Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy jesteście gotowi na podróż pełną życia?
Z wejściem w związek małżeński jest jak z kupnem samochodu. Gdy wsiada się do nowego, takiego prosto z salonu, aż chce się ruszyć w drogę. Wszystko działa niezawodnie, karoseria błyszczy, a tapicerka nie ma żadnej plamki. Trzeba tylko od czasu do czasu zatankować… Pierwsze kłopoty zaczynają się, gdy do małżeńskiego superpojazdu wsiadają dzieci. Poza tym po kilku latach nieustannej eksploatacji w każdym samochodzie zaczyna się coś psuć lub po prostu wymaga wymiany. Co tu dużo mówić, po wielu kilometrach jazdy nieraz puszczają nam hamulce!
I wtedy pojawia się pokusa, by zmienić auto na nowy, lepszy model. Taki, w którym na tylnym siedzeniu jest czysto, a do bagażnika nie trzeba wpychać bagażu nieraz trudnych małżeńskich doświadczeń. Co wtedy?
Wtedy warto przypomnieć sobie o tym, że najbardziej podziwianymi samochodami nie są te doskonałe, nowe i błyszczące, ale klasyki. Takie, które obwozi się po wystawach i rajdach starych samochodów. Auta z historią, ale wciąż na chodzie. Zadbane i wychuchane przez właścicieli. Takie, które wzbudzają zachwyt i szacunek.
W tej książce spróbujemy podzielić się z wami tym, czego sami doświadczamy w naszej podróży, i podpowiedzieć, jak wraz z Bogiem można zadbać o małżeński wehikuł, by bezpiecznie – choć nie bez odrobiny szaleństwa i emocji – dowiózł nas do celu!
Znajomość z Martą i Stachem utwierdza nas w przekonaniu, że nie musimy być doskonali! To wielkie błogosławieństwo, że „pełni życia” nie znaczy: „bezbłędni”. Kochamy tych Bożych wariatów i polecamy dzieła, które tworzą.
– Monika i Marcin Gomułkowie
Marta i Stachu nie zawodzą. Patrzą w górę, a jednocześnie mocno dotykają ziemi. Ujmuje nas to z każdym spotkaniem i czytaniem ich.
– Marlena i Łukasz Paliwodowie
Marta i Stanisław Jędrzejewscy
Jesteśmy od 12 lat małżeństwem i bardzo nam z tym dobrze. Mamy troje dzieci: Kornelię, Izabellę i Ignacego, dzięki którym dojrzewamy, rozwijamy się i uczymy pokory oraz swoich granic. To one uczą nas nowego spojrzenia na świat, cieszenia się nim i rozpoczynania każdego dnia z nową nadzieją.
Niemal od początku naszego małżeństwa organizujemy spotkania dla ojców, dla kobiet i dla małżeństw, które przerodziły się w projekt „Ludzie Pełni Życia”. Wcale tego nie planowaliśmy! Po ślubie okazało się, że mamy wiele pytań. Odpowiedzi zaczęliśmy szukać u praktyków małżeńskiego życia – u ludzi, którzy żyją obok nas.
Do naszego małżeństwa zaprosiliśmy Boga i Maryję. To wspaniałe towarzystwo bardzo wpływa na nasze życie i nasze decyzje. Z Ich pomocą chcemy napełniać świat życiem i miłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z małżeństwem jest jak z kupnem samochodu. Gdy wsiada się do nowego, takiego prosto z salonu, aż chce się ruszyć w drogę. Wszystko działa niezawodnie, karoseria błyszczy, a tapicerka nie ma żadnej plamki. Trzeba tylko od czasu do czasu zatankować i można się cieszyć wspaniałą podróżą.
Pierwsze kłopoty zaczynają się, gdy do naszego małżeńskiego superpojazdu wsiadają dzieci. Kto ma dzieci, ten wie, co to oznacza dla tylnego siedzenia, gdzie poza ogromnymi fotelikami pojawiają się pozostałości po chrupkach i wszelkie udogodnienia, by maluchy nie nudziły się w drodze. Zmęczeni rodzice nie mają siły, by o swoje auto właściwie zadbać (bądźmy szczerzy, kto ma czas na pranie tapicerki i odkurzanie dywaników?). Poza tym po kilku latach nieustannej eksploatacji w każdym samochodzie zaczyna się coś psuć lub po prostu wymaga wymiany. Co tu dużo mówić, po wielu kilometrach jazdy nieraz puszczają nam hamulce!
I wtedy pojawia się pokusa, by zmienić auto na nowy, lepszy model. Najlepiej sportowy kabriolet, jakim można by ruszyć w świat bez zbędnych obciążeń. Taki, w którym na tylnym siedzeniu jest czysto, a do bagażnika nie trzeba wpychać bagażu nieraz trudnych małżeńskich doświadczeń. Co wtedy?
Wtedy warto pomyśleć sobie o tym, że najbardziej podziwianymi samochodami nie są te nowe i błyszczące, ale klasyki. Takie, które obwozi się po wystawach i rajdach starych samochodów. Auta z historią, ale wciąż na chodzie. Zadbane i wychuchane przez właścicieli. Takie, które wzbudzają zachwyt i szacunek.
Marzymy o tym, żeby nasze małżeństwo po przebyciu długiej drogi życia, po doświadczeniu wszelkich trudów podróży w najbardziej nieprzyjazne rejony i po dziurawych drogach, co chwilę reperowane naszą i Bożą miłością, kiedyś stało się takim podziwianym klasykiem. Części wymienione, karoseria w miejscach po uderzeniach – wyklepana, lakier – odnowiony. Wyobraźcie to sobie!
W tej książce spróbujemy podzielić się z wami tym, czego sami doświadczamy w naszej podróży, i podpowiedzieć, jak można zadbać o małżeński wehikuł, by bezpiecznie – choć nie bez odrobiny szaleństwa i emocji – dowiózł nas do celu. Słowo „instrukcja” z podtytułu jest nieco na wyrost. Nie chcemy nikogo „instruować” ani pouczać. Chcemy po prostu podzielić się doświadczeniami i zaprosić wszystkich małżonków w niesamowitą podróż życia.
Marta
Kiedy zastanawialiśmy się nad rolą Boga w naszym życiu, przypomnieliśmy sobie o takim często powtarzanym zdaniu, że „jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko inne jest na właściwym miejscu”. I może to się wydać komuś szokujące, ale my się z tym powiedzonkiem nie zgadzamy. Bo co to znaczy, że Pan Bóg jest na pierwszym miejscu? Że ma jakieś swoje specjalne, odseparowane miejsce w naszym życiu, na którym Go ustawiamy, żeby tak sobie spokojnie tkwił? My tymczasem zajmujemy się całą resztą naszego życia, najważniejsze sprawy ustawiając w jakimś oddaleniu od Boga, na ich „właściwym miejscu”? Dlatego my to zdanie byśmy poprawili i powiedzielibyśmy, że „jeśli Pan Bóg jest w KAŻDYM miejscu naszego życia, to wtedy wszystko działa tak, jak powinno”.
Jeśli dla naszego małżeńskiego życia wartością jest rodzina, to Pan Bóg nie może stać gdzieś poza nią, na jakimś „pierwszym miejscu”, ale być w niej, bez szczególnego miejsca. Po prostu powinien ją przenikać w każdym aspekcie jej funkcjonowania. Jeżeli dla kogoś wartością jest praca czy służba, to i tam Pan Bóg powinien się znaleźć – nie poza, lecz w samym centrum.
Mówi się też czasem, że Bóg jest w małżeństwie tym „trzecim”. I z tym moglibyśmy się zgodzić. Jest On jedyną osobą, która poza mną i Stachem ma dostęp do absolutnie wszystkich sfer naszego życia i we wszystkich jest obecny – nie po to, żeby nam, jak to niektórzy myślą, przeszkadzać, ale żeby cały czas nas wspierać i prowadzić.
Stanisław
W tym myśleniu, że Bóg ma w naszym życiu jakieś szczególne miejsce, tkwi też inna pułapka. Wielu z nas wydaje się, że miejscem najgodniejszym dla Boga jest kościół, i tam go zostawiamy, a nasze życie toczymy gdzieś na zewnątrz. My od samego początku uznaliśmy, że Boga nie zamkniemy w świątyni, ale po prostu przyjmiemy go w naszym domu. Powtarzamy, że jedynym akceptowalnym trójkątem w życiu małżeńskim jest ten, który tworzymy z Bogiem. I to dosłownie. Jeśli w tym trójkącie Bóg stanowi ten najwyższy wierzchołek, to my – zajmujący jako małżonkowie dwa pozostałe – gdy tylko zaczynamy zbliżać się do Boga, automatycznie zbliżamy się do siebie. Jeśli się oddalamy od Boga, oddalamy się od siebie. I to nie jest tylko metafora. To naprawdę tak działa.
Przykład z trójkątem mówi nam jeszcze coś. Gdyby tylko jedno z nas zaczęło zbliżać się do Boga, a drugie pozostało na swoim miejscu, to siłą rzeczy oddalimy się od siebie nawzajem jako małżonkowie. I przed tym też warto małżeństwo ustrzec. Nie może być tak, że jedna osoba tak bardzo angażuje się w życie religijne czy we wspólnotę, że dla współmałżonka i rodziny nie ma już właściwie czasu. Jakim mężem i ojcem jest mężczyzna, który nad dobro swojej żony i rodziny przedkłada dobro jakiejś wspólnoty? Jaką żoną i mamą jest kobieta, która kosztem rodziny i zaniedbując relację małżeńską, zajmuje się głównie jakimiś aktywnościami na rzecz Kościoła? Powołanie do małżeństwa jest naszym najważniejszym i podstawowym zadaniem, co oczywiście nie oznacza, że nie wolno nam angażować się w nic innego.
W tym kontekście warto więc wyjaśnić, na czym ma polegać to „przenikanie” Boga do wszystkich sfer naszego życia. Nie chodzi tu o to, żeby nasze życie codzienne podporządkowane było sprawom religii – raczej o to, żebyśmy wszystko, co robimy, robili z miłością, służąc sobie nawzajem, naszej rodzinie, a także innym ludziom. Wszystkie nasze czynności po prostu wykonujemy z myślą o tym, czy ich efekty oddają Bogu chwałę.
Marta
Znamy takie osoby, które robią naprawdę wspaniałe rzeczy dla Kościoła, dla swojej wspólnoty, które autentycznie i szczerze chcą służyć Bogu. I takie zaangażowanie należy podziwiać, o ile oczywiście te osoby pozostają wierne swojemu powołaniu. Jeśli nie zajmiemy się przede wszystkim naszym powołaniem – w moim wypadku jest to powołanie żony i mamy – nie zbudujemy stabilnych fundamentów dla naszego życia, na których możemy stawiać kolejne piętra i budować wspaniałe dzieła. Bez fundamentu, jakim jest wierność powołaniu, każdy projekt po prostu się rozsypie.
Widzimy to jako rodzice, którzy angażują się mocno w apostolstwo i różne działania na rzecz małżeństw. Głosimy wzniosłe hasła, które jednak bez naszego codziennego świadectwa dawanego dzieciom w domu byłyby zupełnie bezsensowne. Nasze dzieci muszą widzieć, że nie tylko mówimy, że rodzina jest dla nas najważniejsza, ale także żyjemy na co dzień tak, jakby naprawdę była najważniejsza. Po co dzieciom nasze Boże działania poza domem, jeśli w domu nas nie ma? Dotyczy to zresztą wszelkich aspektów życia. Najważniejsze jest dla nas nie to, o czym mówimy, że jest najważniejsze, lecz to, czemu realnie poświęcamy nasz czas. I to jest dla nas ogromne wyzwanie, bo czujemy, że Bóg porywa nas do działania apostolskiego, mamy w sobie wielkie pragnienie głoszenia ludziom Ewangelii, a jednocześnie jesteśmy małżonkami i rodzicami. Nasze powołanie, które przyjęliśmy, to piękna szkoła pokory, bo musimy każdego dnia uznawać, że nie te wielkie i widoczne dla całego świata imprezy ewangelizacyjne są naszą drogą. Wybraliśmy małżeństwo i rodzinę i to ta sfera jest dla nas podstawowa. Jesteśmy ludźmi wolnymi, ale i odpowiedzialnymi. W tej naszej wolności każdego dnia wybieramy to, co wybraliśmy na początku. Nie dlatego, że tak trzeba czy wypada, lecz dlatego, że tego właśnie pragniemy. Bardzo bliskie są nam słowa, że „raz wybrawszy, ciągle wybierać muszę”. Chcemy, by nasze dzieci na co dzień miały i rodziców, i Pana Boga, a nie tylko deklaracje i pięknie brzmiące hasła.
Stanisław
Kiedy wyprowadziłem się od rodziców, a jeszcze wtedy nie byliśmy z Martą razem, co tydzień chodziłem do kościoła sam. Gdy w moim życiu pojawiła się Marta, ucieszyłem się nie tylko dlatego, że mam przy sobie kogoś, kogo kocham. Byłem szczęśliwy, że w końcu mam kogoś, z kim mogę dzielić to, co dla mnie jest tak ważne. I ta radość – zarówno z jednego, jak i z drugiego – trwa we mnie do dziś.
Zanim zostaliśmy parą, formowaliśmy się indywidualnie w Ruchu Szensztackim, więc dobrze znaliśmy różne formy modlitwy osobistej. Po ślubie odkryliśmy, że potrzebujemy także modlitwy wspólnej. Tylko że na początku to wcale nie było proste, bo niełatwo jest otworzyć się na drugą osobę aż tak bardzo, by móc się razem modlić, i to nie tylko poprzez wypowiedzenie wspólnie jakichś formułek, ale szczerze, prosto z serca. Ponieważ jednak wiemy, że budowanie jedności i bliskości w małżeństwie wymaga wysiłku, świadomie podjęliśmy trud otwierania się na siebie także w modlitwie. Dzięki tej bliskości, którą wciąż budujemy, nie czujemy się podczas wspólnej modlitwy skrępowani. Dziś już potrafimy w swoim towarzystwie powierzać Panu Bogu najbardziej intymne sprawy naszego serca. Cieszymy się, że do tej naszej modlitwy we dwoje dołączają nasze dzieci, bo one wprowadzają dużo ożywienia do tych rozmów z Bogiem. Potrafią podziękować za takie rzeczy, jakich my już nawet nie zauważamy – za lody czy zabawy z przyjaciółmi. Często zdarza im się dziękować za to, że mają rodzinę. Modlitwa to jest więc bardzo potrzebny czas bycia razem tak po prostu. Podczas modlitwy uczymy się siebie nawzajem, bo obserwujemy się w chwili intymności – czyli w chwili, w której naprawdę otwieramy nasze serca, nie musząc wchodzić w żadne role. Na modlitwie i rodzice, i dzieci są równi.
Na początku naszego małżeństwa tak bardzo zajęliśmy się budowaniem naszej modlitwy wspólnej, że właściwie porzuciliśmy modlitwę indywidualną. Całkiem szybko się zorientowaliśmy, że to nam nie wystarcza i że każde z nas czasem musi zamknąć się w swojej izdebce i budować relację z Bogiem. Dziś wiemy, że nasze dzieci, widząc nas na modlitwie, również nas naśladują. Kiedy pytamy, czy się modliły, odpowiadają: „tak modliłam / modliłem się w serduszku”. To dlatego pilnujemy tego, by zawsze wyznaczyć sobie czas i przestrzeń na modlitwę indywidualną. Rozmawiamy o naszych potrzebach i wspólnie planujemy nasze codzienne obowiązki tak, by każde z nas miało możliwość odcięcia się na chwilę od życia rodzinnego. Czasem wymaga to chociażby zajęcia się dziećmi, by nie przeszkadzały jednemu z nas w modlitwie, częściej jednak wygospodarowujemy sobie takie momenty, gdy dzieci śpią lub mają inne zajęcia. Po latach małżeństwa wiemy już, że to jest naprawdę bardzo ważne.
Marta
Mnie trudno uwierzyć w to, że świat dotarł do takiego momentu, w którym wspólna modlitwa, rozmowa z Bogiem jest czymś bardziej intymnym niż seks. Jest coś przerażającego w tym, że otwarcie przed sobą serca jest trudniejsze niż oddanie sobie ciała. Bardzo się cieszę – bo widzę tego efekty w naszym życiu – że poszliśmy inną drogą i jeszcze w czasie narzeczeństwa zaczęliśmy się wspólnie modlić. Być może było nam łatwiej, bo nasz związek „nabudował się” na przyjaźni, która połączyła nas wiele lat temu. I, co zaskakujące, okazało się, że gdy staliśmy się małżeństwem, modlitwa stała się dla nas trudniejsza. Zresztą podobnie było z randkami, bo życie rodzinne tak człowieka wciąga, że niełatwo znaleźć okazję, żeby się po prostu spotkać i pogadać. Dopiero po jakimś czasie dotarło do nas, że tak ma być i że Pan Bóg właśnie w życiu rodzinnym zaprasza nas do modlitwy, która może – a nawet powinna – być inna niż ta modlitwa sprzed ślubu czy sprzed narodzin dzieci. Dziś widzimy, że na tym etapie naszego życia Bóg uczy nas modlitwy przede wszystkim za pośrednictwem naszych dzieci, które – tak jak wspomniał Stachu – podchodzą do relacji z Bogiem w sposób bardzo naturalny, pokazując nam, co naprawdę jest ważne. Modlitwy naszych dzieci także mnie bardzo wzruszają. Nie ma nic piękniejszego niż usłyszeć płynące prosto z serca podziękowania „za dobrych rodziców”. Gdyby nie taka chwila tej naszej intymności w rodzinie, pewnie nie byłoby okazji, by w taki sposób okazywać sobie wdzięczność. Także dlatego wspólna modlitwa jest czymś tak ważnym, szczególnie w czasach, gdy na szczerość nie ma zbyt wielu okazji.
Oczywiście można wspólnie odmawiać różaniec, bo to jest naprawdę wielka i wspaniała modlitwa. Nasze doświadczenie pozwoliło nam jednak zrozumieć, że modlitwa to dla rodziny jedna z najważniejszych przestrzeni do spotkania się. Dużo łatwiej się spotkać, rozmawiając swobodnie swoimi słowami o rzeczach najprostszych – okazując wdzięczność za pyszne lody czy wspólną zabawę na podwórku. Trudno nawiązać relację, prowadząc rozmowę według gotowego scenariusza i odczytując tylko swoje kwestie. Oczywiście to też byłoby spotkanie, a jeśli ten scenariusz byłby wystarczająco dobry – a różaniec to świetny scenariusz modlitwy – to zapewne wiele byśmy z takiej wspólnej lektury wynieśli, no ale trudno byłoby się wzajemnie komunikować, bo tu wciąż trzeba coś mówić. Nie jest to łatwy sposób budowania relacji, a już na pewno nie zbudują jej w ten sposób małe dzieci. Tak to dzisiaj widzę.
Jeśli tym zwyczajnym doświadczeniom towarzyszyć będzie na przykład właśnie wdzięczność Bogu wyrażana podczas wspólnej modlitwy, uzyskamy wspomniany efekt „przenikania” Boga do codzienności. I nie trzeba będzie robić niczego na siłę, ustawiać Boga na jakimś „miejscu” – On po prostu będzie w naszym życiu.
Od razu zaznaczę, że u nas też nie zawsze to działa perfekcyjnie – my wciąż uczymy się takiej modlitwy. Nie zawsze w codziennym życiu znajdujemy czas i miejsce na modlitwę, na szczęście wzajemnie się pilnujemy, pilnują nas też nasze dzieci, które, gdy zapomnimy o modlitwie, upominają się o nią i nam o niej przypominają. Nie lubię słowa „walka” w kontekście wiary, ale akurat tu go użyję: w codzienności trzeba czasem zawalczyć o przestrzeń na modlitwę. O to, by te priorytety, które sobie wyznaczyliśmy tak teoretycznie, zachować też w praktyce życia codziennego.
Stanisław
W modlitwie warto też okazywać sobie miłosierdzie. Chodzi o to, żeby nie wyrzucać sobie, że nie modlimy się tak, jak powinniśmy. Że za mało czasu, a za dużo rozproszeń. Gdy pojawiły się dzieci – najpierw jedno, potem kolejne – byliśmy czasem tak zmęczeni, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, że po prostu nie mieliśmy na modlitwę siły. Mądrzy księża podpowiadali nam wtedy, że te trudy, które przeżywamy w związku z wychowywaniem naszych dzieci, to jest teraz nasza modlitwa. W tym poświęceniu spotykamy się z Bogiem. On nie potrzebuje naszych wyjaśnień, żeby wiedzieć, że chce nam się spać lub że musimy uspokoić płaczące dziecko, pójść do pracy, posprzątać czy ugotować obiad. Jeśli robimy to z miłością, jeśli tym poświęceniem służymy naszej rodzinie, to w tej miłości i służbie spotykamy Boga.
W modlitwie nie chodzi o odhaczanie kolejnych praktyk: Anioł pański w południe, rachunek sumienia, medytacja… Wiele osób myśli, że jeśli ominą jakiś punkt tego programu, to coś się stanie. Otóż nic się nie stanie! Modlitwa to nie jest zaklęcie. Nic się nie stanie, jeśli jej nie wypowiemy. Modlitwa to relacja, a relacji nie buduje się jednorazowo, za pomocą wyłącznie słów. Czasem dużo ważniejsze są gesty. Trzeba podkreślić to, że nasze modlitwy nie są potrzebne Panu Bogu, tylko nam, żeby nie zapędzić się w codzienności i nie odkleić się od życia duchowego.
Stanisław
Powiedzieliśmy przed chwilą, że w modlitwie nie chodzi o określone praktyki religijne, ale dużym błędem byłoby odrzucenie ich wszystkich. Kościół trwa od ponad 2000 lat i trwa tak długo także dlatego, że wypracował jakieś formy, które pomagają ludziom zbliżyć się do Boga. Tych form modlitwy jest tak wiele, że można w wolności decydować, które są dla nas najlepsze na dany czas.
Już jako małe dziecko, podczas rekolekcji, w których uczestniczyłem z rodzicami, polubiłem Godzinki. Pamiętam, jak w klasztorze w Wągrowcu ojcowie o szóstej rano zaczynali dzień od śpiewania Godzinek. I choć ten męski chór tak bardzo mnie wtedy zafascynował, teraz, gdy jestem dorosły, wcale nie śpiewam Godzinek bardzo często. Są jednak takie chwile, kiedy czuję, że właśnie one są mi potrzebne. Wtedy włączam sobie je na przykład w radiu i zawsze taka modlitwa jest dla mnie ogromnym przeżyciem.
Z kolei różaniec kiedyś kojarzył mi się z pielgrzymkami autokarowymi, podczas których, gdy tylko różaniec się zaczynał, od razu zasypiałem. Z czasem zrozumiałem, jak piękna to modlitwa, i mogę powiedzieć, że ją pokochałem. Co również nie oznacza, że odmawiam różaniec codziennie. Częściej po prostu wspólnie odmawiamy z dziećmi Ojcze nasz, Zdrowaś Mario czy naszą szensztacką modlitwę O, Pani moja, która jest podobna do Pod twoją obronę. Jej słowa wyrażają to, co chcielibyśmy razem z dziećmi wprowadzić w życie w naszej rodzinie. W tej modlitwie oddajemy Bogu, przez ręce Maryi, nasz słuch, wzrok, usta i serce. To jest to, o czym cały czas mówimy – że każdą czynność, którą podejmujemy, podejmujemy na chwałę Bożą, przez ręce Maryi.
Różne praktyki religijne wskazywane przez Kościół po prostu pomagają nam odnaleźć się w świecie, w którym niełatwo już świadczyć o Bogu i spotykać ludzi, którym Bóg jest bliski. Po to mamy chociażby najprostszą modlitwę, jaką jest znak krzyża. Możemy się modlić własnymi słowami, jesteśmy wolni na modlitwie, ale każde spotkanie z Bogiem zaczynamy właśnie znakiem krzyża. Kościół poprzez takie gotowe formuły pomaga nam wejść w modlitwę i wyznaczyć dla niej przestrzeń.
Marta
Jeśli komuś trudno odnaleźć się w tradycyjnych formach pobożności, to uspokajam: jest nas więcej! Nasze dzieci zazwyczaj marudzą, kiedy proponujemy im pójście na drogę krzyżową, majowe, a nawet na „zwykłą” mszę świętą. Jeśli to jest nasze pierwsze wyjście, dzieciaki idą z nami całkiem chętnie. Problem zaczyna się za drugim lub kolejnym razem, gdy już wiedzą, z czym to się wiąże. Nie zmuszam ich jakoś szczególnie do uczestnictwa w takich nabożeństwach, bo sama mam doświadczenie dojrzewania do takich form pobożności. Podobnie jak Stachu uwielbiam Godzinki i akatyst do Najświętszej Maryi Panny.
Może nam, dorosłym, jest z tym wszystkim łatwiej, bo mamy dobre wspomnienia. Ja na przykład pamiętam, jak w maju i w czerwcu codziennie o osiemnastej wszyscy schodzili się przy wiejskiej kapliczce u mojej babci Joanny i wspólnie śpiewaliśmy litanię – najpierw loretańską, potem, w czerwcu, do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Do dziś je znam na pamięć. To chodzenie na modlitwę było czymś oczywistym. Współcześnie dzieciom chyba brakuje takich doświadczeń. Dziękuję Bogu za ten wielki skarb dobrych wspomnień związanych ze wspólną modlitwą. Bardzo bym chciała, żeby moje dzieci też miały takie dobre wspomnienia. To dlatego – mimo że to nie jest łatwe – staram się je zaprowadzać na różne nabożeństwa, bo wiem, że one mają sens, przede wszystkim budują wspólnotę. Dla mnie Kościół to są ci wszyscy ludzie stojący w maju przed kapliczką. To ta radosna atmosfera spotkania. Może także dlatego łatwiej mi dziś być w Kościele, bo mam z nim tak wiele pozytywnych wspomnień. Kościół nauczył mnie budowania więzi i dał poczucie wspólnoty z innymi ludźmi.
Stanisław
Ja zgodziłbym się z ludźmi, którzy uważają, że takie odklepywanie formułek nie ma sensu, ale tylko jeśli mógłbym zastrzec, że nie ma sensu wtedy, gdy zachowuje się wyłącznie formę, a nie zwraca się uwagi na treść. Nie chodzi o to, żeby „zaliczyć” wszystkie drogi krzyżowe w Wielkim Poście, ale o to, żeby pozwolić się tej drodze krzyżowej przemienić. Modlitwa przecież służy głównie nam. Ona ma nas uczyć relacji z Bogiem i przybliżać nam Boga. Nie musi być pięknie odegrana czy zaśpiewana – choć jeśli to nam pomaga, to dobrze. Przy czym powtórzę, że to nie działa automatycznie: wezmę udział w jakimś nabożeństwie, to coś się stanie lub nie stanie. Może się stać, jeśli w czasie nabożeństwa się otworzę na spotkanie z Bogiem.
Stanisław
Od początku, gdy mówimy o modlitwie, cały czas wspominamy o wdzięczności. Nie przez przypadek. Raczej nie traktujemy modlitwy jako okazji do zarzucania Pana Boga naszymi prośbami. Nie chciałbym z Panem Bogiem na modlitwie przeprowadzać jakichś transakcji – że jeśli On mi da coś, to wtedy ja na to jakoś odpowiem. Modlitwa sama w sobie jest wielkim darem dla człowieka – darem, który pomaga rozwijać duchową sferę naszego życia. Trzeba przecież pamiętać, że jako ludzie składamy się z ciała, psychiki i ducha. Nie rozwiniemy się właściwie i wszechstronnie, jeśli zadbamy na przykład tylko o ciało, a o inne sfery nie. Co więcej, te sfery, których nie zagospodarujemy, same się o siebie w końcu upomną.
Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że o nic Boga nie proszę. Proszę na przykład o pomyślność, modlę się o moją firmę, modlę się też w intencji moich klientów. Nie przekazuję jednak Panu Bogu konkretnej listy oczekiwań. Z doświadczenia wiem, że nie wszystko, o co się modliłem, było dla mnie dobre. Teraz widzę, że Bóg słusznie nie spełnił niektórych moich próśb, ale kiedyś, gdy spotykałem się z takim brakiem efektu moich modlitw, naprawdę czułem się poirytowany. Dziś raczej proszę, by to On wskazał mi najlepsze rozwiązania, które mogę wprowadzić w życie. By pomógł mi rozeznać Jego wolę.
Marta
Byłam kiedyś na modlitwie o uzdrowienie, kiedy proszono Boga o konkretne rzeczy. I to było bardzo pięknie zorganizowane spotkanie, piękne przeżycie. Dobrze wiedzieć, czego się potrzebuje, mieć wgląd w pragnienia swojego serca. Najważniejsze dla mnie jednak jest to, że modlitwa to spotkanie z Bogiem. To czas wymiany myśli, wsłuchania się w Jego głos.
To podejście do wiary jako do mojej osobistej relacji z Bogiem wynika u mnie zapewne z mojego zachwytu duchowością ignacjańską. Do takiej wiary nawróciłam się – i to jest właściwe słowo – podczas rekolekcji ignacjańskich. W milczeniu i ciszy udało mi się spotkać z Bogiem i Go usłyszeć. Jego głos był tak wyraźny! Był i jest. Na co dzień żyję bardzo szybko i intensywnie, więc takie rekolekcje to po prostu szansa, żeby się zatrzymać i wyciszyć, żeby Boga posłuchać. W gruncie rzeczy to jest dosyć oczywiste, że nie można usłyszeć Boga, kiedy słucha się tylu innych rzeczy. Ja dopiero na rekolekcjach ignacjańskich to sobie uświadomiłam w pełni. W takim spotkaniu w ciszy doświadczam każdej formy modlitwy: wyrażam wdzięczność, zwracam się z prośbami, doświadczam uzdrowienia. Nie muszę jednak Boga zagadywać prośbami czy wyznaczać Mu zadań do wykonania.
Ale też w powiedzeniu „jak trwoga, to do Boga” widzę wielki sens. Czasem zapominamy o Nim, o modlitwie. I to jest piękne, że kiedy źle się dzieje w naszym życiu, zwracamy się do Niego. Bo zdarza się, że dochodzimy do takiej „ściany”, że tylko On może coś na to poradzić. Myślę sobie, że dzięki tym trudnościom możemy podtrzymywać wiarę. Choć jeśli zwracamy się do Boga TYLKO w trudnościach i z prośbami, to jest to z naszej strony nie fair.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2023 by Wydawnictwo eSPe
REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska
KOREKTA: Barbara Pawlikowska
REDAKCJA TECHNICZNA I PROJEKT OKŁADKI: Paweł Kremer
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: pkanchana / iStockphoto.com
ZA ZEZWOLENIEM
Prowincjała Polskiej Prowincji Zakonu Pijarów
L.dz. 174/P/2023 z dnia 6 sierpnia 2023 r.
Wydanie I | Kraków 2023
ISBN: 978-83-8201-309-2
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl
lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111,
Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk