we właściwym tego słowa znaczeniu jest względnie rzadka (dotyczy 3% osób, które zgłaszają się na konsultacje). Chodzi o zaburzenie, które według podręczników diagnostycznych polega na nadmiernej obawie przed zachorowaniem lub byciem dotkniętym poważnym zaburzeniem oraz na ciągłym zamartwianiu się interpretowanymi fatalistycznie oznakami i objawami fizycznymi. Lęk utrzymuje się mimo powtarzanych badań kontrolnych, poważnie zakłócając codzienne życie dotkniętej nim osoby.
Nie będąc hipochondrykami w ścisłym znaczeniu tego słowa, bardzo wielu z nas boi się chorób, mikrobów i nieprawidłowości, które mogą zajść w ciele. Ale niektórzy, ogarnięci fobią, będą omijali wszystko, co wiąże się z medycyną, i nieustannie próbowali ukoić swój niepokój przez unikanie uścisku rąk, wstrzymywanie oddechu podczas mijania ludzi na ulicy, mnożenie wizyt u lekarzy, uważne wsłuchiwanie się w bicie swojego serca przy zasypianiu itd. Najmniejszy nietypowy sygnał, najlżejszy ból i najniewinniejsza krosta będą wywoływać intensywny lęk.
Ten nieproporcjonalny lęk pojawia się bardzo często pod koniec nastoletniości lub na początku dorosłości. Wyznacza de facto koniec beztroski i fuzji z rodzicami. Nagle młody dorosły zdaje sobie sprawę, że jest odpowiedzialny za swoje istnienie. Aż dotąd tę odpowiedzialność ponosili jego rodzice. Jego własna śmierć mogła go przerażać wyłącznie przez pryzmat ich śmierci, jakby poniekąd żył wewnątrz nich (co jest główną zasadą fuzji). Ale wejście w dorosłe życie wymusza w pewien sposób uświadomienie sobie własnej odpowiedzialności, bo myśl, że trzeba opuścić rodzinne gniazdo, działa metaforycznie jak drugie narodziny albo, jak kto woli, jak drugie wypchnięcie z matczynego łona. Wówczas nasze ciało, którego dorosłe cechy dotąd negowaliśmy, jawi się przed nami w swojej pełni. Odkrywając je, odkrywamy jego fundamentalną kruchość. Nie możemy już dłużej negować śmierci, a najdrobniejsze zaburzenia fizyczne wydają się potwierdzać, że wkrótce umrzemy. Jest to jednak czyste złudzenie, w którym wiele osób się zatraca. Wielki niemiecki filozof Immanuel Kant przez całe życie był hipochondrykiem, bez przerwy martwił się o swoje zdrowie i szukał sposobów, by je chronić. Nawet geniusze mogą zachować w sobie sporą dozę niedojrzałości…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. I. Yalom, Thérapie existentielle, Paris, Galaade, 1980, p. 346.[W polskim wydaniu Psychologii egzystencjalnej cytat ten mówi wyłącznie o odpowiedzialności za własne słowa. Ponieważ intencją autora było zwrócenie uwagi na poczucie odpowiedzialności w ogóle, tłumaczka zdecydowała się przełożyć go na podstawie wersji francuskiej. W polskim tłumaczeniu Psychologii egzystencjalnej brzmi on następująco: „wszystko, co wzmacnia odpowiedzialność pacjenta za jego własne słowa, musi zmierzać do jego wyleczenia”]. [wróć]
2. A dokładniej: psycholog kliniczny działający w obszarze terapii egzystencjalnych. Terapie egzystencjalne interesują się lękami, które ludzie wykształcają wobec ograniczeń kondycji ludzkiej: śmierci, braku sensu, samotności, odpowiedzialności. Można się w tej kwestii odwołać do cennych dzieł Jeana-Luca Bernauda Introduction à la psychologie existentielle (Dunod, Paris 2018) i Traité de psychologie existentielle. Concepts, méthodes et pratiques (Dunod, Paris 2021). [wróć]
3. Cyt. za: I. Yalom, op. cit., s. 257. [wróć]
4. E. i J. de Goncourt, Journal. Mémoires de la vie littéraire, Robert Laffont, Paris 2014 [chodzi o wpis z 15 kwietnia 1891 roku, pominięty w polskim Dzienniku Goncourtów w wyborze i tłum. Joanny Guze – przyp. tłum.]. [wróć]
5. By dowiedzieć się więcej na ten temat, zajrzyj do mojej książki: Les pensées qui font maigrir (Albin Michel, Paris 2019). [wróć]
6. Ortoreksja – zaburzenie odżywiania przejawiające się obsesją na punkcie zdrowego jedzenia. Może prowadzić do niedożywienia związanego z niedoborami czy wręcz do anoreksji i izolacji społecznej. Ortoreksja nie została jeszcze włączona do międzynarodowych klasyfikacji zaburzeń psychicznych takich jak ICD-10. [wróć]
7. Wszystkie przytaczane w tej książce przypadki kliniczne zostały zanonimizowane, a imiona zmienione. [wróć]
8. Oczywiście wywód ten w żaden sposób nie neguje realności gwałtu jako takiego. We wszystkich przypadkach klinicznych, do których się odwołuję, osoba, której to dotyczyło (mężczyzna lub kobieta), nie odmawiała relacji seksualnej i nie wyrażała żadnego sprzeciwu – dążyła jedynie do tego, by nie brać na siebie odpowiedzialności. [wróć]
9. Co wcale nie oznacza, że orientacja homoseksualna lub inna musi być kwestią niedojrzałości. Chodzi tu wyłącznie o pewne szczególne przypadki w ramach odmowy dorastania. [wróć]